Kiedy Margaret była pewna, Ŝe Wanda juŜ nie śpi, czyli po

Transkrypt

Kiedy Margaret była pewna, Ŝe Wanda juŜ nie śpi, czyli po
Kiedy Margaret była pewna, Ŝe Wanda juŜ nie śpi, czyli po dziesiątej, poszła na górę i
cicho zapukała do drzwi jej pokoju.
- Proszę...
Wanda leŜała jeszcze w łóŜku, a wokół niej piętrzył się stos pogniecionych chusteczek
higienicznych. Na stoliku, obok duŜego bukietu Ŝonkili, stało pudełko kleeneksów.
Optymistycznie Ŝółte kwiaty zupełnie nie pasowały do bladej, zmęczonej twarzy dziewczyny.
Przed Wandą na kołdrze leŜała mała czerwono-czarna ksiąŜeczka, którą Margaret
zauwaŜyła poprzedniego wieczoru. Ze sposobu, w jaki Wanda odsunęła ją, dość gwałtownie i
pośpiesznie przykryła dłonią, Margaret wywnioskowała, Ŝe musi to być coś w rodzaju
pamiętnika.
Jest chyba trochę za dorosła na tego typu rzeczy, prawda?
Pilnuj własnego nosa, mamo, gniewnie odparowała Margaret. Pamiętnik to cudowna rzecz.
- Jak się czujesz?
- Dobrze... - Wanda spojrzała na Margaret zaczerwienionymi, załzawionymi oczami.
Szybko usiadła i włoŜyła czerwono-czarną ksiąŜeczkę do szuflady stolika. Potem, jednym
zręcznym ruchem, zgarnęła zuŜyte chusteczki na brzeg łóŜka, a stamtąd prosto do kosza na
śmieci.
- Kiedy byłam młoda, teŜ pisałam pamiętnik - odezwała się Margaret.
- Naprawdę? - W głosie matki Margaret brzmiało szczere zdziwienie. - Nic o tym nie
wiedziałam.
Wanda zacisnęła wargi w mało entuzjastycznym uśmiechu i nerwowo skubnęła lewą brew.
- Coś się stało? - spytała.
- Przepraszam, Ŝe ci przeszkadzam - powiedziała Margaret. - MoŜe przyjdę później, w
bardziej odpowiedniej chwili...
- Nie, nie... Nie robiłam nic waŜnego...
Margaret stała przy drzwiach i rozglądała się po pokoju. Ostatni raz widziała Wandę w
tym otoczeniu parę tygodni wcześniej i dopiero teraz uderzyło ją, jak bardzo nie na miejscu
wydaje się tutaj ta dziewczyna, w jak wielkim stopniu jej ludzką obecność przytłacza wystrój
sypialni: cięŜkie wiktoriańskie meble, krzesło, otomana, szezlong, wszystko obite mięsistym
kretonem w wyblakłe czarne, róŜowe, Ŝółte i turkusowe kwiaty, sięgające podłogi zasłony z
obfitymi falbanami u góry i ściany tak intensywnie róŜowe, jakby miały potworne uczulenie
na skorupiaki.
- Kto urządzał ten pokój?! - wykrzyknęła tonem osoby, która widzi pokój pierwszy raz w
Ŝyciu.
- Słucham? - wyjąkała Wanda.
- Jak moŜesz to wytrzymać? To okropne!
Podobało ci się tutaj, kiedy byłaś małą dziewczynką, wtrąciła się matka Margaret.
- Nie, nieprawda! - zaprotestowała Margaret. - Nie znosiłam tego pokoju!
Nie potrafiła oprzeć się wraŜeniu, Ŝe jej płuca kurczą się gwałtownie i musiała pokonać
impuls, który kazał jej natychmiast zedrzeć cięŜkie zasłony i na całą szerokość otworzyć
okna.
- Nie dławi cię to wszystko?
- Nie zastanawiałam się nad tym...
Widzisz? Jej się tu podoba! Matka Margaret zajęła miejsce na sofie i ułoŜyła swoje ciało,
suknię oraz rysy twarzy w sposób sugerujący wyraźnie, Ŝe znakomity John Singer Sargent we
własnej osobie lada chwila zacznie malować jej portret. Ten pokój jest przecieŜ uroczy!
