o twórcach i prawach autorskich oraz Polskim Radiu, Internecie i

Transkrypt

o twórcach i prawach autorskich oraz Polskim Radiu, Internecie i
Proszę nie nazywać mnie złodziejem!
Argumenty twórców występujących w obronie ich praw wykorzystują kilka chwytów erystycznych
mających na celu odpowiednie „ustawienie” dyskusji.
Otóż drogi Twórco – skopiowanie książki czy innego dzieła nie jest kradzieżą – lecz naruszeniem
praw autorskich. Jako człowiek wykształcony powinien Pan sięgnąć do definicji kradzieży (jest w
Internecie, zapewniam):
Kradzież (art. 278 kk) - zabór cudzej rzeczy w celu przywłaszczenia. Pod pojęciem zaboru rozumie
się fizyczne wyjęcie rzeczy spod władztwa właściciela.
Kopiujący napisaną przez Pana (lub Panią) książkę albo nagraną piosenkę niczego Panu nie ukradł
– jedynie naruszył Pańskie prawa majątkowe do utworu. Najczęściej zresztą nie Pańskie, bo Pan
zdążył już je zapewne sprzedać wydawcy (i to zazwyczaj na wyłączność). Jeśli kopiujący nie
usunął z kopii zapisu „autor XYZ” to uznał tym samym Pańskie prawa osobiste do tłumaczenia – a
więc jak tu można mówić o kradzieży.
Ma Pan dalej prawa osobiste do swojego utworu – ma Pan. Pan lub pański wydawca utracili prawa
majątkowe do utworu? Nie! Możecie go dalej publikować zgodnie z porozumieniem. Mam
nadzieję, że to już ustaliliśmy i zaczniemy posługiwać się właściwą i obowiązującą w polskim
prawie terminologią. To po pierwsze.
Drugi chwyt to idiotyczne porównanie z kradzieżą samochodu. Jak już – to konkretnie – ktoś
przyszedł do Pana z kopiarką do samochodów i skopiował Pańskie auto. Stracił go Pan? Nie! A
więc ukradł Panu ktoś to auto, bo go skopiował czy nie ukradł? Przecież ma Pan swoje auto dalej.
Ma Pan prawo zabronić kopiowania swojego samochodu – ale na miłość boską, proszę nie nazywać
kopiowania kradzieżą!
Trzeci to słowo „pirat”, które stawia kopiującego na równi z somalijskim bandytą morskim.
A teraz do rzeczy (czyli do praw autorskich). Tak się składa, że w młodości śpiewałem w chórze
filharmonicznym. Między innymi brałem udział w pierwszym nagraniu „Króla Rogera” (1960 r.). Z
przyjemnością bym go posłuchał. Taśma jest – leży w archiwum Polskiego Radia. I co z tego?
Wystąpiłem o zgodę – procedura mnie kompletnie zniechęciła. Praca wielu ludzi (orkiestra, chóry,
soliści, ekipa nagraniowa) jest praktycznie niedostępna!
Kolejny przykład – w Krakowie w operetce śpiewała p.Iwona Borowicka. Była prawdziwą „divą”,
nazwano jej imieniem ulicę, ogłoszono „Rok Borowickiej”, konkurs śpiewaczy jej imienia. Proszę
spróbować dostać jej nagrania. Od razu się przyznaję – są i ja je mam! Zdobyte... nie, nie powiem
jak, bo okrzyknie mnie Pan złodziejem. Na pogrzebie tej Pani było na Rakowicach 50000
(pięćdziesiąt tysięcy!) osób – a gdzie można kupić jej nagrania? Od razu odpowiem – nigdzie!
Dlaczego nie mogę mieć swoich nagrań? Dlaczego nie mogę legalnie kupić płyty ze śpiewem
p.Borowickiej? Bo ktoś trzyma łapę na majątkowych prawach autorskich. Pies ogrodnika – sam nie
użyje, a drugiemu nie da! Co go obchodzi, że skazuje twórców na zapomnienie? Nic – a więc za
parę lub parenaście lat, gdy moje pokolenie odejdzie, nikt już nie będzie pamiętał, że (i jak!)
śpiewała w Krakowie „niejaka” Iwona Borowicka. Taka to ochrona „interesów twórcy i
wykonawcy”
Do takiej sytuacji doprowadził „przemysł rozrywkowy” i handel prawami majątkowymi. Twórca?
