Martyna 1

Transkrypt

Martyna 1
Martyna 1
Witajcie kochani czytelnicy!
Zapraszamy do lektury pierwszego rozdziału powieści, którą
będziemy publikować w odcinkach. Poznajcie Martynę, zupełnie
zwyczajne dziecię blokowiska, które ma całkowicie nadzwyczajne
przygody. Można by powiedzieć – pozaziemskie i zdecydowanie
nadnaturalne
Rozdział 1
W którym okaże się, że ciężko jest nie wierzyć w życie
pozaziemskie
Martyna
zgasiła
kulturalnie
fajka
w
popielniczce
i
przekrzywiając głowę, zapisała w pamięci, że już czas wywalić
do kosza ziemskie resztki w owej spoczywające. Przez chwilę
wpatrywała się w górkę wysypujących się kiepów, ale nie
znajdując w niej nic interesującego, dała sobie święty spokój
i namacała odruchowo puszkę z resztką browaru.
Bałagan, bałaganem, ale jak by na to nie spojrzeć, życie
piękne było. Martyna z westchnieniem wyprostowała nogi i
ulokowała je na zielonym krześle balkonowym. Nic nie musiała.
Mogła jedynie chcieć.
Pytanie, czy chciała chcieć?
To jest pytanie, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi,
podobnie jak na to, gdzie się trzyma cukier. Zdecydowana
większość ludzi słusznie powiedziałaby, że cukier trzyma się w
cukiernicy. Martyna, nasza domorosła filozofka, zapewne
prychnęłaby w tym momencie lekceważąco i stwierdziłaby
autorytatywnie:
Cukier trzyma się w torebce z napisem „cukier”.
I też miałaby rację.
A wracając do tematu. Tego wieczoru Martyna zorientowała się,
że skończył się browar, co pogrążyło ją w leniwym i bolesnym
dociekaniu, czy powinna założyć jakieś spodnie i poczłapać do
sklepu, czy też raczej dno w puszce oznacza, że najwyższy czas
walnąć się w łóżko. Problem przez dłuższy czas pozostawał
nierozwiązany, więc nasza bohaterka z pewną ulgą
skoncentrowała się na wyłaniającej się z mroku linii
pobliskich bloków. Stukając niecierpliwie paznokciami po
powierzchni wysuszonej puszki, Martyna oddała się
rozmyślaniom, co może oznaczać pulsująca zieloność, która
łagodnie odbijała się w oknach ósmego piętra i w chromowanych
felgach stojącego pod blokiem samochodu Boratyńskiego spod
piątki.
Zasadniczo miała to gdzieś, bo po akcji z dzieciakiem
Szalińskiego spod czternastki nie interesowała się życiem
sąsiadów, lecz w refleksach okien na ósmym piętrze było coś
niesamowitego. Coś, co nie pozwalało tak po prostu odwrócić
spojrzenia i iść spać. Martyna usilnie starała się zachować
pion, gdy od niechcenia wstała z krzesła z zamiarem ostrożnego
podejścia do balustrady. Zielone światło natarczywie mrugało i
nasza bohaterka, chcąc nie chcąc, skoncentrowała się na
felgach samochodu Boratyńskiego.
Przesuwając niedogolone
nóżki po balkonowych kafelkach, zakradła się w strzęp nocnego
kamuflażu znajdującego się dokładnie pomiędzy dwoma
rachitycznymi tujami uwięzionymi w glinianych donicach.
Światło łagodnie pulsowało w nocnej ciszy i Martyna miotała
się pomiędzy ciekawością a chciwą potrzebą skoczenia do kuchni
po telefon. Przed jej oczami rozgrywał się fascynujący kadr
filmu. Wraz z pulsującym – z każdą minutą silniej – zielonym
światłem na parking osiedlowy spływał bezszelestnie trójkątny
obiekt. Po chwili zgrabnie zaparkował obok samochodu
Boratyńskiego, nawet nie muskając nawoskowanej maski.
„Ciekawe, ile by mi za to w tefałenie zapłacili?” – pomyślała
i prawie zachłysnęła się z wrażenia na myśl, ile wejść miałby
taki filmik na you tube.
Stała nadal niezdecydowana, jak ma się ustosunkować do
zjawiska, i nerwowo drapała się po głowie, gorączkowo
przywołując z czeluści zamulonego mózgu wiadomości na temat
złudzeń optycznych. Niechętnie rodziła się w niej myśl
natrętna i nieznośna, że widowisko może mieć pewien związek z
regularnymi dostawami piwa do organizmu. W chwili, gdy
zaczynała formułować gorące zapewnienie, że już nie pije
więcej, coś stanowczo i energicznie postukało ją w ramię.
Martyna podskoczyła do góry i gwałtownie się odwróciła, stając
oko w oko ze świetlistą postacią ludzkich rozmiarów.
Nasza bohaterka nigdy nie potrafiła powściągnąć jęzora i
wyhamować na czas jego mielenia w niewyparzonej gębie, co nie
raz bywało źródłem jej kłopotów.
Kiedyś, gdy poszła do