Prześliczny!
- No, jeŜeli jesteś pewna, Ŝe ci nie przeszkadzam... - Margaret zmarszczyła brwi.
I gdzieŜ to trzymałaś ten swój tak zwany „pamiętnik", jeśli moŜna wiedzieć?
- ...to mam pewien pomysł - dokończyła Margaret. - I chyba przydałaby mi się twoja
pomoc...
- Aha... - mruknęła tępo Wanda.
Jaki pomysł? - zapytała natychmiast matka Margaret. Wyprostowała się tak gwałtownie, Ŝe
rąbek jej domowej sukni zawadził o nogę sofy i materiał się rozdarł.
- Chciałabym wyrzucić trochę rzeczy z domu.
Jakich rzeczy?! - Matka Margaret poderwała się z sofy i szybkim krokiem przeszła przez
pokój, stając twarzą w twarz z córką.
- Ach, tak... - Wanda skinęła głową. - Dobrze sobie radzę z pakowaniem... - Podniosła się
powoli, z wyraźnym zmęczeniem i przeczesała włosy palcami. - Chcesz wysłać te rzeczy do
Goodwill czy jakiejś innej instytucji charytatywnej?
- Są na dole. Na pewno moŜesz pomóc mi teraz? Pomóc w czym?
- Tak, oczywiście... To świetny moment, zajmijmy się tym od razu.
Co ty knujesz, Margaret?
A moŜe tak sprawdziłabyś, co dzieje się na strychu, mamo? Pod oknem we wschodniej
ścianie jest obluzowana deska i tam na pewno znajdziesz jeden z zeszytów, w których pisałam
pamiętnik.
Było ich kilka? - Matka Margaret przecisnęła się obok niej. - Dlaczego nic o tym nie
wiedziałam?
Szybko ruszyła w stronę schodów prowadzących na strych. Rozdarty rąbek sukni łopotał
za nią jak miniaturowy Ŝagiel.
- Chciałabym, Ŝebyś czuła się tu zupełnie swobodnie i wprowadzała w pokoju takie
zmiany, na jakie masz ochotę - rzekła Margaret, gdy zeszły na dół. - Zmiany odpowiadające
twojej osobowości... Teraz to twój pokój, mam nadzieję, Ŝe o tym wiesz... MoŜe nie
wyraziłam tego dość jasno, kiedy się wprowadzałaś, ale naprawdę tak uwaŜam.
Oczywiście, Ŝe nie wyraziłaś tego jasno - skarciła samą siebie. Przestraszyłaś tę
nieszczęsną dziewczynę tak bardzo, Ŝe ledwo ośmieliła się uŜywać zwyczajnych naczyń, na
miłość boską! Dlaczego miałaby uwaŜać, Ŝe moŜe przemeblować sypialnię czy coś w tym
rodzaju?
- Powinnaś teŜ wiedzieć, Ŝe moŜesz zapraszać tu swoich gości, o kaŜdej porze dnia i nocy dodała. - Kobiety, męŜczyzn, asystentów, kogo tylko chcesz...
- To bardzo miło z twojej strony... - odparła Wanda.
- MoŜe od czasu do czasu ja takŜe będę przyjmować gości...
Wanda przystanęła w pół kroku.
- MoŜe?
- No, tak, od czasu do czasu... - W głosie Margaret zabrzmiała nuta przesadnej
nonszalancji. - Na przykład tego pana, którego poznałaś wczoraj wieczorem...
- Pana MacPhersona?
- Tak, pana MacPhersona! Całkiem niewykluczone, Ŝe będziesz widywać go częściej Margaret spojrzała na Wandę. - Zaproponował, Ŝe moŜe mi dawać lekcje z technik
oddychania...
Wykonała półobrót i szybkim krokiem przeszła przez hol.
- Rety... - mruknęła do siebie Wanda i pośpieszyła za nią.
