kliknij tutaj
Transkrypt
kliknij tutaj
KWIECIEĔ 2007 J obe umarÙ w kwietniowy chÙodny poranek, pachncy wilgotn ziemi i kwitnc wiïni. Min¿Ùa dziewita, Carmen piÙa w kuchni drug juČ ÞliČank¿ kawy, w wolnej r¿ce trzymajc ïcierk¿ do wycierania naczyÚ. DzieliÙo j od niego zaledwie kilka metrów. SpogldaÙa w jego stron¿, a wÙaïciwie na widok za oknem, pod którym staÙa leČanka, i rozmyïlaÙa o tym, co mogÙaby robi°, gdyby jej mČ akurat nie umieraÙ. MogÙaby wyprowadzi° psa na spacer, wybra° si¿ nad rzek¿ ze szkicownikiem, leČe° nago na ÙóČku w hotelu Days Inn u boku swojego bibliotekarza i oglda° Prawo ulicy na HBO. Wystawiony w wykuszu na sÙoÚce, Jobe wziÙ dÙugi, sÙaby, rz¿Čcy wdech, a potem po prostu przestaÙ oddycha°. Jak gdyby ustaÙo brz¿czenie komara albo ktoï wyÙczyÙ mÙot pneumatyczny. NagÙa cisza przyniosÙa ulg¿ niczym wymodlony spokój. Ulg¿ tak gÙ¿bok, Če upÙyn¿Ùa caÙa minuta, zanim Carmen poj¿Ùa jej znaczenie – wreszcie nastpiÙo to, na co tak dÙugo czekaÙa. A kiedy w koÚcu to do niej dotarÙo – i uïwiadomiÙa sobie, Če po raz pierwszy od ponad dwudziestu jeden lat nie jest z nikim zwizana – ruszyÙa w stron¿ martwego ciaÙa maÙČonka przej¿ta i wystraszona, czujc, Če ogarnia j podst¿pny strach. 7 PrzecieČ to nie jej wina, Če umarÙ, tÙumaczyÙa sobie Carmen. Pragn° czyjejï ïmierci to nie to samo co zabi°. Lecz mimo to, kiedy jej buty zastukotaÙy po d¿bowej posadzce, staraÙa si¿ stÙumi° odgÙos, stpajc ostroČnie, krok za krokiem, najpierw czubki, potem obcasy. Jak przed Gwiazdk, wszystko wydawaÙo si¿ moČliwe. Jobe odszedÙ, a to oznaczaÙo koniec maÙČeÚstwa, rodzinnej wspólnoty, caÙego dotychczasowego niby szcz¿ïliwego, zakÙamanego Čycia. Dotkn¿Ùa jego szyi, jednoczeïnie obserwujc biegncego przez podwórze królika; kicaÙ, zamaszyïcie wyrzucajc tylne Ùapy. Jej mČ wciČ byÙ ciepÙy i na chwil¿ zwtpiÙa w jego ïmier°. MoČe wstrzymywaÙ oddech i czekaÙ, ciekaw jej reakcji. Ale to do niego nie pasowaÙo – takie sztuczki byÙy raczej w jej stylu – i kiedy przystawiÙa mu palce do ust, nie poczuÙa najmniejszego tchnienia. Mimo to umyÙa r¿ce, a potem, oparÙszy si¿ o kraw¿dĊ zlewu, wpatrywaÙa si¿ w jego ciaÙo. ZalaÙo j jak fala, zupeÙnie niespodziewanie, poczucie osamotnienia, przytÙaczajce niczym ciemna burzowa chmura. Co teraz? Jego matka Olive przed godzin pojechaÙa do domu si¿ wyspa°. CaÙ noc przy nim czuwaÙa, byÙa wyczerpana i zzi¿bni¿ta. Carmen próbowaÙa jakoï pomóc i o drugiej nad ranem zaniosÙa jej sweter i gruby pled. W domu s przecigi, szepn¿Ùa, a noc okazaÙa si¿ chÙodniejsza, niČ si¿ spodziewaÙa. Olive wÙoČyÙa sweter, ale kocem okryÙa przede wszystkim syna. Rano Carmen spostrzegÙa, Če teïciowa jest blada i zmarzni¿ta na koï°. ZaproponowaÙa herbat¿, ale starsza pani machn¿Ùa tylko r¿k pokryt plamami wtrobowymi i przez dobrych kilka minut wygÙadzaÙa faÙdy koÙdry Jobe’a, jakby byÙ niemowl¿ciem w ÙóČeczku. Carmen zaparzyÙa kaw¿ i piÙa pierwsz ÞliČank¿, przygldajc si¿ Olive i szczerze jej wspóÙczujc. 