JAK POJAWIŁO SIĘ CIERPIENIE Ziemia z początku byłą

Transkrypt

JAK POJAWIŁO SIĘ CIERPIENIE Ziemia z początku byłą
JAK POJAWIŁO SIĘ CIERPIENIE
Ziemia z początku byłą niezmiernie urodzajną planetą, mogłoby wyglądać, że nawet
najbardziej ze wszystkich zamieszkiwanych w nieskończonym wszechświecie.
Przecież to właśnie ją Stworzyciel wybrał za mieszkanie ukochanych istot – ludzi.
Stworzenia podobne do Niego, z własną, czasem bezsilną wolą, posiadały wszystkie
możliwe dobra wszechświata. Nie wystarczało im to jednak, poczęły się buntować.
Właśnie o owym buncie, który nie doprowadził do niczego pożytecznego będzie ta
historia.
Niegdyś ludziom na Ziemi żyło się wspaniale. Nie tylko dlatego, że zawsze mieli co
włożyć do ust, nie przejmując się zanadto uprawą roli, gdyż gdzie tylko spojrzeli rosło
urodzajne drzewo, bądź krzew. Nie wiedzieli co to ból, płacz, cierpienie, wszelkie zło
opuściło planetę.
Wtedy jeszcze nie popadali w dumę, byli po prostu wdzięczni i pokorni. Z czasem
zapomnieli o prawdziwym znaczeniu zła, jego skutkach, konsekwencjach. Było ono
tak odległe, że wręcz niemożliwe. Jednak nawet, gdyby raz od czasu ich roześmiane
serca dopadał smutek, bądź przygnębienie, niesamowity urok otaczającej ich przyrody,
tamowałby płacz. Zwykła trawa przypominała morze zielonych kryształów, które
wiatr zaprasza do szalonego tańca. Niektóre kwiaty były wielkości wieżowców w
zamglonym od ulicznych pyłów Nowym Jorku, z tym, że były one niewinnie piękne i
urodziwe.
Drzewa często stawały się domem ludzi. Ktoś pomyśli, że nie mieli gdzie się schronić,
więc wybierali uschnięte pnie drzew. Lecz w tamtym czasie nie było nawet
obumarłych roślin. Wnętrza pni posiadały niezliczone korytarze i tunele, stając się
domem jednej rodziny ludzi. Owe komnaty nie miały barwy zgniłego brązu, lecz były
niebieskie, pomarańczowe, niekiedy nawet tęczowe. Drzewa miały przeróżne kształty,
często nie przypominały teraźniejszych, uwodząc swą majestatycznością i
dostojnością.
Długo by opowiadać o wspaniałej, różnobarwnej przyrodzie, która w żaden sposób nie
zniszczona przez człowieka biła niezwykłym, ciepłym światłem nadziei. Jedno było
pewne – zadziwiała różnorodnością jasnych barw, które z czasem zanikały, aż
wreszcie stały się całkiem nie znane dla ludzi i zadziwiającą ilością kształtów roślin.
Wiele żyło gatunków zwierząt, które dawno wyginęły i całkowity ślad po nich zaginął.
Ludzie w owych czasach przemawiali tym samym językiem, którego słowa były
miękkie i miłe dla ucha. Zadziwiający jest również fakt, że posiadali niesamowite
umiejętności, takie jak latanie, oddychanie pod wodą, czy też zatrzymywanie czasu.
Tej ostatniej mało kto używał, gdyż ludzie w owych dawnych latach mieli w zapasie
wystarczająco dużo czasu, nigdzie się nie spieszyli, spokojnie przeżywali swe
ziemskie życie.
Podobno ludzie posiadali serca z... kamieni szlachetnych. Ci najżyczliwsi mieli serca z
tych najbardziej drogocennych minerałów, serca ludzi bardziej zgorzkniałych były
stworzone z tych mało szlachetnych kamieni. Jednak nigdy nie były to kamienie
zwykłe szare, które często poniewierają się po brudnych, wyboistych uliczkach.