W jadalni Margaret stała przed kredensem, w którym honorowe miejsce zajmował
porcelanowy serwis, i delikatnym mosięŜnym kluczykiem otwierała drzwiczki. Potem cofnęła
się i skrzyŜowała ramiona, jakby nagle zrobiło się jej bardzo zimno.
- To ten serwis - powiedziała.
Wiedza Wandy o porcelanie była niezbyt imponująca, lecz zupełnie wystarczająca, aby od
razu poznała, Ŝe ten komplet naczyń, podobnie jak prawie wszystko w domu Margaret,
kosztował majątek. Na wzór składały się pomarańczowe, Ŝółte i czarne geometryczne
kształty, delikatnie pozłacane.
- Chcesz się go pozbyć?
- Tak.
- Wszystkich tych naczyń?
- Co do jednego!
- Ale dlaczego?
Margaret sięgnęła do środka i wyjęła duŜy płaski talerz.
- Nie wydaję juŜ przyjęć. - Trzymała talerz obiema rękami, mocno, zdecydowanie, jak
zawsze. - Szczerze mówiąc, rzadko je wydawałam... To było hobby mojego ojca, a później,
do pewnego stopnia, takŜe mojego męŜa...
Wpatrywała się w talerz z wyrazem twarzy, jakiego Wanda nigdy u niej wcześniej nie
widziała. Nie było to pełne najgłębszego zachwytu spojrzenie, jakim kobiety admirowały
talerze w starych telewizyjnych reklamach płynów do mycia naczyń, wydając okrzyki w
rodzaju: „Ach, widzę swoje odbicie!". JeŜeli nawet Margaret widziała swoje odbicie w
trzymanym talerzu, a nie moŜna było tego wykluczyć, poniewaŜ był lśniący i czysty jak łza,
to z całą pewnością nie podobało jej się to, na co patrzyła.
- To mój ślubny serwis. Naszą listę prezentów sporządziliśmy w sklepie Frederick &
Nelson...
Zaczęła powoli obracać talerz w dłoniach.
- Jest bardzo... Bardzo ozdobny...
- Rzucający się w oczy - uzupełniła Margaret. - Pretensjonalny. Rozpaczliwie
egocentryczny. Nigdy mi się nie podobał...
Dłonie Margaret nabrały odwagi; jedna z nich puściła talerz i opadła bezwładnie. PrzecieŜ
to tylko talerz, pomyślała, choć doskonale zdawała sobie sprawę, Ŝe to nieprawda.
- Tak się składa, Ŝe jest to takŜe jedyny serwis w tym domu, jaki rzeczywiście naleŜy do
mnie - dodała. - Nie rozumiem...
- Sęk w tym, Ŝe nikt go nie uŜywa - westchnęła Margaret
- Ale czy na pewno chcesz go oddać? Nie mogłabyś go sprzedać?
- Nie chcę go oddawać ani sprzedawać - obwieściła Margaret, przede wszystkim samej
sobie. - Chcę potłuc te naczynia...
I wypuściła talerz z ręki.
Przez chwilę moŜna było odnieść wraŜenie, Ŝe siła grawitacji przestała działać, i talerz
podąŜał ku podłodze w sennym, wolnym tempie opadającego płatka śniegu. Wydawało się, Ŝe
czas płynie i płynie. Gdybym chciała, mogłabym go jeszcze złapać, mogłabym przerwać tę
tragedię, myślała Margaret, patrząc na całkowicie odrealniony lot talerza. Jeszcze nie jest za
późno... Słyszała, jak Wanda gwałtownie wciąga powietrze, gdy, wiedziona instynktem,
pochyliła się, aby pochwycić skazany na zagładę talerz. To zabawne, pomyślała. Nikt nie lubi
patrzeć, jak coś się tłucze, nawet jeŜeli ten przedmiot nie ma z obserwatorem Ŝadnego
związku... Ciekawe, dlaczego tak reagujemy... Ostatecznie taki jest przecieŜ nieunikniony los
kaŜdego talerza, prawda? No, chyba Ŝe raz na zawsze zamknie się go w szafie czy kredensie...
