W USTACH PRABABKI Fragmenty powieści Wstęp

Transkrypt

W USTACH PRABABKI Fragmenty powieści Wstęp
W USTACH PRABABKI
Fragmenty powieści
Wstęp, w którym bohater....
Urodziłem się na peryferiach świata, w mroźnym i szarym od brudnego śniegu
Przedsionku północnej Metropolii. Jeszcze w łonie matki słyszałem złorzeczenia rzucane na
los w różnych językach ziemi, sarkastyczne narzekania na zawsze złą pogodę i zbyt szczelną
izolację od rdzennych mieszkańców. Już wtedy przeczuwałem, że nie tutaj będzie moje
miejsce. Po sterylnym cesarskim w lokalnym szpitalu wypadłem na świat, pierworodny
benjaminek, prosto w kochające ramiona matki, ojca, babki i dziadka z obu stron oraz
rozlicznych wujów, ciotek oraz krewnych. Moja matka wyrosła, jak pisała o sobie, z czarnej
kartoflami ziemi, a ojciec, jak pisała za niego, z bazarów i piasków pustyni, więc korzenie
mojej tożsamości rozpięte były na tej właśnie osi, między słowiańską wsią, a arabską mediną.
Do tego doszły mieszane małżeństwa, mniej lub bardziej udane, których dopuszczali się
rozliczni wujowie i ciotki. Moją rodziną był świat. Miałem indiańskich, mongolskich,
senegalskich i chińskich krewnych. Z dziecinnego pokoju, umeblowanego zgodnie z
obowiązującym standardem Ikei, już jako dwulatek bywałem rzucany prosto w gwar
arabskich miast i na piaszczyste drogi polskich wsi, a co drugi rok zamiennie, jeździliśmy na
nowy rok do rodziny wujostwa w Ułanbator lub do krewnych stryjenki w Ekwadorze. Szybko
zrozumiałem, że muszę wydobyć siebie z wielokrotności kultur, kultów i idiomów, bo inaczej
rozpłynę się jak masło na rozgrzanej, wieloetnicznej patelni mojej rodziny i świata.
Ci, którzy jak moi rodzice opuścili swoje strony i trafili do Przedsionka,
nieustannie próbowali przetłumaczyć siebie na obcy, skandynawski język. Była to żmudna
translatorska praca, w kalekim dialekcie emigrantów, powtarzalna jak krążenie krwi, o stałej,
silnej motywacji, by wyrazić i zachować siebie z tamtego, starego świata, w świecie nowym i
obcym. Ja z drugiego pokolenia mogłem im tylko zazdrościć. Dla mnie każdy z tych światów
był jednocześnie i mój i obcy. Oni mieli przynajmniej pewność kim byli. I nawet, jeśli
kiedykolwiek zabrakłoby im pewności kim są, mogli zawsze odwołać się do podpowiedzi
duchów przodków, dziadów, dżinów i szamanów. Ja mogłem odwoływać się jedynie do
polityki integracyjnej rządu, lokalnych władz gminnych i samorządu szkolnego. Byłem
egzotycznym kwiatem pod oblodzoną skałą szwedzkiego Domu Ludowego, ale nikt wtedy
nie potrafił mi tego wyjaśnić. Zacząłem więc sam szukać odpowiedzi.
Tak zaczęła się moja Wielka Wędrówka. Postanowiłem odnaleźć Korzeń
Tożsamości, zapuścić się w rozgałęziony system historii rodzinnych, przejechać świat w
poszukiwaniu przodków, a potem, gdy już dowiem się kim jestem, odnaleźć Arkadię, nowe
miejsce osiedlenia, gdzie będę mógł zacząć wszystko od początku; wyczyszczony dysk,
gotowy by zapełnić go świeżymi znakami w nieznanym dotąd języku. Na to wszystko
potrzebne mi były jednak środki. Po zużyciu drobnych oszczędności rodzinnych, w które
wyposażyła mnie matka, postanowiłem stanąć na własnych nogach. Jedyne dwa zajęcia, w
jakich osiągnąłem perfekcję – sztuka iluzjonizmu, odziedziczona po ojcu oraz łamanie kodów
komputerowych, czego nauczyłem się sam - były mi wskazówkami, w którą stronę mam
pójść. Zostałem hojnie wyposażony przez naturę w lingwistyczne i aktorskie talenty, urok
osobisty i umiejętność perswazji. Mogłem te wszystkie zalety wykorzystać w polityce i dojść
do wysokich pozycji społecznych. Wolałem jednak użyć ich do swoich prywatnych celów,
zapewniając sobie materialny błogostan, ręce wolne od pracy i otwartą głowę. Umiejętność
działania w szarej strefie przedsiębiorczości wyniosłem z domu rodzinnego. Z tą
umiejętnością wiązały się niestety drobne kolizje z prawem, ale dzięki powyżej opisanym
zaletom i doświadczeniu pokoleń porafiłem zredukować je z oskarżeń o milionowe
defraudacje do wyroków nie wyższych niż dwa lata pozbawienia wolności, z paragrafu o
drobnych przestępstwach gospodarczych.
