kilka wierszy z nowego, niezamkniętego zbioru

Transkrypt

kilka wierszy z nowego, niezamkniętego zbioru
kilka wierszy z nowego, niezamkniętego zbioru
Okaleczeni
Stasysowi Eidrigeviciusowi
matce
zrywała konwalie na grobach
kiedy była małą dziewczynką
tuż po wojnie
z kromką chleba w ręku
na gruzach piła mlecz z dmuchawców
chleba się nie wyrzuca
bo święty
kromka nasiąkła zgnilizną
w sukience w kwiatki marzyła
by zostać mistrzynią szermierki
bohaterką
(długim badylem powalała wroga
w odbudowanej stolicy
wyrastały sportowe kluby dla młodzieży)
i pójść w atłasach na ślubny kobierzec
z kulawcem
poświęcić się na ołtarzu
bez ofiar nie ma grobów
sypała rumianek w procesjach
na bożeciało
nosiła krzyż
reklamówek i toreb z bazaru
rzodkiew buraki
pierwsza krzyżowa od dudy
lubiła jak mdlały jej ręce
była z jedwabiu i stali
wzorowa
dziewczynka w fartuszku
madonna z półlitrem
pijaczka
ręce zwiotczałe
od szorowania do białości życia
skurczyły się w piąstki
ściśnięte jak usta
z niedopałkiem przy gorzkiej kawie
ziemia z policzków
osypywała się cicho
nosiła zniszczoną podomkę
i starą chomiczówkę
żwirowych ścieżek wśród bzów
żeliwnej wanny w ogrodzie
na lwich nóżkach
chrzcin i wódki u stryjenki
chleba się nie wyrzuca
bo święty
dziobaj ptaszku
nasiąkły okruszki
Pogrzeb wuja
niewielu po nim płakało
umarł na serce
żył krótko
zostawił dzieci i wnuki
w pobliżu huty Warszawa
w M3
newraligiczne miejsca
macał białą laską
ślepiec
świadek Boga
przejchany przez traktor
za młodu
zapamiętały Jan Chrzciciel
z głową Salome pod pachą
na stypie
szemrały w niej neurony
lustrzane wskaźniki empatii
przy muzyce Erika Satie
pląsały
w czarno-białym found footage´u
też będziesz ściętym białkiem
Humoreska góralska
babcia na krześle siedziała
sto lat przed tą samą chałupą
la boga, toż ja jeszcze żyje
a po mnie już jadą z trumną
-babciu to tylko pack line
uspokajały ją wnukina czarnym mercedesie
anioły skręcone jak loki
ze śmiechu pękały im skrzydła
babcię pod pachy wzięły
i uleciały w obłoki
Pamięci Tetmajera i Gałczyńskiego możnaby to zadedykować lecz dedykuję to babci
(Więcej wierszy ze zbioru Okaleczni w pliku Publikacje)
kilka wierszy z niezamkniętego zbioru
Pomarańcze ogromne jak słońca
Listopadowa bajka
ludzie zgarbieni w mroku
przemykają
szczury zmokłe od deszczu
szybko kluczem do drzwi
a w środku
pieprz hiszpański
śliwka
jasne jęzory ognia
liżą serca w pierniku
bujany fotel i ciepłe skarpetki
jesteś moim pledem
pod którym piszę
wiersz
jak kawa z mlekiem
Zielone sukno
jaka ulga dostać się do raju
umrzeć
z pewnością siebie
wywiązanym z obowiązków
opisanych szczegółowo w surach
bóg wymaga lecz później nagradza
umrzeć
wpisanym w kontekst
niezachwianej wiary
utwierdzonym w swoich racjach
przez pokolenia
i księgę
mieć synów którzy zmówią dua
umrzeć bez lęku
przed rozpadem atomów
na czystą energię
tak umierał Hassan
a po mojej stronie
rozwarta
amorficzna cisza
Prababka arabka
w bezzębnym uśmiechu
zmieściła świat
płomiennoruda
pod czadorem
od stuletniej henny
czesze włosy
w piątki
obmywa ręce siedem razy
rozmodlony derwisz
na dywaniku
podrywa się żwawo
zmywa garnki
gotuje kuskus
je jak ptaszek
a potem
bawi się w chowanego
z licznym potomstwem
i śmiercią
millella
szesnastoletnia prababka
zasuszona figa
pieści promień słońca
na błękitnym łonie
(Więcej wierszy ze zbioru Pomarańcze ogromne jak słońca w Publikacje)
kilka wierszy ze zbioru
Pejzaże i miniatury
Podróż do Włoch
(list z przełomu wieku)
pamiętasz plażę w Tyrenii
gdzie nad ranem usłyszeliśmy
concerto coralle wiatru i piany?
