nr 7 - PDF Pismo Studenckie PDF

Transkrypt

nr 7 - PDF Pismo Studenckie PDF
MARZEC nr 3 (7)/2008 ISSN 1898-3480
a
i
d
e
m
o
a
w
t
i
B
Mi´dzy słowami
Gdzie si´ zacz´łam
ROZBIEGÓWK A
ROZBIEGÓWK A
Dziennikarz albo aktor
kierownicy działów:
dziennikarstwo – Alicja Bobrowicz
fotografia – Edyta Ganc
kultura – Anna Grzywacz
public relations - Anita Kowalska
zespół redakcyjny:
Emil Borzechowski, Tomasz
Betka, Jan Dąbkowski,
Anna Grzywacz, Agnieszka
Juskowiak, Magdalena Karst,
Marcin Łączyński, Alicja Matyja,
Magdalena Mikulska, Joanna
Maria Sawicka, Maria Skorupska,
Agnieszka Wójcińska,
Wioletta Wysocka
współpraca:
Jan Brykczyński, Tomasz
Borowski, Łukasz Cwojdziński ,
Urszula Ginalska, Kasper Grubba,
Marzena Indra, Patrycja Mic,
Maciej Pisuk, Maria I. Szulc
stały felieton:
Andrzej Zygmuntowicz
Dwa truizmy w jednym zdaniu:
media nie istniałyby bez dziennikarzy, a dziennikarze nie istnieliby
bez mediów. Tak zwana oczywista
oczywistość. Czyżby? A może w ramach ćwiczeń umysłowych popróbować wyobrazić sobie media bez
dziennikarzy?
Pogląd, zgodnie z którym to dziennikarze decydują o obliczu mediów,
o ich poziomie merytorycznym, jest
tak samo prawdziwy, jak opinia,
że świetne filmy powstają dzięki
znakomitym aktorom. I w jednym,
i w drugim zdaniu tkwi ziarno prawdy. Ale tylko ziarno. Przecież media
kształtowane są tak naprawdę
przez wydawców i redaktorów,
a filmy przez producentów i reżyserów. Zarówno redaktorzy, jak i reżyserzy, używają dziennikarzy i aktorów jak narzędzi do kształtowania
swoich wizji i swoich dzieł.
Oczywiście, to dziennikarze, jako
autorzy tekstów czy filmów dokumentalnych i aktorzy jako uczestnicy scen oglądanych na ekranie,
występują jako gwiazdy medialne.
Powstaje nawet wrażenie, że to oni
są podmiotami całego tego rynku
obiegu informacji i rynku kultury filmowej. Tymczasem technika, głównie cyfrowa, rozwija się w takim
tempie i kierunku, że wyeliminowanie z gry owych podmiotów i gwiazd
może okazać się tylko kwestią czasu. Animacja cyfrowa osiąga taki
stopień realizmu, że nieodległy
jest czas, kiedy żywi aktorzy (czytaj: gwiazdy, pozostali się nie liczą)
sprzedawać będą tylko swój wizerunek, resztę zrobią za nich graficy
pod kierunkiem reżysera. Zresztą
przykład Lary Croft pokazuje, że
można wypromować na gwiazdę
postać absolutnie wirtualną. Także
dziennikarz jako odkrywca i zdobywca informacji powoli odchodzi
do lamusa. W Internecie, jak się
dokładnie przyjrzeć, powstają całe
„wytwórnie wiadomości”, dostarczające mediom gotowy, niepodpisany imieniem i nazwiskiem autora,
produkt. To prawdziwe „dziennikarstwo zbiorowe”, poprzez które społeczeństwo informuje samo siebie
bez pośrednictwa zawodowych
żurnalistów. Dostarczycielem cząstkowych informacji staje
się w tym systemie
każdy członek społeczności podłączony
do sieci. Do ich przetworzenia i puszczenia w obieg potrzebni
są tylko redaktorzy.
A co z dziennikarzami,
którzy występują na
żywo w programach
informacyjnych oraz
widowiskach typu
talk-show? Nie ma problemu – mogą
ich z powodzeniem zastąpić bezrobotni aktorzy. Jest tylko problem
z samymi dziennikarzami. Nie będą
w stanie – a na pewno większość
z nich – zastąpić aktorów.
To tylko zabawa w wizję z gatunku
science-fiction, albo – jak kto woli
– umysłowa prowokacja. Może warto się nad nią chwilę zastanowić,
kiedy z różnych ust i spod różnych
piór padają podniosłe słowa o posłannictwie czy powołaniu dziennikarza bądź aktora. O misji, jaką im
Miałam szczęście do dobrych
nauczycieli. Najpierw był Wojciech Mann, który nauczył mnie
radia. Potem Maciej Pawlicki,
który uświadomił, że chcę być
rozliczana ze swojej pracy, z tego
jak myślę, jak opisuję świat, a nie
z tego, jakie sukienki noszę. Wśród
moich zawodowych mistrzów
znalazł się także Andrzej Wojciechowski. Wszystko, co wiem
o robieniu wywiadów, wiem właśnie od niego. Prowadziłam „Klub
Radia Zet”, po każdym „Klubie”
Wojciechowski mówił, co robię źle.
Nigdy nie mówił, co robię dobrze.
Dawał uwagi: „nigdy nie zadasz
wszystkich pytań, skup się na
kilku” albo „w każdej odpowiedzi
zawarte jest twoje kolejne pytanie”. Kilka razy do mnie zadzwonił,
przychodzi spełniać w społeczeństwie. O „kapłaństwie słowa”, jako
najwyższym stopniu odpowiedzialności, wręcz o brzemieniu, które
dziennikarz/aktor musi dźwigać.
Nadciągająca era informatyczna
z cyfrową wersją kultury i sztuki
bez litości weryfikuje takie postawy, czasami wręcz je ośmiesza.
Owszem, „kapłani słowa” będą potrzebni, ale jako ciekawostki, jeszcze jeden medialny towar, ale nie
jako wzór do upowszechnienia.
rys. Maria I. Szulc
redaktor naczelny:
Paweł H. Olek
rys. Łukasz Cwojdziński
Zbigniew Żbikowski
REDAKCJA
projekt graficzny i skład DTP:
Karol Grzywaczewski
korekta: Joanna Maria Sawicka
Karolina Korwin-Piotrowska:
WYDAWCA:
Instytut Dziennikarstwa
Uniwersytetu Warszawskiego
koordynator wydawcy:
Grażyna Oblas
druk: Agora
nakład: 10 tys. egz.
Nie b´d´ prezenterkà.
B´d´ inteligentna.
adres redakcji:
PDF pismo warsztatowe
Instytutu Dziennikarstwa UW
ul. Nowy Świat 69, pok. 51
(IV piętro),
00-046 Warszawa,
tel. 022 5520293,
e-mail: [email protected]
wysłuchała Magdalena Karst
dyżury redakcyjne:
wtorek, środa, czwartek
14:00-18:00
Kolegia: każda środa godz. 19:00
Zapraszamy do współpracy
w redakcji i biurze reklamy
Pochodzę z rodziny dziennikarzy. Mój dziadek, Jan Piotrowski,
był dziennikarzem Polskiego
Radia. Czy dziennikarstwo mam
we krwi? – tego nie wiem. Wiem
natomiast, że kiedy zdawałam na
historię sztuki, myślałam raczej
o karierze naukowej. Nie przypuszczałam, że w ciągu kilku lat
zmieni się ustrój. W moim życiu
osobistym też zaszły zmiany: miałam wyjechać do Anglii, nie wyjechałam. Tydzień później zobaczyłam ogłoszenie w „Życiu codziennym”. Wojciech Mann i Krzysztof
Materna zakładali „Radio Kolor”
i szukali ludzi.
więcej tekstów w portalu
internetowym: www.redakcja24.pl
scenariusz: Uuulala
R EK L A M A
02
po którym dowiedziałam się, że za
tydzień mam zdjęcia. Tak trafiłam
do „Filmidła”. I do telewizji. Już na
samym początku mojej współpracy z TVP zaczęto mi sugerować, żebym została prezenterką.
Pomyślałam sobie: wow, będę
czytać program. I wtedy Maciej
Pawlicki wezwał mnie do siebie
i powiedział coś, co zapamiętam
do końca życia: „ Teraz podejmiesz
ważną decyzję. Tylko dobrze się
zastanów – chcesz być prezenterką czy chcesz być inteligentna?”.
To było bardzo dobre pytanie, pytanie, które trzeba sobie zadać na
dzień dobry. Chyba parę osób sobie go nie zadało i teraz ma problem. Pawlicki otworzył mi oczy.
Pomyślałam, że jeżeli mój absolutny idol, Wojciech Mann,
poszukuje współpracowników,
to chciałabym zostać jednym
z nich. Nigdy nie zapomnę chwili,
gdy kilka dni po pierwszym castingu, usłyszałam w słuchawce
jego głos: „Karolinko, przyjdź na
próbę mikrofonu”. To były dla mnie
Himalaje. Upadłam z wrażenia.
W ogóle nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się zaczyna w moim
życiu. „Radio Kolor” to był najlepszy wydział dziennikarstwa, jaki
mogłam mieć. Przez pierwsze pół
roku zostaliśmy poddani totalnej burzy mózgów. Nie pytaliśmy
o pieniądze. Mieliśmy szansę
uczyć się od najlepszych i chcieliśmy to wykorzystać. Mann z Materną powtarzali nam, że naszym
największym atutem jest to, że
nic nie umiemy. „Jesteście młodzi,
czyści, nieumoczeni w czymkolwiek, nieskażeni komunizmem. To
wy przejmiecie media w tym kraju” – powtarzali jak mantrę, mobilizowali do dalszej pracy. Dla nas
była to wizja surrealistyczna, ale
gdy dziś włączam TVN 24 i widzę
moich kolegów z jednego biurka,
to myślę sobie, że coś było na rzeczy. Zmiana pokoleniowa w mediach dokonywała się na naszych
oczach. I z naszym udziałem.