Ten dostanie ochłapy – niech się cieszy, że go w ogóle wydaliśmy. To czysty biznes – wkładamy w
reklamę, nakręcamy film, nagrywamy płytę z nowopodkasaną gwiazdką miesiąca, wmuszamy
małolatom (kasę niech wyciągają od rodziców, aby być na topie w swojej grupie) i zarabiamy,
zarabiamy, zarabiamy... O jakiej sztuce tu mówimy? Owszem, zdarzają się chlubne wyjątki – ale
jedynie wyjątki. Twórca (jeśli już nie stał się modny i popularny) w ogóle się nie liczy. Liczy się
tylko kasa, jaką można „zachapać”. Ot – przemysł rozrywkowy.
Ale potrzebne jest alibi. I za nie służą podpuszczeni twórcy. Dobrze wiem, ile pracy wymaga
opracowanie utworu muzycznego nie już mówiąc o jego skomponowaniu. Ale uważam, że prawa
autorskie (także majątkowe!) powinny pozostawać przy twórcy. To właśnie handel prawami
majątkowymi doprowadził do obecnej sytuacji. To twórca powinien decydować, czy publikuje
swoją pracę w Internecie i na jakich warunkach – a nie wytwórnia czy wydawca, z którym twórca
podpisał kontrakt na wyłączność. Wydawca powinien być dla twórcy usługodawcą, który wykonuje
na jego rzecz konkretne usługi, a nie wyłącznym dysponentem dzieła! To twórca powinien udzielać
zezwolenia na eksploatację utworu - wykonanie publiczne, wydanie płyty lub książki w określonej
liczbie egzemplarzy lub publikację w Internecie (jak Pan widzi, w tym miejscu się zgadzamy). Ale
nie powinien przenosić całości praw majątkowych do dzieła na rzecz korporacji kierującej się
wyłącznie zyskiem, a potem dawać się wykorzystywać do obrony interesów tej korporacji. Druk
książki czy wytłoczenie płyty to prosta usługa – nie ma nic wspólnego z twórczością. Podobnie
umieszczenie dzieła na serwerze w Internecie (do pobierania za opłatą lub bez niej).
Wielu twórców już tak robi – zakłada własne wytwórnie, publikuje w sieci itp. Blogosfera powoli
zaczyna być konkurencją dla klasycznego dziennikarstwa. Każdy twórca lub osoba z nim
emocjonalnie związana będzie dbać o popularność swych dzieł i nie będzie sytuacji, w której o ich
dystrybucji decydują jedynie „zawodowi macherzy od losu” - marketingowcy „majorsów”. To co
się dzieje w Internecie to skutek – a nie przyczyna. A głośne wrzaski przedstawicieli „starego
porządku” służą jedynie doraźnej obronie własnej kasy przez przemysł rozrywkowy. To już było –
po wprowadzeniu płyt gramofonowych larum podnosili wydawcy nut i tak zwani „przegrywacze”.
Nie da się zatrzymać takich procesu.
Mam w domu kilkaset płyt oraz dobrze ponad tysiąc książek. Niektóre piekne – aż miło wziąć do
ręki. Ale nie dam się nabrać na wciskanie mi na siłę kolejnego „przeboju” lub „bestselleru”. Dla
nich jest miejsce w Internecie. Przeczytam (za niewielkie pieniądze lub za darmo wg decyzji
autora) – jak uznam, że są warte, aby do nich wracać – to kupię. Ale mają być ładnie i starannie
wydane i nie rozlecieć się po trzech czytaniach w łóżku. Wtedy gotów jestem zapłacić za usługę
wydawcy.
Chodzę także do kina, teatru i na koncerty – nie mam oporu przed kupnem biletu, nie pcham się „na
gapę”. Ale również nagrywam koncerty z radia – głównie BBC. Dzięki YouTube mogę obejrzeć
fragmenty występów „wielkich już nieobecnych” - o ile jakaś korporacja nie zgłosiła zastrzeżeń do
swych praw majątkowych. I tak np. wspaniały taniec Darcey Bussell do ragtime Scotta Joplina
zniknął z serwera. Zaiste, zapewne w „interesie p.Bussell i p.Joplina”. Co za hipokryzja!
Niech każdy bierze kasę za to co robi – autor za swoją pracę, wydawca za usługę. Wtedy będzie
wszystko w porządku!
Tomasz Barbaszewski