JeŜeli jest uŜywany w zamierzonym celu, jako naczynie, uŜyteczny przedmiot, którym mają
posługiwać się ludzkie ręce, to, wcześniej czy później zostanie stłuczony. To naturalne, a co
za tym idzie, właściwe przeznaczenie talerza - powinien być pęknięty, poobijany, a w końcu
stłuczony. Niby dlaczego miałoby to umniejszać jego wartość?
Talerz wylądował. Dźwięk, z jakim zderzył się z podłogą, nie był tak głośny, jak
przewidywała Margaret, nie roztrzaskał się teŜ w tak dramatyczny sposób, jak miała nadzieję.
Szkodę prawdopodobnie dałoby się dość łatwo naprawić, lecz przyszłość talerza spoczywała
teraz w rękach Margaret, która nie chciała i nie zamierzała niczego naprawiać.
Obie kobiety w milczeniu patrzyły na szczątki talerza. Dom takŜe trwał w pełnej szoku
ciszy, podobnie jak wszelkie mieszkające w nim istoty. Margaret zachichotała nagle, choć nie
miała pojęcia, co właściwie ją rozbawiło, i równie nagle umilkła.
- Trzask... - powiedziała. Wanda podniosła wzrok.
- Margaret? - odezwała się, kładąc rękę na ramieniu starszej kobiety.
Chyba nawet nie zauwaŜyła, Ŝe Margaret zaczęła płakać.
- Margaret? - powtórzyła. - Czy jesteś...
- Wszystko w porządku, kochanie - przerwała jej Margaret. - Naprawdę... Chcę to zrobić,
moŜesz mi wierzyć!
Poklepała dłoń Wandy i uśmiechnęła się promiennie. Łzy błyszczały na jej policzkach jak
krople rosy. I wreszcie poruszyła się, zaczęła wyjmować naczynia z kredensu z pełną energii
beztroską.
- Wynieśmy je na patio z tyłu domu, dobrze?
Patrząc, jak Margaret wynosi stos naczyń na dwór, i słysząc donośny brzęk i trzask, jaki
rozległ się parę sekund po jej wyjściu (w teatrze taki efekt dźwiękowy osiąga się za pomocą
„trzaska cza”), Wanda nagle uświadomiła sobie, Ŝe znalazła dom u kogoś, kto jest równie
głęboko zraniony przez Ŝycie i równie szalony jak ona.
Było to cudownie kojące uczucie.
Cała operacja zajęła im niecałą godzinę.
Trwałaby jeszcze krócej, gdyby zwyczajnie włoŜyły cały serwis do jakiegoś pudła i wtedy
rzuciły go na ziemię. Szybka, prosta akcja, ale Margaret po powrocie do jadalni oświadczyła,
Ŝe powinny zafundować kaŜdemu z naczyń indywidualne, osobiste poŜegnanie.
- Inaczej trąciłoby to zbytnią niedbałością - powiedziała. - A nawet lekcewaŜeniem...
Przyniosła takŜe (Wanda nie miała pojęcia, skąd je wzięła) dwie pary okularów
ochronnych. - Powinnyśmy je włoŜyć - nalegała. - Ze względu na bezpieczeństwo...
Przyniosły z piwnicy kilka tekturowych pudeł, ułoŜyły w nich naczynia, dbając, aby Ŝaden
karton nie był zbyt cięŜki i wyniosły na dwór.
DuŜe patio za domem Margaret doskonale nadawało się do tego celu. Z trzech stron
otoczone było niskim murem z szarych rzecznych kamieni; zamykała je nieduŜa drewniana
furtka. Teraz patio wydawało się mocno zaniedbane, ale Wanda widziała, Ŝe zostało pięknie
zaprojektowane i wykonane.
Bardzo podobał jej się rustykalny mur, choć pewnie niektórzy ludzie uznaliby to
określenie za obrazę przeciwko sztuce architektonicznej; gruzłowata powierzchnia muru
raczej nie pasowała do reszty domu, z jego płaskimi, formalnymi kątami i płaszczyznami z
cegły i gipsu. Tak czy inaczej, mur emanował nieodparcie pogodną aurą i chociaŜ Wanda
dopiero po pewnym czasie zaraziła się entuzjazmem Margaret („To WSPANIAŁE!”, raz po
raz wołała starsza kobieta), kiedy juŜ złapała bakcyla, z przyjemnością rzucała naczyniami do
celu, mierząc w pewne punkty nierównej, przyjaznej fasady.