8 Jobe w gruncie rzeczy byÙ jej dziecitkiem, pomyïlaÙa. Jego ïmier° j zdruzgocze. Podobnie jak trójk¿ ich dzieci, które zdČyÙa wczeïniej wyprawi° do szkoÙy. ZaliczaÙ si¿ do nich równieČ Luca, który powinien zakoÚczy° nauk¿ dwa lata temu. DojeČdČaÙ codziennie na specjalne zaj¿cia w szkole ïredniej. ZabieraÙ drugie ïniadanie w pÙóciennym worku, który ïciskaÙ kurczowo, i przest¿pujc z nogi na nog¿, czekaÙ przed domem na niebieski autobus. KaČdego ranka Carmen zerkaÙa przez frontowe okno, patrzyÙa, jak autobus przystaje, drzwi si¿ rozsuwaj, a jej syn wchodzi po stopniach uwaČnie, pochylajc do przodu beczuÙkowate ciaÙo, jakby zmagaÙ si¿ z porywistym wiatrem. Niezmiennie j to fascynowaÙo. eby ona mogÙa uwolni° si¿ od m¿Ča, Olive musiaÙa straci° syna, a ten chÙopiec ojca. Porzdnego czÙowieka, bdĊ co bdĊ. To niesprawiedliwe. Carmen krČyÙa wokóÙ nieruchomego ciaÙa m¿Ča. CzuÙa, Če wzbiera w niej szloch, ale go zdÙawiÙa. SkupiÙa myïli na domu. Na pewno si¿ go nie pozb¿dzie. ChÙopcy ïwietnie si¿ tu czuli, zwÙaszcza Luca, który kaČdego lata czÙapaÙ po ogrodzie za ojcem, niČszy od niego o dobre trzydzieïci centymetrów, z kwadratow gÙow wciïni¿t mi¿dzy ramiona; uczyÙ si¿ podsypywa° kor¿ pod iglaki i przycina° róČe, chociaČ po tygodniu nic juČ z tego nie pami¿taÙ. Dwupi¿trowy dom, zbudowany w 1900 roku, stanowiÙ przykÙad typowej dla Baltimore architektury w najlepszym wydaniu: stromo opadajcy po obu stronach dach, na kalenicy staroïwiecki kurek, mansarda zwieÚczona ostrym Ùukiem. Ich wymarzony dom, kupiony przed dziesi¿ciu laty. Jobe jeszcze wtedy nie chorowaÙ i potraÞÙ sam wszystko naprawi°. Wysokie suÞty, d¿bowe podÙogi, okiennice mocowane na sznu9 rach i klekocce zim. Zlew naleČcy do oryginalnego wyposaČenia kuchni: gÙ¿boka porcelanowa misa koloru kremowego z wbudowan w ïcian¿ suszark do naczyÚ. Dopħajc kaw¿, Carmen stan¿Ùa w promieniach wpadajcych przez poÙudniowe okno. SÙoneczne ciepÙo tego dnia byÙo stanowczo nie na miejscu. Nagle przytÙoczyÙ j nawaÙ pytaÚ. Z nich dwojga to Jobe znaÙ si¿ na wszelkich formach i procedurach. W takiej sytuacji obowizywaÙy ustalone zasady post¿powania, a ona nie mogÙa ich sobie przypomnie°. Czy powinna wykr¿ci° numer alarmowy, mimo Če Jobe juČ nie Čyje? Czy ma obowizek zgÙosi° jego ïmier° na policji? A moČe trzeba od razu zwróci° si¿ do wybranego przez m¿Ča zakÙadu, który miaÙ zaj° si¿ pogrzebem? Powinna przede wszystkim zawiadomi° Olive, a potem nastpi caÙa reszta. Uroczystoï°, pochówek. Ale Carmen nie potraÞÙa przewidzie°, jak potocz si¿ sprawy, kiedy zadzwoni do Olive. PrzydaÙoby si¿ popÙaka°, cho°by ze wzgl¿du na teïciow. WyobraziÙa sobie, jak oznajmia jej obcesowo: „Wreszcie jestem wolna! Kto by pomyïlaÙ, Če po tylu latach wyczekiwania tak Ùatwo zniknie z mojego Čycia”. Tak naprawd¿ jedyn osob, z któr chciaÙa w tej chwili porozmawia°, byÙ Danny – on by j pocieszyÙ, przedstawiÙ caÙ rzecz w odpowiednim ïwietle, zrozumiaÙ jej punkt widzenia – ale Danny pewnie siedziaÙ teraz za biurkiem w recepcji, jak tamtego dnia, kiedy si¿ poznali. Biblioteka imienia Enocha PraĴa otworzyÙa swoje podwoje póÙ godziny temu i Danny, tkwic na posterunku, udzielaÙ interesantom informacji na temat mitologii