Księgę, którą trzymasz właśnie w rękach, drogi czytelniku, zacząłem pisać,
siedząc na pryczy w więzieniu nad Czarnym Jeziorem. Jest ona w równym stopniu księgą
mojego życia, co powieścią łotrzykowską i baśnią z tysiąca i jednej nocy. Równocześnie z
planowaną ucieczką, będzie posuwać się moja opowieść do wnętrza rozgałęzionego systemu
Korzeni, gdzie na twoje spokanie wyjdą cienie przodków, słowiańskich i arabskich, żywe
postacie kręgu rodzinnego, Matki, Generała, Ojca Iluzjonisty, Wuja Derwisza i Prababki, co
grywała w ciuciubabkę ze śmiercią. Figury urzędników, nauczycieli i wariatów spotykanych
na mojej drodze, a także emigrantów z Przedsionka. Rozpoznasz twarz opisywanego świata i
domyślisz się zarysów historii zakrytej czadorem wieków. Zacznijmy jednak od końca...
Więzienie
Więzienie nad Czarnym Jeziorem było położone zgodnie ze swoją nazwą nad
brzegiem ogromnego jeziora na dalekiej Północy. Wody jeziora były ciemne, odbijały
łańcuchy okalających je płaskich, mrocznych i bezludnych gór, wypiętrzonych w
zamierzchłym paleozoiku. Za górami rozciągały się ogromne połacie ziemi niczyjej, pokrytej
wieczną zmarźliną. Tą właśnie drogą planowałem ucieczkę. Szary, solidny, betonowy
kompleks więzienia w kształcie litery L został zbudowany w latach 70-tych poprzedniego
stulecia, w czasach, kiedy funkcjonalność i bezpieczeństwo budynków mieszkalnych
wydawały się sprawą pierwszej wagi. Z zewnątrz równie nieprzystępny, co otaczająca go
natura, wnętrze miał jednak ciepłe i wygodne, a atmosfera, która panowała w środku była
famijarna jak w Kółku Domatorów. W tym tkwiła tajemnica rzadkich prób ucieczki. Droga z
zakładu nad jezioro była bowiem dla więźniów otwarta. W godzinach urzędowania dyrektora
każdy kto chciał mógł niestrzeżony pospacerować nad brzegiem, zadumać się, siedząc na
kamieniu lub po prostu spróbować swych sił wpław, by po kilkunastu godzinach crawlowania
dotrzeć do któregoś z niezaludnionych brzegów. To ostatnie nigdy się jednak nie wydarzyło
w czterdziestoletniej historii więzienia. Przytulność wnętrz, domowy charakter sprzętów i
uprzejma obsługa były cechą szwedzkich urzędów, szpitali i więzień. Oswajały i udomawiały
rzeczywistość, oddalając ją od zimna i śmierci. Więzienie nad Czarnym Jeziorem oswoiło
swoich pensjonariuszy. Woleli stawić się o 16:00 w swoich celach, by cierpliwie odsiedzieć
resztę kary w przytulnym cieple centralnego ogrzewania niż wystawiać się na niepewną i
mroźną noc ucieczki.