W Warszawie startowały kolejne
rozgłośnie radiowe: „Radio Kolor”,
„Wawa”, „Zetka”. Z radia brało się
narybek do gazet i telewizji.
W „Radiu Kolor” przygotowywałam i prowadziłam magazyn filmowy. Jednym z gości był Maciej
Pawlicki, ówczesny szef miesięcznika „Film”. Kiedy został szefem
telewizyjnej „Jedynki”, zadzwonił
do mnie i powiedział: „Przygotowujemy program o filmie. Nie
wyobrażam sobie, że mógłby się
odbyć bez ciebie. Ale nie mogę ci
nic obiecać”. Poszłam na casting,
pamiętam jego chrapliwy głos. To
były ważne rozmowy.
Podstawą tego zawodu jest
ciekawość drugiego człowieka.
Każdy nosi w sobie historię. Rolą
dziennikarza jest tę historię opowiedzieć. Można zrobić fajny wywiad z babcią, sprzedającą kwiatki
na ulicy, i beznadziejny z gwiazdą
Hollywoodu. W mojej pracy najbardziej lubię spotkania z ludźmi.
Na przykład każda rozmowa z Krystyną Jandą to jest totalna jazda
bez trzymanki. Mój pierwszy ważny wywiad? Z Krzysztofem Kieślowskim. Był moim idolem. „Podwójne życie Weroniki” widziałam
z osiem razy. Miałam świadomość,
że rozmawiam z wielkim artystą.
Nigdy nie zapomnę jego cudownego zdziwienia: „Boże, ona widziała
wszystkie moje filmy!”.
W Polsce próbuje się robić
z dziennikarzy gwiazdy medialne. Sesje zdjęciowe, wywiady.
Mnie tego rodzaju sukces nie interesuje. Tak naprawdę sukces
w tym zawodzie przychodzi każdego dnia i umiera wraz z zachodem słońca. Mnie słowo „sukces”
źle się kojarzy.
Może dlatego, że miesięcznik
„Sukces” okazał się moją porażką. To była porażka względem ludzi, z którymi pracowałam, a którzy okazali się sprzedawczykami
pozbawionymi kręgosłupa moralnego. To była porażka ludzka,
nie zawodowa, bo zawodowo nie
mam sobie nic do zarzucenia. Ale
nie rozczulam się nad sobą, tylko
wyciągam wnioski. Każde walnięcie dupą o ziemię jest po coś.
Misja – najbardziej wyświechtane, sprostytuowane, ubrudzone
szambem codzienności słowo.
Ale misja jest w dziennikarstwie
potrzebna, bo to jest zawód, który ma ludziom tłumaczyć świat.
Przez nasze ręce, oczy i mózgi
przechodzą
informacje.
Dzięki tym informacjom ludzie maja
szansę poznać i zrozumieć świat.
W dziennikarskiej misji ukrytych
jest wiele znaczeń: żeby nie kłamać, żeby weryfikować to, czego
nie jesteśmy pewni, ale także, żeby
wierzyć swojej intuicji i inteligencji.
I czekam na chwilę, kiedy w Polsce
zacznie się odróżniać dziennikarzy od media workerów. Z całym
szacunkiem, każdy debil potrafi
opracować materiał agencyjny.
Dziennikarstwo to jest zaglądanie
pod powierzchnię rzeczy i zdarzeń,
wchodzenie głębiej. Moim zdaniem
nie można tego zawodu uprawiać
bez poczucia misji. Może to naiwne, może idealistyczne. Ale lubię
w sobie ten idealizm.
Studiowanie dziennikarstwa to
strata czasu. Nauka dziennikarstwa polega na tym, że bierze się
Genka, daje mu mikrofon, kamerę
i mówi: rób. Nigdy nie zapomnę
swoich pierwszych materiałów
w „Radiu Kolor”, masakra. Ale jak
miałam się uczyć, jak nie na żywym organizmie? To jedyna metoda. Stąd ten potworny stres,
który temu towarzyszy. To jest
zawód, w którym młodego adepta trzeba przez pierwsze dwa lata
traktować jak ostatniego psa,
przeczołgać przez gówno i szambo. Bo jeżeli on to przeżyje, będzie mógł stać na dwóch nogach
i jeszcze będzie w stanie spojrzeć
w oczy temu, który go sponiewierał, to znaczy, że się nadaje. Ze
mną nikt się nie patyczkował. Ale
my byliśmy fajterami. Rzygaliśmy
do koszy na śmiecie ze zmęczenia,
ale się nie poddawaliśmy. A teraz
co? – płacze, histeria. Dziennikarstwo to zawód, w którym jest się
w pracy dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, przez wszystkie dni w roku.
Na pełnych obrotach. Jak ktoś
tego nie rozumie, to powinien zostać księgową. Bo księgowa wychodzi z pracy o szesnastej.
03
Raport
Raport
DZIENNIK ARSTWO
O polskich mediach publicznych
znów jest głośno. Tradycyjnie już
za sprawą polityków, a nie wybitnych dzieł sztuki realizowanych
pod patronatem TVP i Polskiego
Radia. Rządowy projekt nowelizacji
ustawy o radiofonii i telewizji wywołał poruszenie i skrajne opinie
wśród klasy politycznej, ekspertów
i uczestników rynku medialnego.
Na czym naprawdę polega wizja nowego ładu medialnego autorstwa
Platformy Obywatelskiej? Gabinet
ministra skarbu, Aleksandra Grada.
Słychać telefon. Dzwoni premier
Tusk z poleceniem: „Olek, musisz
wyrzucić Urbańskiego. Masz na to
dwanaście godzin”. Jeśli minister
miałby jakiekolwiek wątpliwości,
jak to zrobić, to nowelizacja ustawy
podpowiada mu w bardzo prosty
sposób: z ważnych powodów minister skarbu może w każdej chwili
odwołać dowolnego członka zarządu polskiego radia czy telewizji.
Przed taką przyszłością mediów
publicznych ostrzegał Jacek Kurski, poseł Prawa i Sprawiedliwości.
W poprawionym projekcie nie znaleźliśmy już zapisu o kompetencjach ministra skarbu w zakresie
powoływania władz TVP i Polskiego
Radia. Czy oznacza to jednak, że
prezes Urbański nie musi się obawiać telefonów premiera do ministra? Pomimo poprawek propozycja
Platformy nadal budzi wiele emocji.
Idea
Jakie są podstawowe założenia
twórców nowelizacji? – Nowelizacja
pozwoli na odpartyjnienie mediów
publicznych oraz stworzy jasne
i przejrzyste zasady wyłaniania
władz mediów publicznych – przekonuje posłanka PO Iwona Śledzińska-Katarasińska, przewodnicząca
sejmowej Komisji Kultury i Środków
Przekazu. – Celem koalicji rządzą-
Bitwa o media
rys. somato.blox.pl
Tomasz Betka
DZIENNIK ARSTWO
cej pozostaje przejęcie kontroli nad
mediami publicznymi. Zwróćmy
uwagę, jak niewiele ustaw przygotowała ona od początku kadencji.
Jednak ustawa medialna była nowelizowana w wielkim pośpiechu.
To najlepiej świadczy o intencjach
autorów tego projektu – twierdzi
z kolei Jan Dziedziczak, poseł PiS.
Debata sejmowa nad ustawą medialną była niezwykle burzliwa. Po
kilkugodzinnych kłótniach i wzajemnych oskarżeniach, nie osiągnięto porozumienia. Projekt został
przegłosowany przez koalicję przy
wyraźnym sprzeciwie Prawa i Spra-
Brytyjski i francuski model urzędu
regulującego rynek medialny
Brytyjski Office of Communications (OFCOM) połączył
w jednym urzędzie kompetencje kilku istniejących wcześniej
ciał regulacyjnych rynku medialnego System nowej regulacji
charakteryzuje się minimalną ingerencją regulatora oraz naciskiem na samokontrolę nadawców. OFCOM ma jednocześnie
dbać o przestrzeganie standardów jakości i przyzwoitości w
mediach, standardów technicznych, jak też zapewniać wysoki
poziom konkurencyjności i dobrą kondycję ekonomiczną sektora mediów elektronicznych i telekomunikacji.
Polski system regulacyjny wzorowany jest na modelu francuskim, gdzie głównym regulatorem jest CSA (Conseil Superieur
de L’Audiovisuel – Najwyższa Rada Środków Audiowizualnych).
CSA przyznaje koncesje stacjom prywatnym, mianuje prezesów państwowych kompanii radiowych i telewizyjnych oraz
ustala standardy programowe.
Źródło: http://www.krrit.gov.pl, 15 marca 2008 roku.
04
wiedliwości oraz wstrzymaniu się
od głosu Lewicy i Demokratów.
Zgodnie z konstytucją, ustawa trafi
teraz w ręce Senatu.
Kontrowersyjna Rada
Największe zmiany nowelizacja
przewiduje w strukturze i funkcjonowaniu Krajowej Rady Radiofonii
i Telewizji. Postuluje zwiększenie jej
składu z pięciu do siedmiu członków – trzech powoływałby Sejm,
a po dwóch Senat i prezydent.