greckiej, Miltona Friedmana albo Čycia seksualnego zwierzt. Nie mogÙa zatelefonowa° do niego do pracy; do domu zreszt teČ nie mogÙa dzwoni°. Przez 10 caÙy ostatni rok umawiali si¿ gÙównie za pomoc esemesów, ale Carmen nie mogÙa sobie wyobrazi°, Če wystukuje na klawiaturze wiadomoï°: Jobe umarÙ. Jesteï wolny o 17.00? Dlatego po prostu przygldaÙa si¿ m¿Čowi, który nie oddychaÙ. Jego martwe ciaÙo wydawaÙo si¿ zniewag: ogromne i bezuČyteczne jak pusty pojemnik, który trzeba b¿dzie usun° wielkim nakÙadem siÙ i kosztów. MiaÙa przed oczami siebie, jak informuje o ïmierci dzieci, mÙodsz dwójk¿ – Sien¿ i Michaela – a oni przyjmuj t¿ wieï° bez zdziwienia, gdyČ tego wÙaïnie si¿ spodziewali; od tygodni, dzieÚ w dzieÚ, po powrocie ze szkoÙy ukradkowo rzucali pytajce spojrzenia w kierunku jego pokoju. I Luc¿, który prawdopodobnie i tak niewiele zrozumie, cho°by nie wiem ile razy mu tÙumaczyÙa. W myïlach usÙyszaÙa, jak dopytuje si¿ beÙkotliwie: „Ale kiedy tata wróci?”. I w tym momencie, gdy spojrzaÙa na zastygÙe ciaÙo m¿Ča, przeszyÙ j dotkliwy ból. Przyj¿Ùa to z ulg, cho° wiedziaÙa, Če ta spóĊniona reakcja nie moČe zmaza° jej winy. Na dworze ïpiewaÙy ptaki. Przez uchylone okno dolatywaÙ zapach zroszonej trawy i cho° sÙoÚce ïwieciÙo blado tego ranka, do ïrodka wtargnÙ nagle podmuch ciepÙego powietrza. Carmen podeszÙa do leČanki i w przypÙywie czuÙoïci uniosÙa r¿ce Jobe’a – dÙonie miaÙ duČe, chorobliwie pomaraÚczowe, z nabrzmiaÙymi ČyÙami – i uÙoČyÙa starannie wzdÙuČ ciaÙa. ByÙ przecieČ jej m¿Čem i kochaÙa go, cho° nie tak mocno, jak powinna. Uraza szybko min¿Ùa i Carmen zdobyÙa si¿ nawet na to, Čeby pogÙadzi° go po napi¿tej skórze policzka i po brodzie. W cigu ostatnich tygodni dobrze si¿ nim opiekowaÙa; nigdy nie zdarzyÙo jej si¿ zapomnie°, by poda° mu lek, w nocy cz¿sto wstawaÙa i siadaÙa przy jego ÙóČku, towa11 rzyszc mu w cierpieniu. ByÙo wiele sposobnoïci, Čeby skróci° jego – i wÙasn – m¿k¿; przez dÙugie miesice, za spraw trzymanego w lodówce opakowania morÞny, jego Čycie dosÙownie spoczywaÙo w jej r¿kach. Sam Jobe jej to kilkakrotnie sugerowaÙ, patrzc na ni jak zaszczute zwierz¿. Wida° byÙo, Če strach bierze w nim gór¿ nad nadziej i Če liczy na to, Če ona odmówi. I odmawiaÙa. Cho° juČ nie pierwszy raz odczuwaÙa pokus¿. Przed wielu laty, podczas miesica miodowego, kiedy Čycie Jobe’a przez moment zawisÙo na wÙosku, uïwiadomiÙa sobie z przeraČajc jasnoïci, Če tylko dzi¿ki jego ïmierci moČe odzyska° upragnion wolnoï°. Okolicznoïci sprzyjaÙy jej tamtej nocy: ciemnoï°, strome urwisko, w dole wzburzone morze, a w pobliČu ani Čywej duszy, Čadnych ïwiadków. W por¿ otrzsn¿Ùa si¿ z natr¿tnych myïli. ZÙapaÙa go za r¿k¿ i odcign¿Ùa od skraju przepaïci, ale czy powodowaÙo ni sumienie, czy uczucie Čywione mimo wszystko do m¿Ča, tego Carmen nie potraÞÙa okreïli°. ZastanawiaÙa si¿ – jak zawsze, kiedy wspominaÙa tamt chwil¿ – czy byÙaby szcz¿ïliwsza jako dzielna mÙoda wdowa, jako swoje drugie wcielenie skrz¿tnie do tej pory skrywane przed ïwiatem. Gdyby Jobe wtedy zginÙ, przeniosÙaby si¿ zapewne z Baltimore do Nowego Jorku albo