zasypywaliśmy nasze ślady
żeby nikt nas nie znalazł
pamiętasz zielone marmury
w Pietra Santa
z których Michał Anioł
budował Bibliotekę Medyceuszom?
ludyczne pośladki Botero?
starą willę
zatopioną w różach i dzikim winie
wrośniętą w mury miasta?
furtka prowadziła do nikąd
pamiętasz San Gimigniano
San Miniato
wymarłe miasteczka staruszki
które męłły różaniec
na nicość
w cieniu platanów?
pamiętasz Trattorię w Siennie
gdzie wyjadaliśmy trufle ze spaghetti?
ja tramp ty lady
piliśmy wino na rynku
z ciemnoczerwonej cegły
i byłeś pewien
że tu właśnie chcesz umrzeć
pamiętasz zapach Toskanii?
ciuchcie płynące powoli
wśród cyprysów na wzgórzach?
pomarańcze
gnijące na piazza?
Requiem
w starej katedrze w Arezzo?
nie pamiętasz
bo byłam tam sama
Taras
jem słońce
piję światło księżyca
jest ciepło
cicho
jest ciemno
szeleszczą nietoperze
czuję pot sycylijczyka
z pierwszego piętra
i jest mi dobrze
Tyrenia
Tyrenia w niedzielę
la spiaggia libera
wolny skrawek piasku
(po lepszej stronie siatki
kąpielisko o dziwnej nazwieBogatsi)
parasole jak muszle
małżowina przy małżowinie
sąsiedzi z klatki schodowej
znajomi ze szkoły
mama babcia bimbo
płacze
bo woda za słona
zrobił siusiu w majtki
dawno nie byłam na plaży
Jastarnia
Bałtyk lat siedemdziesiątych
gdyby nie te dziury w ozonie...
zamiast komórki tranzystor
i mewy się śmiały inaczej
poza tym niewiele się zmieniło
zamiast mew jachty
jak białe wieloryby
wygrzewają się na luksusowym horyzoncie
i morze ma color azzurro
z prawej
Apeniny w niebieskiej mgiełce
ledwie widoczne
trzeba ciut unieść głowę
ponad ciałami rozpłaszczonych meduz
wyrzuconych z domu na darmowy piasek
niedzielną sielankę
”Jedz panino gówniarzu, inaczej się nie wykąpiesz!”
w dole przy barze konkurs
na koniki morskie
smukłe w talii szerokie w torsie
zakonserwowane w soli na mahoń
pod palmowym daszkiem
w rytmach muzyczki latynoskiej
popijają red bulla
mleczko kokosowe dla średnio zamożnych
czyś ty bywał na plaży Levi-Straussie?
Sielanka 2007
warmińskie wsie zanurzone w łąkach
pomiędzy pagórami
o gliniastej glebie
gospodarstwa
na dnie osuszonych jezior
świadkowie
niemieckiej sztuki melioracji
białe tynki wśród czerwonych malw
bocianie gniazda
tuż obok anten satelitarnych
i psy wylegujące się na zakurzonych gankach
złote pola
fotogenicznie oświetlone słońcem
żyto
żytnia zepsute zęby
opóźnione dzieci
tulipany z rozbitego szkła
gminne placyki przy rozpalonych drogach
rzeźnik poczta spożywczy
apteka i bank
rozwój infrastruktury
agroturystyka
letnicy w ogrodach
uparcie oganiający się od natrętnych os
i nie wiedzą nic
o Waldku zza miedzy
jeziora oplecione trzciną
i koronką plaż
na kocykach leniwe rozmowy
przy piwie
disco polo w maluchu
z rejestracją NOL
z dedykacją
dla Kasi na zielonym ręczniku
miejscowe koguciki
skaczą na główkę do wody
na horyzoncie po sąsiedzku bliskim
wyspa
bez kormoranów
upał się sączy
a muzyczka gra...