Członkami Rady mogłyby zostać
osoby mające co najmniej dwie
rekomendacje wyższych uczelni,
stowarzyszeń twórców lub ogólnokrajowych organizacji samorządu
dziennikarskiego. Krajowa Rada wyłaniałaby w konkursach członków
rad nadzorczych oraz członków
zarządów. Obecnie członkowie zarządów są powoływani przez rady
nadzorcze, o składzie których decyduje z kolei KRRiT. W projekcie PO
pozycja Rady zostaje jednak osłabiona. Jej kompetencje koncesyjne
zostałyby przeniesione do Urzędu
Komunikacji Elektronicznej. UKE
nakładałby również kary pieniężne
na media, które łamią warunki koncesji. Krajowa Rada mogłaby jedynie sprawować kontrolę programową nad nadawcami. Zdaniem prof.
Tadeusza Kowalskiego, specjalisty
od ekonomiki mediów i przewodniczącego Rady Nadzorczej TVP SA
w latach 2004-2005, znaczenie
koncesji jest obecnie wyolbrzymione. – W technologii cyfrowej koncesje będą sprawą drugorzędną. Peł-
Co dalej z projektem nowelizacji Platformy,
czyli możliwe scenariusze legislacyjne
Projekt nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji został przyjęty przez Sejm 18 marca 2008 r. Droga tego projektu do
ogłoszenia w Dzienniku Ustaw może się okazać jeszcze bardzo daleka. Po uchwaleniu ustawy przez Sejm przekazywana
jest ona do Senatu. Senat może przyjąć ustawę w całości,
uchwalić poprawki lub przyjąć ją bez zmian. Sejm ma prawo
odrzucić ustalenia Senatu bezwzględną większością głosów.
Parlamentarny etap postępowania legislacyjnego, ze względu
na istnienie koalicji większościowej, powinien zakończyć się
bez większych problemów. W następnej kolejności ustawa
przechodzi w ręce prezydenta, który może ją skierować do
Trybunału Konstytucyjnego w celu zbadania zgodności ustawy z konstytucją. Jeśli prezydent nie skorzysta z tego prawa,
może zastosować weto prezydenckie. Aby je przełamać, Sejm
potrzebuje większości 3/5 głosów. Dopiero po przełamaniu
weta prezydent jest zobowiązany podpisać ustawę i zarządzić
jej ogłoszenie w Dzienniku Ustaw.
nią one istotną rolę w przypadku
niedoboru jakiegoś dobra, wtedy
są potrzebne precyzyjne regulacje.
Jednak media idą w kierunku bogactwa i różnorodności zasobów. Nic
nie wskazuje na to, aby ta tendencja uległa zmianie – uważa.
Witold Kołodziejski, przewodniczący KRRiT, bardzo krytycznie
ocenia zmiany postulowane przez
Platformę. W jego oficjalnym stanowisku możemy przeczytać m.in.,
że wykreślając z obecnej ustawy
zapis mówiący o tym, iż Krajowa
Rada stoi na straży wolności słowa w radiu i telewizji, pozbawia się
ją „kompetencji, polegających na
przeciwstawianiu się wszelkim formom jawnej lub ukrytej cenzury czy
jakiejkolwiek kontroli treści przekazów”. Kołodziejski uważa również,
iż „upoważnienie w ustawie o radiofonii i telewizji Prezesa UKE do
wydawania aktów wykonawczych
jest niezgodne z Konstytucją RP”,
ponieważ katalog podmiotów upoważnionych do wydawania rozporządzeń jest w niej określony, ma
charakter zamknięty i nie obejmuje
prezesa UKE.
Poseł Dziedziczak również krytykuje ograniczenie kompetencji
Dwa lata temu w Sejmie, czyli ustawa medialna PiS
cja tak zasadniczego zredukowania
znaczenia i samodzielności Krajowej Rady zawarta jest w projekcie
poselskim. Przyjęcie tego projektu
zasadniczo bowiem zmniejszyłoby
wpływ i kontrolę Parlamentu w sferze radiofonii i telewizji.
Stanowisko mediów komercyjnych
nie jest już tak jednoznaczne. Karol Smoląg, rzecznik Grupy TVN,
odpowiada dość asekuracyjnie.
– Rynek medialny w Polsce potrzebuje szeroko zakrojonych zmian
legislacyjnych. Oczekujemy, że
parlamentarna większość wywiąże się z zapowiedzi przedstawienia
kompleksowej nowelizacji ustawy
o radiofonii i telewizji.
29 grudnia 2005 r. zakończył się parlamentarny etap pracy
nad tzw. ustawą medialną rządzącego wówczas Prawa i Sprawiedliwości, która wywołała nie mniejsze kontrowersje niż
obecny projekt Platformy Obywatelskiej.
Ustawa wprowadziła istotne zmiany w strukturze i kompetencjach Krajowej Rady. Jej skład został zmniejszony z 9 do
5 członków. Swoistym novum był wybór przewodniczącego
Rady przez prezydenta (wcześniej wyboru dokonywali jej
członkowie). Wiele emocji w środowisku dziennikarskim wzbudził zapis o inicjowaniu przez Krajową Radę działań w zakresie
etyki dziennikarskiej – przez wielu odbierany jako otwarcie
furtki dla cenzury. Nowelizacja wprowadzała również automatyczne przyznawanie koncesji nadawcom społecznym.
Według opozycji celem tego artykułu było faworyzowaniem
Radia Maryja. Z dzisiejszej perspektywy niezwykle ciekawe
wydaje się jeszcze jedno postanowienie. Ustawa zlikwidowała
też Urząd Regulacji Telekomunikacji i Poczty. W jego miejsce
utworzony został… Urząd Komunikacji Elektronicznej.
Już po wejściu ustawy w życie Rzecznik Praw Obywatelskich,
Andrzej Zoll, zaskarżył ją do Trybunału Konstytucyjnego.
W marcu 2006 r. TK uznał niektóre zapisy ustawy za niezgodne z konstytucją, w tym wybór przewodniczącego Rady przez
prezydenta, inicjowanie przez Krajową Radę działań w zakresie
etyki dziennikarskiej oraz uprzywilejowanie nadawcy społecznego. Trybunał odrzucił natomiast oskarżenie o niekonstytucyjny tryb uchwalenia ustawy.
Krajowej Rady na rzecz Urzędu.
– Nie można zapominać, że w pierwotnym projekcie PO szef UKE miał
być mianowany przez premiera.
Ten punkt został wykreślony dopiero po zdecydowanym proteście
opozycji i przedstawicieli mediów
– podkreśla. A następnie dodaje.
– Bardzo niebezpieczne jest skupienie tylu istotnych uprawnień
w dziedzinie mediów w rękach
jednej osoby. Należy myśleć przyszłościowo. Regulacje w tej materii
powinny uwzględniać każdą ewentualność, nawet tak hipotetyczną,
że za kilka lat szefem Urzędu będzie na przykład polityk Samoobrony – podsumowuje Dziedziczak.
Wśród ekspertów nie brakuje jednak opinii, iż warto dążyć do powołania jednego regulatora rynku
medialnego. – Warto stworzyć
jeden urząd kompleksowo regulujący rynek mediów. Wzorcowym
przykładem takiego rozwiązania
jest brytyjski Office of Communications. UKE ma aparat techniczny,
aby przejąć większą odpowiedzialność za media. Jednak warunkiem
dobrego funkcjonowania każdego
Koniec abonamentu
= koniec misji?
regulatora rynku medialnego jest
niezależność szefa oraz całego
urzędu – twierdzi medioznawca,
prof. Janusz Adamowski. Na wzorzec brytyjski powołują się również
twórcy projektu.
Co na to media?
Nadawcy publiczni nie kryją swego
rozczarowania propozycjami Platformy. Rzecznik Polskiego Radia,
Tadeusz Fredro-Boniecki, nie ma
wątpliwości. – Ten projekt sprowadza się do wymiany władz mediów
publicznych. Natomiast powoływanie się na rekomendację uczelni
wyższych i środowisk twórczych
przy doborze członków KRRiT jest
obciążone poważną wadą – to nie
będą rekomendacje dla osób, które
znają się na zarządzaniu, dla menedżerów. Swoje zastrzeżenia zgłaszają też eksperci prawni TVP. Według nich projekt, choć deklaruje, że
zmierza do „odpolitycznienia Rady”,
jednocześnie pozbawia ją kompetencji na rzecz organu rządowego,
czyli Prezesa UKE – czytamy w ekspertyzie prawnej telewizji. – Zdziwienie budzi także fakt, iż propozy-
Sprawa kompleksowej nowelizacji
dzieli środowisko medialne jeszcze bardziej, niż będąca aktualnie
w parlamencie ustawa. Zwłaszcza
propozycja zniesienia abonamentu
radiowo-telewizyjnego. Według pomysłu Platformy, media publiczne
miałyby być finansowane z Funduszu Misji Publicznej. Ten nowy twór
otrzymywałby fundusze od Ministerstwa Kultury i innych resortów,
a także od nadawców prywatnych.
– W tej chwili to tylko pomysł – tłumaczy posłanka Śledzińska-Katarasińska. – Musi nastąpić zmiana.
Olbrzymie pieniądze, jakimi dysponuje prezes Urbański, muszą podlegać umowie, większej kontroli – wyjaśnia. Ta idea nie zaskarbia sobie
jednak wielu zwolenników.