- HEEEEJJJ! - krzyczała radośnie Margaret. - BON VOYAGE!
Zaczęły eksperymentować z rozmaitymi technikami rzucania: znad głowy, spod kolana,
dwiema rękami, z półobrotu, dołem, jak w grze w kręgle, z potrząsaniem. Margaret z
upodobaniem grzechotała deserowymi talerzykami, Wanda z rozmachem ciskała miseczkami.
Fragmenty porcelany zaczęły tworzyć nieregularne stosiki i wzory na posadzce patio.
W pewnym momencie Margaret zdjęła ochronne gogle i potarła czoło.
- Chyba zrobię sobie krótką przerwę - powiedziała. Wydała ostry, podobny do gęgania
dźwięk, który moŜna było uznać za chichot albo za szloch, w zaleŜności od interpretacji, i
wyciągnęła się na duŜym, niskim, podobnym do leŜaka krześle.
Obserwując, jak Wanda uwija się po całym patio, zaczęła pogwizdywać. Nie gwizdała od
blisko trzydziesto lat i z początku jej wysiłki bardziej przypominały intensywne wyrzucanie
powietrza z płuc niŜ muzyczne dźwięki, ale w końcu udało jej się zagwizdać uproszczoną
wersję Sweet Georgia Brown, oczywiście niezbyt czysto. Klaskała przy tym w dłonie i
rytmicznie przytupywała. Wanda wykonała imponujący wyskok i wspaniały płaski rzut.
Margaret powitała ten pokaz donośnymi oklaskami i głośnym gwizdem.
- Gdzie nauczyłaś się tak rzucać?! - zapytała.
- Od chłopców - odparła Wanda, z trudem chwytając powietrze. - Dorastałam w
towarzystwie wielu chłopców...
- Naprawdę? - zaciekawiła się Margaret. Była to pierwsza osobista informacja, jaką Wanda
powierzyła jej od początku ich znajomości. - Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, Ŝe
jesteś jedynaczką...
- Bo jestem - przytaknęła Wanda. - Ale mam mnóstwo kuzynów. Jamesa, Johna, Jacoba,
Jesse'ego, Jordana, Joshuę, Jeremiaha...
- I nie masz Ŝadnych kuzynek?
- Tylko jedną, Jacqueline. Nigdy nie byłyśmy sobie specjalnie bliskie. MoŜna chyba
powiedzieć, Ŝe dowodziłam całym tym oddziałem...
Margaret natychmiast doszła do wniosku, Ŝe to wyznanie jest prawdopodobnie jedynym,
jakie Wanda będzie skłonna uczynić na temat swego dzieciństwa.
- Masz ochotę napić się herbaty? - zaproponowała Wanda. Margaret bez trudu wyczuła
zmianę tonu rozmowy. Kiedy za bardzo zbliŜały się do osobistych tematów, Wanda od razu
wycofywała się na pozycje obronne i wkładała maskę słuŜącej.
- MoŜe później, moja droga - odparła. - Odpocznij trochę... Bardzo mi pomogłaś, dziękuję.
Wanda wygodnie usadowiła się na sąsiednim krześle i długą chwilę obie w milczeniu
wpatrywały się w swoje dzieło. Zniszczyły (Nie, pomyślała Margaret, nie tyle zniszczyłyśmy,
ile zrekonfigurowałyśmy) wszystkie talerze obiadowe sałatkowe oraz deserowe, miseczki na
zupę i sześć filiŜanek ze spodeczkami. Złocenia na porcelanie połyskiwały w popołudniowym
świetle, nadając rozrzuconym kawałkom wygląd nie tyle ruiny i dewastacji, ile obfitości i
bogactwa, rzeczy cennych, świątecznych i cenionych przez dzieci - rozbite naczynia kojarzyły
się z pirackimi skarbami, klejnotami na bal i noworocznym konfetti.