San Francisco. MoČe znalazÙaby kogoï, do kogo zapaÙaÙaby prawdziw nami¿tnoïci, i to z peÙnym bÙogosÙawieÚstwem Olive. Luca raczej na pewno nie przyszedÙby na ïwiat; jego upoïledzenie – wyjaïniaÙ lekarz – biorc pod uwag¿ mÙody wiek matki, to statystycznie bardzo rzadki przypadek, skutek jednego wadliwego plemnika albo jajeczka, wyjtkowo niefortunny splot czynników. Temu wszystkiemu moČna byÙo zapobiec, pozwalajc niekochanemu m¿Čowi spaï° w przepaï°. Nie byÙoby tych 12 dzieci, tego domu, dwudziestu lat Čycia, które poszÙo w zÙym kierunku, tak jakby Carmen przypadkowo zjechaÙa z autostrady i nie mogÙa odnaleĊ° wÙaïciwej drogi. ZadrČaÙa i rozejrzaÙa si¿ po rozïwietlonym, cichym pokoju. Czy Jobe po ïmierci potraÞÙ czyta° w jej myïlach? MoČe w ostatnich pi¿ciu minutach swego Čycia odkryÙ jej niewiernoï° i frustracj¿. I to, Če setki razy zadawaÙa sobie w duchu pytanie: czy gdyby mogÙa cofn° czas, zmieniÙaby bieg swojego Čycia? Czy wyszÙaby za mČ za Jobe’a, którego nigdy naprawd¿ nie kochaÙa, i urodziÙa upoïledzone dziecko? OdpowiedĊ brzmiaÙa róČnie w zaleČnoïci od dnia. Dzisiaj nie mogÙa si¿ skupi° na tyle, by rozstrzygn° t¿ kwesti¿. Dlatego po prostu wzi¿Ùa gÙ¿boki oddech i si¿gn¿Ùa po telefon. – Olive, Jobe nie Čyje. Pogrzeb wypadÙ dobrze, obyÙo si¿ bez zgrzytów. OszoÙomiona natÙokiem szczegóÙów Carmen porównywaÙa caÙ uroczystoï° do przedstawienia teatralnego, które poszÙo caÙkiem gÙadko – nikt si¿ nie potknÙ ani nie zapomniaÙ swojej kwestii. Dzieci w czarnych strojach mogÙy uchodzi° za wzór ČaÙobników. Siena, z upi¿tymi skromnie wÙosami, pochlipywaÙa przez caÙe naboČeÚstwo. Michael miaÙ wystraszon min¿, jakby zobaczyÙ coï przeraČajcego; przynajmniej raz siedziaÙ spokojnie, nie machajc bez przerwy nogami. Ale Luca j zaskoczyÙ. Nie tylko ze zrozumieniem przyjÙ wiadomoï° o ïmierci ojca, ale wr¿cz sprawiaÙ wraČenie, Če dla niego to Čadna nowina. SkinÙ po swojemu duČ gÙow – szyj¿ miaÙ tak krótk, Če trudno mu j byÙo zgina°, wi¿c ten gest przypominaÙ raczej szarpni¿cie – i popatrzyÙ na ni maÙymi, szeroko rozstawionymi oczami, w których malowaÙa si¿ zagadkowa 13 mdroï°. Z powaČn, niewzruszon min staÙ przy trumnie – zaÙoČyÙ na t¿ okazj¿ jeden z krawatów Jobe’a, mimo Če byÙ dla niego o pi¿tnaïcie centymetrów za dÙugi – i gÙaskaÙ j, jakby chciaÙ ukoi° leČcego w ïrodku ojca. Ktoï pomachaÙ do Carmen z gÙ¿bi kaplicy. To Danny, który w tÙumie rosÙych m¿Čczyzn wygldaÙ jak kukieÙka. WydawaÙ si¿ bardzo drobny na tle braci Jobe’a, Willa i Nate’a, m¿Ča jej siostry Esme – bankowca, oraz profesorów z Uniwersytetu Johna Hopkinsa o jednakowym niemal wygldzie, z niesfornymi brodami, rozpi¿tymi pod szyj koszulami, czarnymi marynarkami i rurkowatymi spodniami. Nawet przy Michaelu, który przez póÙ roku od swoich dwunastych urodzin urósÙ niemal dziesi¿° centymetrów. Tylko Luca, który budow bardziej przypominaÙ dziobaka niČ czÙowieka, niewiele odbiegaÙ wzrostem od jej kochanka. Niegdyï Carmen gustowaÙa w wysokich, barczystych facetach, ale miaÙa teČ sÙaboï° do osobliwych zestawieÚ: Danny miaÙ ciemn cer¿, jak przystaÙo na potomka