reportaż - Gostyński Klub Rowerowy

Transkrypt

reportaż - Gostyński Klub Rowerowy
23 sierpnia 2008r.
VII Gorzowski Maraton Rowerowy
~ fryga
Wyjazd do Gorzowa i nasz start w VII Gorzowskim Maratonie Rowerowym, przejdzie do historii klubu
bezapelacyjnie. Powodów było parę, lecz dwa z nich są szczególne. Pierwszy to ekipa. W maratonie wzięło
udział 7 zawodników reprezentujących bezpośrednio bądź pośrednio, Gostyński Klub Rowerowy. Wystawiliśmy
zawodników na wszystkich dystansach i życzę sobie by dalej nasz zespół się rozrastał, wykręcając coraz lepsze
czasy. Mam nadzieję, że Janek i Marek złapali bakcyla i zobaczymy ich w przyszłym sezonie. Druga przyczyna
związana jest bezpośrednio z moją osobą, a dokładniej najlepszym moim tegorocznym startem. Nie bez
znaczenia była także atmosfera jaka panowała w zespole i poza nim. Bo my po prostu się lubimy i dobrze
bawimy – dlatego wszystkich do siebie zapraszamy, a jedyne czego wymagamy, to pogody ducha, dobrego
roweru i w nogach mocy.
W Domu Studenta (nasz nocleg), meldujemy się w piątek pod wieczór. Tutaj muszę wyjaśnić Łukaszowi
dlaczego na nasze zawody (Łukasz ściga się w MTB), jeździmy na niemal całe trzy dni, czasami cztery, a jak
potrzeba to i na tydzień wyjedziemy. Otóż na dzień przed startem odbywa się plemienna narada. Siedzimy
w kółeczku, każdy przed swoim rowerkiem i czyścimy, smarujemy, o kobietach i winie rozmawiamy, śpiewem
się wspomagamy, dowcipem uzupełniamy, animuszu sobie dodajemy, a kiedy życzliwość wzajemna już nam się
z uszu wylewa w łożach zalegamy i śnimy o tym jak maraton wygrywamy. Na dzień drugi, tuż przed startem,
każdy jest tak zmotywowany i tak doładowany, że żaden żel ani baton, nawet EPO zmienić już niczego nie
może. I wygrywamy. Każdy w zgodzie z własnym snem. Dlatego porzuć MTB i z nami się zabierz, bo tylko na
szosie klimat jest tak bardzo przyjazny.
W dniu startu podobnie jak w Zieleńcu znów odczuwam nacisk na kiszkę stolcową. Swoja drogą cisnąć może
mnie przed każdym startem o ile oznaczać to będzie dobry występ. Za oknem pogoda nie napawa optymizmem.
Z nieba zacina, a lekki chłodzik ziębi, dlatego kiedy meldujemy się na linii startu, cieszy mnie gdy przestaje
padać. Pani Ania z Majką dopingują każda swojego chłopaka. Ale i nam dostaje się chwila zainteresowania.
Kilka ciepłych słów otuchy, fotek parę i już wpięci w pedały ruszamy: Julek, Wojtek i Ja w 14-osobowej grupie.
Wojtek zarządza abyśmy ustawili się we trzech i wyszli na prowadzenie. Musiało to fenomenalnie wyglądać
kiedy identycznie ubrani faceci mijają kolumnę, ustawiają się na jej czele i zaczynają dyktować tempo.
Rozkręcamy się do jakiś 33 km/h i szybko okazuje się, że pozostało nas tylko siedmiu. Julek daje solidną
zmianę i tempo wzrasta. Kolejny jego zmiennik dodaje swoje i żarty się kończą. W tym momencie kręcimy
jakbyśmy jechali tylko małe okrążenie, a w rzeczywistości przed nami było jeszcze do pokonania 230 km.
Postanawiam nie odpuszczać i trzymać się grupy. Tylko dobry start pod nieobecność kilku moich konkurentów
gwarantował mi wskoczenie na drugą pozycję w klasyfikacji generalnej. Jednak by to osiągnąć musiałem
pokonać pierwszy raz w życiu dystans 240 km. Dlatego nie główkowałem zbyt wiele. Po zejściu ze zmiany
karnie schodziłem na koniec, łapałem drugi oddech i znów wskakiwałem do gry. Takiej jazdy nie wytrzymał
Julek, który znany jest z tego, że potrzebuje czasu, by ożywić swe ciało. Przez chwilę mieliśmy z Wojtkiem
dylemat czy czekać, ale nawoływania Pana Marka (Szerszenia), by zwolnić, świadczyło o dobrym tempie
i upewniły mnie, że jeśli chce dobrze wypaść muszę skorzystać z okazji i trzymać się tej grupy przynajmniej na
pierwszym małym okrążeniu.
W peletoniku mamy dwóch harpagonów. Kiedy oni wychodzą na zmiany przyspieszamy, a ja zaczynam lekko
odpadać. Na szczęście Wojtek kontroluje sytuację i kiedy przychodzi jego zmiana nieznacznie zwalnia, co
pozwala mi na utrzymanie się w grupie. Mniej więcej na 30 kilometrze zaczynamy wyłapywać startujących
przed nami. Niektórzy z nich dołączają się i grupa się powiększa. Pogorszeniu ulega jednak pogoda. Zaczyna
padać, a w pewnym momencie wręcz nas zalewa. Kiedy zbliżamy się do miejsca, przed którym ostrzegali nas
organizatorzy (wzmożony ruch ciężarówek, płyty betonowe), z ust niemal wszystkich wylewa się gromkie
„k-wa”. Deszcz zamienił żwir. Z żalem obserwuję jak mój rower i ja sam, zmieniamy kolor z „blue” na „ble” . Co
