Cela 58 - WordPress.com
Transkrypt
Cela 58 - WordPress.com
1 Oddana w ręce Czytelników tegoroczna „Cela 58” zadaje kłam twierdzeniu, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje. Niniejszy numer jest rezultatem sporów o zale ty kina polskiego, czasem wynikiem braku akceptacji jego obecnego kształtu, rzadziej efektem całkowitego wobec niego sprzeciwu. W monograficznym numerze badającym kondycję polskiego filmu od nieco arbit ralnie przyjętej cezury roku 2005 (powstanie PISF-u) niemożność porozumienia się autorów zaowocowała różnorodnością treści. Towarzyszące dyskusjom emocje – które są także nieodłącznym elementem kinowego doświadczenia – nie opuszczą, mamy nadzieję, Czytelników pod czas lektury „Celi”. Doświadczą oni śmiechu przez łzy, przemierzając świat komedii romantycznych, przeżyją horror polskiej mentalności, śledząc filmy Wojciecha Smarzowskiego, odczują prawdziwy dreszcz emocji, obserwując międzypokoleniowe starcie mistrzów i de biutantów. Wezmą również udział w awanturniczej transatlantyckiej podróży, odwiedzając filmy polskie na festiwalach światowych, z nosem przy ziemi podążą tropem zagadki, rozwiązując coraz częściej goszczące na polskich ekranach narracyjne łamigłówki, przestępując z nogi na nogę, ustawią się w kolejce do filmów wycze kiwanych, które wkrótce być może zagoszczą na naszych ekranach. Ostatecznie Czytelnicy będą mieli możliwość dostąpienia prawdziwej jouissance, poznając niezbadane dotąd, perwersyjne rozkosze płynące z oglądania kina polskiego. Osobnego dreszczu przyjemności dostarczą opowieści z krypty (powszechnie kojarzonej jako ta jemnicza siedziba Ryszarda Hai), czyli debata kilku „celników” o polskiej animacji, oraz rozmowy o tajni kach krytyki filmowej podstępem wydobytych przez wysłanniczki „Celi” z Michała Oleszczyka. Mamy nadzieję, że w tej obfitości Czytelnicy znajdą odpowiedź na nurtujące nas pytanie, czy dzisiejsze pol skie kino to wystrzałowe PI(s)F czy raczej pozbawione pary PAFFF... Magdalena Podsiadło Krzysztof Siwoń Starsi panowie dwaj, czyli nestorzy kina a sprawa polska................................2 Miłosz Stelmach Lecą żurawie...............................................................5 Joanna Łuniewicz Ordynat Michorowski i Katarzyna Grochola całują się w ciepłym letnim deszczu................................9 Denis Stuła Tropikalna Palma, Syberyjski Niedźwiedź i Lew Bułgarski, czyli polskie kino na międzynarodowych festiwalach filmowych...............12 W cieniu Katedry. Rozmowa o polskiej animacji.....................................15 Barbara Szczekała Nieporuszające palimpsesty. O tym, jak polskie kino najnowsze bawi się narracją i gra z widzem................................18 Jakub Przybyło Jak Polak stał się Polaczkiem, albo wsteczna projekcja dzieł Wojciecha Smarzowskiego...........................................21 Bez kompleksów. Z Michałem Oleszczykiem rozmawiają Ola Koźmińska i Barbara Szczekała.......23 Katarzyna Borowiec Perwersyjna przyjemność. Poradnik nędzofila......................................................25 Ranking 10 najlepszych polskich pełnometrażowych filmów fabularnych 2005–2012.................................28 Krzysztof Siwoń Starsi panowie dwaj, czyli nestorzy kina a sprawa polska I znaleźliśmy się w wieku, trudna rada, że się człowiek przestał dobrze zapowiadać. Ale za to z drugiej strony cieszy się, że się również przestał zapowiadać źle. . Kuplety Starszych Panów, słowa: Jeremi Przybora Trzeba nie lada przekory, by u progu narodzin nowe go kina – bo tak wypada określić przełom z wolna dokonujący się po objęciu kierowniczej roli w kine ma tografii przez PISF – upatrywać najciekawszych jego dokonań w twórczości autorów o najdłuższym stażu reżyserskim. A jednak rzetelna lektura filmów powstałych w ostatnich siedmiu tłustych latach: okre sie obfitującym w produkcje i brzemiennym nadzieją na lepsze kino, każe przyznać znak najwyższej jakości An drzejowi Wajdzie i Jerzemu Skolimowskiemu, starszym kolegom dzisiejszych debiutantów. Trudno nazwać ten stan przypadkowym, zważywszy, że zwyżkę formy każdy z nich potwierdził dwoma filmami: Wajda Katyniem (2007) i Tatarakiem (2009), a Skolimowski Czterema nocami z Anną (2008) oraz Essential Killing (2010). Nawet zwyczajowy scepty cyzm, który towarzyszy odbiorowi twórczości mistrzów w zaawansowanym wieku, wspierany ochoczo przez Polską Szkołę Malkontenctwa, nie powinien przesłonić artystycznej rangi tych dzieł. By oddać cesarzowi, co cesarskie, odnotujmy, że zostały one docenione na ważniejszych zagranicznych festiwalach, czego nie można powiedzieć o większości rodzimych produkcji po 2005 roku. Symptomatyczne, że rzut oka na reżyserską kondycję obu starszych panów może być dziś zuchwałym punktem wyjścia do diagnozy współczesnego kina pol skiego w ogólności. Twórcza zdrada po osiemdziesiątce Andrzej Wajda (rocznik 1926) klasycznie opowiedzia nym Katyniem po raz kolejny udowodnił szczególną zdolność do interpretowania procesów dziejowych – tym razem z pomocą metanarracyjnego odwołania do Antygony Sofoklesa (opowiedzenie losów ofiar mordu katyńskiego jako swoisty pogrzeb). Film był realizacją 2 zamiaru przepracowania rodzinnej historii (ojciec reżysera zginął w Charkowie). Trudno dziś znaleźć wśród filmowców młodszych pokoleń przykłady podob nej, osobistej narracji historycznej. Charakterystyczna – i nie bezzasadna – niechęć do martyrologii w konkretnym momencie historycz nym, w którym premierę miał Katyń (gdy na scenie politycznej można było obserwować przesilenie rządów Prawa i Sprawiedliwości, a z drugiej strony społeczne znużenie ideologią budowania tożsamości narodowej na fundamencie martyrologii), nie pozwoliła w pełni wybrzmieć temu łabędziemu śpiewowi wielkich narracji historycznych. Model opowiadania typowy dla Szkoły Polskiej po prostu nie trafił w swój czas, albo też okazał się formalnie zbyt staroświecki. Tatarak miał być powrotem do źródła. Można przypuszczać, że wspólnota tradycji, jaka łączy reżysera z Jarosławem Iwaszkiewiczem, na drodze typowej adap tacji zrodziłaby dzieło wierne nie tylko literze pierwow zoru literackiego. Jednak według pierwotnego planu prawdopodobnie powstałby film treściowo dość skrom ny. Szczęśliwie – a raczej na mocy znanej zasady, że Waj da potrafi wsłuchać się nie tylko w głos historii, ale także twórczo wykorzystać propozycje współpracowników – koncepcja utworu została rozszerzona. Trzeba przyznać, że pomysł włączenia monolo gów Krystyny Jandy, relacjonujących przebieg choroby jej męża, Edwarda Kłosińskiego, niósł w sobie zagrożenie pretensjonalności i emocjonalnego szantażu. Wszela ko dojrzałość artystyczna aktorki i reżysera pozwoliła ograniczyć ryzyko. Zaadaptowano na potrzeby kina prawdziwą historię – co jednak znamienne, artystka nie wypowiada swoich kwestii bezpośrednio, „od sie bie”: jej osobiste wyznanie jest poddane pewnemu przetworzeniu, ujęte w aktorską formę (sam monolog zresztą ma swój pierwowzór literacki w postaci Zapisków ostatnich Jandy). Dokumentalny walor scen monologów został przełamany również przez nawiązanie do ma larstwa Edwarda Hoppera, szczególnie obrazu Kobieta w słońcu (1961). W miejscu, gdzie często w dyskursie o śmierci pojawia się trudny do zaakceptowania ekshibic jonizm (patrz 33 sceny z życia z 2008 roku, w reżyserii Małgorzaty Szumowskiej), znalazła się zbawien na sztuczność. W konfrontacji tych dwóch filmów para doksalnie teatralny gest zdaje się mieć więcej wspól nego z autentyzmem niż pretensjonalna bezpośredniość zdubbingowanych pogaduszek. Subtelny splot, jaki połączył opowiadanie Jandy i pozostałe inspiracje kulturowe w filmie Wajdy, ma o tyle nowatorski charakter, że znaleziono niepowtarzal ny stan równowagi dla wszystkich elementów filmowej rzeczywistości – w Tataraku odkrywamy, że ani życie nie jest zawsze ważniejsze od sztuki, ani sztuka nie jest w stanie przytłoczyć życia swoją formą. Oto refleksja na miarę dojrzałego autora. Najlepszą zemstą jest sukces Swój film Cztery noce z Anną Jerzy Skolimowski (rocz nik 1938) jako reżyser poprzedził blisko dwudziestolet nim milczeniem. Twórca swego czasu uznany za przed stawiciela Nowej Fali w Polsce miał więc dużo czasu na przemyślenie autorskiej strategii. Cztery noce z Anną to utwór formalnie osobny i przełamujący konwencjonalne przyzwyczajenia widzów. Najbardziej zaskakuje w filmie przekora i upór reżysera, by szukać najszlachetniejszych uczuć w warunkach najbardziej mrocznych, pozornie nieodpowiednich dla opowiedzenia intymnej historii o niespełnionej miłości. Wobec prowincjonalizmu polskiego kina, niepotrafiącego otrząsnąć się z arcypolskich realiów, uniwersalizm zaproponowany przez Skolimowskiego jawi się wręcz jako ostentacyjna deklaracja artystycznej niezależności. Można z ulgą zapomnieć o całym balaście nadwiślańskich kontekstów, choćby za sprawą charak terystycznych plenerów eksponujących poniemiecką architekturę na Mazurach. Na próżno więc szukać w fil mie Skolimowskiego narodowego bałamucenia. Jest za to w Czterech nocach z Anną znakomicie rozpisana partytura kontrastów emocjonalnych, kon sekwentnie utrzymująca wolne tempo i doskonale Filmy, na które czekamy Jesteś bogiem reż. Leszek Dawid, scen. Maciej Pisuk, wyst. Marcin Kowalczyk, Dawid Ogrodnik, Tomasz Schuchardt, Polska 2011 eksponująca kameralny duet aktorski (Kinga Preis i Ar tur Steranko). Tylko dzięki autonomicznej wizji autora temat konfliktu przemożnej potrzeby bliskości i ludzkiej niesprawiedliwości nie wpadł w pułapkę banalnej inter pretacji (np. w duchu uproszczonej diagnozy społecznej). Artystyczny sukces okazał się najlepszą zemstą po zig norowaniu filmu przez część polskiego środowiska fil mowego (m. in. na 33. FPFF w Gdyni). Kolejny krok to Essential Killing i wielki powrót na arenę światowego kina w iście bokserskim stylu. Również tym razem po mocna okazała się strategia uniwersalizacji: dojrzały twórca udowodnił, że prasową notkę można uczynić punktem wyjścia do niemal poetyckiej metafory. W tym wypadku, po specjalnej nagrodzie w Wenecji dla Skoli mowskiego, międzynarodowe jury na 36. FPFF w Gdyni nie omieszkało uhonorować reżysera Złotymi Lwami. Diagnoza Choć kinematografia III Rzeczpospolitej przekroczyła już wiek dojrzałości (okres dwudziestu trzech lat trwania to wszak dwa lata więcej niż obejmują dzieje kinemato grafii II Rzeczpospolitej), nie ominęło jej postępujące zdziecinnienie. W czasach, gdy z ekranu nader familiar nie przedstawiają się nam Wojtek (Smarzowski) i Mał gośka (Szumowska), przeciętny wiek debiutantów niebezpiecznie zbliża się do pięćdziesiątki, a cierpienia młodego internauty urastają do rangi odkrycia filmu społecznego, pytanie o rolę starców kina może okazać się w istocie pytaniem o kondycję młodych filmowców. bookowym fanpage’u zamieszczony został wywiad z Rahimem, któremu film (jakżeby inaczej!) również się podobał. Jesteś Bogiem ma niewątpliwie potencjał, by stać się obrazem kultowym nie tylko wśród fanów Paktofoniki. Trzymam kciuki za Leszka Dawida, jednak czy film spodoba się widzom, dowiemy się dopiero po wejściu na ekrany. e.k. Historia tego filmu sama nadawałaby się na scenariusz, który doskonale zobrazowałby przeciwności, z jakimi mierzą się scenarzyści w naszym pięknym kraju. Maciej Pisuk, chociaż nie dorastał na muzyce Paktofoniki, a o młodych raperach ze śląskich blokowisk dowiedział się z reportażu Lidii Ostałowskiej, zdecydował się przenieść legendę polskiego hip hopu na ekran. Scenariusz - portret generacji koń ca pierwszej dekady niepodległości - czekał na re alizację kilka lat. W 2008 opublikowała go ,,Krytyka Polityczna” i zainteresował się nim Leszek Dawid, ubiegłoroczny debiutant (Ki). Prace nad filmem trwały cztery lata. Reżysera chwalono za dobre decyzje obsadowe, Tadeusz Sobolewski po pokazie w Gdyni pisał: ,,Jesteś Bogiem o Paktofonice jest czymś więcej niż socjologiczną diagnozą”. Na face 3 Jeśli można na tym etapie mówić o etiologii słabości kina młodszych twórców, jaką bez wątpienia jest brak wyrazistego stylu i wątłość wizji, jako przyczynę należałoby wskazać nieumiejętność odniesie nia do filmowych tradycji. Współcześni reżyserzy z tru dem podejmują dialog z kinem światowym, a jeśli już to czynią, nie udaje im się uniknąć wyważania drzwi już otwartych (czego przykładem może być intrygująca skądinąd i efektowna Sala samobójców Jana Komasy z 2011 roku). Inni nie potrafią znaleźć oryginalnego języka - jak Szumowska z jej na wskroś wtórnym Sponsorin giem (2011). Z drugiej strony tematyka narodowa pada najczęściej ofiarą polityki historycznej, bodaj najbardziej złowrogiego aspektu działalności PISF. Młodzi reżyserzy w punkcie wyjścia skazywani są na snucie banalnych, ale poprawnych politycznie narracji o PRL-u. Nawet naj wybitniejszy twórca tego kręgu, Wojciech Smarzowski, gubi swój talent narracyjny w nazbyt drobiazgowych dociekaniach filmowego dziejopisarza (Róża, 2011). Wydaje się, że remedium na te bolączki mogłoby stać się odwołanie do tradycji Szkoły Polskiej wraz z jej fundamentalnym osiągnięciem: autorskimi strategiami opowiadania. Jak się jednak okazuje, wciąż dość niem rawo współcześni twórcy korzystają z wolności, której historia poskąpiła najwybitniejszym reżyserom w epoce realnego socjalizmu. Chwalebnym wyjątkiem jest Rewers (2009) Borysa Lankosza, któremu udało się przełamać tendencyjny dyskurs o PRL-u, dzięki sięgnięciu po z ducha munkowską poetykę absurdu. W tym kontekście Wajda i Skolimowski wyróżniają się nie tylko dojrzałością i dbałością o war sztat, co jest dość oczywistą cechą filmów uznanych mistrzów. Zaskakuje młodzieńcza niemal pasja po szukiwania nowych form wyrazu. Wyraźny rys autorski świadczący o własnej strategii, osobnym spojrzeniu na temat może być wzorcem dla ich młodszych kolegów. Brak pokoleniowego buntu przeciw starym mistrzom może wskazywać na dobrą współpracę w ra mach systemu produkcji (patrz: Mistrzowska Szkoła Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy wspierająca debiuty młodszych filmowców). Ale nieumiejętność odniesienia do dorobku filmowego – którego mogłoby pozazdrościć Polsce wiele kinematografii – to już poważna ułomność. Niestety młodość nie trwa wiecznie – podobnie jak cierpliwość widzów, którzy potrzebę oglądania filmów przeciętnych zaspokoili już ponad miarę. Czekamy na arcydzieło! I niech wyreżyseruje je twórca przynajm niej „starszo-średniego pokolenia”, zanim nasze dzieci zaczną kręcić nosem na starców, dziś nazywających się jeszcze debiutantami. 