– Abonament, jako opłata spoza
budżetu, będąca daniną obywateli,
powoduje, że właścicielem mediów
publicznych jest całe społeczeństwo. W momencie zniesienia abonamentu i wprowadzenia dotacji
budżetowych, likwiduje się tę formułę – media publiczne stają się
państwowe – uważa rzecznik Polskiego Radia. – Poza tym, jaka jest
gwarancja, że w budżecie znajdą
się pieniądze na media publiczne,
kiedy brakuje ich na służbę zdrowia
i wiele innych rzeczy? – zastanawia
się Fredro-Boniecki. Wątpliwości ma
również prof. Kowalski, podkreśla
jednak złe funkcjonowanie obecnego systemu. – Abonament w Polsce
uległ degeneracji. Po pierwsze przez
tzw. syndrom gapowicza – przekonanie, że płacą tylko frajerzy. Po
drugie, przez wyłączenia od płacenia abonamentu dla niektórych ka-
Oceny publicznych i prywatnych stacji telewizyjnych i radiowych
Oceny
TVP
Polsat
TVN
Polskie
Radio
RMF FM
Radio Zet
Dobra
82%
81%
81%
76%
76%
74%
Zła
13%
10%
5%
7%
3%
2%
Trudno
5%
10%
14%
17%
22%
24%
Źródło: www.cbos.pl, badanie zrealizowano w dniach 4-7 stycznia 2008 roku
na liczącej 890 osób reprezentatywnej próbie dorosłych mieszkańców Polski.
tegorii osób, ale bez rekompensaty
dla nadawców. We Francji państwo
rekompensuje nadawcom straty,
jakie ponieśli z powodu zwolnienia
osób starszych z płacenia abonamentu – zaznacza profesor.
Prywatne poczucie misji
Otwarte pozostaje pytanie o wywiązywanie się obecnych nadawców publicznych z wypełniania
działalności misyjnej, na którą
zgodnie z prawem powinny być
przeznaczane środki uzyskane
z opłaty abonamentowej. Prof.
Adamowski mimo wszystko uważa, iż media publiczne stracą na
zniesieniu abonamentu. – Zwłaszcza radio, w którym wpływy z abonamentu stanowią podstawowe
źródło utrzymania. Dlatego należy
pomyśleć o rozsądnej rekompensacie dla stacji radiowych. Telewizja
jakoś sobie poradzi. Warto jednak
pamiętać, że obecnie to radio jest
o wiele bardziej misyjne niż telewizja – podkreśla.
Sposób na weryfikację misyjnej
działalności nadawców publicznych
proponuje LiD. Posłowie tego klubu
zgłosili do nowelizacji poprawkę
o wprowadzeniu licencji programowych. – Chcemy, żeby KRRiT podpisywała z zarządem TVP i Polskiego
Radia umowę, w której wyraźnie
określono by, jak ma wyglądać ich
misja publiczna. Rada byłaby wyposażona w mechanizmy kontroli
i weryfikacji. Problem w tym, że
Platforma chce wyraźnie ograniczyć rolę Krajowej Rady - wyjaśnia poseł LiD Andrzej Celiński.
Ostatecznie poprawka przepadła
w sejmie.
Nieoficjalnie wiadomo, że zwolennikiem wsparcia finansowego
mediów publicznych, przy jednoczesnym ograniczeniu przez te
media emisji reklam, są nadawcy
komercyjni. Liczą oni na przepływ
reklamodawców do swoich stacji,
w momencie nałożenia ograniczeń
na TVP. – Potrzeba zmiany systemu finansowania telewizji publicznej nie budzi wątpliwości, bo jest
wystarczająco dużo przykładów
potwierdzających jego patolo-
giczny charakter. Nie domagamy
się jednak likwidacji abonamentu.
Najważniejsze jest, by pomoc publiczna kierowana do TVP – jak każde
publiczne pieniądze – była wykorzystywana pod ścisłą kontrolą
i wyłącznie na realizację zadań
o charakterze misyjnym – zaznacza
Karol Smoląg, rzecznik Grupy TVN.
– W sprawie finansowania misyjnej
działalności mediów publicznych
bardzo trudno znaleźć dobre rozwiązanie. Nie ulega wątpliwości, że
wymaga ono pogłębionej dyskusji
– podsumowuje prof. Kowalski.
Polska rzeczywistość
Piotr Zaremba, publicysta „Dziennika”, wyraził niedawno przekonanie,
że Platformie bardziej opłaca się
osłabić media publiczne, niż przejmować nad nimi kontrolę, ponieważ
wzmocni to media prywatne, które
są bardziej przychylne partiom liberalnym. Można się też zastanawiać,
jaką siłę miałby ten argument, zamieniając w nim Platformę na PiS
oraz zastępując osłabianie mediów
publicznych osłabianiem mediów
prywatnych.
Funkcjonowanie sektora mediów
publicznych w Polsce jest dalekie
od ideału. Niezależnie od dominującej w sejmie większości. To stwierdzenie nie powinno dzielić rodzimego środowiska medialnego, a tym
bardziej rodzimej sceny politycznej.
Eksperci są zgodni, że potrzebny
jest ruch do przodu. Społeczeństwu pozostaje wierzyć w szczerość intencji prawodawców.
W ciągu najbliższych tygodni
przekonamy się, czy nowelizacja
PO wejdzie w życie. A jeśli tak, to
w jakim kształcie. Niewykluczone, że oglądać będziemy, rzadko
u nas praktykowane, przełamywanie przez sejm prezydenckiego
weta. Następnie przekonamy się,
w jaki sposób litera prawa będzie
stosowana w praktyce. Z doświadczenia ostatnich lat możemy
przypuszczać, że będzie miało to
większe znaczenie niż suche zapisy
lepszej czy gorszej ustawy.
Ustawa medialna Platformy w pigułce
Najważniejsze zmiany zawarte w tzw. nowelizacji ustawy
medialnej Platformy Obywatelskiej:
• zwiększenie z pięciu do siedmiu liczby członków Krajowej Rady,
• wprowadzenie zapisu o obowiązku uzyskiwania przez członków Krajowej Rady co najmniej dwóch rekomendacji wyższych uczelni, stowarzyszeń twórców lub ogólnokrajowych
organizacji samorządu dziennikarskiego,
• wybór członków rad nadzorczych oraz zarządów mediów
publicznych przez Krajową Radę na podstawie jawnie przeprowadzanych konkursów,
• przejęcie większości kompetencji Krajowej Rady przez Urząd
Komunikacji Elektronicznej, w tym w zakresie: przyznawania
koncesji, kontroli nadawców (z wyłączeniem kontroli programowej) oraz przyznawania i odbierania statusu nadawcy
społecznego,
• powoływanie prezesa UKE przez Sejm na wniosek premiera
(obecnie prezesa UKE mianuje premier),
• zniesienie obowiązku koncesjonowania platform satelitarnych.
05
Zapisz to, Kisch!
Zapisz to, Kisch!
DZIENNIK ARSTWO
DZIENNIK ARSTWO
nie jest. To ważne dla siły rozmowy.
Wywiad jest starciem. W reportażu
przeciwnie – liczy się wtopienie,
wysłuchanie rozmówcy, nieprzerywanie mu. Wywiad to sytuacja dużo
uczciwsza, czysta. Przy autoryzacji
rozmówca zawsze może coś wyrzucić. Natomiast w tym reportażu miałam poczucie, że występuję
jako sprytny dziennikarz podpuszczający ludzi. Pukałam do drzwi,
nie zadawałam pytań, tylko mówiłam na przykład, że wiem, że kogoś
nie było na spotkaniu urządzanym
przez księdza na temat całej sprawy. I pytałam czy chce wiedzieć,
co było. A potem otwierałam mój
laptop i czytałam. Zresztą w laptopie notowałam też to, co mi mówili.
To był 2001 rok, ludzie nie kojarzyli
jeszcze, że jak naciskam klawisze,
to coś piszę. A notowanie długopisem kompletnie ich peszyło.
■ Ta metoda działała?
Czytałam im moje notatki z akt procesu z 1953 roku. A oni jak nie lubili
jakiegoś sąsiada, to choć zaprzeczali, że żadnego mordu nie było,
mówili na przykład, że on gwałcił
własne córki, to czemu nie miałby
zgwałcić Żydówki. O sobie zawsze
twierdzili, że nic z tym wspólnego
nie mieli. To była strasznie nieprzyjemna i ciężka praca.
Praca nad książką „My z Jedwabnego” to
cztery lata wyjęte z życia. Miałam jednak
poczucie, że robię coś ważnego. Dla mnie
milczenie na temat tej zbrodni to jakby
ponowne morderstwo tamtych ludzi. Chciałam
przywrócić ich pamięć – opowiada Anna Bikont.
Anatomia zbrodni
z Anną Bikont rozmawiała Agnieszka Wójcińska
fotografia Jan Brykczyński
■ Weszła pani w tematykę
Jedwabnego bardzo głęboko.
Najpierw był reportaż „My
z Jedwabnego”, potem powstała
książka pod tym samym tytułem.
Od czego się zaczęło?
Anna Bikont: Od książki Grossa
„Sąsiedzi”. Wiedziałam, że ma się
ukazać, i zaproponowałam mojemu
szefowi Adamowi Michnikowi, że
pojadę do Jedwabnego. On wtedy
uznał, że tego tematu nie należy ruszać, bo na pewno nie jest prawdą.
Nie zgodził się na mój wyjazd.
■ Naprawdę?
Tak. Poczułam się z bardzo źle
z tym, że czegoś nie mogę zrobić.
Wzięłam urlop z „Gazety” i pojechałam tam na własną rękę. Do tego
czasu zdążyły się ukazać w „Rzeczpospolitej” bardzo dobre reportaże Andrzeja Kaczyńskiego. I wiele
tekstów w lokalnej prasie – gdańskiej i łomżyńskiej.
■ Nie bała się pani, że po jednym,
drugim, trzecim tekście temat
się wyczerpał – bomba już
wybuchła?
Miałam wrażenie, że to jest temat
wielki i mroczny. Na początku nie
interesowało mnie odtworzenie hi-
06
storii, co potem w końcu zrobiłam.