Ludzie wtedy umierali ze starości, bez jakichkolwiek cierpień i bólu. Chowano ich w
godności, bez smutku, z nadzieją na kolejne, jeszcze lepsze życie. Wszystko to
zawdzięczali przymierzu z naturą i przyrodą. Byli jej nieodłączną częścią. Nie mieli
nic spoza jej zakresu. Tworzyli, ale z przygotowanych przez nią produktów. Mieli
własną wolę, ale podążali tylko za jej głosem. To wszystko czyniło ich Strażnikami,
chroniącymi jej godności.
Kilka pokoleń przetrwało w tym przekonaniu. Musiało jednak coś się zmienić, bo
życie to nie bajka, która zawsze dobrze się kończy ….. Mimo, że zło za wszelką cenę
próbowało się dostać do ludzi, było bezsilne dla ogromu ich dobra i samozaparcia.
Na pewnej małej, nic nieznaczącej wysepce, na równie niewielkim morzu, żyła sobie
para zakochanych. Po kilku latach znajomości postanowili się pobrać. Przez długi czas
mieszkali razem w jednym z najurodziwszych drzew w okolicy. Żyło im się
wspaniale, jak każdemu wtedy człowiekowi. Cały swój czas spędzali wspólnie, żadnej
chwili nie marnowali. Pragnęli brać z życia jak najwięcej. Dopełnieniem ich szczęścia
stała się ciąża kobiety. Z niecierpliwieniem odliczała dni do chwili rozwiązania. Mąż
również niezmiernie cieszył się z tego powodu, codziennie zrywał z ogrodu jeden
kwiat, tak czekając na narodziny. Lecz gdy do rozwiązania pozostało już kilkanaście
dni, mężczyzna zaczął się dziwnie zachowywać. Zerwane kwiaty, które wcześniej
wkładał do naczynia z wodą, teraz palił. Unikał wzroku żony, coraz mniej chwil z nią
spędzał. Zdziwiona kobieta zapytała pewnego razu męża:
-Co ci jest mój miły? Unikasz mnie, uciekasz gdzieś przede mną... Czyżbyś mnie już
nie kochał?
-Skądże droga moja! Kocham Cię nad życie! - po chwili ciszy dodał – Czy naprawdę
chcesz urodzić to dziecko?
-Co za pytanie? Czy nie cieszysz się z jego narodzin? - spytała.
Nie odpowiadając, z wielkim wzruszeniem na twarzy podszedł do kobiety, całując ją
w usta. Następnego dnia żona już go nie ujrzała. Mężczyzna uciekł z wyspy
zostawiając samotną matkę. Nigdy nie przestał jej kochać, do końca swoich dni miał
przed oczyma jej roześmianą twarz. Zostawił jedynie małą karteczkę z napisem: „Nie
dałem rady. Stchórzyłem. Miałem straszny sen o naszym dziecku. Kocham Cię”
Przyszła matka nigdy nie cierpiała, nie znała więc płaczu. Dlatego też rozpaczała w
milczeniu, nie roniąc ani jednej łzy. Być może płacz sprawiłby jej ulgę? Nie wiedziała
co się z nią dzieje. Stała się pierwszą osobą na Ziemi, która doznała małej cząstki zła.
Żyła jednak z przekonaniem, że mąż wciąż ją kocha. Po krótkim czasie uraza się
zmyła, w każdym razie przed narodzeniem dziecka.
Gdy przyszedł dzień rozwiązania, leżała w swym wygodnym, królewskim wręcz łożu.
Rodzenie w tamtych czasach nigdy nie sprawiało kobietom bólu. Nie znały przecież
cierpienia! Czekała więc cierpliwie, aż ukochany potomek wydostanie się z jej łona.
W samo południe zaczęła rodzić. Wiedziała, że nie będzie to długo trwało. Tak rodziła
jej matka, babcia i prababka. Było oczywiste , że z jej czoła nie spłynie, ani jedna
kropla potu.