4 And Then There Was Silence reż. i pomysł: Jerzy Skolimowski, Polska 2012/13 Jerzy Skolimowski z każdym swoim filmem staje się coraz mniej ekspresyjny werbalnie. W Czterech no cach z Anną (2008) dialogi były skromne i nieliczne. W powstałym dwa lata później Essential Killing słowa były w większości trudne do zrozumienia, zaś główny bohater nie wypowiedział ani jednego. Tym razem reżyser zapowiada, że stworzy film nie tylko pozba wiony dialogu i dźwięku, ale nawet obrazu. Podejmuje w ten sposób polemikę z definicją filmu wg Ustawy o kinematografii, wedle której jest to „utwór o dowol nej długości, złożony z serii następujących po sobie obrazów (…) wyrażający treść w indywidualnej formie”. Dzieło ma stanowić osobisty wyraz (sic!) sprzeciwu Miłosz Stelmach Lecą żurawie reżysera wobec wszelkich wymogów definicji. „Pozostał we mnie młodzieńczy bunt i chęć przezwyciężania ba rier”, mówi. „Nie zrezygnuję z tego pomysłu, nie poddam się walkowerem, choć wiele osób, skądinąd mi życzliwych, mówi, że jest to niewykonalne. Wierzę, że uda mi się film zrealizować, a wtedy, w triumfalnym geście, podniosę ręce do góry”. Artysta zapewnia, że film nie będzie przedstawiał, nie będzie mówił: „Jego siłą jest to, że b ę d z i e”. Jedynym elementem, z którym Skolimowskie mu trudno będzie się zmierzyć, jest tytuł. To właśnie w nim wyraża się treść w oryginalnie ujętym kształcie, której wymóg pojawia się w definicji, a od którego artysta chce się przecież odciąć. Oby się nie okazało, że zamierzona przez reżysera cisza niechcący stanie się krzykiem. adam Jeśli możemy mówić o odrodzeniu polskiego kina, to jego zasługą jest twórczość młodych filmow ców. Wreszcie w Polsce pojawiły się interesujące debiuty, stanowiące świeżą propozycję dla widzów zmęczonych oglądaniem wciąż tych samych na zwisk w napisach końcowych Nie ulega wątpliwości, że kilka ostatnich lat było dla polskiego kina przełomowe. Zmienił się system fi nansowania, wzrosła liczba produkowanych filmów oraz chętnych je oglądać widzów. Wreszcie jest też co podziwiać – zaczęły pojawiać się filmy dobre oraz bar dzo dobre i nie są w stanie tego przyćmić nawet na jgorsze gnioty, które wciąż od czasu do czasu goszczą na naszych ekranach. Cieszy fakt, że drugi (trzeci? czwarty?) oddech złapali niektórzy starzy mistrzowie, ale tym co daje najwięcej nadziei na podtrzymanie dobrej passy, jest poczucie, że wreszcie pojawiła się nowa generacja filmowców, którzy z impetem wdarli się do świadomości rodzimych kinomanów. Bo siłę napędową każdej kine matografii stanowią twórcy młodzi, zaczynający dopiero swą reżyserską karierę. Możemy więc spojrzeć z nadzieją w przyszłość, nie musząc polegać na nestorach polskiego kina, którzy w większości dożynają resztki swojego talentu, a nawet jeśli robią solidny film, to i tak mamy wrażenie, że nieudanie kopiują własne arcydzieła sprzed lat (chy ba tylko wiecznie młodzieńczy „Skolim” nie powiela swoich dawnych tematów). Lata spędzone „na poster unku” polskiej kinematografii tępią pazur i uczą rutyny. Na szczęście przyszła wreszcie z dawna wyczekiwana zmiana warty. Borys Lankosz, Jan Komasa, Paweł Sala, Xawery Żuławski i wielu innych debiutantów ostatnich lat to już nie jaskółki, ale, parafrazując tytuł radziec kiego klasyka, żurawie przemian w polskim kinie – nie tylko zwiastują nową jakość, ale dokonują prawdziwej odwilży. Warto przyjrzeć się tym twórcom nieco bliżej, bo to oni najprawdopodobniej będą decydować o kształcie polskiej kinematografii w najbliższych latach. Humo rystyczny, ale przejmujący Rewers Borysa Lankosza (2009) czy kipiąca młodzieńczą energią Sala samobójców Jana Komasy (2011) wzbudziły duże zainteresowanie publiczności i krytyki, stając się bodaj najważniejszymi wydarzeniami swoich sezonów i sztandarami zjawiska, jakim są ostatnie polskie debiuty. Nie warto przy tym 5 chyba omawiać poszczególnych filmów składających się na ten odświeżający ruch, gdyż o jego sukcesie najlepiej świadczy fakt, że spora część tych dzieł trwale zagościła w świadomości polskich widzów i nie wymagają one dodatkowych opisów. Bardziej wartościowe wydaje się wskazanie kilku cech, które mogą świadczyć o sile „młodego kina polskiego”. Do wyboru, do koloru Po pierwsze więc ilość. Każdy rok przynosi przynajm niej kilka pełnometrażowych debiutów fabularnych, co stanowi konieczny fundament ewentualnej przebudowy całej kinematografii. Skłamałbym oczywiście twierdząc, że większość z nich stanowią filmy bardzo dobre, ale i tak jest ich na tyle dużo, że trudno je przeoczyć. To ważny znak otwartości naszego środowiska filmowe go, a także widzów, na nowe postaci i pomysły na kino. Tyl ko w takich warunkach mogą wykiełkować prawdziwe talenty. Można się więc spierać, czy zaw sze ilość przekłada się na jakość, ale w tym wypadku tak się dzie je – wystarczy spojrzeć na pro gram zeszłorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Spośród dwunastu zaklasy fikowanych do sekcji konkur sowej dzieł, aż sześć (!) to debiu ty, a wśród nich między innymi Sala samobójców, Kret, Wymyk oraz Lęk wysokości. Największą jednak siłą omawianych filmów, a także stojących za nimi twórców, jest ich różnorodność. Na ekranach naszych kin mogliśmy bowiem oglądać między innymi udane kino zaangażowane artystycz nie (Las Piotra Dumały, 2009), politycznie (Kret Rafaela Le wandowskiego, 2010) czy etycz nie (Wymyk Grega Zglińskiego, 2011), ale też różne odmia ny kina rozrywkowego (jak na przykład Boisko bezdom nych Kasi Adamik, 2008). Nie sposób tym samym szukać dla nich jakiegokolwiek wspólne go mianownika tematycznego czy stylistycznego. Ich autor 6 zy nie tworzą również żadnej jednolitej formacji – są przedstawicielami różnych pokoleń, mają też zupełnie inne zaplecze kulturowe, światopoglądowe i artystyc zne. Nie jest to jakaś środowiskowa grupa kolegów ze szkoły filmowej, ale już bogaty wachlarz twórców, którzy przystępowali do realizacji swojej pierwszej fabuły z zupełnie odmiennych pozycji. Są wśród nich zdolni młodzi absolwenci szkoły filmowej, tacy jak Bo rys Lankosz i Jan Komasa, ale też doświadczony twórca teatralny Paweł Sala (Matka Teresa od kotów, 2010), of fowiec/amator Hubert Gotkowski (Manna, 2007), soc jolog szukający nowych narzędzi opisu - Patryk Vega (Pitbull, 2005) czy wreszcie uznani reżyserzy związani dotąd z innymi formami kina – animacją (Piotr Dumała) i dokumentem (Bartosz Konopka, autor Lęku wysokości, 2011). Wyjściu poza dotychczasowy zaścianek polskiej kinematografii może służyć również bardziej kosmopolityczne nastawienie niektórych twórców – na Zachodzie dorastali lub zdobywali wykształcenie Rafael Lewandowski, Greg Zgliński, Kasia Adamik oraz Xawe ry Żuławski. Taka różnorodność może dawać nadzieję, że polskie kino w najbliższych latach będzie zachwycać bogactwem interesujących filmów niepowielających podobnej formuły i opisujących bardzo różne aspekty rzeczywistości. Nie ma tego złego... W przypadku ostatnich polskich debiutów cieszą nawet niektóre niezbyt udane filmy. Może się to wydawać paradoksalne, ale również w nieco gorszych produk cjach można doszukać się optymistycznych zapowiedzi. Pojawiły się bowiem dzieła, które pozostawiają sporo do życzenia, ale stanowią krok we właściwym kierunku, próbując odkrywać nowe ścieżki w polskim kinie, jak mozaikowe Zero (2009) Pawła Borowskiego, intrygujące historyczno-mistyczną tematyką Daas (2011) Łukasza Panka czy balansująca między kinem głównego nurtu a offem Prosta historia o miłości (2010) Arkadiusza Jakubi ka. Choć każdy z tych filmów okazał się w pewnej mie rze chybiony, to jednak stanowią one konstruktywną propozycję, którą, miejmy nadzieję, ich autorzy jesz cze rozwiną, przekuwając swoje pomysły w spełnione i wartościowe kino. Wreszcie, pisząc o mocnej pozycji debiu tantów, nie sposób przemilczeć ich odrobinę bardziej doświadczonych, ale wciąż początkujących kolegów, którzy w równej mierze kształtują polskie kino, aktywnie przyczyniając się do poprawy jego kondycji. Bowiem, co istotne, sukcesy osiągają nie tylko doświadczeni mistrzowie lub jednorazowo błyskotliwi debiutanci, ale też autorzy mający na koncie dopiero kilka filmów i wciąż rozwijający swój styl, tacy jak Jacek Borcuch, Andrzej Jakimowski czy hołubiony ostatnio Wojciech Smarzowski. Również część reżyserów debiutujących w ostatnich paru latach zdążyła już nakręcić swoje kolejne filmy – wydaje się, że mimo zaledwie dwóch tytułów na koncie Marcin Wrona i Xawery Żuławski zapewnili sobie solidną pozycję na rodzimej scenie filmowej. Po zostaje mieć nadzieję, że w ich ślady pójdą kolejni twór cy, wszak chyba wszyscy czekamy na drugi film Piotra Dumały, Pawła Sali, Jana Komasy oraz Borysa Lanko sza, a także kilku ich równie zdolnych kolegów. Już teraz stoją oni na progu wielkiego kina i wystarczy jeden zde cydowany krok, żeby ten próg przekroczyć. The Witcher: Biały wilk reż. Peter Jackson, scen. Andrzej Sapkowski, Polska/Nowa Zelandia/USA/Szkocja 2015 Wierzę, że nowa wersja ekranizacji najwybitniej szego osiągnięcia polskiej fantastyki będzie wielkim sukcesem. Sam Peter Jackson przyleci do Polski żeby… uścisnąć dłoń Andrzeja Sapkowskiego i zapozować z nim do kilku fotek. Potem niezwłocznie uda się do Szkocji, gdzie nie tylko znalazł doskonałe plenery, ale również prawdziwego, nie plastikowego, nie gumowego i nie do niczego niepodobnego bazyliszka! W tytułową rolę Ge ralta z Rivii wcieli się Viggo Mortensen, jego przyjaciela, barda Jaskra, zagra porywający serca niewieście Ryan Gosling, a role czarodziejek Triss i Yennefer przypadną wybranym w castingu gwiazdom popularnego talent show. Film będzie więc koprodukcją – Polski Instytut Sztuki Filmowej finansuje wielką polską flagę, która, jak obiecał reżyser, załopocze nad planem każdego dnia zdjęciowego. Zapowiada się na pierwszy polski (?) film fantasy z prawdziwego zdarzenia. j.p. Koko reż. i scen. Urszula Antoniak, Polska 2012 Ona pokaże nam, co to jest piłkoszał. Nowy film autorki Code Blue stanowi mroczny, gorzki rewers komercyjnego szaleństwa i podsycanego przez media entuzjazmu kibiców. Jest to historia młodej kobiety określonej jako „futbolowa wdowa”, osamotnionej z powodu obsesyjnej fascynacji męża meczami Euro 2012. Szukając specyficznego substytutu nadszarpniętej relacji, odbędzie swoistą odyseję po sportowych szatniach, nie tylko podglądając piłkarzy, ale również kradnąc należące do nich ubrania, a nawet prowokując erotyczne zbliżenia. Antymelodramat o nie-miłości w świecie, gdzie prawdziwa jest tylko samotność i nagie ludzkie ciało. Produkt wolny od biało-czerwonych reklam Coca-Coli. j.ł. Najciekawsze pełnometrażowe polskie debiuty fabularne lat 2005 – 2011: Pitbull, 2005, Patryk Vega Rezerwat, 2007, Łukasz Palkowski Boisko bezdomnych, 2008, Kasia Adamik Las, 2009, Piotr Dumała Rewers, 2009, Borys Lankosz Moja krew, 2009, Marcin Wrona Zero, 2009, Paweł Borowski Kret, 2010, Rafael Lewandowski Matka Teresa od kotów, 2010, Paweł Sala Erratum, 2010, Marek Lechki Wymyk, 2011, Greg Zgliński Sala samobójców, 2011, Jan Komasa 7 8 Joanna Łuniewicz Ordynat Michorowski i Katarzyna Grochola całują się w ciepłym letnim deszczu W programie tegorocznego festiwalu w Gdyni znalazły się Listy do M. Ta nobilitacja to dobra okazja, żeby wymienić najbardziej kuriozalne ele menty polskich komedii romantycznych Jeśli przyjrzeć się kinu gatunków w Polsce, okazuje się, że oprócz nielicznych wyjątków jest ono nadzwy czaj skromnie reprezentowane (choć może to i lepiej – spróbujmy sobie wyobrazić polskie musicale na przykład). Wyjątkiem jest gatunek komedii romantycz nej, który święci w naszym kraju prawdziwe tryumfy i bije kasowe rekordy. Głód szczęśliwego zakończenia; losu, który sprzyja; fryzury, która nie traci kształtu mimo huraganu i wymuskanych wnętrz jak z katalogów Ikei jest przecież uniwersalny – tak jak głód rodzime go kontekstu, polskich realiów, serialowych aktorów i swojskich przekleństw. W naszym kraju apetyt ten zaspokajany jest produktem słodkim jak sztuczny miód i, niestety, jak on tanim, w plastikowym opakowaniu z podrabianą etykietą. Stwierdzenie, że naszym komediom brak osza łamiającego, disnejowskiego rozmachu filmów amerykańskich i subtelnej elegancji angielskich, jest truizmem. Tradycja, która stoi za zachodnimi produk cjami, napawa szacunkiem. Anglicy już w XIX wieku chlubią się swą literacką protoplastką komedii roman tycznych, Jane Austin – dowcipną satyryczką i bez nadziejną romantyczką w jednej osobie. Amerykanie mają Franka Caprę i magiczną oscarową piątkę za Ich noce. A już Julia Roberts jest czymś w rodzaju dobra międzynarodowego i jej uśmiechu nie rozpoznają chyba tylko tubylcy z dorzecza Amazonki, którzy noszą kłódki wargowe i zatruwają strzały za pomocą małych żabek. Czy to tylko kwestia skali? Czyżbyśmy mieli komedie romantyczne skrojone na miarę kultury narodowej? Bezsenność w Kielcach Przyjmuję jako punkt odniesienia kultowe angiel skie i amerykańskie filmy nie dlatego, aby uwydatnić nędzę polskich produkcji i aktorów przez konfrontację z królewskim majestatem Hugh Granta i Meg Ryan. Przypominałoby to sen szalonego komparatysty, który porównuje Ritę Hayworth i Katarzynę Figurę argumentując, że obie są uważane za seksbomby. Nieste ty jednak polscy filmowcy sami wystawiają się na strzał, kopiując z maniakalnym uporem zachodnie wzorce. Próbują na przykład (w postaci Listów do M.) wypuścić zatrważającą kopię filmu To właśnie miłość Richarda Curtisa, doprawioną ponadto sporą dawką Bezsenności w Seattle ze Stuhrem w roli cierpiącego wdowca, Romą Gąsiorowską jako aniołem pocieszenia i plączącym się pod nogami, niezmiennie irytującym chłopczykiem. Twórcy nie czerpią z odrębności i nie powtarzalności rodzimej kultury – w polskich kome diach mało jest barów mlecznych, za to dużo lokali McDo nald’s. Nie mamy polskiego odpowiednika Amelii, która unieśmiertelniła Montmartre, krainę cudów pełną małych kawiarenek i rozświetlonych słońcem pastelowych domów. Polskie komedie roman tyczne dzieją się najczęściej w Warszawie (Krakowie? Jakiejkolwiek anonimowej metropolii?), w jednym z nielicznych nowoczesnych biurowców w śródmieściu. Czasem wydaje się, że wszystkie przedstawione