„Srebrna mądrość” – proza

Transkrypt

„Srebrna mądrość” – proza
Srebrna mądrość
Szaleńczy bieg. Ciemność, jasność. Ciepło, zimno. Spadł śnieg. Słony zapach, dobry
kierunek. Głód. Szelest, 7 metrów dalej. Powoli, po milimetrze. Zając. Skok. Ból.
Wszystko było jakieś zamglone, plecy bolały, kark mrowił. Było jasno.
- Wstawaj już. Musimy zdążyć do szkoły. A, i możesz mi wytłumaczyć, jak ósmy raz w tym
miesiącu udało ci się spaść z łóżka? Nie masz już pięciu lat - powitała mnie moja siostra,
córka diabła lubująca się w najgorszych torturach współczesnego świata. Budzeniu ludzi.
- Nie, nie mogę ci wytłumaczyć, kochana siostrzyczko. Jeśli to zrobię, to przestaniesz robić
mi śniadania - powiedziałam. Rzuciła mi spojrzenie godne wściekłego Chucka Norrisa. Bez
ociągania włożyłam ubrania, ominęłam większość rzeczy, które robią „szanujące się”
nastolatki i chwilę potem wybrałam się do szkoły.
Dzień minął jak zawsze. Nudno, spokojnie, głośno. Nie zainteresował mnie nawet
eksperyment - reakcja etanolu z kwasem octowym, choć było to pierwsze doświadczenie
chemiczne od początku gimnazjum. Pierwsze i zapewne ostatnie. Moją uwagę przyciągała
tylko nikła woń, delikatny zapach, który wyczuwałam na tyle krótko, że powinno być to
niemożliwe. Znałam go, ale nie wiedziałam czym jest, ani skąd się wziął. Po zajęciach
wróciłam do domu, wyłączyłam radio gotowe przywrócić do życia każdego, kto postanowił
się odprężyć i przygotowałam obiad. Jedną porcję zostawiłam w mikrofalówce, a drugą
zjadłam. Posprzątałam jako tako salon, w którym za wiele co prawda nie było, bo stała tam
tylko kanapa, stolik, półka na książki i telewizor włączany od święta. Był piątek, więc
chwyciłam książkę i zaczęłam czytać. Chciałam zaczekać na siostrę. W piątki zawsze wracała
późno.
Historia była ciekawa i tajemnicza, ale z czasem byłam coraz bardziej senna. W końcu
zasnęłam. Tej nocy śniły mi się błękitne oczy. Dzikie, piękne i niebezpieczne, gotowe zabić,
gdy ktoś je zlekceważy.
Było mokro, zimno. Tonęłam. Urwał mi się oddech.
- Pobudka! Pora wstawać, słońce za oknem, a dzień...- tyle zdążyła powiedzieć diablica,
zanim ją przewróciłam, biegnąc do łazienki. Oblała mnie wodą na pobudkę. O szóstej. W
sobotę. Nie wiem czym, jest to coś, co każe nazywać się Larą Berven, ale na pewno nie moją
siostrą.
- Wychodź, Sowo! Śniadanie czeka!
- Nie nazywaj mnie tak! Mam na imię Tory!
- Dlaczego? Przecież lubisz sowy. Kiedyś miałaś cały pokój w sowich rysunkach.
- Kiedyś, więc może przestań do tego wracać, bo powiem twojemu chłopakowi, że jeśli
zdecyduje się z tobą zamieszkać, będzie skazany na wstawanie o szóstej urozmaicone
trąbkami, wodą, klaksonami, syreną alarmową nad uchem i kuchenną perkusją powiedziałam, wychodząc już w suchych ubraniach.
- Nie zrobisz tego - jej źrenice zmniejszyły swoją objętość. Punkt dla mnie.
- Zrobię, jeśli nie pojedziesz ze mną nad morze i nie przestaniesz nazywać mnie sową - w
końcu to z siebie wykrztusiłam.
Morze nie było miłym tematem. Nasi rodzice zginęli podczas sztormu. Mieli rocznicę
ślubu. Wypłynęli w pogodny dzień. Nic nie wskazywało na to, że może się burzyć. My w tym
czasie byłyśmy u ciotki. Ja prawie nic nie pamiętam, bo miałam niespełna pięć lat, ale Lara
miała jedenaście. Wszystko pamiętała. Teraz, gdy minęło dziesięć wiosen, wciąż trudno jej
znieść słowo „morze”.
- Powiedziałam, że pojedziemy latem. Teraz wszystko jest zamarznięte.