W pewnym momencie zaczęły przylatywać czarne jak smoła ćmy. Było ich coraz
więcej i więcej. Latały wokół kobiety, aż zakryły całe jej ciało. W tym momencie
poczuła przeszywający ból. Krzyknęła i po chwili straciła przytomność. Obudziła się
po paru minutach. Ujrzała wrzeszczące dziecko. Nie cieszyła się zbytnio. Jej ukochany
syn wydzierał się wniebogłosy. Wzięła go w ramiona, niezmiernie zdziwiona całą
sytuacją. Nie wiedziała dlaczego z oczu niemowlęcia płynie dziwna woda i czemu
przy porodzie doznała tak dziwnego uczucia. Przyjrzała się uważnie i dopiero wtedy
zorientowała się, jaki on był piękny! Anielskie rysy twarzy, ciemne oczy,
kruczoczarne włosy. Nie przypominał wcale niemowlęcia, raczej dorosłego
mężczyznę, zamkniętego w małym ciele. „Podobny do tatusia” - pomyślała, jeszcze
mocniej, lecz równie niepewnie tuląc go do serca. Nie była szczęśliwa, dlatego, że nie
podobało się jej zachowanie syna. Nie wiedziała po prostu, co się z nią dzieje. Od
kilku dni w jej życiu działo się coś bardzo dziwnego. Zniknięcie męża, list,
nadzwyczajny poród. I co miały oznaczyć ćmy, które wciąż latały wokół jej dziecka?
Chłopczyk nareszcie zasnął, a kobieta wciąż dręczyły pytające myśli. Spojrzała w
otwór w pniu, który miał pewnie pełnić funkcję okna. To co zobaczyła w swoim
ogrodzie, przebrało miarę. Wszystkie rośliny obumarły! Sterczały uschnięte, jakby
krzycząc - „Nowe życie przyniosło nam śmierć!” Usta kobiety zaczęły drgać. Kolejne
dziwne, wręcz przerażające zdarzenie. Spojrzała w górę. Z drewnianego sufitu, jak
zawsze zwisał żyrandol z roślin. Kwiaty i polne zioła splecione ze sobą tworzyły
historyczny przedmiot. Jednak coś się w nim zmieniło... Wszystkie rośliny, jak to w
ogrodzie uschły!
Gdy syn kobiety obudził się z głośnym płaczem, drżącym głosem powiedziała:
-Nazwę cię Mort, bo gdy się urodziłeś, śmierć dopadła inne stworzenia...
Po wypowiedzeniu tych słów „martwy”, żyrandol z hukiem spadł na drewnianą
posadzkę. Wszystkie uschnięte kwiaty i liście pokruszyły się w maleńkie ułamki. Nic
nie pozostało z historycznego żyrandolu. Był on dla kobiety bardzo ważny, gdyż
odziedziczyła go po mamie, ta zaś po swej matce, i tak dalej w nieskończoność. W
rodzinie zawsze córki dostawały go w spadku, a on przez setki lat nie zniszczył się, a
rośliny nie uschły. „No cóż, wszystko kiedyś się kończy, aby dać początek czemuś
nowemu. Tylko dlaczego tyle kwiatów zwiędło przy narodzinach mego syna?” myślała matka.
Mijały lata, a Mort rósł i rósł. Wcześniej piękny, rozkoszny chłopczyk, teraz dorosły i
urodziwy mężczyzna. Spośród rówieśników wyróżniał się niesamowitą urodą,
przyciągał każdego swym wyglądem. Jego niezwykłym talentem było przekonujące
przemawianie. Potrafił zachęcić każdego do swoich racji, z każdym umiejętnie
porozmawiać. Był utalentowany, piękny … Czego brakowało mu do ideału? Posiadał
jedną, lecz przeważającą wadę, której nie miał żaden człowiek w ówczesnych czasach
– skłonność do buntu. Mort bardzo często przeciwstawiał się swej matce, starcom. Nie
podobało mu się, że musi nieustannie komuś służyć. Chciał być wolny i niezależny.
Kłócił się z matką, stawał się coraz bardziej agresywny w swej zawziętości. Kobieta
nie wiedziała jak reagować na dziwne zachowanie syna, więc pokornie się odsuwała.
To był wieki błąd. Mort bowiem widząc, że może robić co mu się podoba, stawał się
jeszcze bardzie złośliwy i zawzięty. Nikt nie wiedział jak mu pomóc, ponieważ nie
znano zła i nie potrafiono się przed nim bronić. Niektórzy starali się go unikać, lecz
talenty i uroda czyniły Morta jednym z najbardziej popularnych ludzi. Kiedy tylko się
na niego spojrzało, miało się ochotę rzucić wszystko i biec za nim na koniec świata.
