kilka wierszy z nowego, niezamkniętego zbioru
Transkrypt
kilka wierszy z nowego, niezamkniętego zbioru
kilka wierszy z nowego, niezamkniętego zbioru Okaleczeni Stasysowi Eidrigeviciusowi matce zrywała konwalie na grobach kiedy była małą dziewczynką tuż po wojnie z kromką chleba w ręku na gruzach piła mlecz z dmuchawców chleba się nie wyrzuca bo święty kromka nasiąkła zgnilizną w sukience w kwiatki marzyła by zostać mistrzynią szermierki bohaterką (długim badylem powalała wroga w odbudowanej stolicy wyrastały sportowe kluby dla młodzieży) i pójść w atłasach na ślubny kobierzec z kulawcem poświęcić się na ołtarzu bez ofiar nie ma grobów sypała rumianek w procesjach na bożeciało nosiła krzyż reklamówek i toreb z bazaru rzodkiew buraki pierwsza krzyżowa od dudy lubiła jak mdlały jej ręce była z jedwabiu i stali wzorowa dziewczynka w fartuszku madonna z półlitrem pijaczka ręce zwiotczałe od szorowania do białości życia skurczyły się w piąstki ściśnięte jak usta z niedopałkiem przy gorzkiej kawie ziemia z policzków osypywała się cicho nosiła zniszczoną podomkę i starą chomiczówkę żwirowych ścieżek wśród bzów żeliwnej wanny w ogrodzie na lwich nóżkach chrzcin i wódki u stryjenki chleba się nie wyrzuca bo święty dziobaj ptaszku nasiąkły okruszki Pogrzeb wuja niewielu po nim płakało umarł na serce żył krótko zostawił dzieci i wnuki w pobliżu huty Warszawa w M3 newraligiczne miejsca macał białą laską ślepiec świadek Boga przejchany przez traktor za młodu zapamiętały Jan Chrzciciel z głową Salome pod pachą na stypie szemrały w niej neurony lustrzane wskaźniki empatii przy muzyce Erika Satie pląsały w czarno-białym found footage´u też będziesz ściętym białkiem Humoreska góralska babcia na krześle siedziała sto lat przed tą samą chałupą la boga, toż ja jeszcze żyje a po mnie już jadą z trumną -babciu to tylko pack line uspokajały ją wnukina czarnym mercedesie anioły skręcone jak loki ze śmiechu pękały im skrzydła babcię pod pachy wzięły i uleciały w obłoki Pamięci Tetmajera i Gałczyńskiego możnaby to zadedykować lecz dedykuję to babci (Więcej wierszy ze zbioru Okaleczni w pliku Publikacje) kilka wierszy z niezamkniętego zbioru Pomarańcze ogromne jak słońca Listopadowa bajka ludzie zgarbieni w mroku przemykają szczury zmokłe od deszczu szybko kluczem do drzwi a w środku pieprz hiszpański śliwka jasne jęzory ognia liżą serca w pierniku bujany fotel i ciepłe skarpetki jesteś moim pledem pod którym piszę wiersz jak kawa z mlekiem Zielone sukno jaka ulga dostać się do raju umrzeć z pewnością siebie wywiązanym z obowiązków opisanych szczegółowo w surach bóg wymaga lecz później nagradza umrzeć wpisanym w kontekst niezachwianej wiary utwierdzonym w swoich racjach przez pokolenia i księgę mieć synów którzy zmówią dua umrzeć bez lęku przed rozpadem atomów na czystą energię tak umierał Hassan a po mojej stronie rozwarta amorficzna cisza Prababka arabka w bezzębnym uśmiechu zmieściła świat płomiennoruda pod czadorem od stuletniej henny czesze włosy w piątki obmywa ręce siedem razy rozmodlony derwisz na dywaniku podrywa się żwawo zmywa garnki gotuje kuskus je jak ptaszek a potem bawi się w chowanego z licznym potomstwem i śmiercią millella szesnastoletnia prababka zasuszona figa pieści promień słońca na błękitnym łonie (Więcej wierszy ze zbioru Pomarańcze ogromne jak słońca w Publikacje) kilka wierszy ze zbioru Pejzaże i miniatury Podróż do Włoch (list z przełomu wieku) pamiętasz plażę w Tyrenii gdzie nad ranem usłyszeliśmy concerto coralle wiatru i piany? zasypywaliśmy nasze ślady żeby nikt nas nie znalazł pamiętasz zielone marmury w Pietra Santa z