Swojacy
opadają liście
ręce
polska wieś
w kolorach października
kapliczki na rozstajach
zamiast miodu mleka
w ofierze piwo
swojacy
bożkowie tej ziemi
słowiańskie woje
zwiotczałe od picia
w rowie
wór z kartoflami
uwalany w glinie
po rżysku się niesie
brzęczenie much
jak bełkot pijaka
Archipelag
powrót
z ciemnego akwenu lewej półkuli
odpowiedzialnej
za emocje
miłość
brak miłości
uniesienia
loty koszące nad zieloną łąką
ich dwoje w wysokiej trawie
upadki
na glinianym podwórku
wyspy jasności
1 do 2 mg Risperdalu
chore tkanki
utleniają się w klarownym błękicie
wyrównany poziom
dopaminy
noradrenaliny
serotoniny
chłodne skandynawskie lato
trzyma na dystans
zbyt gorące słońce
jaskółki znowu latają wysoko
smażona rybka na patyku
dzikie kaczki z młodymi
mijają nas z daleka
z przyjacielem stąd
płyniemy nie za wolno
i nie za szybko
wieje połówka
wiatr w normie
wszystko jak zwykle
chmury
niezbyt dramatyczne
cirrusy
banalnie skojarzone z watą cukrową
szczęśliwym dzieciństwem
tuż przed produkcją psychofarmaków
na skalę masową
cisza
doskonały spokój
na horyzoncie sanatorium
Samarkanda
galopujemy na oślep
przez puste stepy uzbekistanu
dzicy i nadzy
zeskakujemy z koni
z rowerów
jemy płow
baraninę z kaszą
kąpiemy się w lodowatych strumieniach
erstaviksbadet w listopadzie
w kucki
w jurcie sztokholmskiego getta
przy pełgającym płomieniu
i gorzałce
słuchamy dźwięków piszczałek
wysockiego
jemy płow
baraninę z kaszą
galopujemy
jesteś moim timurem
gładkoskórym azjatą
z naszyjnikiem z czaszek
z moskiewskim szlifem
a ja
twaja skałałazka
przewodniczka po pamirze ciała
zdobywamy
szczyt za szczytem
wisimy na przełęczach
objęci
nogami
samarkanda w dole
ocieka złotem i błękitem
wylewam pod tobą
amu-daria na wiosnę
cwałujemy
przez puste stepy
wracamy do jurty
jemy płow
baraninę z kaszą
przez puste stepy
Dziadowska pieśń
mała ranka
do wesela się zagoi...
niewidoczne znamię
tylko kiedy napina skórę twarzy
drży nieznacznie lewa powieka
padał deszcz
szczekał pies
biegł przez park
chłopiec z kasztanami
mokre liście
mokra ziemia
podniósł się
poszedł sobie
niewidoczne znamię
przenoszone z dziada na ojca
silny mężczyzna
syn
skulony jak kotek na mrozie
biała koszula
sztywny kołnierzyk
na pośladku znamię jak róża
dobrze wychowany
w dobrej wierze
silny mężczyzna
ojciec
mądry tata po szkodzie
syn
wykapany
żuje miętę
w zmiętej koszuli
dziad
wygrzewa się na słońcu
czeka
na chłopca z kasztanami
Gejnesis
ogród w nocy
„Paradise” ich dwoje
świat skurczony do pary dżinsów
kwitopatologia nasion
sentymentalne diabły w cyber oświetleniu
o twarzach gejów
o luźnych pośladkach
pod słońcem techno
farbowane lesby
androgyniczni hetero
oddają pod zastaw tożsamość
za bilet wstępu
w błękitnej salce
w siódmym kręgu
samotność
jak makiem zasiał
łza na barze
Anna Jantar
kropla karaoki
z miejsca na miejsce
szukają się
żeby zdążyć przed zamknięciem raju
po kobaltowym drinku
w kiblu bez drzwi
ich dwoje
otwierają dłonie
rozpoznają się
po liniach papilarnych
przez odbyt
penetrują labirynt
drugiego istnienia
Przebłyski – wiersze inspirowane haiku