Posiadał wielu przyjaciół, którzy nie zwracali uwagi na jego zachowanie, czasem
nawet go podziwiali.
Pewnego wieczora, gdy odpoczywał po tygodniu ciężkiej pracy w ogrodzie, której
szczerze nienawidził, pewna niepokojąca myśl, galopem przemknęła przez jego głowę.
„Uwolnię siebie od władzy innych. Dam wolność wszystkim, którzy jej pragną.
Zbuntujemy się Naturze! Zgładzimy ją i zawładniemy światem.” Wydał z siebie
obrzydliwy, głośny dźwięk, coś na kształt śmiechu, lecz był on bardziej chrapliwy i
złowieszczy. Wiedział czego naprawdę pragnął - chciał mieć władzę nad wszystkimi
stworzeniami. Tak, to było jego największym marzeniem! „Tylko jak zdobyć poparcie
ludzi? Z tym nie będę miał problemu!” - pysznie myślał Mort.
Zaczął obmyślać plan, jak przekonać ludzi do swoich racji. Nie wychodził ze swojej
kryjówki, którą była niewielka jaskinia, myśląc nad swym marzeniem, które
całkowicie go pochłaniało. Im dłużej tam siedział, tym stawał się coraz bardziej
samotny i ponury. Jednak dalej pragnął jednego – wolności. Na nadgarstku prawej ręki
wyrył to właśnie słowo. Nic nie znaczyła dla niego krew i ból. Popadł w obłęd, chciał
niszczyć wszystko, co stanie mu na drodze. Zaczął nienawidzić rośliny, zwierzęta,
ludzi … O matce, z każdym dniem zapominał, była dla niego nic nieznaczącym
chwastem, który w każdej chwili można przydeptać, bądź zerwać. Pragnął po prostu
przedstawić ludziom swe propozycje, uwzględniając dobrane słownictwo i piękną
wymowę. Tak, to umiał doskonale!
Wybrał na to dzień, w którym w jednym miejscu gromadzą się miliony ludzi – Święto
Radości. Było to nadzwyczajne wydarzenie, w którym wszyscy ludzie byli jeszcze
bardziej szczęśliwi. Spotykali się by wspólnie tańczyć, śpiewać, dziękować za
wszystko co posiadają. Człowiek z ponurą bądź obojętną miną nie był mile widziany.
Miejscem ich spotkań była właśnie wyspa zamieszkiwania przez Morta, na którą
zjeżdżali się ludzie z całego świata. Palono wielkie ognisko, do którego każdy mógł
wrzucić kartkę z podziękowaniem z minionego roku. Dym zazwyczaj tworzył
tajemniczy znak, przepowiednię na przyszły rok. Święto Radości obchodzono w
pierwszy dzień wiosny, chyba najbardziej szczęśliwy dzień w całym roku. Składano
sobie życzenia, bawiono się, a z twarz uczestników nie schodził uśmiech, który był
podstawą tego dnia. Uroczystość zaczynało wyniosłe przemówienie jednego ze
starców, którego bardzo szanowano.
-Zgromadziliśmy się dzisiaj, by uczcić wyjątkowe święto! Święto Radości! Szczęście
jest dla każdego człowieka celem życia! Szukajmy go w dobry sposób, nie niszcząc,
czy rujnując, lecz siejąc! Zbierzemy wtedy sycące plony. Dziękujmy Naturze za
wszystkie dobrodziejstwa, którymi nas obdarowała – zachwycającą przyrodą,
sycącymi owocami czy wiecznym szczęściem. Będziemy się radować, dopóki sami nie
zaprosimy tu zła!- mówił ciepłym głosem starzec.
„Głupstwa! Jak można tak myśleć?! Będę szczęśliwy, jeśli uwolnię się z kajdanów
Natury! Harmonia i spokój! Trzeba wprowadzić trochę chaosu!” - myślał Mort, w
którym z każdą chwilą, zło wzrastało, aż wydało się, że zaraz wybuchnie.