których Michał Anioł budował Bibliotekę Medyceuszom? ludyczne pośladki Botero? starą willę zatopioną w różach i dzikim winie wrośniętą w mury miasta? furtka prowadziła do nikąd pamiętasz San Gimigniano San Miniato wymarłe miasteczka staruszki które męłły różaniec na nicość w cieniu platanów? pamiętasz Trattorię w Siennie gdzie wyjadaliśmy trufle ze spaghetti? ja tramp ty lady piliśmy wino na rynku z ciemnoczerwonej cegły i byłeś pewien że tu właśnie chcesz umrzeć pamiętasz zapach Toskanii? ciuchcie płynące powoli wśród cyprysów na wzgórzach? pomarańcze gnijące na piazza? Requiem w starej katedrze w Arezzo? nie pamiętasz bo byłam tam sama Taras jem słońce piję światło księżyca jest ciepło cicho jest ciemno szeleszczą nietoperze czuję pot sycylijczyka z pierwszego piętra i jest mi dobrze Tyrenia Tyrenia w niedzielę la spiaggia libera wolny skrawek piasku (po lepszej stronie siatki kąpielisko o dziwnej nazwieBogatsi) parasole jak muszle małżowina przy małżowinie sąsiedzi z klatki schodowej znajomi ze szkoły mama babcia bimbo płacze bo woda za słona zrobił siusiu w majtki dawno nie byłam na plaży Jastarnia Bałtyk lat siedemdziesiątych gdyby nie te dziury w ozonie... zamiast komórki tranzystor i mewy się śmiały inaczej poza tym niewiele się zmieniło zamiast mew jachty jak białe wieloryby wygrzewają się na luksusowym horyzoncie i morze ma color azzurro z prawej Apeniny w niebieskiej mgiełce ledwie widoczne trzeba ciut unieść głowę ponad ciałami rozpłaszczonych meduz wyrzuconych z domu na darmowy piasek niedzielną sielankę ”Jedz panino gówniarzu, inaczej się nie wykąpiesz!” w dole przy barze konkurs na koniki morskie smukłe w talii szerokie w torsie zakonserwowane w soli na mahoń pod palmowym daszkiem w rytmach muzyczki latynoskiej popijają red bulla mleczko kokosowe dla średnio zamożnych czyś ty bywał na plaży Levi-Straussie? Sielanka 2007 warmińskie wsie zanurzone w łąkach pomiędzy pagórami o gliniastej glebie gospodarstwa na dnie osuszonych jezior świadkowie niemieckiej sztuki melioracji białe tynki wśród czerwonych malw bocianie gniazda tuż obok anten satelitarnych i psy wylegujące się na zakurzonych gankach złote pola fotogenicznie oświetlone słońcem żyto żytnia zepsute zęby opóźnione dzieci tulipany z rozbitego szkła gminne placyki przy rozpalonych drogach rzeźnik poczta spożywczy apteka i bank rozwój infrastruktury agroturystyka letnicy w ogrodach uparcie oganiający się od natrętnych os i nie wiedzą nic o Waldku zza miedzy jeziora oplecione trzciną i koronką plaż na kocykach leniwe rozmowy przy piwie disco polo w maluchu z rejestracją NOL z dedykacją dla Kasi na zielonym ręczniku miejscowe koguciki skaczą na główkę do wody na horyzoncie po sąsiedzku bliskim wyspa bez kormoranów upał się sączy a muzyczka gra... Swojacy opadają liście ręce polska wieś w kolorach października kapliczki na rozstajach zamiast miodu mleka w ofierze piwo swojacy bożkowie tej ziemi słowiańskie woje zwiotczałe od picia w rowie wór z kartoflami uwalany w glinie po rżysku się niesie brzęczenie much jak bełkot pijaka Archipelag powrót z ciemnego akwenu lewej półkuli odpowiedzialnej za emocje miłość brak miłości uniesienia loty koszące nad zieloną łąką ich dwoje w wysokiej trawie upadki na glinianym podwórku wyspy jasności 1 do 2 mg Risperdalu chore tkanki utleniają się w klarownym błękicie wyrównany poziom dopaminy noradrenaliny serotoniny chłodne skandynawskie lato trzyma na dystans zbyt gorące słońce jaskółki znowu latają wysoko smażona rybka na patyku dzikie kaczki z młodymi mijają nas z daleka z przyjacielem stąd płyniemy nie za wolno i nie za szybko