Moją ucieczkę planowałem długo. Również dlatego, że do więzienia
przewieziono mnie w czerwcu i musiałem odczekać kilka miesięcy aż temperatura spadnie
grubo poniżej zera i solidny lód skuje Czarne Jezioro. Uzgodniłem z ojcem, że przy okazji
zimowego widzenia zaopatrzy mnie w parę drobiazgów – łyżwy do szybkiej jazdy, ciepłe
ubranie, gotówkę, GPS, fałszywy paszport oraz wyposażenie niezbędne do przeżycia kilku
tygodni na lodowej północy. Cały pakunek miał ukryć w dużej skrzyni i zakopać pod
zlodowaciałym śniegiem po drugiej stronie muru, tuż przy brzegu jeziora. Sam akt ucieczki
nie był ani trudny ani wymagający planowania. Na murze nie było strażników. Jak już
wspominałem, cenralne ogrzewanie i wygodne prycze wydawały się dyrektorowi najlepszą
gwarancją na zatrzymanie więźniów w obrębie zakładu. Wystarczyło przejść kilka metrów
zamarźniętym jeziorem wzdłuż drutów kolczastych i niezauważonym w zimowych
ciemnościach, znaleźć się po drugiej stronie. Następnie z mapką w ręku odnaleźć łopatę oraz
miejsce, w kórym ojciec zakopał skrzynię. Ubrać się, nałożyć łyżwy, zarzucić plecak i
kilkoma pchnięciami płóz oddalić się cicho. Najtrudniej było zalegalizować się po ucieczce.
Wraz z rozwojem zorganizowanej przestępczości, rozwinął się również system
międzynarodowej współpracy w ściganiu przestępców. Coraz trudniej było cieszyć się dłużej
niż kilka mięsięcy fałszywą tożsamością, pozostając jednocześnie w kręgu cywilizacji.
Ważnym etapem w ucieczce z więzienia było więc zacieranie śladów. Niepewność, co do
destynacji, którą wybrał przestępca, obniżała szansę odkrycia go o połowę. W tym celu
zamierzałem krążyć po własnych śladach, kręcić się w tym samym miejscu, mylić
wielokrotnie pościg, by w końcu zapaść się jak kamień w przerembel i zostać uznanym za
zaginionego. Planowałem użyć wszelkich dostępnych środków lokomocji, łyżew, rakiet
pokrytych foczą skórą, skuterów śnieżnych, zaprzęgu renów, szybowca i w końcu jachtu,
którym miałem wypłynąć z norweskiego fjordu na Morze Północne. I dalej w stronę Polinezji.
Spełnienia tych logistycznych fantazji miał dopatrzeć ojciec, z którym wspólnie
zaplanowaliśmy tę ucieczkę w najmniejszych szczegółach. Tymczasem czekałem w
gotowości na zimowe widzenie z ojcem, a w wolnych chwilach wracałem myślami do
dziwnego zdarzenia, którego byłem świadkiem.
Prababka
W starej medinie w Fez, w jej najstarszej, wewnętrznej części, liczącej sobie
ponad sześćset lat, do której można się dostać tylko na piechotę lub na ośle przez labirynt
zaułków, tuż przed nieczynną od dawna madrassą, żyła moja prababka. Szeptano, że ma tyle
lat co dom, w którym mieszka i że pod czadorem ukrywa długie, rude włosy, z których nigdy
nie zeszła jej pierwsza henna. Prababka strzegła ich przed obcym wzrokiem i nawet kiedy szła
do łaźni, robiła to zwykle tak wcześnie, że oprócz niej nikogo tam jeszcze nie było. Podobno
te rude włosy były rękojmią jej długowieczności, pod warunkiem, że nigdy ich nikomu nie
pokaże. Któregoś piątku przed modlitwą, zanim rozpoczęła rytualne mycie, zobaczyłem przez
szparę w uchylonych drzwiach jak rozczesuje je kościanym grzebieniem. Były długie i rude
jak u młodej dziewczyny. Siedziała filigranowa na sofie pokrytej wzorzystym kaszmirem, a
promienie słońca, przefiltrowane przez witraże w wysokich oknach rozszczepiały się na
błękicie jej świątecznej jellabiji. Zauważyła mnie i uśmiechnęła się do mnie szeroko. I nagle,
w jej bezzębnym uśmiechu zobaczyłem świat. Mieścił się tam cały. Losy przeszłych i
przyszłych pokoleń gnały na złamanie karku, następując po sobie w szalonym tempie i
mógłbym tam zobaczyć również swój los, od początku do końca jak na taśmie filmowej,
gdybym był starszy i wiedział jak i w którym miejscu zatrzymać obrazy pędzące w jej ustach.
