1 Maciej Dworak (uczestnik wyprawy) RELACJA Z
Transkrypt
1 Maciej Dworak (uczestnik wyprawy) RELACJA Z
Maciej Dworak (uczestnik wyprawy) RELACJA Z WYPRAWY W CZARNOHORĘ W dniach 1-11 sierpnia odbyła się wyprawa zorganizowana przesz opiekuna reytaniackiego klubu górskiego „Biały Słoń” prof. Łukasza Kusiaka. Celem było pasmo Czarnohory położone w zachodniej Ukrainie niedaleko granicy z Rumunią. Humory dopisywały wszystkim już od pierwszych chwil. Po radosnym powitaniu na warszawskim Dworcu Zachodnim wsiedliśmy w autobus, którym po 16 godzinach podróży dostaliśmy się do ukraińskiej Kołomyi. Na tamtejszym dworcu o godzinie piątej rano nastąpił pierwszy test sprzętu biwakowego – zabraliśmy się za zrobienie zupek instant na klubowym palniku turystycznym. Po godzinie przesiedliśmy się w mniejszy busik jadący do Werchowyny. Było dość ciasno, ale zważywszy na zmęczenie podróżą nie narzekaliśmy zbytnio. Zresztą w świetle tego co miało nas jeszcze spotkać obecny środek transportu zapewniał iście królewski komfort. Dworzec autobusowy w Werchowynie jest właściwie asfaltowym placem sąsiadującym z wielkim bazarem. Na tym właśnie bazarze zaopatrzyliśmy się w artykuły spożywcze oraz inne niezbędne przedmioty jak na przykład pistolety na kulki. W końcu mieliśmy być zdani na siebie w dzikich górach, gdzie choćby taki wilk występuje powszechnie. Po dokonaniu zakupów ruszyliśmy na dworzec. Stojące tam autobusiki są w opłakanym stanie. Zdają się liczyć sobie po kilkadziesiąt lat, przy czym sprawiają wrażenie, jak gdyby jedynym elementem podlegającym wymianie był lakier. Tfu. Farba. Był to oczywiście temat do licznych żartów. Radość jednak uszła z nas prędko gdy przyszło do wsiadania. Kierowca z niezwykłym ożywieniem upychał coraz większą ilość osób w zrujnowanym busie. Naturalnie każdy wchodzący (dopychany) pasażer uiszczał symboliczną opłatę manipulacyjną (czyt. łapówkę). Gdy było już naprawdę bardzo ciasno i nie było się jak ruszyć (w końcu tym autobusem mniej lub bardziej świeży Ukraińcy wracali z bazaru do domów taszcząc liczne siaty z papryką pomidorami oraz niezliczone ilości dziesięciokilogramowych worków z ziemniakami) z napięciem wpatrywaliśmy się w kierowcę oczekując odjazdu. Wtedy to zauważyliśmy, że jeszcze pięć osób biegnie w kierunku autobusu. Byliśmy absolutnie przekonani, że załadowanie ich do środka jest fizycznie nie możliwe. Nie docenialiśmy jednak talentu kierowcy, który nie przejmując się absolutnie niczym i używając siły fizycznej dopchnął kolejną piątkę. I tak ściśnięci do niemożliwośći bez jakiegokolwiek pola do manewru spędziliśmy godzinę w ledwo toczącym się gruchocie. Okazja do rozprostowania kończyn nadarzyła się, gdy pojawiło się wzniesienie. Naturalnie nasz staroć nie był w stanie go sforsować. Wszystkich wyrzucono na zewnątrz, po czym staruszek z ciężkim rykiem wtoczył się kilkadziesiąt metrów pod górę. W międzyczasie część osób się wykruszyła, więc następne kilkanaście minut podróży upłynęło w miarę normalnie. W końcu bus stanął w małej wiosce Dżembranie, gdzie członkowie Klubu wydostali się na świeże powietrze. Chwila na ostatnie poprawki przy plecakach i…ruszamy! Kilka pierwszych dni było słonecznych, także wejściu na masyw Czarnohory towarzyszyły przepiękne panoramy. Widoczność była na tyle dobra, że można było ogarnąć wzrokiem niemal całe pasmo. Pierwszego dnia regularnej wędrówki zboczyliśmy na południe żeby obejrzeć ruiny obserwatorium astronomicznego Biały Słoń z okresu międzywojennego znajdującego się na jednym z wyższych szczytów Czarnohory – Popie Iwanie (2022 m.n.p.m.). Bez wątpienia stanowi on wielką atrakcję turystyczną, bo spotkaliśmy tam niebywałe jak na tamte rejony zagęszczenie turystów, to znaczy około 20 osób (tak, porównajmy to sobie z Morskim Okiem…). Co do turystów spotykaliśmy głównie Ukraińców, minęliśmy też kilu Polaków. Należy jednak zaznaczyć, że najczęściej szliśmy 1 kilkanaście godzin nie spotykając żywego ducha. Ot urok dzikich gór. Wraz z dalszą wędrówką na północ pogoda niestety pogarszała się. Z czasem przelotne