wieje połówka wiatr w normie wszystko jak zwykle chmury niezbyt dramatyczne cirrusy banalnie skojarzone z watą cukrową szczęśliwym dzieciństwem tuż przed produkcją psychofarmaków na skalę masową cisza doskonały spokój na horyzoncie sanatorium Samarkanda galopujemy na oślep przez puste stepy uzbekistanu dzicy i nadzy zeskakujemy z koni z rowerów jemy płow baraninę z kaszą kąpiemy się w lodowatych strumieniach erstaviksbadet w listopadzie w kucki w jurcie sztokholmskiego getta przy pełgającym płomieniu i gorzałce słuchamy dźwięków piszczałek wysockiego jemy płow baraninę z kaszą galopujemy jesteś moim timurem gładkoskórym azjatą z naszyjnikiem z czaszek z moskiewskim szlifem a ja twaja skałałazka przewodniczka po pamirze ciała zdobywamy szczyt za szczytem wisimy na przełęczach objęci nogami samarkanda w dole ocieka złotem i błękitem wylewam pod tobą amu-daria na wiosnę cwałujemy przez puste stepy wracamy do jurty jemy płow baraninę z kaszą przez puste stepy Dziadowska pieśń mała ranka do wesela się zagoi... niewidoczne znamię tylko kiedy napina skórę twarzy drży nieznacznie lewa powieka padał deszcz szczekał pies biegł przez park chłopiec z kasztanami mokre liście mokra ziemia podniósł się poszedł sobie niewidoczne znamię przenoszone z dziada na ojca silny mężczyzna syn skulony jak kotek na mrozie biała koszula sztywny kołnierzyk na pośladku znamię jak róża dobrze wychowany w dobrej wierze silny mężczyzna ojciec mądry tata po szkodzie syn wykapany żuje miętę w zmiętej koszuli dziad wygrzewa się na słońcu czeka na chłopca z kasztanami Gejnesis ogród w nocy „Paradise” ich dwoje świat skurczony do pary dżinsów kwitopatologia nasion sentymentalne diabły w cyber oświetleniu o twarzach gejów o luźnych pośladkach pod słońcem techno farbowane lesby androgyniczni hetero oddają pod zastaw tożsamość za bilet wstępu w błękitnej salce w siódmym kręgu samotność jak makiem zasiał łza na barze Anna Jantar kropla karaoki z miejsca na miejsce szukają się żeby zdążyć przed zamknięciem raju po kobaltowym drinku w kiblu bez drzwi ich dwoje otwierają dłonie rozpoznają się po liniach papilarnych przez odbyt penetrują labirynt drugiego istnienia Przebłyski – wiersze inspirowane haiku Ja i ty w zimowym haiku sypie śnieg ręka we włosach odgarnia kosmyk dachy w śniegu szczelnie otuleni sobą przed mrozem zimowe słońce leżymy nadzy w roziskrzonym śniegu kapie z dachu w rękach trzymamy mokre krople Wiosenne haiku z Naki szumią drzewa martwy kret w topniejącym śniegu pusty port trzeszczy lód nad falami w zatoce pękła chmura kry dryfują rozłupane słońcem z oblodzonej skały cieknie woda zakwitł pierwiosnek Haiku we wsi zamglony świt koguty pieją haiku we wsi nad rżyskiem mgła zarumieniona w kolorze jabłek brzoza na piasku szeleści w ciszy polna dziewka słońce w zenicie w modrej kapliczce matka boska szczekają kundle na rozstajach blady księżyc Jesienne haiku z Naki leje deszcz mech na skałach tłumi kroki łysa gałąź bębni deszczem o parapet senna mrzawka w cichej spółce z mrokiem skąpy śnieg na kolację placek z makiem kilka wierszy ze zbioru Zjadanie świata Prapoczątek śpi oddycha jak góra ma zamknięte oczy umalowane powieki niebieskie usta ciemnoczerwone uchylone przyjmują w siebie wieczność węża ogromne cycki płodności księżyce w pełni wagina ocean faluje wycieka na wszechświat ziarno pęcznieje w mroku Sprzątaczka wielka dziura odkurzacz wszechświata wciąga wszystko pedantka łupież tkankę włókna na kolanch zmywa krew która ciągle wraca szoruje czyści polucje sprząta brudy świata każdego dnia na nowo ściera kurz i prochy myje zmarłych którzy ciągle chcą rodzić się