w nich korporacje, agencje reklamowe i galerie mają siedzibę w tym samym miejscu – aż szkoda, że nikt nie wykorzystał tej możliwości i nie połączył kilku wątków w jednym filmie: Agnieszka Grochowska (romantyczna heroina w Tylko mnie kochaj) na ruchomych schodach oblewa kawą Małgorzatę Kożuchowską (czarny charakter w Dlaczego nie!) – dlaczego nie? Należało się zołzie! Maciej Zakościelny (szef biura projektów w Tylko mnie kochaj) spotyka Macieja Zakościelnego (szef agencji reklam owej w Dlaczego nie!) i jeszcze mogą sobie nawzajem pogratulować imponującego rozkwitu kariery. Mój chłopak się żeni i mam to gdzieś Drugim powodem, dla którego sięgam do takich filmów jak Notting Hill i Francuski pocałunek, jest fakt, że wyznaczyły one reguły dla współczesnej odmiany komedii romantycznej, do której należy również jej polski odłam. Problemem jest nie tylko to, że pol skie produkcje są złe. One nie stosują się do istotnych wytycznych gatunku. Przede wszystkim charakterystyczne jest dla nich za małe natężenie kontrastów, brak binarnych dualistycznych opozycji, o których pisze Alicja Helman w swoim wstępie do Kina gatunków. Twórcy zachodni opanowali ten schemat do perfekcji. Dualizm klasowy: zamożny finansista i prostytutka w negliżu (Pretty Woman). Dualizm płciowy: filigranowa i prostolinij na „dziewczyna z sąsiedztwa” w parze z hiper męskim Francuzem zamieszanym dodatkowo w przestępczy pro ceder (Francuski pocałunek). Dualizm narodowy: Andie 9 McDowell (esencja amerykańskiej spontaniczności) i Hugh Grant (kwintesencja angielskiej powściągliwości) w filmie Cztery wesela i pogrzeb. Widowiskowa ampli tuda dramatyczna, mocne wyraziste charaktery czy zaskakujące rozwiązania (Kto nie pamięta pobudki w Dniu świstaka? I kolejnej pobudki? I kolejnej?) to zjawis ka niemal nieobecne w polskich produkcjach. Sztan darowym przykładem są Rozmowy nocą, gdzie jedyną przeszkodą w połączeniu się kochanków są nieracjonalne i trudne do zinterpretowania w świetle wydarzeń zacho wania głównej bohaterki (Magdalena Różdżka), które oprócz ponurej konkluzji, że jest ona po prostu wredną jędzą, nie mają innego uzasadnienia. Oczywiście nie za chodzi w niej również żadna spektakularna przemiana i aż dziw, że Bartek (Marcin Dorociński) w finale filmu nie bierze nóg za pas, zamiast ofiarnie sterczeć przed babsztylem z pierścionkiem w ręku. Komedie romantyczne mają również wpisanego w swoją formułę ducha nostalgii. Jej protagonistom często patronują dawni ekranowi kochankowie – bo haterowie Kiedy Harry spotkał Sally oglądają Casablankę, a Bezsenności w Seatle – Niezapomniany romans. Polscy scenarzyści entuzjastycznie podchwycili ten pomysł, lecz uczynili to w charakterystyczny dla siebie kuriozalny sposób: więź z przeszłością jest zachowana, ale reprezen tuje ją jeden film, powracający jak zły sen i złowieszcze memento, mianowicie Nigdy w życiu! (w takich produk cjach jak Nie kłam, kochanie i Tylko mnie kochaj). Wyjątek stanowi Pretty Woman, a właściwie płyta DVD z tym filmem, którą policyjny negocjator (Piotr Adamczyk) 10 wyrzuca przez okno w Listach do M. Symbol wieloznacz ny i skłaniający do refleksji. Można w tym momencie przypomnieć również próby intertekstualności w filmie Dlaczego nie! w rodzaju stwierdzeń „Mam kaca jak stąd do wieczności” i dopatrywać się w nich szczytowych osiągnięć polskiego filmowego postmodernizmu. Warto również zwrócić uwagę na tytuły pol skich komedii stanowiące zazwyczaj zwroty retoryczne, wypowiedzi o funkcji wyłącznie fatycznej lub banalne imperatywy – a przecież tytuł jest jak magiczne zaklęcie, lasso rzucone w stronę widza. W wieku dziesięciu lat nie miałam pojęcia, o czym opowiada Bezsenność w Seattle, ale te słowa tchnęły tajemnicą i magią, a film nazwany w ten sposób mógł być kryminałem, melodramatem, horrorem – wszystkim na raz! Z biegiem czasu okazało się (niestety!), że jest tylko komedią romantyczną, co mocno ostudziło mój zapał, ale wspomnienie czaru pozostało. I bardzo chciałam wiedzieć, co się stało, kiedy Harry spotkał Sally ponieważ urzekła mnie melodyka tego zdania. W Polsce szczytem kreatywności był tytuł komedii nieromantycznej Lejdis i to tylko dlatego, że zawierał błędy ortograficzne. Masz wiadomość (o budowlanych innowacjach) Nie tylko takie drobiazgi utrudniają bezkrytyczne przy swojenie zawartych w filmie idei – świat polskich ko medii romantycznych po prostu rozłazi się w szwach. Danuta Stenka w Nigdy w życiu! kupuje działkę i buduje dom za trzydzieści tysięcy – każdy by tak chciał, praw da? To nic trudnego, po prostu nigdy nie mów: Nigdy w życiu! Rzeczywistość nie miała szans w starciu z dzielną bohaterką prezentującą jeden z do znudzenia eksplo atowanych w polskim kinie typów kobiet, który robo czo można określić jako kobietę-pancernika. Kobietapancernik to najczęściej osoba grubo po trzydziestce, która znajduje się na poważnym życiowym zakręcie, gdzie, zamiast się załamać i łykać nałogowo Prozac, zdo bywa świetną pracę, nowiutki dom z sosny i mężczyznę, który zmywa naczynia, a wszystko to w ciągu dwóch tygodni – to jak zbicie wszystkich kręgli jednym rzutem. Najbardziej kuriozalnym egzemplarzem tego gatunku jest wspomniana wcześniej Matylda (Magdalena Różdżka) w Rozmowach nocą. Bohaterka żyje dostat nio ze sprzedaży aniołów z mąki i soli – odrażających gnieciu chów o rozdętych odwłokach. Łatwiej już uwierzyć, że z okien mieszkania na krakowskim Rynku Głównym naprawdę widać Wawel, co ma miejsce w ko medii Nie kłam kochanie. Wspomniane wyżej lekceważenie praw ekonomii jest niczym wobec arogancji w odniesieniu do spraw fizjologii. Bohaterowie Dlaczego nie! z perwersyj nym upodobaniem kąpią się w ubraniach, wylegują na pomoście w ociekających wodą swetrach i dżinsach, a przebierają tylko po to, żeby po chwili znowu zanurzyć się w wodzie. Udręczony w ich zastępstwie widz, czujący na całym ciele dotyk mokrej bawełny, jest w finale filmu raczony niezapomnianą sceną pocałunku pod wodnego. Jan (Maciej Zakościelny) i Małgosia (Anna Cieślak), którzy wielokrotnie udowodnili swoją więź z żywiołem wody, trwają w miłosnym uścisku tak długo, że podświadomie czeka się na skrzela falujące łagodnie po obu stronach szyi zakochanych. Miło jest pomyśleć, że tam gdzieś u szczytu fil mowego łańcucha pokarmowego ktoś nas kocha. Albo chociaż zwyczajnie lubi. Jakiś filmowy gigant patrzący z wyżyn fotela reżysera na udręczony lud u swoich stóp, który weźmie nas na ręce i szepnie do ucha: „Nie matw się. Sprzedam ci najpiękniejszy sen, jaki kiedykol wiek ci się przyśnił”. Zamiast tego widzę pryszczat ego cynika w przepoconym podkoszulku, wodzącego bezgranicznie znudzonym spojrzeniem za Magdaleną Różdżką. Udręczona Żmuda-Trzebiatowska poprawia pensjonarską fryzurę, Żmijewski uśmiecha się z przy musem. Na stole leży podwiędły snop czerwonych róż. Stenka gorączkowo przerzuca kontrakt – może kara za wycofanie się z produkcji nie zrujnuje doszczętnie jej budżetu? Ale to nic – zaraz przecież lunie ciepły letni deszcz, to czas pocałunków i ziszczonych marzeń. Emilia Plater reż. Gosieńka Szumowska, scen. Manuela Gretkowska, wyst. Jakub Gierszał, Polska/Francja/Niemcy/Litwa/Holandia/Rumunia 2013 Skoro Asta Nielsen zagrała Hamleta, czy Jakub Gierszał mógłby z porównywalnym sukcesem wcielić się w Emilię Plater? Negatywnej odpowiedzi na to pytanie udziela najnowsza międzynarodowa koprodukcja Gosieńki Szumowskiej. Film wolny jest od efektownej batalistyki, a zamiast martyrologicznego garba posiada parę skrzydeł, na których wzlatuje androgynia głównej bohaterki. Twórcy filmu za nic mają czyn powstańczy i romantyczne próby wybicia się na niepodległość. Za miast dominującej narracji historycznej, scenarzystka – Manuela Gretkowska proponuje kameralne herstory, będące refleksją na temat kulturowych ról płciowych i poszukiwania genderowej tożsamości. Grana przez Gierszała Emilia Plater to już nie, jak pisał Adam Mic kiewicz, „bohater-dziewica” i „Wódz Powstańców”, lecz zagubiona istota, której mężczyźni zagrażają bardziej niż ówczesnej Polsce zaborcy. Niestety, widzowie, którzy zdecydują się na seans, będą musieli wypłakać nad marnością filmu niemal tyle łez, ile „starzy Kościuszki żołnierze” nad ciałem Emiliji Plater w wierszu Śmierć Pułkownika. Co ciekawe, Gosieńka Szumowska z dzieła na dzieło coraz bardziej zdrabnia swoje dumne faustowskie imię. Wy czekujmy więc jej kolejnych produkcji, jednak nie jako miłośnicy polskiego kina, lecz językoznawcy–amatorzy. b.s. Och, Karol 3D reż. i scen. Jacek Bromski, wyst. Piotr Adamczyk, Polska 2013 Film, na który pójdzie do kin cała Polska! Ma szansę pobić rekord Krzyżaków sprzed pięćdziesięciu lat. W roli głównej Piotr Adamczyk: amant, papież, gestapowiec. Och, Karol 3D w subtelny sposób połączy najważniejsze gatunki współczesnej polskiej kinematografii: komedię romantyczną, film historyczny i film papieski. Wydaje się to niemożliwe? Nie, kiedy za kamerą staje twórca doświadczony w produkcji równie spektakularnych dzieł, autor przebojów: To ja złodziej (2000), Karie ra Nikosia Dyzmy (2002), Kochankowie roku tygrysa (2005) – Jacek Bromski. Och, Karol 3D to epopeja narodowa, która zawrze w sobie pół wieku najnowszej historii Polski: II wojnę światową, strajki na wybrzeżu, stan wojenny, skoki Adama Małysza. Dzięki technice 3D te i inne wydarzenia jeszcze bardziej poruszą widzów. Andrzej Wajda, widząc scenariusz Bromskiego, zdecydował się przerwać prace nad Wałęsą i wszystkie pozostałe środki finansowe przekazać koledze. „Nie zrobię niczego lepszego” – powiedział mistrz, po czym symbolicznie zszedł z planu zdjęciowego. Och, Karol 3D niebawem w kinach. kln 11 Denis Stuła Tropikalna Palma, Syberyjski Niedźwiedź i Lew Bułgarski, czyli polskie kino na międzynarodowych festiwalach filmowych Trudno zapomnieć zeszłoroczny spot reklamujący 60. MFF w Melbourne, w którym siedzący poś rodku stepu bracia Koman ubolewają nad kondycją pol skiego kina, Geoffrey Rush dorzuca swojego „dziemniaga”, a całość zostaje skonkludowana nieparlamentarnym wyrazem. Reklamówka ta prowokuje do refleksji nad miejscem, jakie zajmu je współczesna polska kine matografia na arenie międzynarodowych festiwali Spot jest w istocie zabawny i należy traktować go z przymrużeniem oka, jednak pytanie o atrakcyjność pol skich filmów dla zagranicznego widza można postawić już całkiem poważnie. To, że australijski konkurs w 2011 roku nie był gościnny dla Polaków, nie jest powo 12 dem do histerii. Na festiwalach podobnej rangi nasze produkcje regularnie znajdują swoich odbiorców, a z takich miejsc jak Batumi, Ploeszti czy Pune ich twórcy przywożą nawet główne nagrody. Chociaż cieszy fakt, że rodzime filmy podobają się egzotycznej widowni, to chyba jednak wolelibyśmy widzieć Erratum w samym tylko berlińskim konkursie zamiast z urugwajskimi i greckimi statuetkami pod pachą. Chcąc być sprawiedli wym, muszę przyznać, że nadwiślańskie obrazy czasem są obecne również na festiwalach akredytowanych przez FIAPF i to tych najwyższej rangi, czyli posiadających „kategorię A”. Jednak nawet laury z Karlowych Warów (Matka Teresa od kotów), Moskwy (Różyczka) czy Mon trealu (Kret) nie są taką reklamą, jaką jest możliwość umieszczenia na filmowym plakacie palemki, lwa czy niedźwiedzia już za samo uczestnictwo w imprezie. Przekonał się o tym Andrzej Jakimowski, który dzięki podrzędnym nagrodom w Wenecji – Lanterna Magica i Label Europa Cinemas – zyskał dystrybucję dla swoich Sztuczek w przeszło pięćdziesięciu krajach. Właśnie festiwale w Cannes, Wenecji i Berlinie są najbardziej prestiżowe, a zakwalifikowanie się filmu do głównego konkursu któregoś z nich gwarantuje produkcji i jej twór com największy rozgłos i dodatkową, szerszą promocję. Niestety okazuje się, że dla najnowszego polskiego kina te ekskluzywne filmowe wybiegi są niedostępne. „Zawsze pożądane jest odnajdywać nowe przejawy starych praw” Wprawdzie w 2009 roku na Berlinale gościł Tatarak, w 2010 o weneckiego Lwa walczył Essential Killing, ale powiedzmy sobie szczerze: Wajda i Skolimows ki to reżyserzy starej daty, o wyrobionej na świecie marce. Żeby znaleźć kolejne ślady polskich twórców w weneckim i berlińskim konkursie, trzeba cofnąć się odpowiednio o siedem i dwanaście lat. W 2005 roku do Włoch z Personą non grata pojechał Krzysztof Zanus si, a w 2000 Weisera w stolicy Niemiec pokazał Woj ciech Marczewski. Celowo w tym zestawieniu pomi jam canneńską Złotą Palmę, bo wówczas musielibyśmy wrócić aż do Kieślowskiego (chyba że za polski sukces uznalibyśmy Pianistę Polańskiego). A nawet jeśli, to potwierdza się powyższa uwaga, że polskie akcenty na wielkich festiwalach są zasługą doświadczonych reżyserów o międzynarodowej sławie. Trudno jednak spoglądać na aktualną kondycję polskiej dziesiątej muzy przez pryzmat kina „starych mistrzów”. Nie sposób też przyjąć tę sytuację za probierz zdolności młodych twórców, bo wskazywałoby to, że narybek naszej kinematografii nie jest w stanie nakręcić tak dobrych filmów jak: Tatarak, Essential Killing czy Persona non grata. A przecież obrazów na podobnym poziomie można znaleźć wcale niemało, wymieńmy chociażby: Wymyk, Zero, Wszystko, co kocham, Rewers, Wojnę polsko-ruską czy filmy Smarzowskiego. Nasuwa się zatem myśl, że trzy najważniejsze festiwale są tak herme tyczne, iż ich selektorzy stawiają na produkcje uznanych twórców z bogatym dorobkiem. I tak, i nie. Owszem, szczególnie w Cannes i Wenecji corocznie większość miejsc w konkursowej stawce przypada dziełom znanych reżyserów, nawet jeżeli okazuje się, że do miana „dzieła” wiele im brakuje. Z drugiej strony na każdym z tych festiwali w ciągu ostatnich lat główna nagroda trafiła w ręce twórcy, którego obraz był debiutem lub drugim albo trzecim profesjonalnie zrealizowanym filmem. Było tak z Powrotem Andrieja Zwiagincewa, Grbavicą Jasmili Zbanić, 4 miesiącami, 3 tygodniami i 2 dniami Cristiana Mungiu oraz Libanem Samuela Maoza. Skoro tak duża grupa młodych filmowców sięgnęła po najwyższy laur któregoś z szacownych festiwali, to jak liczne musi być grono debiutantów kwalifikujących się do konkursu. Żeby nie być gołosłownym, przywołam tylko zeszły rok, kiedy do głównej rywalizacji nominowano m. in. takie debiuty jak: Michael Marksa Schlenzera, Sleeping Beauty Juli Leigh czy Teksas pola śmierci Ami Canaan Mann. Każdy, kto widział któryś z tych filmów, zapewne