Wtedy miałem tylko dwanaście lat i bardzo się bałem. Myślałem że przez moje podglądające
oko czar pryśnie i prababka zaraz umrze. Żyje jednak do dzisiaj i cieszy się dobrym
zdrowiem. Chociaż nikt nie wie jak, bo przez większą część roku stosuje ścisłe posty. Nikt też
nie wie dokładnie, kiedy się urodziła. Napewno pamięta, kiedy przyszli Francuzi, bo gdy
ponownie spojrzałem w jej usta, zobaczyłem w nich właśnie Napoleona. Przemawiał po
arabsku otoczony gwardią oficerów armii francuskiej. Stał na podium przed Palace Royal w
Kairze, a przed nim kołysało się morze czerwonych czapek fesi. Tłum arabskich mężczyzn
ubranych w białe dżellabije pomrukiwał złowrogo. Pomruk nasilił się, gdy Napoleon z
familjarną wylewnością zapewnił, że jest bratem wszystkich muzułmanów. Lufy rusznic
francuskich, wycelowane w tłum, podniosły się wtedy nieznacznie. Ale zaraz opadły, bo
pomruk ucichł, gdy Napoleon, zmieniając taktykę, zaczął wyliczać korzyści, jakie przyniosą
Egiptowi zdobycze zachodniej cywilizacji. Tłum w skupieniu delektował się wizją nowo
powstałych szkół inżynierii wojskowej pod patronatem francuskim i kadetów uzbrojonych po
zęby. Egipt w tym czasie cieszył się chwiejną autonomią, więc możliwość stworzenia silnego
sułtanatu tuż pod bokiem Imperium Otomańskiego wprawiła zebranych w błogi trans. Nagle,
ponad rozkołysanymi fesi, między oficerami gwardii przybocznej Napoleona zobaczyłem
znajomą postać. Z początku nie mogłem sobie przypomnieć, skąd ją znam. Był to niski i
drobny człowiek z generalskimi epoletami, o surowej twarzy jastrzębia i dumnym spojrzeniu.
Powoli dotarło do mnie, że tak samo wyglądał jeden z przodków mojej matki po mieczu,
którego widywałem na portretach rodzinnych w domu dziadka w Tarczynie. W tej samej
chwili podniosłem wzrok i uświadomiłem sobie, że tę samą postać, sportretowaną tym razem
w stylu arabskim, widzę właśnie przed sobą w pokoju prababki. Portret generała, czy raczej
orientalnie przebranego gentelmena o twarzy generała, wisiał tam bowiem od zawsze,
spowity tajemnicą jej pierwszej miłości. Spojrzałem w głąb. Generał wciąż patrzył na mnie z
ust prababki i do dzisiaj wydaje mi się, że jego nieme spojrzenie prosiło mnie wtedy o
rozwikłanie tajemnicy. Im głębiej wnikałem w historię mojej rodziny, tym wyraźniej czułem,
że generał, przodek po mieczu mojej matki i gentelmen w fesi z portretu prababki to ta sama
osoba, a jego tajemnica dotyczy również mnie. Miałem nadzieję, że w czasie zimowego
widzenia z ojcem zdążę wpleść kilka pytań o generała w rozmowę o planowanej ucieczce, ale
przeliczyłem się, gdyż ojciec, jak zwykle, kiedy zapalił się do swojego pomysłu, nie pozwolił
mi dojść do słowa.