Chciałam się dowiedzieć, co się
dzieje z miasteczkiem, w którym
przez 60 lat milczano, albo gdzieś
mówiono po cichu, ale coś takiego
nigdy nie wyszło na jaw. Całe miasteczko w spisku – jak to wygląda.
Zdarza się, że słyszymy o miejscu,
gdzie na przykład mąż zamordował
żonę, a cała wieś to ukrywa. Ale
żeby ukryć zamordowanie połowy
miasteczka przez połowę miasteczka. Jak w ogóle można żyć
w Jedwabnem po czymś takim?
A z czasem to się okazywało coraz
bardziej mroczne.
■ Trafiła pani na jeden z wielkich
tematów reporterskich.
Tak mnie to wciągnęło, że spędziłam nad tym właściwie cztery lata
mojego życia. Cztery lata jeżdżenia, szukania świadków i pisania.
Moje dzieci mówią, że w tamtym
czasie na każdą rzecz dawałam
przykład z Jedwabnego. To na
pewno najważniejsza książka, jaką
napisałam.
■ Jak pani szukała swoich
bohaterów w Jedwabnem?
Zaczęłam od śledzenia prasy
lokalnej. Dużo się z niej dowiedziałam. Nawet jeśli były tam nieprawdziwe czy zakłamane informacje,
były też nazwiska, a właściwie
w większości inicjały. Na początku
siedziałam więc w Łomży z książką
telefoniczną Jedwabnego i szukałam na przykład Haliny P. z ulicy
Łomżyńskiej. Jedwabne ma trzy
tysiące mieszkańców. To jest do
ogarnięcia. Książka telefoniczna
miasteczka to tylko kilka stron.
Poznałam ją bardzo dobrze.
■ Chodziła pani potem do tych
ludzi?
Tak. Oprócz tego w starej części
Jedwabnego pukałam od drzwi do
drzwi. To było najmniej przyjemne.
Bardzo szybko okazało się, że ludzie nie są skłonni nic powiedzieć
w sytuacji, gdy ktokolwiek z sąsiadów widział, że weszłam. Trzeba
było odwiedzać ich po zmroku.
Na szczęście zaczynałam pracę
nad tym materiałem w listopadzie, więc zmierzchało koło drugiej, trzeciej. Pamiętam jednak, że
potem, wiosną i latem to był duży
problem. Nikt nie chciał ze mną
rozmawiać w ciągu dnia.
■ Przecież nie ujawnia pani
w tekście ich tożsamości. Wiele
osób pojawia się tylko pod
pierwszą literą nazwiska.
W reportażu bardzo ważna jest
strona etyczna. My wyjeżdżamy
z miejsca, o którym piszemy, bohaterowie zostają. Dlatego nikogo
nie namawiałam do podawania
personaliów. Przeciwnie, zawsze
mówiłam, że nie będę o tym pisać,
nie powiem nikomu, że u kogoś
byłam. Właściwie tylko jedną osobę namówiłam, by wystąpiła pod
pełnym nazwiskiem – Stanisława
Przechodzkiego. Wychował się
w Jedwabnem, jego rodzina mieszkała przy Rynku. Potem został
dyrektorem Podlaskiego Ośrodka
Zdrowia. Był kimś stamtąd, kto zaszedł bardzo wysoko. Wydawało mi
się, że jego głos będzie ważny i znaczący, więc istotne jest, by dało się
go rozpoznać. Myślałam, że to mu
nie może zaszkodzić, bo mieszka w
Łomży. Efekt był taki, że w Jedwabnem zaczęto o nim opowiadać najgorsze rzeczy – na przykład, że jego
rodzice mają złote zęby po Żydach.
Nagle stracił pracę. Z kolei Halinę P.
po naszej rozmowie pobiła siostrzenica, u której mieszkała.
■ To musiało być dla pani ciężkie?
Ryszard Kapuściński mówił, że reporter powinien być dobrym człowiekiem, który słucha z empatią
innych ludzi i stara się uruchomić
w nich dobro, żeby chcieli się podzielić swoimi doświadczeniami.
Ten szlachetny model reportażu
przy pracy nad Jedwabnem w większości przypadków kompletnie
się nie sprawdzał. Bardzo często
miałam raczej poczucie, że jeżeli
udało mi się z kimś porozmawiać, to
nie dlatego, że uruchomiłam w nim
dobro, tylko wręcz przeciwnie – zło.
Czułam się bardzo niedobrze z tym,
że podpuszczam ludzi, ale bez tego
nic bym nie wydobyła.
■ Jak pani to robiła?
Szybko nauczyłam się, że ludzi
strasznie stresują pytania. Jak
się zada pytanie, zamykają się.
Szczególnie, że chodziło o Żydów,
a ja byłam z „żydowskiej” gazety.
W Jedwabnem zobaczyłam, jak różna jest struktura robienia wywiadu
i pisania reportażu. W wywiadzie
trzeba umieć zadać bardzo dobre
pytania i kontrować wypowiedzi,
żeby nie wyszło na to, że zgadzamy
się z naszym rozmówcą, jeśli tak
■ Najcięższa musiała być chyba
rozmowa z braćmi Laudańskimi,
ostatnimi żyjącymi mordercami?
Gdybym robiła z nimi wywiad
i mogła im powiedzieć w twarz, co
o nich sądzę, a oni mogliby mnie
wyrzucić i poszczuć psami, sytuacja byłaby czysta. Ale siedziałam
tam naprzeciwko nich i wiedziałam,
że pod powiekami mają te sceny,
myślą kogo zamordowali, zgwałcili.
A ja jem pyszne pierniczki przez nich
upieczone, które stają mi w gardle,
wsłuchuję się w ich opowieść i miło
uśmiecham. Kiedy przyjechałam po
raz pierwszy, najstarszy z braci czekał na mnie na uliczce prowadzącej
do domu. Jego pierwsze pytanie
dotyczyło nazwiska panieńskiego
mojej matki. Ona miała polskie panieńskie nazwisko, bo zmieniła je
w czasie wojny. Ale gdyby miała żydowskie, to wiem, żebym skłamała.
Miałam poczucie, że to całkowicie
zakłamana sytuacja. Oni mieli swoje zdanie o „Gazecie”, ale uważali,
że mnie przechytrzą, opowiedzą
swoją wersję.
Byli tacy zadowoleni z siebie – udane życie, udane dzieci, udane wnuki. A ja musiałam tego spokojnie
słuchać. To było upokarzające. Miałam zarezerwowany hotel w Piszu,
gdzie mieszkali. Mimo zimy i potwornie oblodzonej drogi wróciłam
do Warszawy, bo nie byłam w stanie
spać w tej samej miejscowości.
■ Inne osoby chciały z panią
rozmawiać?
Byłam na przykład umówiona z Mieczysławem K., uroczym starszym
panem, dyrektorem muzeum. Pochodził spod Jedwabnego, widział
i wiedział różne rzeczy. Był skłonny
ze mną rozmawiać. Ale kiedy przyjechałam do niego do muzeum, był
przestraszonym, trzęsącym się
człowiekiem. W sekretariacie siedziała wnuczka Laudańskich, która
przyszła w jakiejś sprawie. Dla niego to był znak.
■ Jak w mafii.
Dokładnie, jak na Sycylii. On już
wiedział, że Laudańscy wiedzą.
Niesamowite było, że oni kontrolują
miasto. Dotarłam jakimś sznurkiem
do tego człowieka, a oni w tym
sznurku mieli swojego informatora
i teraz straszyli mojego rozmówcę.
Jednocześnie ze mną rozmawiali
niesamowicie uprzejmie. Jeździłam
do niego półtora roku, zanim się otworzył i coś mi opowiedział.
■ Jadąc tam występowała pani
jako Anna Bikont czy Anna
Bikont, reporterka „Gazety
Wyborczej”?
To właściwie najbardziej trefna
rzecz, którą robiłam. Czasami występowałam jako dziennikarka
„Gazety”, a czasami mówiłam bardzo niewyraźnie nazwisko i dodawałam, że jestem z prasy. Wtedy
czułam się bardzo nie w porządku.
Ale wiedziałam, że jak powiem, że
jestem z „Gazety Wyborczej”, to
koniec. Raz miałam taką sytuację,
w której myślałam, że zostanę pobita. W Białymstoku spotkałam się
z człowiekiem, który siedział za
działalność w Narodowych Siłach
Zbrojnych. NSZ w tym rejonie zajmowały się głównie mordowaniem
Żydów, z Niemcami specjalnie nie
walczyły. Oczekiwał dziennikarki
z gazety typu „Nasz Dziennik”. I tak
mnie traktował, mówił „te żydki”.
W pewnym momencie zorientował
się, że nie mówię jego językiem.
Mimo że się uśmiechałam i udawałam, że wszystko jest świetnie.
Nagle zaczął pokrzykiwać – skąd
pani jest i zamachnął się na mnie.
Przestraszyłam się, że zaraz mi wyszarpnie moje notatki. Złapałam je,
wzięłam płaszcz z korytarza i wybiegłam z tego domu, zostawiając
otwarte drzwi.
■ To wszystko wydaje się mocno
dwuznaczne. Czy reporter ma
prawo tak robić?
Czy tak powinno się zdobywać
informacje? Nie jest to dla mnie
jasne. Powtarzałam sobie, że mam
misję w napisaniu tego tekstu.
A jednak czułam się głupio. Najgorzej wobec tych osób, które opowiadały mi prawdę, a potem bały
się w nocy, bo dostawały pogróżki.
Jednej pani po rozmowie ze mną
grożono przez telefon. Strasznie
się bała. W końcu uruchomiono na
wysokim szczeblu śledztwo i okazało się, że dzwoniła jej przyjaciółka
i straszyła ją zmienionym głosem.