Ja i ty w zimowym haiku
sypie śnieg
ręka we włosach
odgarnia kosmyk
dachy w śniegu
szczelnie otuleni
sobą przed mrozem
zimowe słońce
leżymy nadzy
w roziskrzonym śniegu
kapie z dachu
w rękach trzymamy
mokre krople
Wiosenne haiku z Naki
szumią drzewa
martwy kret
w topniejącym śniegu
pusty port
trzeszczy lód
nad falami w zatoce
pękła chmura
kry dryfują
rozłupane słońcem
z oblodzonej skały
cieknie woda
zakwitł pierwiosnek
Haiku we wsi
zamglony świt
koguty pieją
haiku we wsi
nad rżyskiem mgła
zarumieniona
w kolorze jabłek
brzoza na piasku
szeleści w ciszy
polna dziewka
słońce w zenicie
w modrej kapliczce
matka boska
szczekają kundle
na rozstajach
blady księżyc
Jesienne haiku z Naki
leje deszcz
mech na skałach
tłumi kroki
łysa gałąź
bębni deszczem
o parapet
senna mrzawka
w cichej spółce
z mrokiem
skąpy śnieg
na kolację
placek z makiem
kilka wierszy ze zbioru
Zjadanie świata
Prapoczątek
śpi
oddycha jak góra
ma zamknięte oczy
umalowane powieki
niebieskie
usta ciemnoczerwone
uchylone
przyjmują w siebie wieczność
węża
ogromne cycki płodności
księżyce w pełni
wagina
ocean
faluje
wycieka na wszechświat
ziarno pęcznieje w mroku
Sprzątaczka
wielka dziura
odkurzacz wszechświata
wciąga wszystko
pedantka
łupież tkankę włókna
na kolanch
zmywa krew
która ciągle wraca
szoruje
czyści polucje
sprząta brudy świata
każdego dnia na nowo
ściera kurz i prochy
myje zmarłych
którzy ciągle
chcą rodzić się od nowa
poleruje
jak gospocha srebrną tacę
w kółko
Sen pierwszy srebrny
d´argento
płynęłam
prastarą rzeką
o wodzie przejrzystej i płytkiej
zielonobłękitnej
jak szmaragd
z dna
sterczały granitowe głazy
sterowałam
ostrożnie pomiędzy nimi
by nie uszkodzić łodzi
płynęłam
prastarą rzeką
wśród skrzypów widłaków
zmurszałych pni
prąd
niósł mnie szybko
ku ujściu
płynęłam
oceanem
spokojnym jak wieczność
o wodzie ciemnej
głębokiej
granatowoczarnej
jak nefryt
i nagle
nie wiem kiedy
dopłynęłam do granic chin
z okresu cesarstwa
ktoś zabrał mi paszport
łódź butwiała w porcie
błądziłam
ulicami obcego miasta
wielkomiejskie pałace
w stylu dynastii
chińskie smoki
tańczyły w poświacie lampionów
ludzie z porcelany
nie rozumiałam ich mowy
i nagle
wiedziałam
chociaż nie wiem skąd
że paszport
dostanę od cesarza
błądziłam
ulicami obcego miasta
mijałam kramy
burdele
herbaciarnie
weszłam
za kontuarem
urzędnik w garniturze
otoczony tłumem
miał mój paszport
już miałam go odebrać
żeby odejść stamtąd
płynąć
prastarą rzeką
o wodzie przejrzystej i płytkiej
zielonobłękitnej
jak szmaragd
gdy nagle
na moich oczach
urzędnik skonał
i stał się ptakiem
mój paszport
przechodził z rąk do rąk
aż zniknął
‘
błądziłam
ulicami obcego miasta
nie rozumiałam ich mowy
lecz nagle
wiedziałam
chociaż nie wiem skąd
że dziasiaj
spotkam cesarza
tylko cesarz
mógł mnie wypuścić
z granic cesarstwa
i nagle
spotkałam Ciebie
stałeś tam w milczeniu
od zawsze
Sztuka umierania
w japońskiej szkole Zen
od dziecka
uczą sztuki umierania
płatki lotosu
rozsypane na nieruchomej tafli
w której nic się nie odbija
metro
biurowce
technologia
własna twarz
zostają w tyle
podróżni są spokojni i cisi