zgo dzi się, że prezentują jakość artystyczną, z którą polskie produkcje mogą spokojnie rywalizować. W polskiej kinematografii dokonał się nie wątpliwy postęp w stosunku do tego, z czym mieliśmy do czynienia jeszcze dziesięć lat temu. Nasze kino nigdy w historii nie było tak płodne jak teraz, a frekwencja na polskich filmach w końcu zaczęła dorównywać za granicznym produkcjom. Jeszcze bardziej cieszy, że ilość przekłada się na jakość, a zainteresowanie widzów jest efektem pojawienia się pokolenia odważnych filmow ców potrafiących zaskoczyć formą i zaintrygować treścią swoich dzieł. Oglądając filmy Komasy, Smarzowskiego, Szumowskiej, Lankosza, Zglińskiego, Żuławskiego jr., Konopki, Borowskiego, Wrony, Sali, Fabickiego, Bor cucha, Wojcieszka czy Jakimowskiego, niepodobna aprobować obrazu rodzimego kina, jaki daje przywołany na początku artykułu spot reklamujący festiwal w Mel bourne, bo nawet jeżeli czasami jest ono zanurzone w biedzie i patologii, to wcale nie jest nieciekawe. Jeszcze kilka lat temu można by tak celnie podsumować naszą kinematografię, dziś natomiast zarzuty o nudę, brak oryginalności i świeżości wydają się anachroniczne. Tylko Azjaci rozumieją polski język W czym tkwi problem permanentnego braku pols kich produkcji w Cannes, Wenecji i Berlinie? Może w tym, że są one atrakcyjne wyłącznie dla nas samych? Powtarzające się głosy, iż nasze filmy są mało przejr zyste dla zagranicznego odbiorcy, czy też za trudne, bo zbyt głęboko zanurzone w lokalnym kontekście, wydają się śmieszne, gdy spojrzymy, na jakich festiwalach zdobywają statuetki. Rewers dostał nagrodę za najlepszą reżyserię na MFF w indyjskim Pune, Erratum zdobyło FIPRESCI w Montevideo, a Lęk wysokości przywiózł laury z MFF w Bombaju – przykłady można mnożyć. Dlaczego zatem polskie filmy rozumiane w Azji i Ameryce Południowej, miałyby nie być komunikaty wne dla Europejczyka? Zgoda, zachodni widz może nie pojmować niuansów w Domu złym odnoszących się do ustroju komunistycznego, ale poza tym – podob nie jak kino rumuńskie – film Smarzowskiego posiada inne walory i operuje znaczeniami, których dekodowa nie nikomu nie powinno sprawiać problemu. Dlatego też dziwi strategia producentów, którzy najwidoczniej uznali, że film świetnie przyjmie się w Azji i wysłali Dom zły na festiwal w Tokio, tym samym blokując mu możliwość zaprezentowania się np. w Berlinie. Podobnie zresztą drogę do Niemiec zamknięto przed Rewersem, wystawiając dzieło Lankosza do konkursu na MFF w Warszawie. W tym przypadku zwyciężył chyba loka lny patriotyzm, który, o zgrozo, może się powtórzyć, ponieważ od 2009 roku warszawski festiwal posiada „kategorię a”, a więc tę samą co berliński, wenecki i 13 canneński. Wiąże się to z tym, że pokazanie filmu w Warszawie uniemożliwi produkcji udział w którymś z wielkich festiwali. Duży wpływ na pozycję polskich filmów na ni wie międzynarodowej ma polityka promocyjna prowa dzona przez twórców. Chyba potrzeba czasu, aby polscy producenci dojrzeli, wyzbyli się kompleksów i prowincjonalizmu, bo może receptą na internacjo nalne niepowodzenia okaże się odwaga w zawiązywaniu koprodukcji. Zauważmy, że wszystkie, poza Tatara kiem, przywoływane filmy, które po raz ostatni znalazły się w konkursach najbardziej prestiżowych festiwali, były koprodukcjami. Regularne kwalifikowanie się – wspominanych już – rumuńskich filmów do Cannes, Wenecji i Berlina zostało umożliwione właśnie przez wejście do takiego systemu produkcji i dystrybucji. Nadzieję najwyraźniej należy pokładać w młodych pro ducentach zdających sobie sprawę z międzynarodowych możliwości, nowocześnie myślących i potrafiących zbudować par tnerskie relacje z równie młodymi reżyserami, którzy rozumieją zależności panujące w świecie filmu. Dowodem tego są coraz częstsze praktyki filmowców ukierunkowane na promocję – będących jeszcze w fazie produkcyjnej – utworów na działających przy festiwalach targach. W ten sposób Sala samobójców zdobyła międzynarodowego agenta sprzedaży jeszcze na etapie pracy nad filmem, a to przełożyło się na pokaz obrazu w sekcji „Panorama” podczas Berlinale 2011. A jeżeli więcej naszych twórców pójdzie drogą podobną do tej, jaką obrali Jan Komasa i spółka, to festiwalo wi w Melbourne pozostanie już tylko cieszyć polskich widzów oryginalnymi spotami. Hasiok reż. Lech Majewski, w roli głównej Philip Seymur Hoffman, Polska/USA 2014 Piętnasta rocznica śmierci Władysława Hasiora upamiętniona została ogromną wystawą prac artysty w nowojorskim MoMA oraz polsko-amerykańską koprodukcją filmową będącą artystyczną biografią twórcy. Gra słów w tytule to znakomita kontaminacja nazwiska głównego bohatera filmu, Władysława Hasiora (doskonały Seymur Hoffman) oraz jego twórczej strategii – hasiok w gwarze śląskiej (którą Majewski zna jako katowiczanin) oznacza śmietnik. Tak, jak Hasior w swoich asamblażach garściami czerpał z dobrodziejstw readymade, Lech Majewski wykorzystuje konwencję found footage. Cytując najwybitniejsze filmowe biografie znanych artystów (m. in. Andrieja Rublowa Tarkowskie go, Straż nocną Greenawaya, Caravaggia Jarmana), nie tylko opowiada o życiu i twórczości samego Hasiora, lecz także snuje ponadjednostkową i autotematyczną przypowieść o artystach wtopionych w swoje dzieła. b.s. 14 Lolo reż. Marcin Koszałka, planowana premiera: 2013 Marcin Koszałka już od dawna rozdarty był pomiędzy swoją pracą skupionego na obserwacji dokumentalisty, a wyestetyzowanymi zdjęciami, które kręcił jako ope rator (Rewers!). Wreszcie postanowił połączyć te dwa żywioły, kręcąc fabułę o seryjnym mordercy działającym w Krakowie w latach 60. Z jednej strony zapowiada więc swój film jako kreacyjną opowieść z psychologicznym naddatkiem, wyrafinowaną stroną plastyczną i oryginalnym scenariuszem, z drugiej jednak bazuje mocno na autentycznych sprawach morderstw na tle seksualnym, a przygotowaniem do fabuły ma być powstający dokument o tej tematyce, zatytułowany Mordercy z lubieżności. Koszałka objawił się już jako znakomity dokumentalista i operator, obdarzony w dodatku bezkompromisowym temperamentem i artystycznym wy czuciem. Jeśli uda mu się wykorzystać te cechy w swojej pierwszej fabule, jego debiut z pewnością stanie się jednym z najciekawszych filmów przyszłego roku. m.s. W cieniu Katedry rozmowa o polskiej animacji O sytuacji polskiego filmu animowanego dyskutują Olga Bielańska, Ryszard Haja, Piotr Klonowski i Miłosz Stelmach Miłosz Stelmach: Zaczynając rozmowę o polskiej ani macji, nie sposób pominąć pytania o jej kondycję. Jaki więc jest, według Was, poziom współczesnej polskiej animacji? Olga Bielańska: Wydaje się, że można zaryzykować twierdzenie, że ma się dobrze. Jeżeli popatrzymy na międzynarodowe festiwale, z reguły jest tam kilka tytułów polskich - w zeszłym roku na Animatece było ich chyba osiem w konkursie. Dyrektor Animateki stwierdził zresztą, że poziom polskiej animacji jest świetny. Ryszard Haja: Myślę, że polska animacja ma się lepiej niż polskie kino w ogóle. Największe sukcesy, z mojego punktu widzenia, miały miejsce w animacji kompute rowej, choćby nominacja do Oscara Katedry Tomasza Bagińskiego. To przykład animacji, która odnosi sukcesy i jest rozpoznawalna na światowych festiwalach. Piotr Klonowski: Siłą animacji ze studia Platige Ima ge [w tym studiu powstała Katedra] jest również to, że dostają się na międzynarodowe konkursy grafiki kom puterowej i technologii cyfrowych. Animacja kom puterowa na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, czyli powiedzmy symbolicznie od momentu zdobycia nomi nacji do Oscara przez Katedrę, sukcesywnie buduje swą pozycję. Doszło już teraz wręcz do sytuacji, w której stu dio Platige Image dostaje wszystkie najważniejsze kon trakty publiczne, np. na filmy na EXPO, rocznicę bitwy pod Grunwaldem, przewodnictwo Polski w UE... OB: Dobrze, ale jeśli chodzi o tradycyjne formy, to produkcje Se-Ma-Fora, czyli studia, które od dawien dawna dominuje w polskiej animacji, w tym momen cie też są bardzo mocne i jeżdżą po festiwalach. Se-maforowe filmy lalkowe jak najbardziej podbijają świat w tym roku. PK: Tak, też oscarowy Piotruś i wilk sprzed paru lat był współprodukcją Se-ma-fora. MS: To jest jeden przykład, a wcześniej chwaliliście polską animację w ogóle. Moglibyście podać najciekaw szych twórców, tych którzy mają coś do zaproponowa nia i opowiedzenia? PK: Moim zdaniem najciekawszy ostatnio jest ten nurt polskiej animacji, który nazwałbym krytycznym, reprezentowany przez Miasto płynie Bruszewskiej, filmy Uli Palusińskiej czy Kto by pomyślał? Ewy Borysewicz. Na płaszczyźnie wizualnej autorki dokonują tego, co wcześniej mieliśmy okazję obserwować w polskiej litera turze u Masłowskiej czy Shutego. OB: Czyli nie pokazujemy pięknego, sielskiego życia, albo naszych impresji o kobiecości i macierzyństwie, tylko w ostrych słowach i minimalistycznych obrazach krytykujemy głupotę, krótkowzroczność, pasywność społeczeństwa i staramy się je pobudzić. Ewa Boryse wicz i Ula Palusińska to absolwentki krakowskiej ASP, które realizowały swoje filmy pod okiem Jerzego Kuci, z tym że są to filmy kompletnie inne od tego, do czego przyzwyczaiły nas dzieła z tej pracowni. Widać w nich ich własny pazur. Ich własne spojrzenie i krytyczną ocenę rzeczywistości. MS: Czyli oboje przedkładacie animacje drapieżne, zaangażowane społeczno-politycznie ponad artystyczne i formalne poszukiwania? OB: Zaangażowanie polityczne czy społeczne nie jest dla mnie konieczne, żeby pomyśleć dobrze o filmie animowanym. Natomiast jeżeli autor filmu stwarza możliwość zaangażowania emocjonalnego, wejścia z nim w dialog, jeżeli mnie prowokuje, to wtedy ja taki film przyjmuję bardzo chętnie. To nie musi być sytu acja społeczna czy polityczna. Taki jest film Marty Pa jek, Snępowina, w tym roku doceniony na każdym pol skim festiwalu. Marta Pajek jest również młodą artystką, absolwentką ASP. Jej filmy to osobiste, niepokojące opowieści, niedające zamknąć się w zdaniu „metafory czny obraz życia kobiety”, ale wywołujące intensywne reakcje odbiorcze. PK: Ja przede wszystkim lubię, gdy krytyka i społeczne wątki łączą się z zabawami formalnymi. Do wymie nionych przykładów dodałbym jeszcze filmy Wojciecha Bąkowskiego. Co ciekawe, Bąkowski realizuje filmy, które jednocześnie pokazywane są na festiwalach ani macji i istnieją w przestrzeni galeryjnej. Udaje mu się połączyć światy, które wcześniej godził ze sobą Kazi mierz Urbański czy Andrzej Pawłowski. Choć obecność w muzeach sztuki współczesnej to chyba do końca nie jest to, o co chodzi niektórym popularyzatorom ani macji liczą cym na mitycznego, szerokiego odbiorcę. Szeroka publiczność równie szerokim łukiem omija muzea sztuki współczesnej. MS: Tu pojawia się nieodłączna kwestia niszowości. Animacja, o której tutaj mówimy, to animacja artystycz na, festiwalowa, bo przecież Polska nie ma właściwie animacji kinowej. RH: Bo animacja w ogóle jest niszowa i Polska pod tym względem nie ma się aż tak źle. Są ośrodki szko leniowe jak krakowska ASP, gdzie działa Jerzy Kucia, łódzka szkoła czy studio Se-ma-for, a przy szkołach czy 15 studiach powstają różne projekty, które otrzymują dofi nansowanie z Ministerstwa Kultury. Nie są to może tak duże pieniądze jak za granicą, chociaż i tak na świecie czołowi twórcy animacji muszą sobie „dorabiać”, robiąc najczęściej reklamy. OB: Problem z dystrybucją jest taki, że ma ona miejsce głównie na festiwalach. Nie jest to problem wyłącznie polski, a w zasadzie każdego kraju. Mainstreamem w animacji są filmy, które wygrywają festiwale, czyli coś, z czym mają do czynienia kinofile. I to jest główny nurt. PK: Główny nurt animacji autorskiej. MS: Ale skoro według waszej diagnozy polska animacja ma się tak dobrze, to czy nie mogłaby wydać jakichś udanych produkcji kinowych, pełnometrażowych? PK: Niestety w Polsce rzadko produkuje się animacje pełnometrażowe nie dla dzieci. W ciągu ostatnich dziesięciu lat mieliśmy jedynie Eden Czeczota, Włatców móch i Jeża Jerzego. Wydaje mi się, że jedynym ośrodkiem, który mógłby zrobić w Polsce dziś solidny pod względem technicznym, komercyjny, pełnometrażowy film ani mowany, jest ten skupiony wokół Tomasza Bagińskiego i jego ekipy. Faktycznie pracują oni teraz nad filmem o Powstaniu Warszawskim, czyli nad Hardkorem 44. Jeśli chodzi o warstwę wizualną, nie spodziewam się żadnych niemiłych niespodzianek, ale obawiam się wydźwięku ideologicznego tej produkcji, zważywszy na dotych czasowe informacje, jakie pojawiły się w mediach. Poza tym film pełnometrażowy widzę w Polsce raczej jako robiony chałupniczymi metodami, jak na przykład Włatcy móch. 16 OB: Ale w tym roku pojawił się przecież film Na drugą stronę, czyli historia rumuńskiego imigranta zarob kowego, który zmarł w krakowskim areszcie śledczym. Film nakręcony przez Rumunkę - Ancę Damian. Jest to koprodukcja polsko-rumuńska wspierana przez Małopolski Fundusz Regionalny. I jest to film świetny pod względem artystycznym, jednocześnie pokazywany, choć w ograniczonym zasięgu, także w kinach. Zaistniał również w obiegu festiwalowym, a teraz pojawił się także na DVD. RH: To jest przykład, że można, choć przykład nie do końca polski. Można więc postawić zarzut, który się stawia całej polskiej kinematografii, że problem leży w twórcach. Jeśli są możliwości i jest nośny temat, to cze mu nie zajął się nim Polak? MS: Podobnie polskim filmem jest Maska wg Stanisława Lema, którą zaadaptowali Anglosasi, bracia Quay. OB: Jak najbardziej. Na długiej liście do Oscara reprezentowała nasz kraj. RH: Wydaje się, że zagraniczni twórcy otrzymują pieniądze z polskich instytucji, a Polacy albo nie zgłaszają się po nie albo ich nie dostają. Zresztą te prob lemy, o których tu mówimy, to sprawy ogólnoświatowe: kwestie dofinansowania, dystrybucja, recepcja krótk iego metrażu, także pod tym względem polska animacja wpisuje się w światowe trendy. MS: To chyba również dobry znak, że zmagamy się z tymi samymi problemami, co wszyscy i nie mamy do datkowych bolączek? RH: Tu musiałbym się zastanowić, czy nie mamy więcej problemów. Może nasi twórcy są mniej odważni? Na festiwalach dużo jest filmów szkolnych, studenckich. Kiedy byłem niedawno na jednym z polskich festiwali, to w pewnym momencie odczułem zmęczenie tym, że te filmy są słabe, są jakąś wprawką, ćwiczeniem, a mało który wyróżnia się