Wstał z zacisznego miejsca, w którym siedział i pobiegł w stronę pagórka, na którym
przemawiał starzec. Odpychał wszystkich, którzy stanęli na jego drodze. Podeptał
ciała wielu dzieci. Kilkoro dorosłych miało przez niego zakrwawione twarze. Wszyscy
oszołomieni jego zachowaniem, nie potrafili w żadem sposób zareagować. Przedzierał
się więc przez tłum, niepowstrzymany przez nikogo. Po chwili wdrapał się na sam
szczyt pagórka, a zdziwiony jego zachowaniem starzec przestał mówić. Wszyscy
zgromadzeni patrzyli tylko na niego. Stanął twarzą w twarz ze starcem, kipiąc z
wściekłości.
-Zejdź mi z oczu – ryknął – Teraz ja przemówię!
Starzec nie zareagował, z wielkim spokojem uśmiechnął się do młodzieńca. Mort ze
złością popchnął go, aż biedny człowiek sturlał się z pagórka. Kilkoro ludzi złapało go
i pomogło wstać. Dwóch silnych mężczyzn podbiegło do Morta próbując odciągnąć go
od miejsca przemówień. Lecz on ich także uderzył, z jeszcze większą siłą. Całę
zamieszanie wywołało wielkie oburzenie ludu.
-Pozwólcie mi przemówić! Mam dla was propozycją nie do odrzucenia! - krzyknął
chcąc zachęcić tłum.
-Niech mówi – ktoś spokojnie powiedział.
-Każdy musi się wykazać! - krzyknęła jakaś kobieta.
Wrzaski przerwała zezwalająca wypowiedź starca.
Tryumfujący Mort przyjął pozę godną dobrego mówcy i zaczął przemawiać.
Opowiadał przekonująco, robił pauzy, a co najważniejsze umyślnie zadawał
retorycznie pytania, by jego słuchacze pogubili się w ciemnych korytarzach rozumu.
Mówił mniej więcej tak:
-Dzisiejsze święto ma nam uzmysłowić jak bardzo jesteśmy szczęśliwi. Ale
zastanówcie się, czy naprawdę tacy jesteśmy?... Czy naszym szczęściem jest
nieustanna służba i harmonia? Czy posłuszeństwo Naturze jest czegokolwiek warte?
… Jesteście radośni, bo inni są szczęśliwi? Dlaczegóż to nie przejmujecie się swoimi
sprawami? Czy nie łatwiej by było zawładnąć przyrodą, być jej panami? Czemu ona
ma nami władać? Mówimy - < Prawa Natury są podstawą naszego życia!> Dlaczego
nie można ich łamać?
-Opamiętaj się młodzieńcze! - powiedział głośno starzec, który odzyskał już siły po
upadku – Jak możesz tak mówić!?
Jednak Mort nie zwracając na niego najmniejszej uwagi ryczał dalej:
-Ja wiem co jest waszym pragnieniem! Wolność! Prawdziwa wolność! Gdy tylko
złamiemy przymierze z Naturą, nie będziemy już jej strażnikami, spełnimy nasze
pragnienia!
-Zakryjcie mu usta! Nie pozwólcie mu mówić – ktoś krzyknął.
-To kłamstwo! - mówił jakiś mężczyzna – Przymierze trzyma nas przy życiu!
Mort wybuchnął ironicznym śmiechem, który rozniósł się po całej dolinie. Należy
zaznaczyć, że w owym miejscu dźwięk roznosił się na kilka kilometrów, więc miliony
zgromadzonych ludzi usłyszało ten drwiący rechot. Wielu ludzi usłyszawszy te
zdrajcze słowa, zrezygnowało z dalszego uczestnictwa w Święcie Radości. Jednak
jakaś część osób była zaciekawiona jego słowami. Ludność podzieliła się na dwie
strony – jedna próbowała uciszyć Morta, druga zaś zachęcała go do dalszej mowy.
-Zgadzam się z tobą, lecz w jaki sposób służymy Naturze? W czym przymierze nam
przeszkadza?