■ A pani nikt nie przekuł opon
albo nie podrapał lakieru na
samochodzie?
Nie. Nawet w pewnym momencie
zaczęłam się zastanawiać, jak to
możliwe. Dlaczego czegoś takiego
mi nie robią. Zdarzało mi się co pewien czas, że na rynku ktoś, przechodząc, splunął mi pod nogi i powiedział – ty żydowico. Potem pomyślałam, że oni są tchórzami i atakują tylko starsze osoby, które nie
mogą im nic zrobić. Wiedzieli, że jak
mi przekłują opony, to natychmiast
zawiadomię policję albo przyjedzie
ktoś z Warszawy ustalić sprawcę.
Czułam się chroniona jako dziennikarz. Nawet jak chodziłam tam po
nocy, nie miałam poczucia, że to
wymaga ode mnie odwagi. Odwagi
wymagały rozmowy z ludźmi.
■ Co panią podtrzymywało w
postanowieniu, by jednak się tą
sprawą zajmować?
Były dwie przyczyny. Po pierwsze
miałam poczucie, że to milczenie, kłamstwo, to jakby powtórne
morderstwo tych ludzi. Chciałam
odtworzyć przedwojenny plan Jedwabnego i wskazać, kto gdzie
mieszkał, żeby oni znów zaistnieli.
Chciałam przywrócić ich pamięć.
Po drugie strasznie przywiązałam
się do moich pozytywnych postaci – państwa Dziedziców, których
dziadkowie ukrywali Żydów, burmistrza Godlewskiego, starającego
się postawić tablicę pamiątkową,
na której napisana byłaby cała
prawda, tych starszych mieszkańców, którzy starali się opowiedzieć
mi jak było naprawdę. To były nadzwyczajne, odważne osoby, które
czekały na moje wizyty.
■ Jak pani rozmawiała z ludźmi
z Jedwabnego?
Starałam się słuchać ich i zobaczyć,
że mają własną historię, którą chcą
opowiedzieć do końca i po swojemu,
a nie tak, jak bym chciała zadać pytania. Uważam, że nie należy przełamywać mechanizmów obronnych
rozmówcy, tylko cierpliwie słuchać
wszystkich opowieści i próbować
naprowadzać go bliżej tematu.
Anna Bikont (ur. 1954 r.). Ukoƒczyła Wydział Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie póêniej pracowała. W latach 70.-tych działaczka opozycji demokratycznej. Współzało˝ycielka „Tygodnika Mazowsze”. W 1989 r. była w zespole
zało˝ycielskim „Gazety Wyborczej”, w której od tego czasu pracuje. Zaczynała
od wywiadów politycznych i dziennikarstwa Êledczego. Z czasem zaj´ła si´
reporta˝em. Współautorka ksià˝ek „I ciàgle widz´ ich twarze. Fotografie ˚ydów
Polskich”, Warszawa 1996; „Wisławy Szymborskiej pamiàtkowe rupiecie, przyjaciele i sny” (napisana wraz z Joannà Szcz´snà), Warszawa 2003. Autorka ksià˝ki
„My z Jedwabnego”, Warszawa 2004. Za teksty o Jedwabnem publikowane
w „Gazecie Wyborczej” dostała Nagrod´ Press, a za ksià˝k´ nominacj´ do Nike
i nagrodà Polityki za najlepszà pracà historycznà roku. Ostatnia jej ksià˝ka „Lawina
i kamienie. Pisarze wobec komunizmu”, Warszawa 2006, napisana wraz z Joannà
Szcz´snà, dostała Wielkà Nagrod´ Fundacji Kultury.
■ Tylko jak? Co pani robiła,
żeby na przykład Laudańskich
naprowadzić na te wątki, które
faktycznie panią interesowały?
Zadawałam pytania nieinwazyjne.
Na przykład, gdy oni mówili, że to
wszystko zrobili Niemcy, a Polacy
byli tylko marionetkami w ich rękach, pytałam – a te marionetki, co
one były zmuszone robić? Wchodziłam w ich dyskurs, a nie mój własny.
■ W czasie tej rozmowy też pani
notowała na laptopie?
To był jedyny przypadek, w którym
nagrywałam. Oni powiedzieli, że
mogę. Uważali, że i tak wygrają, ich
prawda będzie górą. Pewnie mieli
do tego podstawy. Zostali wysłuchani w Radiu Maryja. Ich wersję
publikowały regionalne gazety. Nawet „Rzeczpospolita” wydrukowała oburzający artykuł pracownika
muzeum w Oświęcimiu, który pisał
o bohaterstwie jednego z braci
w czasie pobytu w obozie i o tym,
że jakiś Żyd podważa dobre imię
bohatera narodowego. Mieli więc
poczucie, że są w stanie manipulować prasą. Uważali, że się przebiją. I przebili się. To zresztą w ogóle
jest problem, czy nagłaśniać takie
osoby. Przez to, że to się ukazało
w Gazecie, różne osoby z pism
prawicowych, z Radia Maryja, dowiedziały się, że oni są w Piszu,
zaczęły do nich przyjeżdżać. Oni
stali się znani w świecie, który ich
akceptował. Można powiedzieć, że
ja ich wylansowałam i to jest bardzo poważny problem. Za każdym
razem w „Gazecie” zastanawiamy
się, gdzie jest granica nagłaśniania
takich wątpliwych osób.
■ W filmie Sławomira Grynberga
„Dziedzictwo Jedwabnego” mówi
pani, że właśnie w Jedwabnem
najsilniej odczuła pani swoją
żydowską tożsamość. Co pani
miała na myśli?
Zawsze wydawało mi się, że moje
żydostwo jest wartością dodaną.
Jestem Polką, jestem też Żydówką. A tu zobaczyłam, że większość
osób uważa mnie za osobę obcą.
To było strasznie nieprzyjemne
uczucie i dziwne. Nie mówię tylko
o prostych ludziach z Jedwabnego,
dla których Żyd jest synonimem
wszelkiego zła. Ale także o osobach wykształconych, na przykład
z IPN-u, które mówiły, że nie będę
obiektywna z racji mojego pochodzenia. Spotkałam się z opiniami, że
wolałabym, żeby tej zbrodni dokonali Polacy, a nie Niemcy. Nie wiem,
czemu miałabym tak myśleć, skoro
jestem polską Żydówką. Przecież to
absurdalny pomysł. Ale wielu osobom nie wydawał się absurdem.
■ Co w pani, jako reporterce,
zmieniła praca nad Jedwabnem?
Minęło już cztery czy pięć lat, a ja
nie zrobiłam od tego czasu żadnego reportażu. Tak strasznie mnie to
zmęczyło. Przedtem pisałam dużo
reportaży, uwielbiam tę formę.
Teraz robię wywiady, piszę teksty
publicystyczne. Ale gdybym mogła
cofnąć się w czasie, zabrałabym
się za to jeszcze raz. Uważam, że
zrobiłam coś ważnego w życiu. Zawsze przyjemnie jest mieć takie
poczucie.
Co czyta Anna Bikont?
Ostatnio czytam „èródła do
badaƒ nad zagładà ˚ydów na
okupowanych ziemiach polskich”
Aliny Skibiƒskiej, „The Lost.
A Search for Six of Six Millions”
Daniela Mendelsohna, „Prowincja
noc. ˚ycie i zagłada ˚ydów w
dystrykcie warszawskim” Barbary
Engelking, Jacka Leociaka
i Dariusza Libionka, „Call it Sleep”
Henry’ego Rotha (powieÊç
o ˝ydowskim Lower East Side
w Nowym Yorku na poczàtku XX
wieku) oraz „C’etait ainsi. 19391943. La vie dans le guetto de
Varsovie” Ionasa Turkova.
Jak widaç moje ostatnie lektury
sà doÊç monotematyczne, czego
nikomu nie polecam.
R EK L A M A
07
Ogłoszenia
Drugi plan
DZIENNIK ARSTWO
DZIENNIK ARSTWO
Dokładnie przeczytaj ostatni numer miesięcznika „Press” (okładka obok) i odpowiedz
na 4 poniższe pytania:
1. Do jakiego pisma pisze Katarzyna Pakosińska- była dziennikarska,
a obecnie działająca w Kabarecie Moralnego Niepokoju
2. Jaką markę samochodów reklamuje Joanna Brodzik?
3. W jakim amerykańskim programie telewizyjnym „zagrał” dezodorant Axe?
4. O ile spadła sprzedaż „Dziennika od maja
2006 do grudnia 2007?
Spośród prawidłowych odpowiedzi, nadesłanych przed 15 kwietnia 2008 roku, rozlosujemy jedną
półroczną prenumeratę miesięcznika „Press” oraz książkę „Grand
Press. Dziennikarskie hity”.
Na zgłoszenia czekamy pod adresem: [email protected]
Grand Press 2002-2006 – zbiór
najlepszych materiałów dziennikarskich (materiały telewizyjne, radiowe na dołączonych
CD), nominowanych i nagrodzonych
w konkursie dziennikarskim Grand Press,
organizowanym przez wydawnictwo Press.
Można je zamówić na stronie wydawnictwa
www.press.pl/prenumerata, e-mail:
[email protected] lub telefonicznie 061
861 66 14 UWAGA! Dla studentów specjalna
oferta rocznej prenumeraty miesięcznika
„Press” – 12 numerów w cenie 5 (69 zł).
Serwis prasowy Parlamentu Europejskiego organizuje seminarium dla
dziennikarzy poświęcone sprawozdaniom o powrocie imigrantów do krajów
pochodzenia (raport Webera, o którym
więcej na stronie serwisu) oraz o sytuacji
w ośrodkach dla imigrantów. Seminarium
odbędzie się 6 i 7 maja w Brukseli. Parlament Europejski zwraca koszty podróży
samolotem i wypłaca uczestnikom
seminarium dietę. W zgłoszenia należy
umieścić imię, nazwisko, datę urodzenia, nazwę redakcji, numer telefonu,
rekomendację szefa redakcji i przykłady
opublikowanych materiałów związanych
z tematyką seminarium.