Czirokezów, i czarne, opadajce do pasa wÙosy, a do tego jasne oczy Irlandczyka. JeĊdziÙ jeepem i sÙuchaÙ rapu, a przy tym nosiÙ okulary na ÙaÚcuszku i pracowaÙ w recepcji w bibliotece. PomachaÙa mu dyskretnie, dwoma palcami. Danny uprzedzaÙ j, Če przyjdzie, ale skd mogÙa wiedzie°, Če mówiÙ powaČnie. Kto zast¿puje go w pracy? Jak wytÙumaczy swoj obecnoï° na pogrzebie Jobe’a? Jego widok nie ucieszyÙ jej szczególnie. ByÙo coï niezr¿cznego w tym, Če on i jej zmarÙy mČ przebywaj w tym samym pomieszczeniu. Spotkali si¿ tylko raz i pami¿taÙa, Če dziwnie j to wtedy podnieciÙo. Do spotkania doszÙo zupeÙnie przypadkowo, rok wczeïniej. Carmen siedziaÙa z Jobem i jego kolegami 14 z uczelni w restauracji na Federal Hill. ByÙa juČ znuČona ich dÙug dyskusj na temat staÙych matematycznych w konstrukcji mostu, rozsiadÙa si¿ wygodnie i wyÙczyÙa z rozmowy. Wypowiadane przez nich sylaby rozpÙyn¿Ùy si¿ w szemrzcy potok dĊwi¿ków. Kiedy ujrzaÙa na sali Danny’ego w towarzystwie mÙodszej o co najmniej dziesi¿° lat blondynki, jakoï nie byÙa zaskoczona. W odr¿twieniu obserwowaÙa ich jak postacie na ekranie, zwÙaszcza kobiet¿, która wygldaÙa jak superbohaterka z komiksu, o ksztaÙtach doskonale zarysowanych w obcisÙym zapi¿tym na suwak kombinezonie. Danny miaÙ na sobie niebiesk koszul¿, a zaplecione w warkocz czarne wÙosy opadaÙy mu na plecy. Te same plecy, w które wczeïniej tamtego dnia Carmen wbħaÙa paznokcie, pr¿Čc si¿ z rozkoszy w jego obj¿ciach. Widzc go teraz, przykÙadnie wiodcego swoje drugie Čycie, miaÙa wraČenie nierzeczywistoïci. Obserwacja niczego niepodejrzewajcego kochanka dawaÙa jej przewag¿ i Carmen przez kilka sekund napawaÙa si¿ nieznanym sobie poczuciem wÙadzy. Nagle Danny spojrzaÙ w jej stron¿, jakby poczuÙ na sobie wzrok. OdnotowaÙ jej obecnoï° dwoma mrugni¿ciami i bÙyskawicznie dostosowaÙ si¿ do sytuacji. NachyliÙ si¿ do swojej towarzyszki i szepnÙ jej coï na ucho; Carmen wyobraziÙa sobie jego oddech tchncy papierosami American Spirit i aromatyzowan kaw o smaku orzechów laskowych, któr popħaÙ przez caÙy dzieÚ za biurkiem. Ruszyli w kierunku Carmen. To byÙo ciekawe posuni¿cie, brawurowe i zupeÙnie zbyteczne. SkojarzyÙo jej si¿ ze ïmiaÙym otwarciem w turnieju, w którym gra toczy si¿ o wysok stawk¿. Ogarn¿Ùo j podniecenie. – Carmen? Czeï°! Tak myïlaÙem, Če to ty. – W gÙosie Danny’ego dĊwi¿czaÙa duma; staÙ tak blisko, Če Carmen 15 poczuÙa zapach jego wody koloÚskiej, sÙodki i przywodzcy na myïl garbowan skór¿. – ChciaÙbym przedstawi° ci moj Čon¿, Megan. Danny i superbohaterka przywitali si¿ po kolei ze wszystkimi: z Carmen, z Jobem i jego kolegami matematykami, którzy wznosili szklanki i kiwali gÙowami, poČerajc wzrokiem Megan, jej tali¿ osy i doskonale krgÙe, ogromne piersi. – Jobe – powiedziaÙa Carmen, kiedy kochanek podawaÙ r¿k¿ jej m¿Čowi. – To jest Danny. Pracuje w Centrum imienia Enocha PraĴa. – Aha, w bibliotece – odparÙ Jobe. Po tych sÙowach zapadÙa dÙuČsza cisza, jak zwykle kiedy jej mČ przyjmowaÙ jakiï fakt do wiadomoïci. Wszyscy szukali sposobu, Čeby przerwa° niezr¿czne milczenie; wszyscy oprócz Carmen nauczonej doïwiadczeniem, Če najlepiej po prostu przeczeka°. – A ty czym si¿ zajmujesz, Jobe?