pobierz plik pdf
Transkrypt
pobierz plik pdf
Rainer Maria Rilke Zapiski Maltego Lauridsa Brigge (fragment) Bibliothéque Nationale SIEDZĘ i czytam poetę. W sali wielu jest ludzi, lecz ich się nie czuje. Są w książkach. Niekiedy poruszą się pośród kartek, niby ci, którzy śpią i odwracają się pomiędzy dwoma snami. Ach, jak dobrze być jednak wśród ludzi czytających. Czemu zawsze nie są tacy? Możesz przejść i lekko któregoś dotknąć: nic nie czuje. A jeśli wstając, nieznacznie potrącisz sąsiada i przeprosisz, wówczas skinie w stronę, skąd słyszy twój głos, zwróci się ku tobie twarzą, i nie widzi cię, a jego włosy są jak włosy śpiącego. Jakże to koi! A ja siedzę i mam poetę. Cóż za los! Teraz w sali jest ze mną może trzystu ludzi, którzy czytają; ale niemożliwe, by każdy z osobna miał jednego poetę. (Bóg raczy wiedzieć, co mają.) Nie ma trzystu poetów. Ale patrz tylko, co za los: ja, najmizerniejszy może spośród tych czytających, cudzoziemiec: mam poetę. Chociaż jestem biedny. Chociaż moje ubranie, noszone dzień w dzień, zaczyna się tu i ówdzie wycierać; chociaż to i owo można by zarzucić moim butom. Wprawdzie mój kołnierzyk jest jeszcze czysty, moja bielizna także, i tak, jak jestem, mógłbym wejść do dowolnej cukierni, choćby na wielkich bulwarach, a potem spokojnie sięgnąć ręką do talerza z ciastem i coś wziąć. Nikt uważałby tego za niezwykłe; nikt by mnie nie ofuknął, nie wyprosił; mimo wszystko to dłoń z dobrego towarzystwa, ręka myta cztery, pięć razy dziennie. Nie ma niczego za paznokciami, palec wskazujący bez atramentu, a szczególnie przeguby są nienaganne. Znany to fakt, że biedacy aż dotąd się już nie myją. Więc z czystości przegubów da się wyciągnąć pewne wnioski. I wyciąga się je. Wyciąga się je w sklepach. Ale jest kilka indywiduów, przykładowo na Boulevard Saint-Michel czy na rue Racine, które nie dają się zmylić i nic sobie nie robią z moich przegubów. Oni spojrzą tylko na mnie i już wiedzą. Wiedzą, że właściwie jestem jednym z nich, że tylko trochę gram komedię. Jest przecież karnawał. A oni nie chcą psuć mi zabawy; chichoczą tylko szyderczo i mrugają. Nikt tego nie widział. Zresztą traktują mnie jak pana. Tylko ktoś musi być w pobliżu, wtedy robią się nawet uniżeni. Zachowują się tak, jakbym miał na sobie futro i jak gdybym prowadził za sobą swój powóz. Czasami daję im dwa sous, drżąc, że mogliby ich nie przyjąć; ale oni je przyjmują. I wszystko byłoby w porządku, gdyby znów nie zachichotali, nie zamrugali. Kim są ci ludzie? Czego ode mnie chcą? Czy na mnie czekają? Po czym mnie rozpoznają? Prawda, że moja broda wygląda na nieco zaniedbaną i odrobinę przypomina ich chore, starcze, spłowiałe brody, które zawsze robiły na mnie wrażenie. Lecz czyż nie mam prawa zaniedbywać swojej brody? Robi tak wielu zaabsorbowanych ludzi, lecz nikomu nie przychodzi do głowy, by z tej przyczyny zaraz zaliczyć ich do Wyrzuconych. Bo dla mnie oczywiste, że to Wyrzuceni; nie tylko żebracy; nie, właściwie nie są żebrakami, trzeba to rozróżniać. Są odpadami, łupinami ludzi wyplutymi przez los. Wilgotni od śliny losu lepią się do muru, do latarni, do słupa ogłoszeniowego lub spływają w dół uliczek, pozostawiając za sobą ciemny, brudny ślad. Czegóż bowiem, u licha, chciała ode mnie ta stara, wypełzła z jakiejś dziury, ta z szufladą od nocnego stolika, gdzie toczyło się kilka igieł i guzików? Dlaczego wciąż szła przy mnie, uważnie mnie obserwując? Jak gdyby próbowała mnie rozpoznać swymi kaprawymi oczyma wyglądającymi tak, jakby chory odkrztusił zieloną flegmę pod jej przekrwione powieki? I jak mała siwa staruszka, wtedy doszła do tego, by przez cały kwadrans stać obok mnie przy witrynie i pokazywać mi stary, długi ołówek, który nieskończenie wolno wysuwał się z jej osłabłych, zaciśniętych dłoni. Robiłem tak, jakbym oglądał wystawione rzeczy i niczego nie zauważał. Lecz ona wiedziała, że ją widziałem; wiedziała, że stałem i zastanawiałem się, co właściwie zrobi. Bo dobrze rozumiałem, że nie mogło chodzić o