Rozdziały opuszczone
Widzenie
Barraka
Przedsionek
Svea była krainą, która pierwsza na świecie zaczęła programowo oswajać
rzeczywistość. W zamierzchłej, złotej przeszłości, począwszy od lat 50-tych, kiedy
otrząśnięto się już po wojennej traumie, a młodemu pokoleniu zapewniono import bananów,
których brak tak dał się we znaki w czasach wojennych, nie było złodziei rowerów, zasuwy i
zamki rdzewiały nieużywane w drzwiach domów, a więzienia świeciły pustką. Dzięki
surowej moralności przemoc praktykowano prywatnie w głębokim ukryciu, dzieci karmiono
bajką o wilku, który przyjaźnił się z jagniątkiem, a dla katastrof i wypadków losowych
znajdowano racjonalne przyczyny. Matki i szkoły dawały każdemu po równo i pod groźbą
kary ostracyzmu nikt się niczym nie wyróżniał. Tę idylliczną harmonię zaburzyło przybycie
pierwszych Italów i Greków, którzy już przez samą śródziemnomorską czerniawość dopuścili
się grzechu inności. Zbudowali pizzerie i tawerny, wprowadzili w krwioobieg czerwone wino,
egzotyczną liturgię i przestępczość. Po nich przyszli Latynosi, którzy dzięki swojej
liczebności i przyzwyczajeniom pozwolili rozwinąć się systemowi zapomóg socjalnych, a
zaraz potem Słowianie z brawurą zasilili ciemny sektor oczyszczania. Arabowie, Bałtowie i
Azjaci jako ostatni przybysze znaleźli już przetarte szlaki. W Przedsionku Metropolii kwitło
bujnie multietniczne współżycie. Dynamicznie rozwijały się korporacje czarnej siły roboczej i
grup wzajemnej wymiany doświadczeń. Ustabilizowany rytm dnia między pracą, pieleniem
ogródków w bliźniaczych domkach i myciem samochodu przed wizytą w Mcdonaldzie, te
łagodne meandry, którymi płynęła egzystencja pełnoprawnych mieszkańców Metropolii, był
w Przedsionku znany jedynie z telewizji lub z obserwacji z oddali. Mimo, że przedszkola i
szkoły miały jednolity program nauczania, a bajka o wilku, który przyjaźnił się z jagniątkiem
nie straciła nic ze swojej politycznej atrakcyjności, to jednak rzeczywistość Przedsionka nie
poddawała się oswojeniu. I to martwiło polityków. Problemy z weryfikacją ekologicznych
produktów, najbezpieczniejszych kasków dla rowerzystów, higieny kiszek i
równouprawnienia, którymi żyła Metropolia, były w Przedsionku drugorzędne, by nie
powiedzieć nieznane. Owszem, istniały uświadomione wyjątki, takie jak moja matka, która
starała się przekazać pobratymcom społeczną wagę dochodzących z Metropolii ech, ale
takich ludzi jak ona nikt nie brał tutaj poważnie. Egzystencjalne i metafizyczne zagadki jak
przedłużyć azyl, skąd wziąć pieniądze na fikcyjne małżeństwo, jak pogodzić zasiłek z
nieopodatkowaną pracą nie dawały ludziom spokoju i spędzały sen z oczu. Przepływ refleksji
i porad wymienianych na ławkach, placach osiedlowych i w tureckich sklepikach był jak
szum gorącego morza.
Zaangażowane bibliotekarki i młodzi nauczyciele spragnieni egzotycznego
przeżycia, którzy przyjeżdżali tu z Metropolii, by popracować na niwie, spotykali
rzeczywistość krwistą i nieujarzmioną. Przeszczepy pierwszych generacji emigrantów z
reguły przyjmowały się z trudem. Organizm odrzucał obce ciało, a próby asymilacji
ponawiane przez polityków kończyły się obustronnymi torsjami. Ale tuż pod bokiem wyrosło
niespodziewanie drugie pokolenie, lepiej zasymilowane, z aparatem na zębach i organach
zaimpregnowanych chemią spożywczą. Podczas gdy rodzice ciężko pracowali na przyszłe
opłaty Przytułku Pogodnej Starości, oni uczyli się życia z gier komputerowych, a czas wolny
spędzali w szklanych galeriach markowych butików. I rosła w nich pogarda dla wilka, który
przyjaźnił się z jagniątkiem. To wszystko mogłoby im właściwie zapewnić zupełną unifikację
z młodymi z Metropolii, gdyby nie ciężar pochodzenia z Przedsionka i kaleki sposób
komunikowania informacji. Nieprawidłowe akcentowanie sylab podpierano więc prawidłowo
rozwiniętą motoryką. Ja również należałem do drugiego pokolenia z Przedsionka,
chodziliśmy do tych samych szkół i karmiliśmy się tą samą bajką, ale wchodziłem w życie z
innym bagażem. Od ojca iluzjonisty nauczyłem się ujarzmiać rzeczywistość na własny
użytek, od matki zaś sztuki słowa, która pozwalała nadawać czynom moc sprawczą. Gdyż
wiedziałem, że słowo było pierwsze.