– zapytaÙ w koÚcu Danny, chociaČ znaÙ nie tylko odpowiedĊ, ale takČe szczegóÙy hipotezy Riemanna; któregoï dnia, kiedy w bibliotece byÙ sÙaby ruch, zapoznaÙ si¿ nawet z literatur poïwi¿con zagadnieniu „nietrywialnych zer”. „WydawaÙo mi si¿, Če potrafi¿ rozpracowa° kaČdy temat, przynajmniej na tyle, Čeby zreferowa° najwaČniejsze punkty – oïwiadczyÙ jej póĊniej. – Ale przeczytaÙem z dziesi¿° artykuÙów o tym Riemannie i jego koncepcji i za choler¿ nie mog¿ si¿ w tym poÙapa°. To ma coï wspólnego z liczbami pierwszymi, mechanik kwantow, sensem istnienia. – Danny wzruszyÙ ramionami. – Twój mČ to chyba jakiï geniusz. WspóÙczesny Gauss”. Ale Jobe odparÙ tylko, jak to miaÙ w zwyczaju: – Jestem nauczycielem. – I na tym poprzestaÙ. Jego skromnoï° czasem wydawaÙa si¿ Carmen faÙszy16 wa; taka lakoniczna odpowiedĊ brzmiaÙa bardziej pompatycznie niČ peÙna wersja: Jestem profesorem wyČszej matematyki na Uniwersytecie Johna Hopkinsa. Tamtego wieczoru w restauracji doszÙa jednak do wniosku, Če z jego punktu widzenia odpowiedĊ byÙa jak najbardziej dokÙadna i zwi¿zÙa. W Ùagodnym blasku ïwiec, rozochocona winem i mile podniecajcym odczuciem, Če – caÙkiem dosÙownie – tkwi mi¿dzy tymi dwoma m¿Čczyznami, Carmen uj¿Ùa dÙoÚ m¿Ča. – ZabrzmiaÙo to tak, jakbyï uczyÙ w szkole podstawowej – powiedziaÙa, muskajc kciukiem jego palce. – Jakbyï uczyÙ dzielenia w trzeciej klasie. Jobe byÙ wyraĊnie speszony. MoČliwe, Če dotkn¿Ùa go po raz pierwszy od kilku tygodni. SpojrzaÙ na ni z wdzi¿cznoïci; teraz, na jego pogrzebie, Carmen przypomniaÙa sobie, jak rozbÙysÙy mu oczy. – Na jedno wychodzi – wtrciÙ jeden z jego kolegów. – Studenci. W gÙowach maj tylko balangi i seks. – Pasuje do kaČdego trzecioklasisty, jakiego znam – odparÙ Danny. WyszczerzyÙ z¿by w rozbrajajcym uïmiechu i machnÙ r¿k. – Nie b¿dziemy wam przeszkadza° w jedzeniu – oïwiadczyÙ, chociaČ wszystkie talerze zostaÙy sprztni¿te ze stoÙu i tylko Jobe dopħaÙ jeszcze kaw¿. DziaÙo si¿ to w czasie remisji nowotworu Jobe’a, po badaniach, po których lekarz orzekÙ, Če pierwotne ognisko zostaÙo „wyeliminowane”, i kilka tygodni przed tym, jak Jobe dostaÙ lekkiej gorczki, a na jego r¿kach i nogach pojawiÙy si¿ krwiaki niczym k¿pki upiornego palusznika. Tamtej nocy po powrocie z restauracji, kiedy Jobe uchodziÙ za zdrowego, kochali si¿ – po raz ostatni – mimo Če Carmen byÙa oci¿ČaÙa po obÞtej kolacji: tÙustym makaronie, oleistej saÙatce i tiramisu na deser. Od sek17 su z Dannym wykr¿ciÙaby si¿ jakoï, bo czuÙa si¿ zm¿czona i wzd¿ta, ale Jobe byÙ przecieČ jej m¿Čem. SzarpaÙ jej nocn koszul¿ jak dziecko – nic a nic si¿ nie zmieniÙ przez dwadzieïcia lat – a ona bez skr¿powania zsun¿Ùa j przez gÙow¿. Od dawna si¿ nie caÙowali; Carmen nie pami¿taÙa, kiedy ostatni raz spotkaÙy si¿ ich j¿zyki. Tamtej nocy spróbowaÙa pocaÙunku, w ramach szalonego eksperymentu, ale jego sztywna broda kÙuÙa j w policzek; odwykÙa od tego uczucia. Po chwili Jobe wszedÙ w ni, napierajc dÙugim, koïcistym ciaÙem jak oÙówek