-Dalej nie rozumiecie?! - ryknął Mort – Przez przymierze nie możemy być prawdziwie
wolni, musimy podporządkowywać się Naturze! Nie możemy nią zawładnąć! Kiedy
zrobicie co wam rozkażę, staniecie się prawdziwie wolni! Wolni od kajdanów,
którymi pęta was przyroda! - tu chwilę przystanął, by dać czas ludziom na rozważenie
jego słów.
-A więc zrobicie co wam rozkażę? - zapytał ciszej.
Wtedy kolejna, większa część tłumu odłączyła się. Ludzie, którzy zostali wydali
tryumfujący, bojowy okrzyk. Matka Morta, która siedziała blisko syna, w pierwszym
rzędzie, pierwszy raz w swym życiu rozpłakała się. Wybuchnęła głośnym płaczem i z
krzykiem rozpaczy uciekła. Od tego czasu wszelki słuch o niej zaginął. Może uciekła
do swego męża? Nikt tego nie wie. Lecz jedno jest pewne: nigdy już nie zobaczyła
swego syna.
Mort przedstawił swym sprzymierzeńcom plan działania. Zachęcali ludność do ich
poparcia, obmyślali sposoby zawładnięcia Naturą. Po około roku przygotowań, Dzieci
Morta, bo tak byli nazywani, postanowili rozpocząć akcję. Początkiem zimy, gdy cała
przyroda zasypiała, tłum składający się z połowy ludności zaczął „zabijać” Naturę.
Zaczęli oblegać najpierw kontynent Afryki, później Azję i resztę lądów. Rozpoczęli od
wycinania wszystkich drzew, które niegdyś były domami ludzi, żyły własnym życiem,
sprawiały wrażenie, że bije z nich prawdziwe, ciepłe serce. Ich pnie niegdyś puste,
wypełnione jedynie radością i złotym pyłem, który unosił się w tamtych czasach w
atmosferze, teraz zapełnione były łzami i smutkiem ludzi, którzy stracili swe domy.
Łez było tak wiele, że utworzyły wnętrze kolejnych, rosnących na miejscach
wyciętych roślin, drzew. Gdy wycięli większość „zielonych stworzeń” zaczęli palić
dżungle, lasy i wszystkie te miejsca, an których mieszkali ludzie. Wielkie, spalone
obszary straszyły pustką. Gdy zniszczyli większość roślin na Ziemi, poczęli zabijać
zwierzęta. Niegdyś ludzie żywili się tylko owocami, wszystkim tym, co pozwalała im
jeść Natura, nigdy nie spożywali zwierząt. Dzieci Morta zabijały, zostawiając martwe
ciała na pastwę losu. Na pustkowiach pozbawionych roślin lały się strumienie krwi.
Nie szczędzili nawet małych stworzeń, jak myszy, czy jaszczurki. Rzeź trwała kolejny
rok, wiele gatunków zwierząt i roślin wyginęło. Lecz najgorsze miało dopiero
nastąpić. Przestraszona ludność kryła się w najgłębszych jaskiniach. Lecz
najodważniejsi postanowili sprzeciwić się temu kalectwu planety. Na ich czele stanął
starzec, który przemawiał w minione Święto Radości. Przybył do Morta, który obrał
za siedzibę wnętrze wulkanu na rodzimej wyspie.
-Opamiętaj się młodzieńcze! Ściągasz na nas wielkie niebezpieczeństwo! – mówił
głośnym, lecz drżącym głosem.
-Zabrać go stąd! - rozkazał jednemu ze swych sprzymierzeńców – Precz głupcze, póki
ci życie miłe!
Mężczyzna jednak z lęku, bądź z poszanowania dla starca, nie wyprowadził go. Wtedy
rozwścieczony Mort podniósł z ziemi ciężki kamień i rzucił nim w starca. Mężczyzna
upadł na ziemię, jego serce na zawsze przestało bić. Mort ryknął tryumfującym
śmiechem.
-Ogłoś wszystkim mym Dzieciom - „zabijajcie ludzi”! Swoje matki, ojców, przyjaciół,
swych braci. Niech leje się krew! - ryczał.