od nowa poleruje jak gospocha srebrną tacę w kółko Sen pierwszy srebrny d´argento płynęłam prastarą rzeką o wodzie przejrzystej i płytkiej zielonobłękitnej jak szmaragd z dna sterczały granitowe głazy sterowałam ostrożnie pomiędzy nimi by nie uszkodzić łodzi płynęłam prastarą rzeką wśród skrzypów widłaków zmurszałych pni prąd niósł mnie szybko ku ujściu płynęłam oceanem spokojnym jak wieczność o wodzie ciemnej głębokiej granatowoczarnej jak nefryt i nagle nie wiem kiedy dopłynęłam do granic chin z okresu cesarstwa ktoś zabrał mi paszport łódź butwiała w porcie błądziłam ulicami obcego miasta wielkomiejskie pałace w stylu dynastii chińskie smoki tańczyły w poświacie lampionów ludzie z porcelany nie rozumiałam ich mowy i nagle wiedziałam chociaż nie wiem skąd że paszport dostanę od cesarza błądziłam ulicami obcego miasta mijałam kramy burdele herbaciarnie weszłam za kontuarem urzędnik w garniturze otoczony tłumem miał mój paszport już miałam go odebrać żeby odejść stamtąd płynąć prastarą rzeką o wodzie przejrzystej i płytkiej zielonobłękitnej jak szmaragd gdy nagle na moich oczach urzędnik skonał i stał się ptakiem mój paszport przechodził z rąk do rąk aż zniknął ‘ błądziłam ulicami obcego miasta nie rozumiałam ich mowy lecz nagle wiedziałam chociaż nie wiem skąd że dziasiaj spotkam cesarza tylko cesarz mógł mnie wypuścić z granic cesarstwa i nagle spotkałam Ciebie stałeś tam w milczeniu od zawsze Sztuka umierania w japońskiej szkole Zen od dziecka uczą sztuki umierania płatki lotosu rozsypane na nieruchomej tafli w której nic się nie odbija metro biurowce technologia własna twarz zostają w tyle podróżni są spokojni i cisi tak spokojni i cisi że nie wątpią w przyjście tego co nieuniknione w moim mieście za parawanem ta chwila jest krzykiem tu bezruch nie znalazł nigdy uzasadnienia tu cisza jest perwersją tu zostawiasz całe swoje życie tu nikt nikogo nie uczy umierać Dziady współczesne fragment przesiaduję ciągle po tamtej stronie tam wyprawiają się harce grobowe miny znicza i palec wskazujący ojciec bierze mnie na kolana małą dziewczynkę na ręce za oknem trupia historia krzyże ofiary szabelki królewno z marcepana w kołysce z kołderką w misie musisz być silna silna nie poddawaj się nikomu tylkowódce t y l k o w ó d c e tańcujemy upiorne dookoła stołu zastawionego jajkiem i majonezem objęte za ojczyznę trumnę babka matka i ja wódka i krew przelana opite za ręce królewno z marcepana toż to nie krew to sangwia menstruacyjna a ciebie myszka zjadła... Pytanie maturalne dlaczego poeta wariuje? poeta wariuje dlatego... bo zbyt blisko trzyma się siebie przebija się kiszkami na dno swojej duszy tam tężeje jak gówno i pali papierosy dopiero jak jeden z drugim przeczyta te swoje wiersze widzi siebie wywleczonego na lewą stronę i wtedy wariuje od tego Moi ojcowie i matki różewicz gałczyński leśmian villon i poświatowska różewicz dotykać sedna w mroku wywlekać na światło gałczyński dźwięków srebrnych rozedrganych w poezji leśmian słów dziwnych i światów poświatowska miłości villon szubienicznego śmiechu i lędźwi i jeszcze dostałam romantyczny spadek znałam ich na pamięć w wieku lat trzech recytowałam pamiętam w tramwaju ojca zadżumionych świteziankę i lilje wyssałam ich z mlekiem ciotki polskiej schizofreniczki różewicz napisał w jednym wierszu że poeta to ktoś odwrócony tyłem do świata ja się odwracam wstydliwie bo wiersz mi się zbiera jak czyrak wypływa ropą rozlewa się bezczelnie drży zastyga po każdym jestem głucha i niema i ślepa błąkam się po mieście i myślę że to już koniec przerażona z wierszami pod pachą unoszona wiatrem z puszką w