tak spokojni i cisi
że nie wątpią
w przyjście tego
co nieuniknione
w moim mieście
za parawanem
ta chwila jest krzykiem
tu bezruch nie znalazł nigdy uzasadnienia
tu cisza jest perwersją
tu zostawiasz całe swoje życie
tu nikt nikogo nie uczy umierać
Dziady współczesne
fragment
przesiaduję ciągle
po tamtej stronie
tam
wyprawiają się harce
grobowe miny
znicza
i palec wskazujący
ojciec
bierze mnie na kolana
małą dziewczynkę na ręce
za oknem
trupia historia
krzyże ofiary szabelki
królewno z marcepana
w kołysce z kołderką w misie
musisz być silna silna
nie poddawaj się nikomu
tylkowódce
t y l k o w ó d c e
tańcujemy upiorne
dookoła stołu
zastawionego jajkiem
i majonezem
objęte za ojczyznę
trumnę
babka matka i ja
wódka
i krew przelana
opite
za ręce
królewno z marcepana
toż to nie krew
to sangwia menstruacyjna
a ciebie
myszka zjadła...
Pytanie maturalne
dlaczego poeta wariuje?
poeta
wariuje dlatego...
bo
zbyt blisko trzyma się siebie
przebija się kiszkami
na dno swojej duszy
tam tężeje jak gówno
i pali papierosy
dopiero
jak jeden z drugim
przeczyta te swoje wiersze
widzi
siebie
wywleczonego na lewą stronę
i wtedy
wariuje od tego
Moi ojcowie i matki
różewicz
gałczyński
leśmian
villon
i poświatowska
różewicz
dotykać sedna
w mroku
wywlekać na światło
gałczyński
dźwięków srebrnych
rozedrganych w poezji
leśmian
słów dziwnych i światów
poświatowska
miłości
villon
szubienicznego śmiechu
i lędźwi
i jeszcze dostałam romantyczny spadek
znałam ich na pamięć
w wieku lat trzech recytowałam
pamiętam w tramwaju
ojca zadżumionych
świteziankę i lilje
wyssałam ich z mlekiem ciotki
polskiej
schizofreniczki
różewicz
napisał w jednym wierszu
że poeta to ktoś
odwrócony tyłem do świata
ja się odwracam
wstydliwie
bo wiersz mi się zbiera jak czyrak
wypływa ropą
rozlewa się bezczelnie
drży
zastyga
po każdym
jestem głucha i niema
i ślepa
błąkam się po mieście
i myślę że to już koniec
przerażona
z wierszami pod pachą
unoszona wiatrem
z puszką w ręku
chcę je pogrzebać pod liśćmi
czytać głośno
oddać w spadku
zamiast tego kopjuję na płytę
(Więcej wierszy ze zbioru Zjadanie świata w Publikacje)
Kilka wierszy z niezamikniętego zbioru
Layth
JESTEŚ
moim wnętrzem
zapłodnionym jajem
zalążkiem
pierwociną
jądrem istnienia
przywarty
w ciemnym łożysku
w wilgotnej macicy
jesteś!
kolor oczu
skłonności
przeciętność lub geniusz
nieuchronnie wpisane
w twój kod genetyczny
rośniesz jak na drożdżach!
w mgnieniu oka
dzielą się komórki
zaczyna bić serce
życie
sączy się cicho pępowiną
jesteś...
formujesz się
embrion
ogon
palczaste kończyny
jaszczurka
z palcem w buzi
jesteś
trzeci miesiąc
rośniesz
codziennie cięższy kilka gramów
zmieniasz formy
pokrywasz się włosem
zanurzony
trenujesz oddechy
wody błyszczą w słońcu
przefiltrowanym
przez ukrwione ścianki
chwytasz światło
otwierasz
zamykasz powieki
oczy jeszcze ślepe
już słyszysz Mozarta
kaszel
warkot samochodów
pierwsza próba zmysłów
rozrastasz się
uczłowieczasz
zaczyna być ciasno
rozpychasz się łokciami
czuję twoją piętę
kim jesteś?
ty we mnie
właśnie ty nikt inny
jesteś
siódmy miesiąc...