Mężczyzna niepewnie wziął do ręki kartkę papieru i zaczął pisać list. Gdy skończył
skłonił się Mortowi i pobiegł wysłać podanie. Po miesiącu wiadomość dotarła do
wszystkich Dzieci Morta, na całym świecie. Zaczęli zabijać ludzi, którzy nie popierali
poglądów ich pana. Było to o tyle łatwe, gdyż ofiary nie broniły się. Uciekały, lecz
wiedziały, że zabójca i tak ich dopadnie. To nie była nawet wojna, gdyż tylko jedna
strona walczyła.
Po miesiącach rzezi, zdarzyła się rzecz niezwykła. Pewnego wieczora, gdy zabójcy
wiwatowali na cześć Morta, całą Ziemię otuliło jasne, ciepłe światło. U zwycięzców
„walki” wywołało ono niepokój. „Czyż to nie Natura woła o swe prawa?”- myśleli.
Wszyscy dobrzy ludzie, którzy pozostali, zgromadzili się przed wulkanem, twierdzą
Morta. Nie bali się już niczego. Byli pewni, że życie Morta i jego Dzieci, dobiega
końca. Wiernych Naturze pozostało zaledwie dwa miliony, jednak pokrzepieni
światłem, odważnie kroczyli ku zwycięstwu. W pewnym momencie przed ich
wypełnionymi ulgą oczyma, pojawiła się jasna postać. To z niej biło światło tulące
Ziemię! Nie można było określić jej płci, ubrana w białą szatę, na którą opadały jasne
kędziory włosów. Powoli zbliżała się do strażników Natury, bo tak byli nazywani ci
ludzie, nie dając Dzieciom Morta możliwości dalszego zabijania. Światło biło tylko w
stronę Strażników. Morta i jego załogę pokryły nieprzeniknione ciemności.
-Wy, którzy nie wpadliście w szpony fałszywej wolności! Wskrzeszę poległych
Strażników, ocalę was od wszelkiego zła! Zamieszkacie na Vivicitii, podplanecie
wiecznej radości, która mieści się pod powierzchnią martwej Ziemi. Będziecie
bardziej szczęśliwi niż kiedyś! To wasza nagroda! - mówił łagodnie, lecz na tyle
głośno, by dźwięk rozniósł się po całej Ziemi.
Gdy skończył mówić ostatnie słowo, na ziemi pojawiło się pęknięcie. Z każdą chwilą
powiększało się, aż „wchłonęło” pod powierzchnię dwa miliony Strażników Natury,
którzy zamieszkali na podplanecie Vivicitii. Gdy ostatni wierny człowiek „wpłynął' do
otchłani, na Ziemi zapanowała ciemność, która pęta ją do dziś.
Słowa jasnej istoty, spełniły się całkowicie. Strażnicy Natury, zmienieni w istoty o
nowych ciałach, lecz tych samych rozumach i świadomości, zamieszkali na Vivicitii,
jeszcze cudowniejszej planecie niż Ziemia przed Rzezią Stworzeń, dokonaną przez
Dzieci Morta. Zdrajcy pozostali na planecie, którą pokaleczyli. Żyją do dzisiaj wśród
cierpień, bólu i nienawiści. Jest to kara za złamanie przymierza z Naturą. Stracili
wszystko co posiadali – wiedzę, osiągnięcia, a przede wszystkim harmonię i pokój.
Pragnęli wolności, a stali się niewolnikami własnych zimnych serc. To zło stało się ich
pragnieniem. Przebudzone podczas narodzin Morta, pęta Ziemię do dziś.
KAMA
„ABY NIE BYŁO ZA PÓŹNO”
Jasne płatki śniegu odbijające się od zmarzniętych twarzy
Srebrzysty szron wyryty na szybach pośpiesznych samochodów,
Jak mozaiki i witraże na szarych ścianach kościołów,
Czekają, aż ktoś ich piękno zauważy.
W tej zimowej atmosferze, pełnej mrozu serc człowieczych
Puka do drzwi Odkupiciel, niosąc jarzmo dusz złowieszczych,
Dusz tych ludzi, których skrzydła są za słabe, by w niebo się wzbić
Tonąc w Bagnie Rozpaczy, swój ból i łzy chcąc kryć.