Zgłoszenia należy nadsyłać
do 15 kwietnia 2008 roku.
www.europarl.europa.eu/warszawa
[email protected]
Libertas et Auxilium
Prezes UOKiK wraz z Centrum im. Adama
Smitha oraz Stowarzyszeniem Dziennikarzy Polskich zaprasza dziennikarzy
prasowych i radiowych do udziału
w konkursie na najlepsze teksty oraz
audycje poświęcone tematyce ochrony
konkurencji i ochrony konsumentów.
Jury uhonoruje dziennikarzy prezentujących najwyższy poziom merytoryczny
i warsztatowy, a w długiej perspektywie
– przyczyniających się do podniesienia
poziomu dziennikarstwa ekonomicznego
w Polsce. Przyznane zostaną dwie rów-
norzędne nagrody – w kategorii artykułów
i audycji. Dziennikarze mogą zgłaszać swoje
teksty (w tym rozpowszechniane za pośrednictwem Internetu) oraz audycje radiowe
i telewizyjne, opublikowane bądź wyemitowane w 2007 roku. Laureaci nagród otrzymają 10 tys. złotych brutto.
Zgłoszenia należy nadsyłać do
11 kwietnia 2008 roku. www.uokik.gov.pl,
[email protected]
PRezentacja, PRezencja,
czy sPRzedaż?
Już za kilka dni ruszają zapisy na cykl szkoleń
pod hasłem „wyPRomuj siebie”, przygotowany z myślą o studentach zainteresowanych
tematyką public relations. Dzień Szkoleń
„wyPRomuj siebie”, organizowany przez
członków organizacji studenckiej AIESEC
odbędzie się 9 kwietnia br. na terenie Kampusu Głównego UW. To okazja do pogłębienia
wiedzy oraz konfrontacji ze specjalistami,
zajmującymi się zagadnieniami PR-u na co
dzień. Tematyka szkoleń obejmuje: zarządzanie wizerunkiem własnym, techniki NLP,
zarządzanie kryzysem, PR w Internecie,
tworzenie wizerunku marki i PR w praktyce.
Dla uczestników przewidziane są nagrody,
m. in. kurs technik NLP.
Więcej informacji na www.uw.aiesec.pl/pr
Grand Press Photo 2008
Miesięcznik Press organizuje Ogólnopolski
Konkurs Fotografii Prasowej, do udziału
w którym zaprasza zawodowych fotoreporterów oraz freelancerów. Można zgłaszać
fotografie w pięciu kategoriach: wydarzenia,
ludzie, życie codzienne, sport, przyroda
– osobno za zdjęcia pojedyncze, osobno za
fotoreportaże. Zgłoszone fotografie muszą
być wykonane między 1. kwietnia 2007 roku
a 31. marca 2008 roku. Przewodniczącym
jury jest w tym roku amerykański fotoreporter Eric Grigorian, zwycięzca World Press
Photo 2003. Pozostali jurorzy, to Wojciech
Druszcz, Chris Niedenthal, Piotr Wójcik
i Krzysztof Wójcik. Autor Zdjęcia Roku
– otrzyma aparat Nikon D3 z obiektywem.
Nagrodzone zostaną także zwycięzcy nagród w pięciu kategoriach.
Zgłoszenia należy nadsyłać do 5 kwietnia
2008 roku www.grandpressphoto.pl
V edycja PRaktykuj za granicą
Już niedługo można składać prace do I etapu
konkursu PRaktykuj za granicą, w którym
nagrodami głównymi są miesięczne staże
w agencjach Fleishman-Hillard w Londynie,
Hill&Knowlton w Brukseli i Weber Shandwick
w Brukseli wraz z przelotami i rocznymi
prenumeratami magazynu Brief. Uczestnikami konkursu mogą być studenci znający
język angielski, a ich zadaniem jest przygotowanie strategii czy koncepcji na jeden
z trzech tematów związanych z Fundacją
Anny Dymnej „Mimo Wszystko”.
Zgłoszenia należy nadsyłać
do 4 kwietnia 2008 roku.
http://www.instytut.com.pl/konkurs08
[email protected]
R EK L A M A
OpowieÊci z koperty
W przestronnym pokoju przy Wilczej
w Warszawie codziennie wychodzi na jaw
kilkanaście ludzkich dramatów. Wszystko za
sprawą Anity Czerskiej z redakcji „Cieni
i Blasków” oraz „Sekretów serca”, która uwalnia je
z zaklejonych kopert i skrzynki elektronicznej.
O czym czyta najczęściej?
O murze przez ó kreskowane.
Joanna Maria Sawicka
Może ciężko to sobie wyobrazić, ale
„mór” ma prawie tyle samo zwolenników, co „mur”. Autorzy listów mają
dość swobodne podejście do zagadnień poprawnościowych, podobnie
jak estetyki nadsyłanych tekstów.
Część z nich nadaje się raczej na
materiał badawczy dla grafologa,
ale cóż, taka praca. Anita Czerska
musi codziennie pokonać niejeden
„mór”, bo, a nuż, za którymś kryje się
pouczająca historia z morałem.
Kolej rzeczy
Anita Czerska czyta listy do redakcji od siedmiu lat. Z miesięcznikami
współpracowała już wcześniej, jako
autorka publikowanych opowiadań. Kolor ścian pokoju, w którym
pracuje, zdecydowanie kontrastuje
z tym, o czym piszą czytelnicy, bo
ich świat rysuje się raczej w szarych
barwach. – To właściwie moja pierwsza praca po długiej przerwie, bo do
tej pory zajmowałam się domem
– mówi Anita. Jest matką trzech
nastoletnich córek, ale tylko jedna
z nich zagląda do „Cieni i Blasków”
i „Sekretów serca”. – Przegląda
i komentuje – stwierdza Czerska.
Dużo większe zainteresowanie
przejawia natomiast sąsiadka Anity, która czyta każdy numer od deski do deski. Czasem ktoś z redakcji
słyszy, jak obce osoby opowiadają
sobie jakąś historię z miesięcznika.
– To miłe, bo ja ten list wybrałam
i przekazałam dalej – mówi z uśmiechem Anita.
Z redakcyjnego okna widać jedno
z wielu śródmiejskich podwórek,
a nie odrestaurowane fasady warszawskich kamienic. – Nasze teksty muszą być prawdziwe, bo tego
oczekują czytelniczki – kwituje
Czerska.
Ludzie listy piszą
Najczęściej swoimi przeżyciami
chcą dzielić się kobiety. – Mężczyźni piszą rzadko, dlatego staramy
się ich doceniać – przyznaje Anita
Czerska. Wśród autorów można wyróżnić kilka grup. Teksty nastolatek
są zwykle infantylne i oparte na
schemacie „poznałam go, zaszłam
w ciążę, a on mnie zostawił”. – Są
tam oczywiście jakieś emocje, ale
niezrozumiałe dla osoby z zewnątrz
– stwierdza. Piszą też gospodynie
domowe w średnim wieku, często
niewykształcone. Ich opowieści
są zazwyczaj chwiejne językowo
i niechronologiczne, ale za to prawdziwe. Są jeszcze osoby, które piszą, ale nie bardzo wiadomo, po co.
Przysyłają relacje z podróży, teksty
publicystyczne, telenowele, bajki
o hrabinach kompletnie oderwane
od rzeczywistości. „Cienie i Blaski”
i „Sekrety serca” to nie miejsca na
debiuty literackie. Zdarzają się też
wierszokleci, którzy proszą redakcję o krytycznoliteracką ocenę
swojej twórczości. – Nikt tutaj nie
ma takich kompetencji. Publikujemy tylko prozę pisaną w pierwszej
osobie. Odsyłamy ich do innych tytułów, ale takich miejsc jest bardzo
niewiele – mówi Anita.
Ludzie chętnie przysyłają swoje
zdjęcia, bo uważają, że bez tego ich
opowieść jest niepełna. Są rysunki,
kolorowe nalepki, czy... kartki na
mięso. Chęć podzielenia się wspomnieniami sprzed lat bywa tak
silna, że nic nie może stanąć jej na
przeszkodzie. Pewna staruszka podyktowała list wnuczce, bo sama
straciła wzrok.
Zwrotów nie przyjmujemy
Nie każdy potrafi pogodzić się
z porażką. Jedna z czytelniczek,
z wykształcenia polonistka, uznała, że jej opowiadanie powinno zostać nagrodzone. Wraz z uczniami
dokonała wnikliwej analizy wydrukowanych w ostatnim czasie prac,
i stwierdziła, że wyszły spod pióra
jednego autora, a cały konkurs
był zwykłym oszustwem. – Pewnie dlatego, że wszystkie trafią
później do tego samego redaktora
– stwierdza Czerska. Niepocieszona czytelniczka nie podpisała się,
więc nie było wiadomo, którego
tekstu dotyczyła osobliwa reklamacja. Innym razem zadzwoniła
żona, przekonana o tym, że jedno
z opowiadań o zdradzie przesłał
jej mąż. Chciała poznać nazwisko
autora, by ostatecznie rozwiać
wątpliwości.
Redakcja „Cieni i Blasków” oraz „Sekretów serca” prowadzi też rubrykę
„Szukam przyjaciół” i „Kącik samotnych serc”. By zamieścić ogłoszenie, konieczne są ksero dowodu
osobistego i trochę uczciwości.