ugniatajcy mi¿kk gumk¿. PoruszaÙ si¿ tam i z powrotem niczym tÙok w cylindrze. Nie dosi¿gÙaby teraz jego ust, nawet gdyby chciaÙa – Jobe wygiÙ si¿ do tyÙu i odsunÙ od niej twarz – ale to tylko wzmogÙo czar, jakiemu ulegÙa. Samotna, chociaČ ich ciaÙa byÙy tak blisko siebie, Če bardziej nie moČna, Carmen odpÙyn¿Ùa tam, gdzie znikaj wszelkie podziaÙy. Czujc zbliČajcy si¿ orgazm, przypomniaÙa sobie chwil¿, kiedy Danny i Jobe podali sobie r¿ce. Dwie dÙonie splecione w uïcisku, ocierajce si¿ tkankami. Dwaj m¿ČczyĊni wymieniajcy si¿ swoimi czsteczkami. A to, Če miaÙa w sobie ich obu tego samego dnia, wcale nie wydaÙo jej si¿ zdrad, lecz przeciwnie – darem. Dzi¿ki niej Čyjcy odr¿bnym Čyciem, tak róČni m¿ČczyĊni stworzyli jedn caÙoï°. Nast¿pnego ranka byÙo jej wstyd z powodu bzdurnych myïli, chociaČ tylko ona wiedziaÙa, jakie niedorzecznoïci roiÙy jej si¿ gÙowie. Teraz patrzyÙa, jak ksidz spowħa trumn¿ Jobe’a haftowanym biaÙym suknem, i wyobraziÙa sobie spoczywajce w ïrodku ciaÙo m¿Ča, wyniszczone i nieruchome. Jego organizm przestaÙ wreszcie produkowa° zmutowane komórki. ZÙoČona z przewodów i rurek aparatura, która miaÙa udziaÙ w spÙodzeniu trójki ich dzieci, zostaÙa 18 wyÙczona na dobre. R¿ka, któr Jobe podaÙ kiedyï Danny’emu, zaczynaÙa si¿ juČ rozkÙada°. M¿Čczyzna obecny przy narodzinach jej dzieci. Ten, któremu kiedyï ïlubowaÙa dozgonn miÙoï°. ChÙopak, który dwukrotnie j poratowaÙ, gdy nie miaÙa grosza przy duszy, udzieliÙ jej schronienia i daÙ rodzin¿, któremu winna byÙa wdzi¿cznoï° przez caÙe Čycie. To wszystko, tyle z tego zostaÙo. Carmen zadrČaÙa. Do tej pory pogrČona w odr¿twieniu, teraz poczuÙa w sobie ogromn pustk¿, lodowat otchÙaÚ, w któr zaraz miaÙa si¿ osun°. Kiedy Luca stanÙ przed ni w Ùawce, przygarn¿Ùa go do siebie i oparÙa brod¿ o jego kanciast, pokryt jasnymi wÙosami gÙow¿. PogÙadziÙ j po ramieniu serdelkowatymi palcami. Luca zdawaÙ si¿ emanowa° róČan poïwiat, w której Carmen mogÙa si¿ ogrza° jak w promieniach sÙoÚca. PodtrzymywaÙ j przez caÙe naboČeÚstwo. Co wi¿cej, byÙ dla niej jedynym punktem zaczepienia na ziemi. Przez nast¿pne dni od samego rana dom wypeÙniaÙa cisza. Carmen nie wychodziÙa do pracy. WÙaïciciel agencji reklamowej, dla której pracowaÙa, byÙ na pogrzebie, a potem na stypie. Fred Lang, wysoki, siwowÙosy m¿Čczyzna, zawsze robiÙ wszystko jak naleČy. Tamtego dnia zaÙoČyÙ ciemnograÞtowy krawat, a jego starannie wypastowane buty nie raziÙy zbytnio poÙyskiem, dokÙadnie tak, jak przystaÙo na ČaÙobnika. PocaÙowaÙ Carmen, która poczuÙa wioncy od niego zapach saÙatki ziemniaczanej z musztard, przygotowanej przez Olive, i powiedziaÙ jej, Če moČe wzi° tyle wolnego, ile tylko b¿dzie potrzebowa°. – Co za nieszcz¿ïcie. Jobe umarÙ tak mÙodo, czterdzieïci siedem lat… Dzieci ledwie co podrosÙy. – Fred poki19 waÙ z powag swoj ksztaÙtn gÙow. – Jeïli b¿d¿ mógÙ coï dla ciebie zrobi°… Prosz¿, Carmen, dzwoÚ. Wszystko, co w mojej mocy… Wiele osób tego dnia zÙoČyÙo podobne deklaracje. Ale nic juČ nie moČna byÙo zrobi°, pomyïlaÙa Carmen. Danny wpadÙ na chwil¿, zdČyÙ zjeï° kilka ciastek i