Wielbłąd
(Z pamiętnika matki)
-Ciiii, śpij malutki, opowiem ci jak się wziąłeś w Przedsionku. A było to tak....
Pedałowałam szybko po pustych ulicach, żeby zdążyć do domu przed chłodem świtu. Choć
właściwie to już trzęsłam się z zimna. Piwo, które wypiłam wcześniej z przyjaciółmi w
Carmen zdążyło ulotnić się w czasie długiej jazdy nadbrzeżami Södra Mälarstrand i Starego
Miasta. Jak zwykle nie wzięłam kurtki, chociaż po tylu latach w Metropolii wiedziałam, że po
upalnym dniu przyjdzie zimna noc. Asfalt mokry od letniego deszczu lśnił w świetle latarni,
co jakiś czas mijał mnie samochód, obryzgując wodą z kolein, a ja za każdym razem
zastanawiałam się dlaczego nie zostałam we Włoszech, nie zamieszkałam z Fabriziem w jego
domku na Sycylii, nie urodziłam mu gromadki włoskich dzieci i nie stałam się grubą i
zczerniałą od słońca mamma italiana. Może było to zbyt banalne, a może, co bardziej
prawadopodobne, wróciłam z powrotem do Metropolii, ponieważ On tu mieszkał. Związek z
Nim to była niezamknięta księga, a jej puste strony wciąż wabiły mnie otwartą możliwością,
chociaż wiedziałam, że nigdy ich już razem nie zapiszemy. To były uchylone drzwi, za
którymi zawsze wpadałam w tę samą przepaść, lądując miękko na pogotowiu
psychiatrycznym. Żeby powiedzieć językiem szlagierów popkultury, które wysmażałam na
zamówienie Digestive Records, była to never ending story wypalająca jak słońce pustyni. A
więc wróciłam, bo On tu mieszkał. Od tego powrotu minął rok, potem kilka kolejnych lat. A
on nadal tu mieszkał na swoim artystowskim poddaszu, w centrum Metropolii, storczyk na
strychu, nie zasadzony tak jak trzeba, drapieżny, więdnący. Nie mogłam go podlać, bo nigdy
więcej nie pozwolił mi się już zbliżyć na wystarczającą odległość, więc piłam piwo z
przyjaciółmi z Carmen, zmieniałam prace i kochanków. A teraz wracałam rowerem do domu,
sama, po asfalcie mokrym od letniego deszczu, w świetle ulicznych latarni. Pojedyńcze
samochody mijały mnie, obryzgując wodą z kolein, a ja po raz kolejny myślałam, że muszę
znowu pojechać do Włoch.
W krajobrazie Metropolii, gdzie wszystko było poukładane schludnie, jak
ręczniki na półce z Ikei, nie było miejsca na grę przypadków. W perfekcyjnie funkcjonującej
codzienności każdy krok był z góry zdeterminowany przez rutynę życia. Autobus ci się tu
nigdy nie spóźnił, byś mógł nagle odkryć inny wymiar za rogiem, spojrzenia współpasażerów
wbite były w ziemię i nie chciały się spotkać, z grzeczności, by nie wyjawiać tajemnic
prywatnego życia, a zainteresowanie bliźnim, wyrażone inaczej niż zwykłe przepraszam,
uważane było za niezdrową ingerencję w cudzą intymność. Oprócz przyjaciół z Carmen i
kolegów z pracy, z którymi kontakt ograniczał się do mówienia po pracy o pracy, nie miałam
tu rodziny ani bliskich. Sporadyczni kochankowie byli ramą mojej samotności, inkrustowaną
seksem, wypadami do kina i knajpy. Z tymi bardziej wysportowanymi pływaliśmy na mojej
łodzi. Ale nurkowanie głębinowe, rozgrzebywanie szczątków, całą tę marinistyczną
archeologię miłości zostawiłam tam, na artystowskim poddaszu i nie chciałam już tego nigdy
powtarzać. Wciąż jeszcze męczyły mnie objawy Kesonowa, po tym, jak za ostatnim razem
spróbowałam się zbyt szybko wynurzyć. Pedałowałam zawzięcie, czując jak przenika mnie
zimno czerwcowej nocy. Do domu pozostały mi jeszcze dwie przecznice, gdy nagle
zobaczyłam w oddali wielbłąda. Fatamorgana na miejskiej pustyni? Zahamowałam
gwałtownie. Wielbłąd kroczył z dostojeństwem w moją stronę, środkiem pustej Sveavägen,
głównej arterii miasta, kiwając się sennie i rytmicznie, zupełnie jakby szedł przez piaszczyste
wydmy Sahary, a nie przez zurbanizowane centrum Metropolii. Minęła go, zwalniając,
taksówka, a pasażerowie otworzyli okno i wykrzykiwali coś rozbawieni. Z tej odległości
rozpoznałam na wielbłądzie człowieka. Powoli zaczęłam domyślać się, kim był. Zatrzymałam
rower.