deszcze przekształcały się w całodzienne ulewy, a gęsta mgła ograniczała widoczność do około 30 metrów. Bardzo trudne warunki pogodowe, oraz zmęczenie (Czarnohora charakteryzuje się ciągłymi stromymi zejściami i podejściami) spowodowały, że zmuszeni byliśmy zejść z głównego masywu i szukać schronienia przed wichurą i deszczem między drzewami. Trafiliśmy tam na wiatę, pod którą zorganizowaliśmy długi postój w czasie którego intensywnie suszyliśmy ubrania przy ognisku. Nasza kuchnia pomimo oczywistych ograniczeń (kilkudniowe zapasy jedzenia nosiliśmy w plecakach) była w miarę urozmaicona, jednak podstawą wszelkich posiłków był ryż lub makaron. Przyrządzanie posiłków odbywało się na ognisku i dostarczało nam wiele frajdy. W tym miejscu wypada wspomnieć o naszej życiodajnej wodzie. Otóż gotowanie czy parzenie herbaty bez wody jest wbrew pozorom nie możliwe. Dlatego też wszelkie miejsca biwaków wybierane były pod kątem występowania strumienia. Spaliśmy w namiotach, dwóch dwuosobowych i jednym trzyosobowym. Ze względu na to, że przed snem zawsze przyrządzaliśmy posiłki wieczorem zawsze paliło się ognisko. Siedząc przy nim graliśmy w mafię, pokera oraz rozmawialiśmy i śmialiśmy się. W noszeniu namiotów obowiązywał system rotacyjny w obrębie jego mieszkańców, co gwarantowało sprawiedliwy podział ciężaru. Troszkę mniej sprawiedliwy był system podziału żywności, ponieważ jeśli ktoś włożył do plecaka cztery bochenki chleba, deklarował, że nie ma więcej miejsca, i wszystkie „małe” puszki musi wziąć kto inny. Zawsze jednak staraliśmy się być obiektywni i na bieżąco korygować przydziały wagowo, nie objętościowo. W deszczu i mgle zdobyliśmy najwyższy pas Czarnohory- Howerlę (2061 m.n.p.m.) kończąc w ten sposób przejście przez pasmo. Podczas podejścia spotkaliśmy Ukraińca stosującego dość oryginalną technikę chodzenia po górach. Dowiedzieliśmy się, że dwa dni wcześniej z powodu mgły odłączył się od swojej grupy i zgubił, a wyposażony był jedynie w plastikową butelkę po Pepsi z wódką. Cóż, różne są poglądy na turystykę. Z Howerli zeszliśmy do większej miejscowości – Jasieni – aby zjeść „normalny” obiad i uzupełnić zapasy na dalszą drogę. Zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy i zaraz ruszyliśmy dalej. Naszym celem była Bliźnica (1883m.n.p.m.), najwyższy szczyt pasma Świdowiec. Pogoda była taka sobie, w dodatku pojawiały się już liczne otarcia stóp i pęcherze. Mimo tego zachęcani przez niezmordowanego profesora Kusiaka dotarliśmy na szczyt ostatniego dnia przeznaczonego na wędrówkę. Rozpoczęło się Zejście Ostateczne. Zeszliśmy do miejscowości o wdzięcznej nazwie Kwasy, skąd odchodził nasz nocny pociąg do Lwowa. W związku z tym, że mieliśmy do przeczekania siedem godzin, zabraliśmy się za wystruganie drewnianych mieczy i opracowanie układu walki. Wzbudziliśmy tym podziw grupy Białorusinów, którzy pytali czy jesteśmy grupą akrobatów, co zostało skwitowane śmiechem Psora. Ale mimo to drobne za pokaz wrzucili do kapelusza. Dalej wszystko potoczyło się bardzo szybko. Przejazd nocnym pociągiem do Lwowa. Tam dzień na regenerację, zwiedzanie starówki i zakup pamiątek. Niektórym udało się nabyć cenne książki liczące sobie blisko sto lat. Noc spędziliśmy w nieśmiertelnym Hotelu Lwów. Przed południem udaliśmy się na zwiedzanie cmentarza Łyczakowskiego i cmentarza Orląt Lwowskich. Oglądaliśmy też wspaniałą panoramę Lwowa z Kopca Unii Lubelskiej. Potem przyszedł czas na powrót do hotelu, staranne spakowanie się i wyjazd na dworzec autobusowy. Stamtąd właśnie odchodził autokar relacji Lwów-Warszawa. Nasza podróż tak jak się zaczęła tak skończyła się na dworcu zachodnim w Warszawie, skąd rozjechaliśmy się do domów. Cała wyprawa na pewno nie jednego nas nauczyła i przyniosła wiele satysfakcji. Była też wspaniałą zabawą w świetnym towarzystwie. Specjalne podziękowania należą się p. prof. Łukaszowi Kusiakowi, który wziął na siebie trud 2 zaplanowania i zorganizowania całej wyprawy, a następnie pokierował nią. Wszyscy uczestnicy z niecierpliwością oczekują następnego wyjazdu. 3