przytuli° Carmen. Nikt nie zwróciÙ na to uwagi; w koÚcu kaČdy, kto pojawiaÙ si¿ na stypie, podchodziÙ z kondolencjami i j obejmowaÙ. Przylgn¿Ùa do niego i dobr minut¿ wdychaÙa jego zapach, a potem, gdy odchodziÙ, nieco zagubiona odprowadziÙa go wzrokiem do drzwi. Olive teČ wyszÙa wczeïnie; z obu stron podtrzymywali j dwaj pozostali synowie. Pocz¿stunkiem dla goïci zaj¿Ùa si¿ jej przyjacióÙka Jana, która nie mogÙa zosta° do koÚca stypy, poniewaČ musiaÙa zaČegna° kryzys w swojej kawiarni, wywoÙany awari lodówki. Ale zostaÙo sporo innych osób, Čeby pomóc Carmen w sprztaniu. WesoÙo przy tym gaw¿dzili i sprztanie zdawaÙo si¿ przeciga°, caÙkiem niepotrzebnie. Co ciekawe, brali w nim udziaÙ goïcie, których Carmen widziaÙa po raz pierwszy – znajomi znajomych, sekretarki z biura na uczelni, których nigdy nie miaÙa okazji spotka°. WygldaÙo na to, Če wszyscy oni teČ si¿ wczeïniej nie znali, ale wÙaïnie stworzyli zgrany zespóÙ, dobrze si¿ przy tym bawic. Zmontowali Čywy, haÙaïliwy taïmocig, który szybko uporaÙ si¿ ze znoszeniem, myciem i wycieraniem naczyÚ, a nast¿pnie poupychali je, gdzie tylko si¿ daÙo. Carmen wiedziaÙa, Če przez nast¿pne miesice b¿dzie znajdowa° w szaĤach przypadkowo wetkni¿te póÙmiski, dzbanuszki i stalowe chochle. Ale duČo Ùatwiej i proïciej byÙo na to pozwoli° niČ wymyïli°, w jaki sposób da° im do zrozumienia, Če powinni si¿ wynosi°; Če od 20 dwudziestu lat czekaÙa na to, Čeby mie° dom tylko dla siebie, wi¿c niech sobie po prostu id. W koÚcu poszli – razem, w grupce, której skÙad, jak wyobraziÙa sobie nagle Carmen, nie zmieni si¿ przez dÙugie lata. Zaczn si¿ spotyka° popoÙudniami i opowiada° przy kawie o smutnym wydarzeniu, które ich do siebie zbliČyÙo, b¿d wymienia° si¿ opiniami o ksiČkach, zaÙoČ klub dyskusyjny. Wreszcie Carmen zostaÙa sama w domu; wydawaÙo jej si¿, Če sÙyszy oddech m¿Ča. Przez dÙuČsz chwil¿ staÙa w salonie i delektowaÙa si¿ cisz, jaka zapadÙa po wyjïciu ostatnich „dobroczyÚców”, którzy stali teraz na ganku, rozmawiajc i wymieniajc numery telefonów. Kiedy si¿ odwróciÙa i popatrzyÙa w gÙb domu, ujrzaÙa zarys sylwetki Jobe’a, jakby nakreïlonej w powietrzu biaÙ kred, który, schodzc po schodach, pochyliÙ gÙow¿, Čeby nie uderzy° o suÞt. Dzieci ogldaÙy telewizj¿ w pokoju obok; dĊwi¿k byÙ tak ïciszony, Če chyba nic nie sÙyszaÙy. Siena wyrzucaÙa z siebie nieprzerwany potok sÙów, chÙopcy jej odpowiadali, Michael cienkim gÙosem, Luca niskim i beÙkotliwym. Carmen wiedziaÙa, Če powinna pójï° do dzieci, ale nie miaÙa poj¿cia, co im powiedzie°. Zastanawiajc si¿ nad tym, krČyÙa po pokojach, dotykajc róČnych przedmiotów. WydaÙo jej si¿ dziwne, Če Jobe odszedÙ na zawsze, ale jego toporny czarny zegarek wciČ leČaÙ na kuchennym blacie, jak gdyby wÙaïciciel zamierzaÙ go zabra°, lecz przez przypadek zostawiÙ w domu. OkoÙo dziewitej wieczorem stan¿Ùa w drzwiach i popatrzyÙa na dzieci siedzce na kanapie przed telewizorem. ZmieniÙ si¿ program, po póÙgodzinnej niewybrednej komedii przyszÙa pora na godzinny dramat rozgrywajcy si¿ w ïrodowisku prawników. – ChciaÙam tylko sprawdzi°… – zacz¿Ùa Carmen. 21