- Tłuczemy dalej? - odezwała się Margaret po pewnym czasie.
Podniosły się i - naturalnie w mniej sportowym stylu, poniewaŜ obie czuły juŜ zmęczenie dokończyły operację.
- Jesteśmy szalone, prawda? - zagadnęła ponuro Wanda.
Fakt, Ŝe przed chwilą posłała na stracenie sosjerkę, wykonując niepowtarzalny, jedyny w
swoim rodzaju rzut, w którym swój udział miał czubek jej nosa, najwyraźniej wcale nie
sprawił jej przyjemności.
- Niewykluczone...
Wszystkie tekturowe pudła w końcu opustoszały, a Margaret trzymała teraz w ręku
naczynie zupełnie niepasujące do kompletu. Obrzuciła je krótkim spojrzeniem; był to duŜy,
przypominający kanister pojemnik z kopułowatą pokrywą. Włoski słój na herbatniki, biscotti.
Przez trzydzieści kilka lat, jakie spędził w kredensie Margaret, słój ani razu nie wszedł w
bliski kontakt z herbatnikami. Jeśli Margaret dobrze pamiętała, był to ślubny prezent od osoby
całkowicie nieznanej ani jej, ani Stephenowi... Nazywała się... Zaraz, zaraz...
- Mój BoŜe... - wymamrotała, unosząc pokrywę i wyjmując ze środka karteczkę z
ornamentem z białych ślubnych dzwonów i róŜowych róŜyczek na brzegu. - Mój BoŜe, kartka
z Ŝyczeniami nadal tu jest... „Z wyrazami serdeczności i najlepszymi Ŝyczeniami na
przyszłość, Carmella Manzito"... Nigdy nie wysłałam do niej lista z podziękowaniami... No,
cóŜ...
Wsunęła kartkę do kieszeni, podała pokrywę Wandzie, a prawą ręką mocno chwyciła
naczynie.
_ Gotowa? - spytała, stając w szerokim rozkroku. Wanda przyjęła identyczną pozycję.
- Tak jest!
- Na trzy, liczymy...
Doskonale zsynchronizowane, zakreśliły ramionami dwa płynne, duŜe koła.
- Jeden! Dwa! Trzy! - wykrzykiwała Margaret. Rzuciły w tym samym momencie.
Słój na herbatniki roztrzaskał się na drobne kawałeczki.
- BARDZO DZIĘKUJĘ, PANI MANZITO! - wrzasnęła Margaret.
- KIMKOLWIEK PANI JEST, DO DIABŁA! - uzupełniła Wanda.
Chwilę stały w milczeniu. Okulary zaszły im mgłą. Wyglądały jak odkrywcy na środku
arktycznego morza.
- Chętnie napiję się czegoś mocniejszego - wyznała Margaret. - A ty? Nie mam pojęcia,
która jest godzina, ale naprawdę uwaŜam, Ŝe w tych okolicznościach kropelka alkoholu
dobrze nam zrobi...
Wanda spojrzała na zegarek.
- Za siedem pierwsza - powiedziała. - Do teatru muszę wyjść o piątej trzydzieści, więc
dlaczego nie...
- Champagne, n'est-ce pas? - spytała Margaret. - Un verre de Champagne sera la chose
parfaite!
Kiedy mówiła po francusku, na jej twarzy zwykle pojawiał się zazwyczaj wyraz
oŜywienia, lecz nie tym razem. Ściągnęła brwi i czubkami palców kilka razy potarła
zamknięte powieki.
- Sęk w tym, Ŝe w domu nie ma chyba niczego poza sherry do gotowania - mruknęła.
- Ja mam szampana - oświadczyła Wanda. - Jeden z projektantów podarował mi butelkę z
okazji premiery. Napijemy się?
- Bardzo to miło z twojej strony, kochanie... Z przyjemnością!
- Przyniosę parę koców, bo robi się chłodno.
- I nie zapomnij o kieliszkach do szampana! Wszystkich!
Tous!

Podobne dokumenty