ołówek: czułem, że to znak, znak dla wtajemniczonych, znak, który znają Wyrzuceni, przeczuwałem, że daje mi do zrozumienia, iż muszę gdzieś pójść lub coś zrobić. A najdziwniejsze było to, że wciąż nie mogłem pozbyć się uczucia, iż pomiędzy nami rzeczywiście zawiązała się jakaś umowa, do której należał ów znak; i że scena ta w gruncie rzeczy była tym, czego powinienem się spodziewać. Było to przed dwoma tygodniami. Ale teraz prawie żaden dzień nie mija bez takich spotkań. Nie tylko o zmierzchu, ale nawet w południe, na najbardziej zatłoczonych ulicach zdarza się, że jest tam jakiś mały człowieczek lub staruszka, skinie, coś pokaże i znów znika, jak gdyby teraz zrobili wszystko, co trzeba. Możliwe, że pewnego dnia wpadną na pomysł, aby dotrzeć do mojego pokoju; na pewno wiedzą, gdzie mieszkam i tak już urządzą, że konsjerż ich nie zatrzyma. Ale tutaj, mili moi, jestem od was bezpieczny. Aby wejść do tej sali, trzeba mieć specjalną kartę. O tę kartę mam nad wami przewagę. Idę ulicami, jak można sobie wyobrazić, nieco lękliwie, ale w końcu staję przed oszklonymi drzwiami, otwieram je, jakbym był w domu, przy najbliższych drzwiach okazuję swoją kartę (zupełnie tak, jak wy pokazujecie mi swoje rzeczy, z tą tylko różnicą, że tam się mnie rozumie i pojmuje, co mam na myśli) a potem jestem już wśród tych książek, wam odebrany, jak gdybym umarł i siedzę, i czytam poetę. Nie wiecie, co to poeta? – Verlaine... Nic? Żadnego wspomnienia? Nie. Nie rozróżniliście go pośród tych, których znaliście? Nie, nie rozróżniacie, wiem. Ale ten, którego czytam, jest jakimś innym poetą, takim, który nie mieszka w Paryżu, całkiem innym. Takim, który w górach ma swój zaciszny dom. Który brzmi jak dzwon w czystym powietrzu. Szczęśliwy poeta, który opowiada o swoim oknie i o przeszklonych drzwiach biblioteczki, z szybami, co zadumane odbijają w sobie miłą, samotną dal. Właśnie ów poeta jest tym, którym chciałbym się stać; bo tyle wie o dziewczętach, a ja także wiedziałbym o nich wiele. Wie o dziewczętach żyjących przed stu laty i nic już nie szkodzi, że nie żyją, bo on wie wszystko. A to najważniejsze. Wypowiada ich imiona, te ciche, pisane smukło z staroświeckim zawijasem wysokich liter, i dorosłe imiona ich starszych przyjaciółek, w których współbrzmi już trochę losu, trochę rozczarowania i śmierci. Może w którejś skrytce jego mahoniowego biurka leżą jeszcze ich pożółkłe listy i luźne kartki ich dzienników, gdzie opisano urodziny, majówki, urodziny. Lub może w pękatej komodzie, w głębi jego sypialni, jest jeszcze jakaś szuflada, gdzie przechowano ich wiosenne suknie; białe suknie zakładane po raz pierwszy około Wielkanocy; suknie z nakrapianego tiulu, przynależne właściwie latu, którego nie można się doczekać. O, cóż za szczęśliwy los: siedzieć w cichej izbie odziedziczonego domu, jedynie pośród spokojnych, zamieszkałych rzeczy i na dworze, w jasnym, świetlistozielonym ogrodzie słyszeć pierwsze sikorki, które się wabią, i wiejski zegar w dali. Siedzieć, patrząc w ciepłą smugę popołudniowego słońca, dużo wiedzieć o minionych dziewczętach i być poetą. I myśleć, że również ja mógłbym się stać takim poetą, jeśli tylko mógłbym gdziekolwiek zamieszkać, gdzieś w świecie, na wsi, w jednym z wielu zamkniętych dworków, o które nikt już nie dba. Potrzebowałbym tylko jednego jedynego pokoju (jasnego pokoju w szczycie). Mieszkałbym w nim ze swoimi starymi rzeczami, rodzinnymi portretami, z książkami. Miałbym fotel i kwiaty, i psy, i mocną laskę na kamieniste drogi. I nic więcej. Tylko księgę oprawną w skórę: żółtawą, koloru słoniowej kości, ze starym kwiatowym wzorkiem jako wklejką: w niej byłbym pisał. Pisałbym dużo, gdyż miałbym wiele myśli i wspomnień o wielu. Lecz stało się inaczej, Bóg wie, dlaczego. Moje stare meble gniją w jakiejś stodole, gdzie mogłem je wstawić, a ja sam, tak, mój Boże, nie mam dachu nad sobą i deszcz pada mi w oczy. Biblioteka Prozy/Biblioteka „Toposu”, T. 69. © Tłumaczenie Piotr Wiktor Lorkowski, Sopot 2011.