fabułą, pomysłem. Czasami postać po prostu przechodziła przez ekran z jednej strony na drugą i to był film. Drżące trąby Natalii Brożyńskiej są jednak przykładem, że można czymś zaskoczyć... MS: Chociaż to też szkolna wprawka. RH: Tak, a jednak to jest przykład pozytywny, że można inaczej. Być może już nie pojawi się u tej twórczyni po dobne dziełko, ale to dziełko poruszyło bardzo wiele osób. Jest bezpretensjonalne, docierające do każdego odbiorcy. Myślę, że jest to wzór dla polskiej animacji, że można zrobić coś tanio, z pomysłem, z ciekawą formą. Tam widać, że budżet nie był duży, elementy animacji lalkowej nie są bardzo wypracowane, ale jakby w słabości jest siła tego filmu. Liczy się pomysł i wyobraźnia twór cy. Dlatego oprócz twórców, których wymieniliśmy, wspomniałbym Mariusza Wilczyńskiego, który też robi filmy, bo ma pomysł i wyobraźnię; inne podejście. Nie przypadkowo to on był właśnie opiekunem artystycz nym Natalii Brożyńskiej. MS: Wszyscy wymieniacie przede wszystkim nazwiska bardzo młodych twórców. Jeżeli pojawiają się nazwiska starszych autorów, to albo jako opiekun artystyczny, jako wykładowca, jako jakiś punkt odniesienia, klasyk z przeszłości. Czy to znaczy, że zniknęli oni już jako aktywni twórcy i, oddając pole młodym, okopali się w szkołach, gdzie kształcą młode pokolenia? PK: Klasycy ze Szkoły Polskiej w większości już nie żyją i wtedy są punktem odniesienia, a twórcy, którzy za czynali w latach 70., uczą - Neumann to wykładowca w poznańskiej ASP, Jerzy Kucia w krakowskiej ASP. Ci z lat 80., jak Dumała (Łódzka Szkoła Filmowa) czy 90. - Skrobecki, Wilczyński (tak samo, łódzka filmówka), stali się nauczycielami, ale są też aktywni twórczo. MS: Ale ich filmy nie decydują o kształcie polskiego kina obecnie? RH: Oni już się wyraźnie określili stylistycznie. Jeżeli chodzi o Kucię, to w zasadzie jego wszystkie filmy mają pewną stylistykę i każdy z nich nosi jego piętno. To samo ma miejsce w przypadku Skrobeckiego. Akurat Dumała ma chyba tu więcej do powiedzenia, najbardziej się zmienia. Można powiedzieć, że przechodząc do fil mu fabularnego, zasugerował, że w animacji zrobił już to, co miał zrobić i teraz szuka czegoś nowego. Choć, oczywiście, z animacji nie zrezygnował. A w najnowszej serii Doktor Charakter przedstawia powrócił do trady cyjnych technik rysunkowych. OB: Dumała kiedyś powiedział, że na początku swojej drogi twórczej bardzo chciał odnaleźć własną technikę, chciał znaleźć coś dla siebie zupełnie nowego. I znalazł, właśnie to „dłubanie” w gipsie. Wydaje się, że w tej tech nice doszedł do krańca, do jakiejś ściany, więc skupienie się na dydaktyce oraz poszukiwania w obrębie filmu fabularnego to bardzo dobry artystyczny wybór. Nie ma chyba nic gorszego niż twórca, który okopuje się w ar chaicznej technice i chce wmusić kolejny taki sam twór w widzów. Mając pozycję mistrza, Dumała na pewno miałby taką możliwość. MS: A czy w ten sposób nie kształci on swoich klonów na łódzkiej filmówce? RH: Jerzy Kucia ma wpływ na część swoich studentów. Czasami się zastanawiamy, kto to zrobił: „Czy to film Kuci?” – „Nie, nie, to jego student/studentka”. Ale już np. u Dumały i jego studentów ten wpływ jest mniej zauważalny. Myślę zresztą, że ci młodzi ludzie znają filmy klasyków, ale po prostu chcą zrobić coś swojego. MS: Czy to znaczy, że każdy idzie w swoją stronę, czy też można znaleźć jakąś generalizującą formułę? OB: Mówiąc o twórcach, których wymienialiśmy przed chwilą, problem jaki się pojawia, to fakt, że są bardzo młodzi – albo jeszcze studenci, albo świeżo upieczeni absolwenci, którzy mają na koncie jeden, dwa filmy. Natalia Brożyńska zrobiła Drżące trąby na pierwszym roku studiów i ma wszystko przed sobą. Co ważne, ci młodzi twórcy na pewno już pokazali się z bardzo do brej strony. Jakiś ferment się wytworzył. Nabór filmów do międzynarodowego konkursu animacji stop motion trwa do 10 sierpnia 2012 www.pekarna.org/stoptrik 17 Barbara Szczekała Nieporuszające palimpsesty O tym, jak polskie kino najnowsze bawi się narracją i gra z widzem Polskie kino od zawsze udomawiało i przyswajało tendencje filmu światowego. Od zawsze z kil kuletnim opóźnieniem, od zawsze w nieco skar łowaciałej wersji na miarę własnych możliwości. Nie inaczej dzieje się z oswajaniem eksperymentów narracyjnych – dla kinematografii światowej już rozpoznawalnych i skonwencjonalizowanych, dla nas wciąż intrygujących i nowatorskich. Poligon doświadczalny, jaki stanowi eksperymentatorski margines polskiego najnowszego kina, zawiera zarówno filmowe rewelacje, jak i niewypały Mowa tu o popularnym szczególnie w Stanach Zjed noczonych, stosunkowo nowym kinematograficznym nurcie mianowanym przez zachodnie filmoznawstwo puzzle films lub mind-game films. Filmy tego typu charakteryzują się (w największym skrócie) fragmen tarycznym opowiadaniem, achronologicznością prze biegu zdarzeń, piętrzeniem poziomów świata przed stawionego, niejasnymi relacjami w czasoprzestrzeni oraz skrajnie subiektywną perspektywą ogniskujących fabułę bohaterów. Nawet mało wytrawny kinoman jednym tchem wymieni tytuły spełniające powyższe kryteria: Zagubiona autostrada (1997, David Lynch), Podziemny krąg (1999, David Fincher), eXistenZ (1999, David Cronenberg) Memento oraz Incepcja (2000 i 2010, Christopher Nolan), Nieodwracalne (2002, Gaspar Noé), a przykłady można mnożyć. Kino tego typu w szczególny sposób aktywizuje widza i oferuje mu możliwość odbiorczej inwencji. Otwartość i wieloznaczność takich filmów uprawomocnia równorzędne interpretacje, a liczne spory na przepast nych internetowych forach świadczą o ich ożywionej recepcji. Uzgadnianie znaczeń i konfrontowanie wykładni kształtuje oblicze współczesnej kinofilii. Choć polskie kino kojarzone jest raczej z potoczystością opowiadania i narracyjną linearnością pozostającą na usługach fabularnych wydarzeń, zanotowało w swojej historii przynajmniej dwa dzieła wyraźnie sytuujące się poza horyzontem konwencjo nalnej filmowej narracji – Rękopis znaleziony w Saragossie Wojciecha Jerzego Hasa (1964) oraz Przypadek (1981) Krzysztofa Kieślowskiego. Obecnie tylko nieliczni pol 18 scy twórcy decydują się na skok na głęboką wodę i płynięcie z nowym filmowym nurtem stawiającym wiele artystycznych i realizatorskich wzywań. Jak w przypad ku wszystkich brawurowych zachowań skutki tych fil mowych wyborów są różne. Więcej niż Zero Już same tytuły niektórych z ostatnich produkcji zdają się sugerować, że coś jest na rzeczy. Nieruchomy poruszy ciel (2008, Łukasz Barczyk) tylko nierozczytującym się w pismach Arystotelesa troglodytom skojarzy się z bełkotliwym oksymoronem. Z kolei Palimpsest (2006, Konrad Niewolski) będzie właściwie odebrany jedynie przez osoby, które skończyły przynajmniej klasę o profilu humanistycznym. Jego główny bohater (Andrzej Chyra) prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa policjanta. Wraz z rozwojem fabuły jego utrzymane w tonacji czarnobiałej wizje wyprzedzają główną linię narracji, by w końcu zaprowadzić nas do przewidywalnej, choć smut nej konkluzji – detektyw tak naprawdę jest pacjentem szpitala psychiatrycznego, a filmowe wydarzenia to wy twór jego umysłu. W takim towarzystwie nader ciekawie przed stawia się Zero (2009, Paweł Borowski). Jego zbioro wym bohaterem jest grupa pozornie niepowiązanych ze sobą osób, których działania wzajemnie się determinują. Film podejmuje nowy wątek związany z innym bo haterem tylko, gdy w kadrze równocześnie znajdują się dwie postacie – wtedy kamera płynnie, bez cięcia montażowego, zmienia obiekt swojego zainteresowa nia i zaczyna śledzić kolejną osobę. Rezonansowa nar racja filmu polega na specyficznej linearności: żadne z przedstawionych zdarzeń nie dzieje się równole gle. Tym samym opowiadanie jest silnie połączone z wyznaczającą jego bieg przestrzenią, a poprzez ogromną funkcjonalność każdej sceny i subtelną ironię Pawłowi Borowskiemu udało się uniknąć taniego efektu motyla. Źródłem atrakcji Zera nie są sensacyjne wydarzenia, lecz poznawcza przyjemność płynąca z odkrywania relacji między bohaterami – sami musimy utkać sieć połączeń, rozplątując jednocześnie kłębek różnych wątków, który po bożemu rozpoczyna małżeńska zdrada. Innymi przykładami mind-game films są Woj na polsko-ruska (2009, Xawery Żuławski) oraz Matka Teresa od kotów (2010, Paweł Sala). Adaptacja książki Doroty Masłowskiej to montażowo rozbebeszona i chronologicznie poszatkowana historia Silnego (Borys Szyc), którego wsobny i wielopłaszczyznowy świat jest jednocześnie zewnątrzsterownym literackim konstruk tem rządzonym przez alter ego autorki pierwowzoru – Masłoską. Z kolei rok późniejszy, równie głośny, choć hojniej nagrodzony film Sali to historia morderstwa kobiety (Ewa Skibińska), którego dopuścili się jej dwaj dorastający synowie. Filmowa narracja utrzymana (ni czym we wspomnianym Nieodwracalnym) we wstecznej projekcji, czy inaczej mówiąc: na zasadzie odwróconej chronologii sekwencji, jest raczej chwytem czysto este tycznym, wyzutym niestety z fabularnej funkcjonalności czy problemowego uzasadnienia. Wymienione wyżej tytuły to dzieła począt kujących twórców. Stanowią ewidentny rozbrat z tra dycją realizmu, która ustąpiła miejsca silnej stylizacji oraz estetyzującym zabiegom, tworząc osobne filmowe światy – umowne i sztuczne labirynty, w których gubią się zarówno zaludniające je postacie, jak i widzowie. Właściwymi miejscami akcji są często wnętrza para noicznych umysłów bohaterów wyścielone zboczeniami i lękami. Wojna polsko-ruska oraz Zero charakteryzują się rzadko spotykaną w polskiej kinematografii montażową orkiestracją oraz dynamiką sekwencji, a fragmentaryczność i kalejdoskopowe obrazowanie okiełznane zostają przez filmowe rzemiosło światowej klasy. Ponadto, wyrazisty styl filmów, który wydaje się ich największą zaletą, bynajmniej nie pozwala postawić im zarzutów eskapizmu. Wszystkie mają wyraźne zacięcie społeczne: w bardziej lub mniej udany sposób komentują burą polską rzeczywistość i postpeerelowski letarg, z którego nie potrafimy się wyrwać. Nad światami wymienionych filmów unosi się widmo raczkującego ka pitalizmu, a zaludniają je zarówno beneficjenci nowego systemu, jak i osoby przez niego wyplute. Postmodernizm jako źródło cierpień Na podstawie polskich mind-game films można boleśnie przekonać się, że postmodernistyczne gierki mogą skończyć się jak nierozważna zabawa zapałkami, pozostawiając jedynie zgliszcza początkowo interesujących projektów. Chłopcem do bicia niech stanie się, zdecydowanie najsłabszy z wymienionych, Nieruchomy poruszyciel, którego twórcy zapewne chcieli dobrze, ale wyszło jak zwykle. Główna bo haterka (Marieta Żukowska) wygląda jak Marilyn Monroe po przejściach, a jej nieustannie poniewiera ne przez mężczyzn ciało karykaturalnie wije się w nadekspresyjnych torsjach. Trudno się temu dziwić, skoro padła ofiarą styli zacji na mizoginistyczną konwencję filmu (neo)noir, a jej pracodawca i nader ruchomy ciemiężyciel (Jan Frycz) demonicznie warczy: „masz się nie myć, jak do mnie przychodzisz”. To nie je dyny filmowy bon mot, po tym dialogowym trzęsieniu ziemi napięcie niestety będzie wzrastać. Jednak cięższymi grzechami wydają się niemiłosierny manieryzm i zakusy na utrzymanie filmu w poetyce inkrustowanego seksem surrealizmu (w szczytowych momentach którego nawet kamera drga w takt kopulacyjnych ruchów bohaterów). W filmową rzeczywistość sztucznie wpompowywana jest groza i tajemnica, a rzeczony surrealizm już dawno został ekranowo oswojony; ni to Lynch, ni wydra. Pols cy filmowcy muszą zrozumieć, że żonglerka konwenc jami i wszechobecny pastisz nie stanowią przepisu na udany film. Widzu, nie ufam tobie! Niestety, inspirujący się światowymi trendami polscy twórcy nie odrabiają kinematograficznych lekcji do końca i zdają się zapominać o najważniejszej cesze filmów eksperymentujących z narracją – piętrzących się kom plikacjach i narastających niedopowiedzeniach, które najbardziej ekscytują widzów. Rodzime filmy są zde cydowanie zbyt przejrzyste, z biegiem fabuły wytracają początkowy impet i zaczynają grać znaczonymi kar tami, w efekcie czego widzowie potrafią przewidzieć zakończenia i mimowolnie okazują się mądrzejsi od oglądanych filmów. Wojna polsko-ruska męczy paro dystycznym amalgamatem cytatów, a bombardujący widza kicz szybko przestaje być zabawny. Matka Teresa od kotów coraz bardziej ciąży ku nadętemu moralizowa niu i ogranicza się do komunału głoszącego, że jed noznaczne zdiagnozowanie zbrodni nie jest możliwe. Nieruchomy poruszyciel nazbyt eksponuje seksualne fetysze, subiektywną narrację i paranoje bohaterów 19 oraz własną konwencjonalność. Palimpsest zdecydowa nie za wcześnie demaskuje głównego bohatera jako zbrodniarza, po czym stawia kropkę nad i, jednoznacz nie lokując fabułę w jego chorym umyśle. Ponadto, Matka..., Wojna... oraz Zero, nie wiedzieć czemu, szcze gólnie umiłowały sobie klamrę kompozycyjną, a swoje interesujące i nowatorsko opowiadane historie parado ksalnie zakuwają w jedno z najbardziej akademickich i konwencjonalnych rozwiązań narracyjnych. Oprócz tego raczą nas wisienkami na cieście, którymi można się zakrztusić. Zarówno na początku, jak i na końcu filmu Pawła Borowskiego Robert Więckiewicz bawi się kołyską Newtona, jakby nie wierząc, że widz potraktuje ją jako figurę narracji i metaforę filmowego „morału” bez powtórnego wyeksponowania. Z braku wiary w kompe tencje widza rodzi się najcięższy grzech wymienionych filmów – niemiłosierna redundancja polegająca na do powiedzeniu, deklaratywności, oczywistości symbolu i maniakalnym dookreślaniu początkowo nieoczywistego znaczenia. Większość z wymienionych wyżej tytułów to filmowe debiuty. Decyzja o takim rozpoczęciu ka riery to niebywały wręcz przejaw twórczej odwagi (lub brawury) i artystycznego nonkonformizmu. Początkujący twórcy nie są więźniami rozliczeniowych powinności i rzekomego pragnienia filmowych Wiel kich Narracji prostujących meandry XX-wiecznej his torii, więc z wyścigu po finansowe wsparcie PISFu mogą odpaść w przedbiegach. Choć ich pomysły i inwencje wymagają reanimacji, młodzi filmowcy trzymają rękę na pulsie światowego kina. Niestety, mimo ogromnego potencjału, rodzime eksperymentalne kino nieustannie dokonuje aktu samokastracji – ruguje własny potencjał wieloznaczności i ułatwia poznawcze