spowiedzi i pasjonujący się cudzym życiem ksiądz zadał jej
pytanie: „A miałaś kiedyś stosunek z jakimś chłopakiem,
dziecko?”, Martyna niewiele myśląc, odparła: „A ksiądz?”.
Spuśćmy miłosiernie zasłonę milczenia na żenującą scenę, w
której rozsierdzony Dobrodziej wyskoczył z konfesjonału i
wyprowadził niedoszłą spowiedniczkę za ucho przed dostojny Dom
Boży.
Niech nam wystarczy stwierdzenie, że w fascynującym
organizmie Martyny najbliżej połączonymi naczyniami był
kosmaty mózg i wzmiankowany wyżej język. Nie powinno więc
dziwić, że teraz, na widok świetlistego intruza zachowała się
równie spontanicznie.
– A ty, kuźwa, co? – krzyknęła.
– Jajco – błysnął celną
zaimponował dziewczynie.
ripostą
obcy,
czym
z
punktu
Przez chwilę wpatrywali się w siebie nawzajem i Martyna pewnie
wygrałaby w pojedynku pomiędzy swoimi brązowymi oczami a
piwnym spojrzeniem złocistego, gdyby nie to, że opóźniony
efekt równie złocistego piwa wpłynął znienacka na koordynację
pracy jej gałek ocznych. Odwróciła wzrok, co jednak nie miało
wpływu na jej zdolności oratorskie.
– Czego tu? – zapytała.
Obcy uśmiechnął się pojednawczo i gestem dłoni wskazał
uprzejmie dziewczynie krzesło. Odczekał kulturalnie, aż
gospodyni balkonu umości się wygodnie, i podgarniając z obu
stron świetliste szaty, usiadł na drugim krzesełku. Uśmiechał
się przy tym i wpatrywał w nieco kpiące, brązowe oczy. Martyna
nie wytrzymała ciężaru zagadkowej ciszy.
– Browar się skończył. Chcesz fajka? – zagaiła prawie
uprzejmie.
Obcy wyszczerzył rząd idealnie prostych i o dziwo białych
zębów i potakująco skinął głową, więc
Martyna zapaliła fajka i pchnęła po stoliku w stronę
nieproszonego gościa paczkę i zapalniczkę. Obcy rozejrzał się
nieco nerwowo, ale sięgnął po papierosa i z lubością zaciągnął
się dymem, gdy tylko go podpalił. Kopcili chwilę w milczeniu,
lecz jęzor Martyny, szybszy niźli strzała Robin Hooda,
wymlaskał całkiem logicznie, zważywszy na okoliczności.
– Wiem, że potrafisz gadać, bo powiedziałeś „jajco”. A teraz
chcę wiedzieć, co, do cholery, robi na parkingu ten trójkątny
gadżecik i co, do cholery, ty robisz na moim balkonie.
Obcy poprawił sprzączkę złocistego sandała po czym postanowił
przerwać tajemnicze milczenie.
– No więc przywiozłem kluczyki. – powiedział.
– Jakie, kuźwa, kluczyki?
– No… kluczyki! Od centrum dowodzenia. Od dzisiaj obejmujesz
tę planetę, o której Szef zapomniał i, prawdę mówiąc, bardzo
dobrze, że tak zrobił.
– Ty, weź daj se siana, dobra? – powiedziała urażona Martyna.
– Tylko nie zapomniana!
– Słuchaj, ja nie wiem, co dowództwo wcześniej tobie
powiedziało, ale z alzheimera Szefa się nie żartuje – żachnął
się obcy.
– Coś ty ćpał, chłopie? – wyszeptała nabożnie i dodała – Ja
też chcę!
– Martyna, czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z powagi
sytuacji? – ryknął świetlisty. – Czy ty w ogóle zdajesz sobie
sprawę, co się w Centrali dzieje? Były Dyrektor Departamentu
Spraw Ziemskich poleciał ze stołka i nieoficjalnie kazał mi
przylecieć na to porąbane osiedle i dać klucze swojej duchowej
siostrze, Martynie.
No to jestem.
Nie wiem, jakie masz
układy z Szefem.
służbowe.
Ja tylko wypełniam ostatnie polecenie
– O Jezu! – powiedziała Martyna, mając już tysiąc procent
pewności, że najwyższy czas odstawić browar.
– Czyli jednak znasz Dyrektora! –
entuzjastycznie pięścią w stolik.
Świetlisty
strzelił
Martyna miała dość jak na jedną noc, więc zgasiła nerwowym
ruchem fajka w doniczce z tują i powiedziała:
– To ty z UFO jesteś czy z kurii? A weź zgiń, maro nieczysta!
– To jest cios poniżej pasa – powiedział urażonym głosem obcy
i ciskając pękiem kluczy na stół, dodał – Odchodzę, ale ty
przejmujesz od dzisiaj ten resort. Ja mam to w dupie.
Trójkątne badziewie też ty przejmujesz – dodał mściwie.
– Znaczy, to coś, co stoi obok samochodu Boratyńskiego? –
parsknęła śmiechem Martyna.
– Nie! To tylko statek zwiadowczy. Ty bierzesz dużą kupę złomu
– powiedział złowieszczo obcy, po czym wstał i zniknął. Po
chwili z parkingu osiedlowego bezszelestnie wzbił się w stronę
nieba trójkątny pojazd.
A Martyna poszła w stronę łóżka, solennie obiecując sobie
wstrzemięźliwość alkoholową.

Podobne dokumenty