Wijąca się anakonda listy zakupów
Przypomina, by nie zapomnieć choć najmniejszej części łupów
Gdy jej dumny właściciel, chcący święta mieć obfite
Grosza poskąpi żebrzącej wdowie, mającej dziecko pod sercem ukryte.
Najczystszym opłatkiem dzieli się z rodziną
Szczując psami sąsiada winnego dwa grosze
Ludzkie pieniądze, płyty przeminą
Lecz wygłodzony żołądek nie ulotni się z zadowoloną miną.
Na czystym obrusie, jedno puste naczynie
Przecież Chrystus w drzwi zapukać może
Gdy za progiem żebrak, miotła ma inne znaczenia
Znieważyć bliźniego pomoże.
Kiedy Anioł stanie w jaśniejącej sieni
Powie „Nie na tym polega sens tych świąt...
Jeśli ktoś ponad wszystko życie ceni
Niech liczy się z tym, że dopadnie go egoizmu trąd.
Niech zwyczaje sprzeczne nie będą z naszym istnieniem
Bo gdy znów przyjdzie nasz Zbawca
Nikt już nie przysłoni się zwyczajów cieniem,
Na zawsze zamieszka w królestwie Ciemności Krawca.”
KAMA
TWÓJ ANIOŁ
Podtrzymuje Cię, gdy masz ochotę spaść w czeluść koszmaru
Mówi „Nie poddawaj się, jeszcze nie wszystko stracone”
Kiedy wspinasz się po drabinie życia, prosto do Nieba
I czujesz, że się załamie pod Tobą
Vicolem klei jej szczeble
„Trzymaj się mocno! Szepcze
I idzie tuż za Tobą.
Gdy chcesz jej złamać serce,
Skleja Twoje, przecież też nie jest idealne
Czasami mówi „Pomóż mu bo jego Anioł opada z sił, nie może go podtrzymać
Wtedy Ty pomagasz mu, a jego Anioł odzyskuje siły
Twój Anioł - Twój Przyjaciel
Twój Przyjaciel – Twój Stróż.
KAMA
PAMIĘTAJ
Pamiętaj, po burzy zawsze wschodzi słońce
Nawet, gdy fale życia są tak rwące
ze chcą porwać cię w głąb Ziemi
I więzić zawsze w mrocznej otchłani cieni.
Niech ciemne myśli nie zawładną twym istnieniem
Podczas udręk oraz cierpień duszy
A twe serce nie wypełni się zemsty brzmieniem
Jakbyś strzelał ze śmiercionośnej kuszy.
Zemsta, choć z początku daje ukojenie
Samozagładą i zatarciem jest
Pomyśl, czy nie daje niewinności dziecka kres?
A czy nie skazuje na wieczne udręczenie.
Lecz gdy wpadniesz w krwiożerczy wir cieni
I nadziei nie zostanie ci nawet kszty
Jedyne, co jeszcze będziesz posiadać
Będzie miłość do twej Matki Ziemi.
I wtedy wpadniesz do Jej bosych stóp
Zaklinając być wiernym po sam grób
A Ona pogładzi cię podmuchem wiatru
Nie zważając na Swe święte sacrum.
Pamiętaj, cienie przynoszą śmierć
A śmierć udręką się staje
Tyle niewinnych serc
Łagodność dziecka oddaje.
KAMA
CIERPIENIE
Cierpieć znaczy rozpaczać
Rozpaczać, to szlochać ciemnymi łzami
Płacz jest potrzebny, bo oczyszcza z cierpienia
Zrozpaczoną duszę poszukującą ratunku.
Myślisz, że już nic nie uwolni cię z otchłani strachu
Nie martw się, Ktoś zawsze przy tobie
Często nawet go nie zauważasz
Lecz On zawsze cię wspiera.
Razem z tobą cierpi, płacze i rozpacza
Nie zawsze łagodzi zło
Lecz doświadcza go razem z tobą.
Cierpienie, choć doprowadza do burzy płaczu
Nauką życia godnego się staje
Sztuka jest, w cierpieniu pomagać innym
Wspierać ich, gdy zaczną tonąć o Oceanie Życia. KAMA