wyzwania. To przedziwna cecha polskich filmów, które z jednej strony wywarzają już otwarte drzwi, z drugiej celowo domykają otwarte zakończenia. Miąższ fikcji, fikcja miąższu Twórcy liczą na sukces frekwencyjny: „Wszak to on jest najlepszą zemstą”, mówi Białowąs. Karwowski dodatkowo wyraża pewność, że tym filmem przekonają do siebie krytyków: „Wierzę, że wycofają się rakiem ze swoich wcześniejszych ataków i niesprawiedliwych opinii. A przynajmniej, że spieką raczka”. Premiera zapowiadana jest na 8 marca przy szłego roku, w pierwszą rocznicę przeprowadzenia pa miętnej dyskusji reżyserki Białowąs i (podającego się za) krytyka Michała Walkiewicza. reż. Łukasz Karwowski, scen. Łukasz Karwowski i Barbara Białowąs, wykonanie piosenek: Michał Szpak, Polska 2013 „Skrytykowani 2012”, jak sami siebie nazywają, zwierają szyki i przygotowują się do ofensywy. Barbarę Białowąs i Łukasza Karwowskiego łączy podobieństwo nie generacyjne, ale mentalne, i te same odniesione straty moralne i finansowe. W ramach odwetu przygotowują wspólnie pierwszy polski film postneoantypromodernistyczny. Fabuła obfituje w rozbudowane palimpsesty, zaś narracja koresponduje z treścią i formą na zasadzie opozycji, zaprzeczenia i podwójnej negacji. Wszystko to świadczy o erudycji i dużej świadomości filmowej obu twórców. Główni bohaterzy to blondwłosa Róża (polska MM) oraz Karol noszący skórzaną kurtkę (na wzór Jamesa Deana). Reżyser nie mógł się powstrzymać, by nie przytoczyć fragmentu dialogu, jaki toczy między sobą para protagonistów: „Wszystko, co kocham, to ty, Różo. Jestem twój. Po prostu jestem. – Nie kłam, kochanie. – Te cztery noce z Anną, spędzone w ciemności, nic nie znaczą. A jeśli chodzi o te 80 milionów, to przecież ci je zwrócę. – Och, Karol, pieniądze to nie wszystko. Jedna cyfra się liczy: zero. Oto, kim jesteś. – To nie tak, jak myślisz, kotku…– A propos. Matka Teresa dzwoniła, żebyś kupił wino truskawkowe i zaniósł jej na ławeczkę przy boisku bezdomnych. – Będzie mieć kaca… Jak stąd do Wawy. Różyczko… Nasza big love nie może się tak skończyć. Tylko mnie kochaj… – Mam przez to przechodzić jeszcze raz? Nigdy w życiu! – Dlaczego nie? Pamiętasz, o czym mówił ksiądz w kościele? Że musimy umieć się poświęcić, że wszyscy jesteśmy Chrystusami… – Nie, nie wszyscy. Ja jestem Bogiem. – Ech. Jak żyć, kiedy baby są jakieś inne?” 20 adam Tajemnica Westerplatte reż. Paweł Chochlew, scen. Paweł Chochlew, premiera: 31 sierpnia 2012 Wciąż nie słabnie w polskim kinie moda na produkowanie filmów historycznych. Zazwyczaj cechą dystynktywną tych bardziej ambitnych była polemika z narodowymi mitami, zwłaszcza, gdy chodziło o narracje traktujące o II Wojnie Światowej. Nie inaczej ma być z drugim filmem Pawła Chocholewa, wspartym jednak o zapierające dech w piersiach sceny bata listyczne, inkrustowane dodatkowo wysokiej klasy efektami specjalnymi. Tajemnica Westerplatte ma opowiadać o kulisach obrony polskiej placówki woj skowej, rozpoczętej przez naszych żołnierzy z dniem 1 września 1939 r. Nie ma to być jednak pean na cześć naszych dzielnych chojraków. Twórcy pragną odbrązowić ludzi, którzy brali udział w sławetnej obronie Westerplatte, obserwując proces ich stopniowej degeneracji. Miejmy nadzieję, że za pomysłem demontażu mitu bohaterskiej obrony Westerplatte kryje się coś więcej, niż posmak skandalu, a liczne sceny walk nie przesłonią intelektualnego przekazu filmu. f.k. Jakub Przybyło Jak Polak stał się Polaczkiem, albo wsteczna projekcja dzieł Wojciecha Smarzowskiego Gdyby połączyć pełnometrażowe filmy Wojciecha Smarzowskiego w jedno monumentalne dzieło, wyłoniłby się z tej fuzji mocno osadzony w historii naszego kraju pamflet na cześć jego mieszkańców. W swojej satyrze na Polaków reżyser nie zapomina jednak, że sam jest jednym z nich Wojciech Smarzowski jest polskim specjalistą w obnażaniu najciemniejszych stron ludzkiej natury. Polskim. To ważne, ponieważ pokazując immanentne zło swoich bohaterów i odkrywając u nich najgorsze in stynkty, osadza ich w różnych, zawsze bardzo konkret nych realiach polityczno-historycznych. Raczkujący, ale już zwyrodniały kapitalizm skażony nauką wyniesioną z poprzedniego ustroju w Weselu (2004), okrutna zbrod nia, równie bezsensowna i niejasna, jak komunistyczna rzeczywistość w Domu złym (2009) czy rezurekcja Pol ski jako państwa i narodu po wojnie w ostatnim filmie, zatytułowanym Róża (2011). Można zaryzykować tezę, iż Smarzowski podjął się karkołomnego zadania: spod warstwy polityki i historii wygrzebać nić prowadzącą do wielkiego kłębka zwanego polską mentalnością. Każdym następnym filmem cofając się w czasie, pun ktuje kolejne z naszych słabości. Wychodząc od najnow szego filmu, którego fabuła chronologicznie rozgrywa się najwcześniej, można przeprowadzić linię ewolucji bohatera-Polaka, nabierającego coraz to nowych, nie koniecznie dobrych, nawyków i cech stanowiących o naszym narodowym charakterze. na ustach stanąć do każdej, nawet beznadziejnej walki. Tadeusz, choć przywodzi nieco na myśl westernowego szeryfa, jawi nam się jako człowiek muszący radzić so bie w okrutnej wojennej codzienności, nie zaś wyrwany z rzeczywistości ostatni sprawiedliwy, służący zaspoko jeniu eskapistycznej zachcianki widowni. W swojej misji bohater zmuszony jest stosować metody moral nie usprawiedliwione jedynie w warunkach ekstremal nych, za które wojnę należy niewątpliwie uznać. Nowe porządki, wprowadzane przez „przyjaciół Moskali”, kształtują w Tadeuszu i pozostałych bohaterach postawę „Polak potrafi” (a może tylko przypominają im o niej?). W tym wypadku oznacza to, że warunkiem przetrwania staje się umiejętność wykorzystania koneksji i wręczenia łapówki. Załatwianie spraw przy wódce lub z walutą w kopercie – czyli to, co w Róży jest jeszcze wstydliwą koniecznością – w Domu złym i Weselu staje się opanow anym do perfekcji, popisowym numerem. Oto Polak, gotów bez pardonu ruszyć na każde barykady, uczy się kombinować i załatwiać, w czym specjalizować się będzie przez kolejnych sześćdziesiąt lat z okładem. Uniwersalny Żołnierz Bohater Róży stanowi swoisty punkt wyjścia dla por tretu Polaka, jaki maluje w swoich filmach Smarzowski. Tadeusz (Marcin Dorociński) to człowiek szlachetny i niezwykle dzielny. To bohater, który podczas wojny stracił wszystko prócz swoich ideałów. W ich służbie, ale wreszcie także z pobudek osobistych, podejmuje się opieki nad dwiema bezbronnymi kobietami, Różą (Agata Kulesza) i jej córką. Symboliczny heroizm odznaczający Tadeusza znajduje swoje źródło w nie zwykle nośnym, i oczywiście wciąż żywym, micie żołnierza AK (w której szeregach walczył Tadeusz) oraz w sławetnej ułańskiej fantazji, która to od stuleci na kazuje Polakom z szablą w dłoni i patriotyczną pieśnią 21 Homo Peerelus W latach osiemdziesiątych Polska wygląda już zdecy dowanie inaczej niż tuż po wojnie. Zmienili się także Po lacy. W Domu złym Smarzowskiemu udało się uchwycić duszną atmosferę Peerelu i sportretować bohaterów, których słuchanie i oglądanie wywołuje (przynajmniej do pewnego momentu) nostalgiczny, słodko-gorzki uśmiech. Bo nawet jeśli nie pamiętamy tamtych czasów, znamy piętno, jakie zostawiły one na tych naszych. Awaria pekaesu (!) i ulewny deszcz zmuszają Edwarda Środonia (Arkadiusz Jakubik) do szukania schronienia u obcych ludzi. Małżeństwo Dziabasów, do domu które go trafia, wykazuje się legendarną polską gościnnością. Gospodarz, Zdzisław (Marian Dziędziel), zabija kurę na rosół, który z przyjemnością, „tak na szybko” go tuje jego żona Halina (Kinga Preis). Panowie popijają gorzałkę, zagryzają kiszonym ogórkiem i palą papierosy (z filtrem!), rozprawiając o kolejach życia. W Domu złym rozmowa nie klei się już bez wódki i choć jej moc niejed nokrotnie przekracza zwyczajowe czterdzieści procent, bohaterowie nigdy nie mają jej dosyć. Największym bogactwem gospodarstwa domowego jest nielegalna destylarnia, najbardziej pożądanym artykułem wy twarzany dzięki niej porządny bimber, a najintratniej szym biznesem jego sprzedaż. Szczególnie rosyjskim żołnierzom, czyli na skalę przemysłową. Wynikająca z fundamentalnych ludzkich potrzeb umiejętność kombinowania, którą posiadł Tadeusz, w rzeczywistości Domu złego bywa sposobem na życie i powodem do dumy. Również wśród przedstawicieli tak opresyjnej instytucji jak Milicja Obywatelska, panuje strach przed donosem, szantażem i podłością kolegów z pracy. Mimo to bohaterowie siedzący w oparach alkoholu i dymu z najpodlejszej jakości papierosów, naznaczeni są smut kiem, poczuciem beznadziei i złością, które w Weselu ustępują bucie i cynizmowi. Wiesław Wojnar, który grosza nie skąpi Wiesław (Marian Dziędziel) jest reprezentacyjnym pro duktem starego systemu. Katastrofa tytułowego wesela, które wyprawił córce, staje się także metaforą jego moral nego i ekonomicznego upadku. Wódka jest słowacka, bi gos zepsuty, orkiestra nieopłacona, prezent ślubny (spor towy samochód) kradziony, a małżeństwo wymuszone przez przypadkową ciążę. Złe nawyki, nabyte w minio nych czasach socjalizmu, zadomowiły się w sercach i umysłach wszystkich weselników, którzy je pamiętają. Znana z Domu złego gościnność uległa degradacji do za korzenionej w sarmackiej tradycji postawy „zastaw się, a postaw się”, tyle że w dalekim od szlacheckiej brawury wiejskim wydaniu dla ubogich. Makiaweliczne dążenie 22 Wiesława do zachowania pozorów i utrzymania podzi wu społeczności jest silniejsze nawet od jego strasznego skąpstwa. Jego działania wynikają nie tyle z wiary we wszechmoc pieniądza, ile z niewiary w otaczających go ludzi (skądinąd, wcale uzasadnionej) i przykładania do nich własnej miary. Miary zaściankowego sknery zachłyśniętego sławą na skalę gminy. Wojnar traci wszystko – córkę, żonę, oszczędności, szacunek, opuszcza go nawet pies. Po Środoniach i Dziabasach odziedziczył jeszcze jedno – jego porażka także nosi piętno tragizmu wyrażonego słowami weselnego kamerzysty: „Chciałem dobrze, wyszło jak zawsze…”. Symboliczne stawanie się Tadeusza Środoniem, Środonia Wojnarem zdaje się prowadzić do klęski, której egzemplifikacją jest los Wiesława. Wojciech Smarzowski pokazał nam, jak waleczny Polak przez duże P stał się wyszydzanym i pogardzanym wśród obcokrajowców Polaczkiem. Finał Wesela daje jednak wytchnienie od stworzonej w trzech wybitnych dziełach atmosfery beznadziei – panna młoda i filmujący jej wesele były narzeczony odchodzą razem, żeby zacząć nowe życie. Być może stworzą też nowy wzór polskości, który wyłamie się z procesu upadku, jaki proponuje Smarzowski w swoich filmach. Operując stereotypami i hiperbolizując narodowe przywary, reżyser grozi pal cem, a jednocześnie porozumiewawczo puszcza oko do swojej publiczności. Nie rości sobie pretensji do prawdy. Bo jakaż jest prawda? Jak poucza porucznik Mróz, nie ma takiej. Obława reż. Marcin Krzyształowicz, wyst. Marcin Dorociński, Maciej Stuhr, Sonia Bohosiewicz, Weronika Rosati, Polska 2012 Obława Marcina Krzyształowicza (2012) to kolejny, po Róży Wojtka Smarzowskiego, film ukazujący polską rzeczywistość wojenną nie z perspektywy martyrologicznej, ku chwale polskiego narodu, ale tej podważającej rodzime mity. Reżyser postanowił, jak się zdaje, poszukać głębszej prawdy o niuansach polskiej historii i zadać mało popularne w polskim kontekście pytania. Protagonistą jest partyzancki cyngiel AK, kapral „Wydra” (Marcin Dorociński), wykonujący wyroki na kolaborantach i schwytanych Niemcach. Bohater zmaga się nie tylko ze zdrajcami i okupantem, ale także z własną przeszłością… Krzyształowicz postanowił połączyć w swoim obrazie elementy wojennego thrillera z balladą, co najprawdopodobniej zakończyło się sukcesem, o czym świadczą Srebrne Lwy na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. O tym, czy rzeczywiście tak jest, przekonamy się już jesienią. g.w. Bez kompleksów Rozmowa z Michałem Oleszczykiem O kondycji, ideale i przyszłości krytyki rozma wiałyśmy z prekursorem polskich blogów filmo wych Michałem Oleszczykiem w jego krakowskim mieszkaniu. Trzy piętra poniżej dawnego mieszkania Wojciecha Jerzego Hasa Ola Koźmińska, Barbara Szczekała: Czy dostrzegasz zja wisko pokoleniowości w polskiej krytyce fil mowej? Czy w ogóle można mówić o osobnym fenomenie młodej polskiej krytyki? Michał Oleszczyk: Z całą pewnością nastąpiło przesu nięcie pomiędzy pokoleniem wychowanym głównie na studiach polonistycznych, które nie miało tak szerokiego i łatwego dostępu do filmów ze względów politycznych, dystrybucyjnych i technologicznych, a tym pokoleni em, które wychowało się już na ruchomych obrazach. Widać różnicę w typach edukacji, jaką przeszły te dwie formacje oraz pewną nieufność istniejącą między nimi. A oprócz przepływu wiedzy, czy jest też różnica pokoleniowa w sposobie uprawiania krytyki? Młodzi w mniejszym stopniu sięgają do narzędzi literatu roznawczych. Polska krytyka zawsze była bardzo skupiona na kwestiach scenariuszowych – a więc na opowieści, jej sensie, symbolice, wymowie egzystencjalnej; natomiast w stopniu o wiele mniejszym na analizie strony wizual nej czy gry aktorskiej. Czytając wiele starszych recenzji, ma się wrażenie, że są wyłącznie recenzjami scenariusza, a kwestie stylu filmowego nie są w nich tak istotne. Teraz rośnie pokolenie krytyków bardzo wyczulonych na styl wizualny. Czasami oczywiście mają mniejszą wiedzę ogól ną i trudności w sięganiu do tła dotyczącego innych sztuk. Czy istnieje mit złotego wieku w krytyce filmowej? Wydaje się, że jest kilka nazwisk, po których – tak samo jak po niektórych nazwiskach filmowców – uznaje się, że tamta kultura przeminęła. Uważam, że nieprawdą jest mówienie o złotym wieku i taka nostalgia – jak każda – może być destrukcyjna. Pozytywną stroną tamtej formacji było świetne przygo towanie humanistyczne, zwłaszcza zaplecze literackie. To jest niemożliwe do powtórzenia, bo jesteśmy za nurzeni w innym świecie medialnym. Ale wydaje mi się, że warto być częścią tego świata, który istnieje tu i teraz, korzystając z tego, co ma on do zaoferowania. Na pewno nie możemy żyć z kompleksem przeszłości. Jak w takim razie krytyk powinien dostosować się do zmian medialnych? W tym momencie nie ogłasza już prawdy absolutnej innym widzom, ale cały czas może być z nimi w dialogu. Czy rzeczywiście ten dialog istnieje? Myślę, że jest obecny tylko częściowo, zwłaszcza pomiędzy samymi