- Nie chcę latem. Teraz wszystko jest piękne i białe. Ferie zaczynają mi się za półtora
tygodnia – cisza, jaka nastała po ostatnim zdaniu, wwiercała mi się w mózg. Nie ma nic
głośniejszego od ciszy.
- Nie ma po co, nawet nie popływasz.
- I tak nie popływam. Nie pozwolisz mi.
- Pojedziemy w latem.
- Skoro mamy pojechać latem, to czemu nie teraz? Nie uciekniesz przed tym. Muszę w końcu
zobaczyć plażę i wodę.
- Powiedziałam, nie - i tak skończyła się nasza rozmowa. Nie chciałam się dalej kłócić. Zaraz
po śniadaniu spakowałam torbę i wybrałam się na spacer. Przechadzałam się niedaleko lasku,
gdy mój nos wyłapał zapach ściółki. Byłam już blisko wejścia, pomyślałam - czemu nie.
Poszłam do zoo. Było około ósmej, więc normalni ludzie jeszcze spali. Miałam wszystkie
zwierzęta dla siebie. Najpierw oglądałam tak zwany przeze mnie sektor żółty (lamy, gepardy,
małpy, surykatki i wszystko, co potrzebowało ciepła), potem zielony (węże, pająki, krokodyle
i tego typu stworzenia). Na koniec zostawiłam sektor biały (jaki, żubry, lisy, zające, pingwiny
i inne zwierzęta odporne na zimno). Zatrzymałam się na chwilę przy zagrodzie z wilkami.
Żadnego nie było widać. Wszędzie był śnieg, więc mogły spać dłużej. Właśnie miałam iść
dalej, gdy jeden wyłonił się zza skały. Był stary. Niegdyś piękną, srebrną, błyszczącą sierść
zastąpiła szara, szorstka, gdzieniegdzie posklejana. Pysk wydawał się ciężki, a niebieskie
oczy, choć wciąż niebezpieczne, opowiadały długą, męczącą opowieść. Nie ruszał się, więc
naszkicowałam go. Gdy tylko skończyłam, spojrzał na mnie, zamachał leniwie ogonem i
odszedł. Uwielbiam wilki. Nie dlatego, że są ładne i puchate. One mają mądry wzrok, wiedzą
co robią.
Czekałam chwilę, mając nadzieję, że jeszcze jakiś się pokaże, ale kto chciałby
wstawać tak wcześnie oprócz mojej siostrzyczki? O ile nie jest to sprawa życia i śmierci,
odpowiedź brzmi - nikt. Zabrałam rzeczy i ruszyłam przed siebie. Musiałam już wracać, jeśli
nie chciałam słuchać kazania o nieodpowiedzialnym wychodzeniu bez uprzedzenia i
informacji, gdzie się wybieram. Piętnaście minut później ściągałam już buty w korytarzu,
słuchając nie kazania lecz półtoragodzinnego wykładu przerywanego krótkimi „wymianami
zdań”. W końcu udało nam się dojść do porozumienia. Konkretnie ja mam jej wszystko
mówić, a ona wyznaczy mi czas, który i tak przekroczę. Gdybym nie pytała o wyjazd
wszystko to byłoby zbędne. Lara jest zdecydowanie zbyt opiekuńcza.
Resztę dnia przesiedziałam, czytając przy oknie w salonie. Gdy zrobiło się ciemno,
zaczęłyśmy grać w planszówkę. Atmosfera trochę się rozluźniła i godzinę później poszłyśmy
spać. Śniłam o lesie i biegającej w nim srebrnej plamie o błękitnych ślepiach.
Spokój. Ciepło. Cisza. Żadnego dźwięku. Zdziwienie.
Leżałam w łóżku i nikt mnie nie budził. To nie było normalne. Powinnam zostać nagle
wyrwana z tego błogiego stanu, jakim jest sen, a nikt nawet mnie nie szturchnął. Wstałam i
przebrałam się. Gdy wychodziłam z pokoju uderzył we mnie zapach naleśników. To, że Lara
robiła śniadanie, nie było dziwne, ale nie obudziła mnie. Cały rytm dnia został zachwiany. To
nie było miłe.
- Czemu dałaś mi dzisiaj pospać? - spytałam zaspana.
- Żebyś męczyła się cały dzień, nie mając na nic siły.
- Bardzo zabawne. Chyba jednak wolę, jak mnie budzisz.
- Wiesz, myślałam nad tym, co wczoraj powiedziałaś o morzu. Chyba lepiej żebyśmy
pojechały teraz. Przynajmniej mi nie utoniesz.