szczególne tempo nie spadło drastycznie i kiedy zbliżamy się do wylotu drogi, peletonik zamienia się w niemal
30-osobowy peleton. Pierwszy raz mam przyjemność jazdy w tak licznej grupie i naprawdę robi to wrażenie.
Chowamy się z Wojtkiem w środku stawki i ucinamy pogawędkę. Obserwujemy też co robią inni. Od razu rzuca
się w oczy grupa, która pracuje, oraz znacznie liczniejsi, która korzysta z ich pracy. Ponieważ nie lubię być
zaliczanym do tej drugiej, postanowiłem wyjść na zmianę i lekko podkręcić. To co stało się później nieco mnie
zaskoczyło. Grupa momentalnie się porwała, a kiedy do zmiany doszli najsilniejsi, znów pozostało nas tylko
kilkunastu. Na liczniku miałem w tym momencie 70 kilometr trasy, a średnia oscylowała w granicach 34 km/h.
Wojtek cały czas odwracał głowę w moją stronę sprawdzając czy jeszcze się trzymam, a ja starałem się dawać
mu sygnały, że jeszcze jest dobrze. I faktycznie tak było, choć nabrałem już przekonania, że skoro mam
pokonać pełen dystans, to na dużą pętle pojadę już w swoim rytmie. Jak się później okazało, jazda w grupie
dała mi dużą przewagę nad innymi i na pierwszym pomiarze czasu wykręciłem 18 czas. Nigdy dotąd tak wysoko
nie byłem notowany i miałem tego świadomość na dalszych kilometrach trasy. Teraz należało już tylko
utrzymać to co wypracowałem wcześniej.
Na 83 km trasy nie wyjechałem sam. Jeden z kolarzy (Andrzej Jarosławski, nr 30), zapytał czy pojadę z nim.
Nie miałem nic przeciwko. Na trasie od razu dało się odczuć, że zmieniły się warunki atmosferyczne. Owszem
padać przestało, ale deszcz zastąpił wiatr i od tej pory towarzyszył nam już do samej mety. Mój kompan,
poinformował mnie, że nie czuje się na siłach prowadzić i woli jechać za mną. W głowie miałem plan: jechać
cały czas w równym tempie. Lecz jak to z planami bywa, ulegają zmianie i kiedy na 110 kilometrze dogonił nas
Arek Bijak z partnerem nie spodziewałem się, że postanowi jechać razem ze mną. Teraz stanowiliśmy już
4-osobową grupę, a po minięciu kolejnego bufetu, jechaliśmy już w piątkę.
Atmosfera jak i współpraca w grupie była doskonała. Ja nie należę do szczególnie gadatliwych, tym bardziej
kiedy zmagam się z wiatrem, ale Dziadek (Grzegorz Stachowiak, nr 6), nasz dobry duch, skutecznie nadrabiał
moją powściągliwość w mowie. Towarzyszył nam także Zbigniew Dudas (nr 42). Razem pokonywaliśmy kolejne
kilometry, a kiedy tylko łaskawy wiatr nieco zaczynał wiać w plecy rozkręcaliśmy się odrabiając to co wiatr
odbierał nam kiedy wiał na wprost.
Bezsprzecznie maraton w Gorzowie będzie należał dla mnie do tych, o których będę mógł powiedzieć, że
niewiele z trasy pamiętam. Żaden krajobraz nie został przeze mnie zapamiętany i gdybym raz jeszcze miał
pojechać, z całą pewnością byłaby ona dla mnie jak nowa. Ale to co było w nim szczególne, co będę zawsze
podkreślał wychwalając jazdę na rowerze to partnerstwo. Kiedy Andrzej poprosił bym go wiózł, jadąc pod wiatr
nie sądziłem, że sam będę potrzebował identycznej pomocy. Na 35 kilometrów do mety, zacząłem odczuwać
zmęczenie. Arek odjechał nieco do przodu, i miałem wrażenie, że pozostała trójka też zyskuje dystans nade
mną. Powoli już się z tym godziłem i żadnego żalu ani pretensji nie miałem. Ale było mi niezwykle przyjemnie
i gdzieś tam mnie ścisnęło, kiedy zauważyłem, że wyhamowują i czekają za odpadającym partnerem. A kiedy
już zbliżyłem się do nich, usłyszałem; „...nikogo nie zostawiamy..., tyle jechaliśmy razem to razem do mety
dojedziemy...” Niech mi teraz ktoś powie, że kolarstwo, to amatorskie, nie jest szlachetne. Moi partnerzy nie
tylko za mną poczekali, ale dali mi także czas na odsapnięcie, a kiedy już odpocząłem, zaczęliśmy wspólnie
odrabiać dystans do Arka, który i tak nigdzie się nie spieszył.
Na podjeździe w Santoku, drugi raz łapie mnie kryzys. Na szczycie wzniesienia, postanawiam zebrać się w sobie
i tym razem nie czekać na decyzję kolegów. Bardziej siłą woli niż mięśni, naciskam na pedały i korzystając
z dobrego wiatru „gonię do mety co diabli nadali”. Kiedy godzinę później czytam pierwsze wyniki jestem
cholernie z siebie zadowolony. Trzecie miejsce wśród rowerów crossowych (jak ja wolę nazywać tą kategorię).
Ech - fajnie. Ale nie byłoby to możliwe, bez Wojtka na małej pętli. Gdyby go ze mną nie było
najprawdopodobniej odpuściłbym jazdę w peletoniku. Natomiast na dużej pętli, bezcenne było wsparcie na
ostatnich kilometrach ze strony chłopaków, którzy dali mi czas na odbudowanie sił. Serdeczne dzięki.

Podobne dokumenty