- Przypnij rower do drzewa i wsiadaj. – powiedział, kiedy już się zbliżył i ułożył
pokrzykiwaniem wielbłąda na ziemi. Usiadłam przed nim, a on okrył mnie ciepłą derką aż po
szyję. Poczułam ostry zapach wielbłądziego łoju. Wielbłąd podniósł się chwiejnie i posłuszny
słowom poganiacza ruszył dalej. Park ciągnący się wzdłuż ulicy ożył. Lokalni kloszardzi jak
jeden mąż stanęli na murku okalającym fontannę, by upewnić się, że to żywy wielbłąd, a nie
jakiś grupowe przywidzenie deliryczne. Pijane towarzystwo, które toczyło się w stronę stacji
metra przystanęło i siliło się na dowcipy. Jechaliśmy przed siebie, po coraz bardziej
opustoszałych ulicach, przytuleni między dwoma garbami wielbłąda. Powolny, kołyszący
stęp uśpił nas głęboko i ogarnęła nas pustynna noc. Kiedy się obudziliśmy oko horyzontu
zarosło gęstym, żółtym słońcem. Jechaliśmy przez piaszczyste wydmy, sami na otwartej
pustyni. Derka zsunęła się na ziemię i została na piasku, znacząc drogę powrotną razem z
ubraniami, które zrzuciliśmy tuż przedtem. Wielbłąd biegł teraz kłusem, w rytm kołyszących
się, coraz silniejszych ruchów poganiacza. Jasne sutki wystrzeliły w niebieskie niebo, dwie
małe piramidy, a długie ciemne palce oplotły je jak pustynne węże. Uda ocierały się o
szorstkie włosie, podrażniona skóra pękała od gorącego wiatru, bo wielbłąd biegł coraz
szybciej i szybciej. Aż nagle stanął i opadł bez sił na ziemię. Ogarnęła nas chłodna wilgoć
oazy, nasiona skraplały się,a sok z daktyli napełnił mnie słodyczą. Po chwili odpoczynku
wielbłąd dźwignął się i jak koń, który zawsze gna do stajni, pogalopował z powrotem śladem
naszych ubrań. Ledwie zdążyliśmy coś na siebie narzucić, kiedy z pianą w pysku dobiegł do
Cyrku Maxima, skąd wcześniej ukradł go twój ojciec. Na miejscu była już policja i
przedstawiciele organizacji ochrony zwierząt. Policja spisała nasze dane z paszportów, a
twojego ojca chcieli nawet deportować, gdyż jego paszport miał inny kolor niż te wymagane
w Metropolii. I to ty go właśnie uratowałeś. W drodze powrotnej nasienie zakiełkowało i
brzemię stało się widoczne. Diewięć długich miesięcy trzymano twego ojca w kwarantannie,
aż do wyjaśnienia ojcostwa. Ku zdumieniu urzędników, okazało się, że DNA
nowonarodzonego, szwedzkiego obywatela jest niemal identyczne z DNA marokańskiego
poganiacza wielbłądów. Wtedy to właśnie ojciec wziął cię po raz pierwszy w ramiona i tak,
choć poczęty na pustyni, znalazłeś się w Przedsionku, gdzie już mieszkała liczna rodzina
twego ojca.
Rozdziały opuszczone
Rodzina
Magia
Arabski renesans
Bóg
Genereł
Stryjenka Wala

Podobne dokumenty