ręku chcę je pogrzebać pod liśćmi czytać głośno oddać w spadku zamiast tego kopjuję na płytę (Więcej wierszy ze zbioru Zjadanie świata w Publikacje) Kilka wierszy z niezamikniętego zbioru Layth JESTEŚ moim wnętrzem zapłodnionym jajem zalążkiem pierwociną jądrem istnienia przywarty w ciemnym łożysku w wilgotnej macicy jesteś! kolor oczu skłonności przeciętność lub geniusz nieuchronnie wpisane w twój kod genetyczny rośniesz jak na drożdżach! w mgnieniu oka dzielą się komórki zaczyna bić serce życie sączy się cicho pępowiną jesteś... formujesz się embrion ogon palczaste kończyny jaszczurka z palcem w buzi jesteś trzeci miesiąc rośniesz codziennie cięższy kilka gramów zmieniasz formy pokrywasz się włosem zanurzony trenujesz oddechy wody błyszczą w słońcu przefiltrowanym przez ukrwione ścianki chwytasz światło otwierasz zamykasz powieki oczy jeszcze ślepe już słyszysz Mozarta kaszel warkot samochodów pierwsza próba zmysłów rozrastasz się uczłowieczasz zaczyna być ciasno rozpychasz się łokciami czuję twoją piętę kim jesteś? ty we mnie właśnie ty nikt inny jesteś siódmy miesiąc... Dzidzia (Dla Mimi) oceaniczna dzidzia z kosmosu pomarańczowa staruszka pachnąca mlekiem głębinowe uśmiechy w oceanie nieświadomości ekstazy niewiadomego pochodzenia archaiczna pamięć niebytu płodowy trening grymasów przystosowanych do nowych okoliczności między jawą a snem trzeźwe zdziwienie swoim miejscem przy cycku i znowu buzia ociekająca mlekiem w nieprzeniknionym uśmiechu absolutnego zadowolenia Kilka starszych wierszy Rozproszona Grażynie Wąsowicz- Ludvigsson dziewczynka zaplata warkoczyki sensualne wstążeczki kobieta wrażliwa na poezje i kwiaty dobrze ułożona grzeczna chora na raka w klipsach z jadeitu nie zdążyła wyartykułować siebie zapach mężczyzny i lasu przyprawiał ją o zawroty pobudzał apetyt chciała się przytrzymać zachwycona zbierała kamyki i paproć przy świetle księżyca jedyna decyzja do grobowej deski to walczyć o życie chora na raka w klipsach z jadeitu lubiła bibleloty kochała się w książkach archiwach i autorytatywnych ćwierć inteligentach postawna bibliotekarka na płaskim obcasie ciemne loki w rogowej oprawie zza szkieł sterczała nadzieja bo właśnie odnalazła drogę Grażyna spustoszona cancer pancreas ostatnia podróż do ciemnego portu macha ręką chuda spokojna jak nigdy (Zamieszczone na blogu http://pawelpollak.blogspot.com/2011/03/poezja-nie-dziekuje.html) Palacze on i ona szwajcarska para w średnim wieku szpaki okulary palą codziennie o siódmej rano jak w szwajcarskim zegarku kaszlą budzą się palą sięgają po paczkę papierosów wyciągają jeden dla niego jeden dla niej przypalają palą świeci słońce płuca jak ser szwajcarski wieje wiatr patrzą w morze palą siedzą na krzesełkach turystycznych mija południe popołudnie cień wydłuża się o parę cali palą zapada zmierzch mija ich życie ubezpieczone we frankach szwajcarskich siedzą przed namiotem palą Wierszyki dla dużych dzieci (dedykuję polskiemu mężczyźnie) za górami za lasami ci sami ale z innych bajek po latach Calineczka urosła nie wróci Kopciuszek bo jestem silna jak Pippi Fizia Pończoszanka nie robię zupy nie czekam nie podziwiam pędzę jak rakieta a ty mały chłopiec tyci tyciuteńki pan Maluśkiewicz na grzbiecie wieloryba utopiony w łyżce wody wodach płodowych wchłonięty przez pieczarę ogromną różową waginę nie będę ci matką pokorną ani księżniczką z wieży a ty mi pięknym rycerzem nie będę grać w ciuciubabkę nie równasz kroku z moim chociaż wcale nie noszę siedmiomilowych butów napiszę ten wiersz i pójdę w swoją stronę Dlaczego Piza (niedokonczona próba odpowiedzi) Piza jak ja chiaroscura