- Lara...- nie spodziewałam się tego. Nie, to było po prostu niemożliwe.
- Jeśli teraz chcesz się wykręcić, to nie ma mowy. Zarezerwowałam już bilety i hotel.
Rozmawiałam też z twoją wychowawczynią. Zostało tylko się spakować.
- Nie żartuj.
- Nie żartuję. Jedz szybko i się pakuj. Mamy pół godziny, żeby dotrzeć na stację.
- Nie wiem dlaczego to robisz, ale dziękuję ci - uśmiechnęłam się i przytuliłam moją diablicę.
Godzinę później wychodziłyśmy z domu, a ja nie mogłam doczekać się morza. Jak
wygląda? Jak pachnie? Jaki naprawdę ma kolor? Nie zorientowałam się, kiedy dostałam bilet
do ręki. Warszawa – Gdańsk. Myślałam tylko o tym, że w końcu tam pojadę.
Podróż minęła spokojnie. Rozmawiałyśmy z Larą o szkole, łyżwach i innych
przydatnych lub nie, rzeczach. Dostałam nawet nowe przezwisko. Teraz zamiast „Sowo”
wołała do mnie „Wilku”. Wszystko przez to, że wrzuciłam do torby szkic. Stary wilk teraz
został moim wilkiem. Po paru godzinach dotarłyśmy do celu. Chciałam jak najszybciej
wybrać się na plażę, ale najpierw zostawiłyśmy rzeczy w hotelu i poszłyśmy na późny obiad.
Zrobiło się ciemno, a Lara nie chciała iść w nocy. Rozumiałam ją. Spacerowałyśmy jakiś czas
po Starym Mieście i wróciłyśmy zmęczone do pokoju. To był niesamowity dzień, a jutro miał
być jeszcze lepszy. Zasnęłam, gdy tylko moja głowa dotknęła poduszki. I nic mi się nie śniło.
Dźwięk. Ruch. Dotyk. Światło.
Ktoś coś mówił. Szturchał mnie. Chciałam jeszcze spać.
- Wilczku...Wstawaj, Wilczku, bo jedzenie ci ucieknie - dzisiaj budziła mnie jak aniołek.
- Już wstaję, tylko nie wiem, kim jesteś.
- Najpierw narzekasz, że cię budzę, a potem na to, że tego nie robię . Coś z tobą jest nie tak.
- Jestem wilkiem. Potrzebuję snu.
- No dobrze. Śpij sobie, a ja idę nad wodę - i tyle właśnie wystarczyło, żebym w dziesięć
minut była gotowa do wyjścia. W następne dziesięć udało nam się dotrzeć do tramwaju.
Przez podróż byłam zmuszona wysłuchać zasad bezpieczeństwa i gróźb do spełnienia, jeśli
zrobię coś nieodpowiedzialnego. Wysiadłyśmy na przystanku Brzeźno – Plaża. W powietrzu
było czuć sól. Ominęłyśmy parę sklepików i poszłyśmy ścieżką. Po obu stronach był las.
Drzewa i trawa były pokryte grubą warstwą śniegu.
- Chodźmy tędy. Morze pewnie będzie pięknie wyglądać z jakiegoś pagórka, a tu jest płaskopowiedziałam i wskazałam gęstwinę. Lara pomyślała chwilę i poszła za mną. Po chwili teren
zaczął się wznosić. Skręciłyśmy w kierunku szumu. Słony zapach przybierał na sile, było
słychać pisk mew.
- Czekaj - zatrzymałam się. - Opiszesz mi je? Chcę zobaczyć różnicę między opisami a
rzeczywistością.
- Różnicę? No dobra... Jest niebieskie, faluje... światło się od niego odbija. Morze jak morze.
- Poetką to ty nie zostaniesz.
- Nie mam tego w planach. Idziesz czy nie ?
Odgarnęłam kilka gałęzi i w końcu to zobaczyłam. Najpiękniejszy widok mojego
jeszcze krótkiego życia. Woda była srebrna, odbijała się delikatnym błękitem. Szum fal mógł
być kołysanką rozpuszczającą nawet najbardziej zlodowaciałe serca lub ostatecznym
ostrzeżeniem dzikiej natury. Ptaki, niczym obrońcy zaglądający w głąb duszy, pilnowały
swojej morskiej królowej. Morze było moim wilkiem. Starym i zmęczonym, żyjącym od
wieków. Nikt go nie zlekceważy . Nikt nie będzie go miał. Morze zawsze się obroni. Morze
jest mądre.