krytykami. O wiele łatwiej go rozpocząć z ludźmi, którzy pasjonują się tym samym i uprawiają tę samą profesję. Dialog z czytelnikami zdarza mi się o wiele rzadziej. A jakie jest miejsce krytyka w życiu filmowym na li nii krytyk – twórca? Ostatnio mieliśmy kilka medial nych wydarzeń z tym związanych. Znowu wydaje mi się, że Polsce nie istnieje taki dialog. Filmowcy są zbyt neurotyczni. Muszą też borykać się z różnymi trudnościami – wiadomo, jak trudno jest zadebiutować w Polsce, jak trudno zrobić drugi film, jak enigmatyczny i moralnie wątpliwy jest często klucz, wedle którego rozdawane są pieniądze. Mam wrażenie, że nadal funkcjonuje u nas system zamkniętego kręgu: „nachapanych” i „wyślizganych”, by posłużyć się (użytą w innym kontekście) dychotomią Rafała Ziemkiewicza. I krytyka nie ma na niego wpływu? Wydaje mi się, że krytyk mógłby mieć wpływ, tylko gdyby opisał mechanizmy działania rynku i instytucji państwowych zajmujących się kinem, to znaczy gdyby miał insiderski dostęp do sposobów ich funkcjonowa nia – trochę jak w filmie Michaela Manna Informator. Moim zdaniem, gdyby ktoś chciał opisać przenikliwie sytuację polskiego kina, musiałby wziąć to pod uwagę. Wspomniałeś, że w Nowym Jorku środowisko filmowe również od strony edukacyjnej jest bardziej zintegrowane. W Tisch School of Arts na NYU na piątym piętrze bu dynku było filmoznawstwo, a na szóstym szkoła filmowa, więc to przenikanie było bardzo naturalne. Było dla mnie nieprawdopodobnie inspirujące, że człowiek, który kończył montaż w tej szkole, równocześnie jest krytykiem. Porusza się dokładnie na przecięciu tych dwóch światów, czyli pisze recenzje z Cannes, a jednocześnie chce zrobić swój film i zna wielu innych filmowców, którzy są jego kolegami z roku. Ma świetne zaplecze do tego, żeby wieloaspektowo oceniać różne projekty. U nas oba te środowiska cierpią na te same bolączki: wsobność i brak chęci komunikacji. Jakie wartości tamtej krytyki można by implemen tować na grunt polski? Jednym słowem: profesjonalizm. Nieprawdopodobny szacunek dla rzemiosła dziennikarskiego i poczucie odpowiedzialności za swoje słowa. To coś, co dla mnie jest nadal największym powodem do podziwu. Jeśli chcę wyrazić jakąś ocenę, musi być ona bardzo dobrze uargumentowana. Być może, gdybym nie wyjechał w odpowiednim momencie do Stanów, do teraz żyłbym w szczęśliwym przeświadczeniu, że wszystko u nas jest super. Ale ta konfrontacja nauczyła mnie ogromnej pokory. Uczę się od ludzi stamtąd, mimo że często są znacznie młodsi ode mnie. Czy widzisz w ogóle miejsce dla krytyki filmowej w prasie drukowanej? Nie, bo nie widzę przyszłości dla prasy drukowanej. Wydaje mi się, że Internet przejmuje jej funkcje. 23 Żeby zbudować swój personal brand jako krytyka filmowego, trzeba być uzbrojonym w całą armię narzędzi socialmediowych. Jak dziś tworzy się auto rytet? Bo Ty taki bezsprzecznie masz – jesteś najpopu larniejszym w Polsce krytykiem-blogerem. Nie miałem żadnej strategii. Obserwowałem, w jaki sposób funkcjonują krytycy w Stanach, gdzie byłoby wręcz nie do pomyślenia, że ktoś publikuje jakiś tekst i do niego natychmiast nie linkuje. Chcę, by moja praca dotarła do większej ilości ludzi i Facebook mi w tym pomaga. W Polsce byłem jednym z pierwszych kry tyków, którzy tak robili. Wiele osób miało mi za złe, twierdząc, że jest to bezwstydne chwalenie się tym, że coś napisałem. Ja na tym etapie już w ogóle tak nie myślałem. Zacząłem dość wcześnie i bez kompleksów – od razu widziałem w Facebooku świetne narzędzie, nie w sposób wyrachowany, tylko naturalny – widziałem za oceanem ludzi, którzy się nim świetnie posługiwali. A gdyby Barbara Białowąs zapytała Cię, jakie jest Twoje credo jako krytyka? Szczerość i kompetencja. Pracuję na to, żeby być kom petentny. Chcę poszerzać swoją wiedzę, nie mogę spocząć na laurach. A być szczerym, to znaczy faktycznie komunikować to, co myślę o filmach. To nie jest łatwe, bo trudno czasami uargumentować swoje odczucia. A teraz bardzo konkretne pytanie o nazwiska i por tale – które polecasz? Gdzie szukać mistrzów? Na pewno zawsze polecam mojego mistrza, J. Hober mana. Najlepszym źródłem bieżących informacji jest In diewire i tam jest też dużo ciekawych krytyków. Na bard zo wysokim poziomie jest Slant Magazine, a jeżeli chodzi o polskie strony, to Dwutygodnik nadal jest najlepszym pismem kulturalnym w Internecie, jakie znam. Pon adto wskazywałbym poszczególnych krytyków: Simon Abrams, Jaime Christley, Kevin Lee, Fernando Croce. Anthony Lane z „New Yorkera” to światowa ekstraklasa. A polskie nazwiska? Uważam, że najlepszym polskim krytykiem młodego pokolenia pod względem warsztatu i dyscypliny myślowej jest Błażej Hrapkowicz. Krytykiem cały czas moim zda niem trochę niedocenianym jest Jan Pelczar, podziwiam teksty Kuby Mikurdy, bardzo lubię też recenzje Jakuba Sochy. Wielki talent językowy ma Michał Walkiewicz, z którym nie zawsze się zgadzam, ale (sam nie wiem, jak to robi) ma niesamowitą stylistyczną giętkość w swoim pisa niu. Lubię też teksty Kuby Majmurka, który jest totalnie „krytyczno-polityczny”, ale w swoich analizach ideologii jest tak konkretny, przejrzysty, „bezbełkotowy”, że zawsze mnie inspiruje. Z radością obserwuję sukces mojej stu dentki Anny Tatarskiej, która mimo młodego wieku pisze już dla pism amerykańskich; Piotra Plucińskiego uważam za najbardziej pracowitego blogera filmowego w naszym kraju, a pod względem wrażliwości i zmysłowości pisan ia Anna Bielak jest znakomita. Podziwiam też wywiady Łukasza Maciejewskiego i reporterskie teksty Oli Salwy. 24 Kończąc, jako przedstawicielki grona adeptów kry tyki filmowej, chciałybyśmy zapytać, jakich rad mógłbyś nam udzielić ze swoim międzynarodowym bagażem doświadczeń? Michale Oleszczyku, jak żyć? Jak żyć, nie pytajcie mnie, bo nadal tego nie rozgryzłem. Jest tylko ta rada, której ja sobie sam udzielam – czyli być wymagającym wobec siebie. Pracować nad sobą, wytworzyć w sobie na tyle samokrytycyzmu, żeby wiedzieć, kiedy się zawaliło, a kiedy nie. Jeżeli jest jeden taki łańcuszek, który przewija się przez całe moje życie pisarskie, to są kolejne fascyna cje różnymi autorami i montowanie z nich swojego języka. Chłonąłem cudze pisanie i wiem, że się od tych autorów uczyłem. W pewnym momencie trafiłem na pisane w latach dwudziestych recenzje teatralne Karola Irzykowskiego – one naprawdę mnie zmieniły. Czytanie recenzentów, którzy nas inspirują, jest dobrą drogą. Roots of existence/ Korzenie istnienia reż. Terrence Malick, scen. Dorota Masłowska, USA/ Polska 2013 Chyba żaden miłośnik literatury ani kina nie spodziewał się tak zaskakującego duetu twórczego. Triumfator zeszłorocznego festiwalu w Cannes oraz naj oryginalniejsza polska pisarka młodego pokolenia sami – w dalszym ciągu – zdają się być swoją współpracą zaskoczeni, choć od chwili przekazania tej wiadomości mediom minął już miesiąc. Przybyły do Polski jako gość specjalny 37. FPFF w Gdyni Terrence Malick obejrzał – w ramach zapoczątkowanego w tej edycji festiwalu cyklu „Od Ż do A”, w którym prezentowane są, w odwrotnej kolejności alfabetycznej, retrospektywy najmłodszych twórców rodzimego kina – Wojnę polsko-ruską (2009) Xawerego Żuławskiego, i się zachwycił. Dowiedziawszy się, że film jest ekranizacją debiutu literackiego, zachwycił się po raz wtóry i zapragnął poznać „osobę, której wyobraźnia rodzi tak niesamowite obrazy”. Do spotkania z przebywającą na festiwalu pisarką doszło podczas spontanicznie zorganizowanej konferencji na plaży, w trakcie której Masłowska i Malick ofi cjalnie przedstawili się jako „polsko-amerykański tandem reżysersko-scenopisarski”. Reżyser miał problem z wymówieniem tej kwestii po polsku (choć bardzo mu na niej zależało; podobne problemy z wymową miała Masłowska), powiedział więc krótko: „We, the duet”. W swej refleksji nad istotą istnienia Malick pragnie zanurzyć się głębiej, niż to uczynił w Drze wie życia – stąd zamierzona w tytule aluzja do jego poprzedniego filmu. Reżyser nie ukrywa radosnego podniecenia faktem, że autorka scenariusza pochodzi z tej samej ziemi (co prawda nie kieleckiej, ale polskiej), co tetrapod – praprzodek dinozaurów, które odegrały wzruszającą rolę w jego dziele z 2011 r. Premiera filmu zapowiadana na 10 października przyszłego roku będzie osobistym wkładem Mali cka w celebrowanie przypadającego w tym terminie Światowego Dnia Drzewa. adam Katarzyna Borowiec Perwersyjna przyjemność Poradnik nędzofila W ostatnich latach kino polskie usilnie przekonu je nas, że nie powinniśmy go oglądać. Tymczasem istnieje prosty sposób, dzięki któremu szereg nieudanych produkcji może stać się źródłem czystej rozkoszy dla odbiorcy że duży procent Twoich znajomych bez problemu po radzi sobie z tym zadaniem. Przewidywanie tego, co postaci za chwilę zrobią i powiedzą, można uatrakcyjnić jeszcze bardziej, wprowadzając punktację. Kulminacyj nym momentem jest niewątpliwie ten, w którym pada tytułowa kwestia. Królem trywialnych wypowiedzi jest bohater grany (choć to duże słowo) przez Przemysława Cypryańskiego. Na zachętę próbka: „Szkoda, że nie wziąłem aparatu. Zachodzące słońce w twoim tle. To byłby niezapomniany obraz”. Równie niezapomniany i wyjątkowy, jak film Jeszcze raz. O ile historie przedstawiane w komediach ro mantycznych opierają się na schematach, żeby nie powiedzieć, że wręcz nimi są (niewypełnione żadnymi interesującym szczegółami, zupełnie puste w środku, powierzchowne i nijakie), o tyle twórcy horrorów czy thrillerów zazwyczaj starają się o nagromadzenie wielu niespodzianek. W przypadku polskich filmowców skut kuje to najczęściej niesamowicie kuriozalnymi splotami wydarzeń, w których nie sposób doszukać się jakiejkol wiek logiki. Moim ulubionym dziełem tego rodzaju jest Pora mroku Grzegorza Kuczeriszki (2008). Polscy reżyserzy rzadko próbują swoich sił w dziedzinie hor roru, ale jeśli już to robią, efekty są zawsze spektaku larne. Spektakularnie nędzne. O tym, jak odbierane są te produkcje, niech świadczy fakt, że polskie odpo wiedniki Złotych Malin postanowiono nazwać Wężami, na cześć polsko-radzieckiego horroru z roku 1987 pt. Klątwa Doliny Węży (reż. Marek Piestrak). Choć Pora mroku reklamowana była jako pierwszy polski hor ror od wielu lat, próbę stworzenia tego rodzaju dzieła podjęto na krótko przedtem: w roku 2005 Mariusz Puj szo nakręcił film Legenda, a rok później Grzegorz Le wandowski wyreżyserował dzieło pod tytułem Hiena. Obydwa te filmy to, jak się być może domyślasz, Droga Czytelniczko, totalna nędza filmowa. Pora mroku jest kontynuacją tego trendu. Obcowanie z filmem, którego twórcy zdają się komplet nie nie szanować widza, przynosi sadomasochistyczną satysfakcję nędzofilom. „Nędzą” nazywał filmy najniżej oceniane (jedna gwiazdka) pewien przewodnik telewi zyjny. Towarzyszące im zazwyczaj jedno zdanie, soczyste szyderstwo, którym krytyk podsumowywał pseudo aktorskie wysiłki odtwórców głównych ról, absurdalność fabuły, niesamowite nagromadzenia błędów scenariu szowych i niewybaczalne potknięcia realizacyjne, było jak wyzwanie. W odpowiedzi zaczęłam oglądać owe niesławne dzieła i odkrywać, że seanse tego typu są nie bywale radosne. Jednak aby w pełni cieszyć się nędzofilską projekcją, należy zadbać o odpowiednie warunki. Pierwsza i najważniejsza zasada brzmi: nie oglądaj złego filmu w samotności. Większe towarzystwo pomoże Ci w wyłapywaniu smakowitych szczegółów, zwróci uwagę na pomniejsze idiotyzmy zawarte w filmie, które sama mogłabyś przeoczyć, a które stanowią nieraz klu czowy element nędzofilskiego odbioru. Dobrze jest też raczyć się niskiego lotu produkcjami z kieliszkiem do brego wina. Polecam również wszelkie formy subwer sywnego odbioru: komentarze, spontaniczny dubbing, dodawanie przypadkowych napisów, wyświetlanie frag mentów dzieła niezgodnie z przewidzianą przez twórcę kolejnością – możliwości uatrakcyjnienia projekcji jest wiele, wszystko zależy od fantazji widzów. Nie warto Nędza – decydujące starcie poświęcać całej uwagi filmowi – w tym przypadku zupełnie się to nie opłaca. Fakt, że fabuła jest skomplikowana, nie znaczy oczywiście, że cechuje ją jakiekolwiek nowatorstwo czy oryginalność. Ja cię kocham, a ty kpisz Podobnie jak komedie romantyczne czerpiące z najba Za dowód wielkiego potencjału nędzofilskiego nalniejszych historii miłosnych polskie horrory czerpią tkwiącego w najnowszym polskim kinie niech posłużą, inspiracje z ogranych rozwiązań amerykańskich dzieł jako pierwsze, komedie romantyczne. Sztandarowym tego gatunku. Mamy tu więc dwie grupy nastolatków. filmem, na przykładzie którego objaśnię zalety tego Możemy, co jest najlepszą strategią w przypadku filmów rodzaju produkcji, jest Jeszcze raz z roku 2008 w reżyserii w rodzaju Oszukać przeznaczenie, typować, który z bo Mariusza Malca. Przedstawiona tutaj historia miłosna (a haterów będzie kolejną ofiarą i podziwiać wymyślne nawet dwie) pozwoliła twórcom na wyjątkowo wysokie sposoby mordowania, jakimi posługuje się czarny stężenie banału. Najlepszą strategią odbiorczą jest w tym charakter. Jednak Pora mroku oferuje o wiele więcej przypadku zabawa w zgadywanie dialogów; gwarantuję, wyrafinowanych przyjemności nędzofilskich, z których 25 za największą uważam wyjątkowo nędzną grę aktorską. Szczególnie interesujący jest Jan Wieczorkowski, była gwiazda telenoweli Klan, która to produkcja – podob nie do Mody na sukces – jest najlepszym źródłem doznań nędzofilskich wśród seriali telewizyjnych. Scena z okiem Wieczorkowskiego (powstrzymam się od opisania szczegółów, żeby nie psuć przyszłych wrażeń) na długo zapada w pamięć. Wspaniały jest także czarny charak ter – Zły Niemiec. „A tehaz, mała, utne ci noss!” (pi sownia jest marną próbą oddania unikatowego sposobu wymówienia tej frazy przez aktora), krzyczy stary na zista do biednej polskiej nastolatki, której chce ukraść młodość. Kwestia jest tak nośna, że może na pewien czas zagościć w Twojej mowie. Wiele jest także w filmie Kuczeriszki zagadek, które skłaniają widzów do poważnej refleksji na tematy egzystencjalne, jak na przykład: dlaczego szyb wen tylacyjny wciągnął człowieka? Samych bohaterów owo wydarzenie zdaje się jednak nie frapować w najmniej szym stopniu, przez co możemy mieć wrażenie, że coś nas w życiu ominęło. Jedną z takich rzeczy był na pew no casting do Pory mroku – oglądając ten film, można wysnuć