stylistycznie nieokreślona o skórze żółto-pomarańczowej plama światła odbita w Arno niedokończona bez wyraźnego charakteru bez kropki nad i zawieszona między gotykiem a renesansem osadzona w sobie pizańska zdecydowanie niezdecydowana roześmiana kolokwialnym gwarem dzieci południa ciągle płacząca deszczem (największa średnia opadów w całej Toskanii) lubi mnie ja ją poza tym stwierdzeniem odpowiada mi zawsze trybem niedokonanym nie stawia mnie pod ścianą swoich palazzi o linii łagodnej nie wprawia w zakłopotanie nieubłagalnością formy natomiast Florencja raczej mnie ziębi niż grzeje jedyne co lubię to patrzeć na jej dachy z Terazza di Michele Angelo... Voltera o nich muszę napisać z zachowaniem proporcji i miary odwieczną ręką artysty która toczy jajo z alabastru tak jak ich zobaczyłam w ich lusterkach zaśniedziłych spinkach odpoczywających z uśmiechem na zawsze archaicznym w ich domach pracowniach na ucztach rozsypanych w proch na nekropolis etrusków Mały romeo mały romeo ragazzo innocente już zadraśnięty miłością a wciąż otwarty na przestrzał ślepy z ufności głuchy na podszepty szczenięce serce na włosku gotowe spaść w jej ręce przy pierwszym ruchu warg kąsek cukiereczek połknięty przez Julię wilczycę starszą o tę noc Sierota o boże! tak wcześnie straciła ojca matkę przez wódkę Gierka stan wojenny sierota silna jak prawy sierpowy jakiegoś Kuleszy nie wróci na ring pójdzie w cień na ławkę jak tylu innych ach, ten boks amatorski to wpływy ojca i kolorowej telewizji lat siedemdziesiątych gorących dni na pustych ulicach półkolonii na Banacha Złotych Piasków w Grecji PRL-u osiąganych za przemycone ruble gumę do żucia brązowym fiatem 125 p dzisiaj wieczorem spotkałam normalnych ludzi Czechów w sercu Włoch śpiewali na trzy głosy staroslavanske peśni a capella popijajac staropramen przewieziony ostrożnie z Brna do Pizy świetliki pulsowały w ciemnościach jak zdrowe serce byli tak spokojni jakby się im nic nie przydarzyło tak inni Ostatnie tango w Białymstoku rozpoznali się szybko bez słów przez dotyk na peryferiach ciała wielokrotnie ulegał porażeniu ich system nerwowy ogłuszeni nie zostawili nic na potem seks ryba bez glowy a potem kolacja w hotelu Krokus pusta sala sylwestrowe baloniki tani de volaille pomme de terre i buraczki w occie kelner jak kac zmęczony i cichy ostatnie tango w Białymstoku Flamenco don manolo paco carlito gittano canta canta suona la chittara stara cyganka z czerwonym kwiatem w czarnych włosach zdarta muleta podniesiona do walki ręce hibiskusy śmiertelnie rytmiczne obcasy wbijają się w kark krwawiącego byka palce drażnią struny napięte do bólu urodził się syn na ziemi spalonej słońcem biała gołębica los jak świat stary wykrzyczany ochrypłym głosem Lilje urodzona w 1941 dziewczynka w różowym kaftaniku długo nikt nie wiedział że się zgubiła między trzecim piętrem a ziemią między dziecinnym instynktem śmierci a schizofrenią machając rękami odganiała ptactwo gołębie (było ich pełno jak weszliśmy) ataki wściekłego boga który co noc ssał jej nagą pierś wyschła z braku mleka i od leżenia w kaftanie po szyję w szpitalu takim czy innym ktoś uwierzył w skuteczność metod wyskoczyła na chwilę po papierosy z okna odnalazła się nie żyje zmarła w 1996 moja ciotka o skórze wrażliwej jak lilje z ballady romantycznej w wieku lat trzech recytowałyśmy pamiętam w tramwaju zbrodnia to niesłychana... gapili się ludzie tramwaj jechał mówiła że nakarmili ją trucizną myślała że to z jej winy nie jadła nie piła gryzła paznokcie zapieczone w chlebie szczególnie ten z Banacha prześladował ją bez przerwy nie był pszenny był czarny po grudzie