Dzidzia
(Dla Mimi)
oceaniczna dzidzia z kosmosu
pomarańczowa staruszka
pachnąca mlekiem
głębinowe uśmiechy
w oceanie nieświadomości
ekstazy niewiadomego pochodzenia
archaiczna pamięć niebytu
płodowy trening grymasów
przystosowanych
do nowych okoliczności
między jawą a snem
trzeźwe zdziwienie
swoim miejscem przy cycku
i znowu
buzia ociekająca mlekiem
w nieprzeniknionym uśmiechu
absolutnego zadowolenia
Kilka starszych wierszy
Rozproszona
Grażynie Wąsowicz- Ludvigsson
dziewczynka
zaplata warkoczyki
sensualne wstążeczki
kobieta
wrażliwa na poezje i kwiaty
dobrze ułożona
grzeczna
chora na raka
w klipsach z jadeitu
nie zdążyła
wyartykułować siebie
zapach mężczyzny i lasu
przyprawiał ją o zawroty
pobudzał apetyt
chciała się przytrzymać
zachwycona
zbierała kamyki
i paproć przy świetle księżyca
jedyna decyzja
do grobowej deski
to walczyć o życie
chora na raka
w klipsach z jadeitu
lubiła bibleloty
kochała się w książkach
archiwach
i autorytatywnych
ćwierć inteligentach
postawna bibliotekarka
na płaskim obcasie
ciemne loki
w rogowej oprawie
zza szkieł
sterczała nadzieja
bo właśnie odnalazła drogę
Grażyna
spustoszona cancer pancreas
ostatnia podróż
do ciemnego portu
macha ręką
chuda
spokojna jak nigdy
(Zamieszczone na blogu http://pawelpollak.blogspot.com/2011/03/poezja-nie-dziekuje.html)
Palacze
on i ona
szwajcarska para
w średnim wieku
szpaki okulary
palą
codziennie
o siódmej rano
jak w szwajcarskim zegarku
kaszlą
budzą się
palą
sięgają po paczkę papierosów
wyciągają
jeden dla niego
jeden dla niej
przypalają
palą
świeci słońce
płuca jak ser szwajcarski
wieje wiatr
patrzą w morze
palą
siedzą na krzesełkach turystycznych
mija południe
popołudnie
cień wydłuża się o parę cali
palą
zapada zmierzch
mija ich życie
ubezpieczone we frankach szwajcarskich
siedzą przed namiotem
palą
Wierszyki dla dużych dzieci
(dedykuję polskiemu mężczyźnie)
za górami
za lasami
ci sami
ale z innych bajek
po latach Calineczka urosła
nie wróci Kopciuszek
bo jestem silna jak Pippi
Fizia Pończoszanka
nie robię zupy
nie czekam
nie podziwiam
pędzę jak rakieta
a ty
mały chłopiec
tyci tyciuteńki
pan Maluśkiewicz
na grzbiecie wieloryba
utopiony w łyżce wody
wodach płodowych
wchłonięty
przez pieczarę ogromną
różową waginę
nie będę ci matką pokorną
ani księżniczką z wieży
a ty mi pięknym rycerzem
nie będę grać w ciuciubabkę
nie równasz kroku z moim
chociaż wcale nie noszę
siedmiomilowych butów
napiszę ten wiersz
i pójdę w swoją stronę
Dlaczego Piza
(niedokonczona próba odpowiedzi)
Piza jak ja
chiaroscura
stylistycznie nieokreślona
o skórze żółto-pomarańczowej
plama światła odbita w Arno
niedokończona
bez wyraźnego charakteru
bez kropki nad i
zawieszona
między gotykiem a renesansem
osadzona w sobie
pizańska
zdecydowanie niezdecydowana
roześmiana
kolokwialnym gwarem
dzieci południa
ciągle płacząca deszczem
(największa średnia opadów
w całej Toskanii)
lubi mnie
ja ją
poza tym stwierdzeniem
odpowiada mi zawsze
trybem niedokonanym
nie stawia mnie pod ścianą
swoich palazzi o linii łagodnej
nie wprawia w zakłopotanie
nieubłagalnością formy
natomiast Florencja
raczej mnie ziębi niż grzeje
jedyne co lubię
to patrzeć na jej dachy
z Terazza di Michele Angelo...