przypuszczenie, że twórcy zatrudniali każdego chętnego, zupełnie nie zważając na predyspozycje czy przygotowanie aktorskie. Pięć minut sławy umknęło nam sprzed nosa. Bez wstydu W sypialni Najnowszy film Filipa Marczewskiego – Bez wstydu (2011), który pojawi się w kinach na początku sierpnia, uchroni polskich widzów przed zapadnięciem w wakacyjny letarg i zapewne stanie się jedną z najciekawszych premier letniego okresu ogórkowego. Wszystko to za sprawą niezwykle kontrowersyjnej problematyki – kazirodczej miłości między bratem a siostrą. Młody reżyser, student reżyserii PWSFTviT w Łodzi, nie po raz pierwszy sięga po ten temat – jego krótkometrażowy Melodramat z 2005 opowiadający o fascynacji seksualnej czternastoletniego chłopca dużo starszą siostrą zdobył kilkanaście prestiżowych nagród, w tym nominację do studenckiego Oscara. Jak zapowiedział Marczewski, jego najnowszy film i zarazem pełnometrażowy debiut nie jest moralitetem odsądzającym od czci i wiary relację, w jaką wdają się już pełnoletni Tadek (Mateusz Kościukiewicz) i Anka (Agnieszka Grochowska), lecz próbą zrozumienia moty wów postępowania postaci i „wejścia” w przeżywane przez nich emocje. Z tego powodu, reżyser tworząc film, skoncentrował się na pytaniu: „czy to rzeczywiście zawsze jest plugawe, czy moi bohaterowie zasługują wyłącznie na potępienie?” Odpowiedź już 3 sierpnia. Tomasz Wasilewski, wschodząca gwiazda i nadzieja polskiego kina, już w tym roku zaprezentuje nam swoje najnowsze dzieło. Po błyskotliwej karierze scenarzysty Barw szczęścia przyszedł czas na reżyserię. Praktyka przy tworzeniu wyżej wspomnianego serialu odkryła niespotykane wręcz pokłady umiejętności dramatycz nych oraz skłonności do dramatyzacji. Nie dziwi więc, że najnowszy film twórcy utrzymany jest również w konwencji dramatycznej, nie wiadomo jednak, czy będzie to dramat bardziej obyczajowy czy sypialniany. W roli głównej, znana ze swych niezwykłych zdolności kulinarnych, Katarzyna Herman. To właśnie ona przebojem wdziera się do męskich sypialni w poszukiwaniu sensu życia, czyli pieniędzy. Zanim zacznie poszukiwania, musi uśpić czujność niedoszłych kochanków (niezwykle użyteczne w tym przypadku okazują się środki nasenne). Warto dodać, że jako protagonista męski w filmie pojawia się Tomasz Tyndyk. Wszyscy pamiętamy go z błyskotliwych epizodów w Ojcu Mateuszu, M jak Miłość czy też Hotelu 52. Premiera już w październiku, pozostaje cierpliwie czekać. e.w. reż. Filip Marczewski, wyst. Agnieszka Grochowska, Anna Próchniak, Mateusz Kościukiewicz, Maciej Marczewski, Polska 2011 g.w. 26 scen. i reż. Tomasz Wasilewski, wyst. Katarzyna Herman, Tomasz Tyndyk, Polska 2012. Rożen i inne przeszkody Na ogół jednak ważne są znane nazwiska, które powinny przyciągnąć przed ekrany większą liczbę widzów. I tak na przykład w filmie Uwikłanie już na początku umiera sam Krzysztof Globisz. W tym przypadku nie długość czasu ekranowego jest najważniejsza, ale spektakularność owej roli – Henryk Telak ginie, ponieważ ktoś wbił mu rożen w oko. Krzysztof Globisz z rożnem w oku to niewątpliwie wielki atut i gratka dla każdego fana nędzy filmowej, ale zalety filmu Jacka Bromskiego z 2011 roku na tym się nie kończą. Najbardziej olśniewająca rzecz to – skądinąd naprawdę ładne – widoki Krakowa z lotu ptaka pojawiające się niemal pomiędzy wszys tkimi scenami. I tu również chwila ubogacającej za dumy – dlaczego? Odpowiedź jest prosta i, jak można się domyślić, związana z finansami. Mianowicie kopro ducentem filmu jest Krakowskie Biuro Festiwalowe. W zamian za środki z Regionalnego Funduszu Filmowego Bromski reklamuje Kraków. Co z tego, że malownicze zdjęcia Rynku nie są w ogóle uzasadnione fabularnie? Chociaż nie, przepraszam, taka próba została podjęta – do prokurator Agaty Szackiej (w tej roli Maja Os taszewska, szalenie nerwowa, co też jest po nędzofilsku zabawne) o każdej pełnej godzinie, równo z hejnałem z Wieży Mariackiej, dzwoni mąż. To sprawdzanie żony jest kolejną wyśmienicie kuriozalną rzeczą, obok rożna i straszliwego, dwudziestodwustopniowego upału. Uwikłanie to kryminał, ale również tym razem gatunek nie ma większego znaczenia; grunt, że film niewątpliwie się nie udał. Jedyną poważną przeszkodą, jakiej musi stawić czoło szanujący się nędzofil, jest, jak pokazuje Uwikłanie, sprawa najważniejsza, czyli finansowa. Pod czas gdy nędzne filmy zdecydowanie mogą być źródłem wyrafinowanej przyjemności, każdy miłośnik kina (a za takich uważam również fanów filmów najgorszych – dopiero, kiedy wiesz, co jest naprawdę dobre jesteś w stanie dostrzec wszystko, co od ideałów znacząco odbie ga) mimo wszystko wolałby oglądać głównie produkcje udane, zwłaszcza rodzime, za którymi polscy widzo wie wyraźnie tęsknią. Nie jest więc najrozsądniejszym rozwiązaniem kupowanie biletów do kina czy wydań DVD filmów nędznych. Co nam pozostaje? Jak zwykle – czekać, aż twórcy zrozumieją swoje błędy. Być może wtedy będą mieli odwagę przyznać się do porażki i jak niegdyś realizatorzy dzieła Święty Mikołaj wyrusza na podbój Marsa (1964, USA) zrzec się praw autorskich. Wasz nędzofil, niniejszym zrzekający się praw autorskich do powyższego tekstu. Pamiętniki znalezione w wannie, reż. Roger Christian, scen. Sławomir Fabicki, Wiktor Piątkowski, Polska 2013 Niezwykle utytułowany Roger Christian, zdobywca m. in. Złotej Maliny za reżyserię, postanowił rozpocząć pracę w Polsce. Ambitny jak zwykle, wziął na warsztat twórczość Stanisława Lema. Pamiętniki znalezione w wannie to jedna z najbardziej nieprzejrzystych, żeby nie powiedzieć skomplikowanych, powieści znanego polskiego fantasty. Pozostaje nadzieja na wydobycie z wielowymiarowej, zakodowanej fabuły książki, prostego, płynącego wprost do serca widza przekazu. Redakcja jako przesłanie filmu proponuje np. „zło złem pozostanie”. Nie znamy jeszcze decyzji dotyczących obsady filmu, choć prasa informuje, że nad przyjęciem roli głównej zastanawia się Bruce Willis (film ma powstać w angielskiej wersji językowej). Niepokojący wydaje się jedynie udział w projekcie Sławomira Fabickiego. Wątpliwości rozwieje, miejmy nadzieję, gotowe dzieło. e.w. Perły przed wieprze reż. Jan Jakub Kolski, scen. Joanna Chmielewska i Stephen King, konsultacja zoologiczna: Antoni i Hanna Gucwińscy, Polska 2014 Jan Jakub Kolski, ceniony twórca filmów z pogranicza magii i realizmu, porzuca swój dotychczasowy, skrupulatnie wypracowywany od ponad dwudziestu lat styl i przygotowuje się do realizacji pierwszego polskiego thrillera animalistyczno-jubilerskiego. Reżyser dość enigmatycznie wypowiada się o nowym projekcie, nie ukrywa jednak, że pomysł przyszedł mu do głowy w trakcie oglądania transmisji z obrad Sejmu RP. „Nie mogę zdradzić, czy tytułowe wieprze to metaforycz ne przedstawienie polskich posłów. O tym widzowie zadecydują sami”, mówi. Dodaje, że na pewno będzie strasznie (Stephen King przyznaje, że w pracy nad scenariuszem towarzyszy mu ciągły strach: „Jeśli do tej pory twierdziłem, że wiem, co to jest porządny thriller, myliłem się. Dopiero teraz odkryłem, co to znaczy budzić przerażenie”) i śmiesznie (o dawkę humoru, niepozbawioną ironii, zadba Joanna Chmielewska). Zapytany, czy jego aspiracją jest stworzenie własnej wersji Folwarku zwierzęcego George’a Orwella, reżyser odpowiada: „Tak. Skończyłem z filmem kolskim. Teraz pora na film korwellowski!” Nie wiadomo jeszcze, kto zagra główne role: ludzie czy zwierzęta. Z niepotwierdzonych informacji wynika, że rozpatrywana jest kandydatura Roberta Więckiewicza – aktora, o którym mówi się, że potrafi zagrać wszystko. Nawet perłę. Więckiewicz z właściwym sobie spokojem wzrusza ramionami: “Wieprz czy poseł, wszystko jedno. Jestem aktorem, zagram, jak tego będzie chciał reżyser”. Czy widzowie będą kwiczeli ze strachu, o tym się przekonamy pod koniec 2014 r. adam 27 Ranking 10 najlepszych polskich pełnometrażowych filmów fabularnych 2005–2012 Po wyborze metody głosowania, którą wybraliśmy metodą podniesienia rąk, wyłoniliśmy najlepsze pol skie filmy nakręcone po 2005 roku. Każdy z nas głosował na dziesięć tytułów. Umieszczenie filmu na pierwszym miejscu oznaczało przyznanie mu dziesięciu punktów, na drugim dziewięciu i tak dalej, aż do miejsca ostatnie go, które dawało jeden punkt. Poniższy ranking powstał w wyniku podliczenia punktów otrzymanych przez po szczególne tytuły. Demokracja w głosowaniu okazała się zbędna. Dom zły, niekwestionowany faworyt, wygrałby także przez aplauz. 3. Wojna polsko-ruska (2009) reż. Xawery Żuławski Wydawało się, że z adap tacji książki Doroty Mas łowskiej może wyjść tylko masło maślane. Tymczasem Żuławski potrafił ten „kawał lek ko nadpsutego literackiego mięsa” (jak podsumował powieść Świetlicki) tak sfermentować, przebudowując sjużet celem większego zapętlenia narracji i włączając biograficzne wątki z życia autorki, że paradoksalnie dostaliśmy kęs świeżego Chorizo con pimiento. Na dokładkę Borys Szyc – Silny punkt filmu. D.S. 4. Cztery noce z Anną (2008) 1. Dom zły (2009) reż. Jerzy Skolimowski reż. Wojciech Smarzowski Ponury obraz PRL-u, gdzie wszechwładne macki komu nizmu sięgają najgłębszej prowincji, łamią kariery, odbierają życia, a zbrodnię czynią niewyjaśnialną. Smarzowski w szczy towej formie! Mógł sięgnąć po laury na najznamienitszych festiwalach – szkoda, że nawet nie spróbował. J.P. 2. Rewers (2009) reż. Borys Lankosz Trzy kobiety, stali nizm, wszędobylska ubecja i zbrodnia w tle. Kolejny film martyrologiczny? Bynajmniej. Mo nochromatyczny obraz Borysa Lankosza kwestionuje czarnobiałe podziały na komedię i dramat, święte Matki Polki i kobiety upadłe. W zamian oferuje przyjrzenie się rewersom PRL-u, które więcej nam mówią o rodzimej historii i jej niuansach aniżeli filmowe apoteozy polskiego heroizmu à la Jerzy Hoffman. Dzieło debiutanta, za sprawą którego warto przeformułować hasło: „Pisarze do piór!” na „Młodzi filmow cy do kamer!”. G.W. 28 Powrót mistrza w wielkim stylu po milczeniu, które trwało tyle czasu, ile wymaga osiągnięcie pełnoletności. W efekcie Cztery noce z Anną to film dojrzały, przemyślany i satysfakcjonujący pod każdym względem: aktorskim (doskonali Kinga Pre is i Andrzej Steranko, którego potencjału polskie kino nie potrafi wykorzystać), wizualnym (zdjęcia nominowanego do Złotej Żaby Adama Sikory) i oczywiście reżyserskim (pyta nie, czemu autor nie został uhonorowany Złotymi Lwami, wciąż pozostaje aktualne). Kameralną historią o miłości Skolimowski udowadnia, że oszczędność słów kryje w sobie niewypowiedziane bogactwo emocji. adam 5. Róża (2011) reż. Wojciech Smarzowski Pr a g m a t yc z n y romans tragicz ny z II wojną światową i prze milczanym konf liktem etnicznym w tle. Tytułową Różę (Agata Ku lesza) posiadają wszyscy oprócz głównego boha tera (Marcin Dorociński), który za gwarancję bezpieczeństwa mieszka w jej domu złym. Mocny film, choć w eksponowa niu przemocy Smarzowski przekroczył granicę fabularnej funkcjonalności. Oby był to nowy rozdział polskiego kina historycznego, a twórcy Szkoły Polskiej mogli, za Ada mem Pawlikowskim w „Popiele i diamencie”, powiedzieć: „My żyjemy!”. B.S. 6. Las (2009) reż. Piotr Dumała 10. Młyn i krzyż (2011) reż. Lech Majewski Monochromatyczna, ascetycz na w formie i treści opowieść o asystowaniu umierającemu ciału. Piotr Dumała wychodzi z podziemi animacji i podobnie jak jego młodsi koledzy po fachu, Lechki i Konopka, pierwsze kroki w pełnometrażowej fabule stawia, trzymając się autobiograficznego wątku relacji z ojcem. Historię dwójki bohaterów prowadzi równolegle dwie ma ścieżkami – naturalistycznej rejestracji życia w niewiel kim mieszkaniu i metaforycznej wędrówki przez tytułowy las. Neomodernistyczny rodzynek w rodzimej produkcji. Oko 7. Essential Killing (2010) reż. Jerzy Skolimowski Zima. Północna Polska. Uciekinier z tajnego więzienia CIA, aby przeżyć musi zabijać. Walka o zachowanie człowieczeństwa wymaga jednak przemiany w zwierzę – czujne, skradające się, zaciekłe. Sensacyjna fabuła stała się dla Jerzego Skolimowskiego pre tekstem do humanistycznej analizy skutków niefrasobliwych decyzji politycznych. O.B. 8. Plac Zbawiciela (2006) reż. Krzysztof Krauze, Joanna Kos-Krauze Zapadająca w pamięć i nie pokojąco trafnie zobrazo wana historia ludzkiej samotności. Rodzina, nowe miesz kanie i praca, które początkowo wydają się znaczyć wszystko, ostatecznie okazują się stanowić jedynie schematy, w które człowiek bezwiednie się wpisuje. Wrażliwy i szczery film pokazujący realia funkcjonowania wielu polskich rodzin (na szczęście!) bez natarczywego moralizatorstwa. N.S. 9. Tatarak (2009) reż. Andrzej Wajda „Tatarskie ziele madwa za pachy”, Andrzej Wajdama pomysł na adaptację Iwasz kiewicza, ale pomysł na adaptację Iwaszkiewicza ma zbyt krótką formę. Zbyt krót ka forma ma twórcze konsekwencje. Krystyna Janda ma przeżycia po śmierci męża, przeżycia po śmierci męża mają literacką formę, literacka forma ma aktorski odpowiednik, a aktorski odpowiednik ma walor zbawiennej sztuczności. Scenografia ma staroświecką woń brzeziną ocie nionych dworków, a jeden z głównych bohaterów ma prostacko zdub bingowany głos. Mimo wszystko Wajda ma plusa za dostar czenie doznań zapachowych do nadwiślańskich kin. K.S. Jeśli ekranizacja dzieła malarskiego dowodzi ekscentryczności twórcy, to adaptacja eseju interpretującego obraz wydaje się być prawdziwym ewenementem. Lech Majewski z właściwą sobie dezynwolturą od twarza na komputerze i planie zdjęciowym Drogę krzyżową Bruegla, w którą wtłacza traktat o symbolice chrześcijańskiej, artystyczne dylematy samego Bruegla oraz plejadę przyprószonych siwizną gwiazd Holly woodu sprzed lat (z Rutgerem Hauerem na czele). Efekt jest olśniewający, choć pomysłu starcza na pół godziny – reszta to naddatek potrzebny do kategorii pełnego metrażu. M.S. Redakcja: Lucyna Adamska Olga Bielańska Katarzyna Borowiec Piotr Klonowski Aleksandra Koźmińska Fryderyk Kwiatkowski Ewa Kurzawa Joanna Łuniewicz Jakub Przybyło Krzysztof Siwoń Miłosz Stelmach Denis Stuła Natalia Stysło Barbara Szczekała Ewelina Wasilewska Grzegorz Wójcik Opieka: dr Magdalena Podsiadło Ilustracje i strona tytułowa: Piotr Klonowski klonichwast.wordpress.com Skład: Michał Bobrowski Podziękowania: Serdecznie dziękujemy za udzielenie dofinansowania dyrektorowi Instytutu Sztuk Audiowizualnych UJ Panu Profesorowi Tadeuszowi Lubelskiemu. 29