Voltera
o nich
muszę napisać
z zachowaniem proporcji
i miary
odwieczną ręką artysty
która toczy
jajo z alabastru
tak
jak ich zobaczyłam
w ich lusterkach
zaśniedziłych spinkach
odpoczywających
z uśmiechem na zawsze
archaicznym
w ich domach
pracowniach
na ucztach
rozsypanych w proch
na nekropolis etrusków
Mały romeo
mały romeo
ragazzo innocente
już zadraśnięty miłością
a wciąż otwarty na przestrzał
ślepy z ufności
głuchy na podszepty
szczenięce serce na włosku
gotowe spaść w jej ręce
przy pierwszym ruchu warg
kąsek
cukiereczek
połknięty przez Julię
wilczycę
starszą o tę noc
Sierota
o boże!
tak wcześnie
straciła ojca matkę
przez wódkę Gierka stan wojenny
sierota silna
jak prawy sierpowy jakiegoś Kuleszy
nie wróci na ring
pójdzie w cień na ławkę
jak tylu innych
ach, ten boks amatorski
to wpływy ojca
i kolorowej telewizji lat siedemdziesiątych
gorących dni na pustych ulicach
półkolonii na Banacha
Złotych Piasków w Grecji PRL-u
osiąganych za przemycone ruble
gumę do żucia
brązowym fiatem 125 p
dzisiaj wieczorem
spotkałam normalnych ludzi
Czechów
w sercu Włoch
śpiewali na trzy głosy
staroslavanske peśni
a capella
popijajac staropramen
przewieziony ostrożnie
z Brna do Pizy
świetliki pulsowały w ciemnościach
jak zdrowe serce
byli tak spokojni
jakby się im nic nie przydarzyło
tak inni
Ostatnie tango w Białymstoku
rozpoznali się szybko
bez słów
przez dotyk
na peryferiach ciała
wielokrotnie
ulegał porażeniu ich system nerwowy
ogłuszeni
nie zostawili nic na potem
seks
ryba bez glowy
a potem kolacja
w hotelu Krokus
pusta sala
sylwestrowe baloniki
tani de volaille
pomme de terre i buraczki w occie
kelner jak kac
zmęczony i cichy
ostatnie tango
w Białymstoku
Flamenco
don manolo
paco carlito gittano
canta canta
suona la chittara
stara cyganka
z czerwonym kwiatem
w czarnych włosach
zdarta muleta
podniesiona do walki
ręce hibiskusy
śmiertelnie rytmiczne obcasy
wbijają się w kark
krwawiącego byka
palce
drażnią struny
napięte do bólu
urodził się syn
na ziemi
spalonej słońcem
biała gołębica
los
jak świat stary
wykrzyczany
ochrypłym głosem
Lilje
urodzona w 1941
dziewczynka
w różowym kaftaniku
długo nikt nie wiedział
że się zgubiła
między trzecim piętrem a ziemią
między dziecinnym instynktem śmierci
a schizofrenią
machając rękami
odganiała ptactwo
gołębie
(było ich pełno jak weszliśmy)
ataki wściekłego boga
który co noc
ssał jej nagą pierś
wyschła
z braku mleka
i od leżenia w kaftanie po szyję
w szpitalu takim czy innym
ktoś uwierzył
w skuteczność metod
wyskoczyła na chwilę po papierosy
z okna
odnalazła się
nie żyje
zmarła w 1996
moja ciotka
o skórze wrażliwej jak lilje
z ballady romantycznej
w wieku lat trzech
recytowałyśmy
pamiętam w tramwaju
zbrodnia to niesłychana...
gapili się ludzie
tramwaj jechał
mówiła
że nakarmili ją trucizną
myślała że to z jej winy
nie jadła
nie piła
gryzła paznokcie zapieczone w chlebie
szczególnie ten z Banacha
prześladował ją bez przerwy
nie był pszenny
był czarny
po grudzie

Podobne dokumenty