– Nasza sekretarka ma w małym
palcu wszystkie adresy zakładów
fot. Joanna Maria Sawicka
Seminarium o imigrantach
Anita Czerska od siedmiu lat czyta listy do redakcji „Sekretów serca” oraz „Cieni i ļBlasków”
karnych, bo panowie często pomijają ten fakt i zamieszczają tylko
nazwę ulicy, na którą ma przyjść
korespondencja. Jeśli otwarcie się
do tego przyznają, to wtedy możemy zamieścić taki anons – wyjaśnia Czerska. Kiedyś do „Sekretów
serca” zawitała policja, bo jeden
z amantów okazał się oszustem,
który naciągał nieświadome niebezpieczeństwa samotne kobiety.
Opowiem wam moją historię
Nie każdy tekst da się przeczytać
i zwyczajnie odłożyć. Do redakcji
napisała kobieta molestowana
w dzieciństwie przez ojca. Nie podpisała się. Historia była na tyle poruszająca, że redakcja postanowiła
ją odnaleźć i skontaktować z fundacją, która pomaga ofiarom przemocy seksualnej. Potem bardzo
wzruszona i wdzięczna zadzwoniła
z podziękowaniami. Większość autorów jest anonimowa, a ich opowieści osadzone są w bliżej nieokreślonej rzeczywistości. Ale są
też tacy, na których listy się czeka. Co parę miesięcy do redakcji
przychodzi stary, pożółkły zeszyt.
W środku 16 kartek – każda starannie zapisana. O autorce wiadomo tylko tyle, ile można wywnioskować z jej opowiadań. Mieszka
na wsi, jest niewykształcona. Nie
są to wybitne popisy prozatorskie,
bo język jest raczej prosty. Każdy
z zeszycików zapełniał się dość
długo... widać jak zmieniały się kolory atramentu, kiedy wypisywał
się długopis. – Ta pani zawsze ma
coś ciekawego do powiedzenia
– dodaje Anita.
Czytanie jest męczące, bo większość listów napisano odręcznie.
Anita czyta za jednym razem nie
więcej niż 20 tekstów, potem robi
sobie przerwę. - Kiedy mam wątpliwości, czy jakieś opowiadanie jest
dobre, pytam o zdanie koleżankę przyznaje. Do dalszej obróbki trafia
i tak tylko pięć proc. tego, co każde-
go miesiąca nadsyłają czytelnicy.
Czasem trzeba przebrnąć przez kilkanaście marnych opowiadań, żeby
wyłowić perełkę, ale warto – uważa
Anita Czerska.
„Droga z piekła do piekła”
(...) Choć długo nie chciałem się do tego przyznać, z upływem lat
coraz częściej lejce wyślizgiwały mi się z dłoni. Wyślizgnęły się całkiem, kiedy na półtora roku wszedłem w bliską zażyłość z heroiną.
Cierpiałem wówczas na typowe dla pijaków dolegliwości gastryczne, a znękany alkoholem organizm przestał już reagować na leki.
– Trzeba przyhamować z wódeczką, bo nie doczeka pan czterdziestki – ostrzegał lekarz.
Akurat wtedy napatoczył się pewien znajomy, który przekonywał mnie, że kontrolowane stosowanie narkotyku pozwoli wydatnie
ograniczyć picie. (...)
„Cienie i Blaski” nr 3/2008
„Wybacz mi i zapomnij”
(...) Podjęłam codzienne obowiązki, jednak sumienie wciąż nie
dawało mi spokoju. Unikałam wzroku Pawła, zrobiłam się smutna,
nerwowa, byłam wiecznie spięta. Najbardziej dręczyła mnie obawa,
że mąż w jakiś sposób dowie się o mojej zdradzie od obcych ludzi.
Na takie upokorzenie z pewnością nie zasłużył!
Wyznałam mu prawdę po miesiącu. Wolałam to niż nieustanną
niepewność i poczucie, że żyję w kłamstwie. Paweł nie odezwał się
ani słowem. Pragnęłam, żeby wykrzyczał mi swój ból i rozczarowanie prosto w twarz, nawet niechby uderzył... On tymczasem ubrał
się i wyszedł na śnieżycę. (...)
„Cienie i Blaski” nr 3/2008
„Trzeba marzyć”
(...) Raz widziałem w niej piękną kobietę, to znowu kapryśnego podlotka, który świadom swoich wdzięków bawi się ze mną i prowokuje.
Na przystanku koło cerkwi szybko wstała, rzuciła mi krótkie
spojrzenie na pożegnanie i wysiadła z autobusu. Chciałem ją gonić,
zatrzymać, żeby... No właśnie, po co?
Facet po czterdziestce i studentka? Świetny pomysł, ale raczej
na krótki dystans. To, czego pragnąłem najmniej, to kolejny romans
bez szans na ciąg dalszy. Zależało mi na happy endzie, na tym „żyli
długo i szczęśliwie” – może nudnym, ale stabilnym zakończeniu. W
moim wieku trzeba zacząć dbać o serce, a przygody wyczerpują.
„Sekrety serca” nr 3/2008
09
Puls redakcji
W empiku
DZIENNIK ARSTWO
Od 3 marca
w kioskach można
kupić „zwykłe”
„Życie Warszawy”
ze zmienionym
layoutem lub
znaleźć skróconą
wersję stołecznego
dziennika
między stronami
„Rzeczpospolitej”.
Zdaniem naszych
rozmówców to
początek końca
tytułu z ponad
sześćdziesięcioletnią
tradycją.
DZIENNIK ARSTWO
Presspublica, pierwotnie polsko-francuska, wydaje „Rzeczpospolità”
od 1991 roku. Spółka poczàtkowo nale˝ała do Paƒstwowego
Przedsi´biorstwa Wydawniczego „Rzeczpospolita” oraz grupy prasowej Roberta Hersanta – „Presse Participations Europennes”. W 1996
udziały francuskiego koncernu przejàł norweski holding Orkla, który
nabywał prawa własnoÊciowe tak˝e w ró˝nych gazetach regionalnych – najpierw we wrocławskich, póêniej w innych miastach. Przez
nast´pne 10 lat 51% udziałów znajdowało si´ w posiadaniu spółki córki
Orkli Press Polska – Presspubliki Holding Norway. Od przej´cia Orkli
Press Polska przez brytyjski Mecom Group w paêdzierniku 2006, pakiet
kontrolny znajduje si´ w r´kach brytyjskich.
W PRL-u dziennik „˚ycie Warszawy” uchodził za tzw. gazet´
czytelnikowskà, czyli bezpartyjnà. DziÊ „˚ycie Warszawy”, ukazujàce si´
szeÊç razy w tygodniu w stolicy i województwie mazowieckim, postrzegane jest przez wielu jako gazeta centrowa i umiarkowana. To tytuł specyficzny. Nie mo˝na jednoznacznie zaklasyfikowaç go ani jako dziennika
ogólnopolskiego, ani jako regionalnego. Nierzadko bowiem zdarza si´,
˝e tematy interesujàce dla mieszkaƒców Warszawy sà istotne w perspektywie całego kraju. I vice versa. Zmiany, które miały miejsce na poczàtku
marca, mogà pot´gowaç dysonans poznawczy czytelnika.
Pierwszy od lewej: Tomasz Sobiecki, redaktor naczelny „Życia Warszawy” ze współpracownikami podczas kolegium redakcyjnego.
˚ycie na marginesie
Alicja Matyja
Zamiary pozornie łagodne
Presspublica, wydająca wcześniej
„Rzeczpospolitą”, stała się właścicielem „Życia Warszawy” 1 lipca
2007 roku. Redakcją kieruje Tomasz
Sobiecki, który od miesiąca jest naczelnym „Życia Warszawy”, a jego
zastępcą została Zofia Krajewska,
dotychczasowa szefowa warszawskiego dodatku „Rzeczpospolitej”.
Na początku grudnia 2007 roku
zmieniła się siedziba stołecznego
dziennika (redakcja przeniosła się
do budynku Presspubliki przy ulicy
Prostej). 2007 minął pod znakiem
zmian. Przypieczętowaniem ich stało się niedawne odejście redaktora
naczelnego Andrzeja Andrysiaka,
który został redaktorem naczelnym „Życia Warszawy” po przejęciu
dziennika przez Presspublicę.
– Pierwsze zmiany pojawiły się
w maju ubiegłego roku, kiedy tytuł należał jeszcze do Michała
Sołowowa. Wtedy ukazywało się
„Życie Warszawy” z działem społeczno-politycznym oraz warszaw-
skim. Gdy gazetę kupiła Presspublica, został tylko dział warszawski
– opowiada dziennikarka „Życia Warszawy” Paulina Głaczkowska.
Niespełna miesiąc po tym, jak „Życie
Warszawy” przeprowadziło się na
ulicę Prostą, z funkcji redaktora naczelnego odszedł Andrzej Andrysiak.
– Nie zgadzaliśmy się z wydawcą co
do przyszłości gazety. Przedstawiłem własną strategię rozwoju tytułu, która nie została zaaprobowana.
Dlatego postanowiłem zakończyć
współpracę i złożyłem wypowiedzenie – mówi były redaktor naczelny
„Życia Warszawy”.
Już w październiku ubiegłego roku,
gdy „Rzeczpospolita” zmieniała format z klasycznego broadsheetu na
kompaktowy, istniały plany silnego
powiązania obu tytułów. – Pomysł
o połączeniu gazet wyszedł od zarządu Presspubliki – przyznaje Tomasz Sobiecki, redaktor naczelny
„Życia Warszawy” i zastępca redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”.
„˚ycie Warszawy” ukazuje si´ od paêdziernika 1944 roku.
Poczàtkowo gazeta wydawana była przez Spółdzielni´ Wydawniczà
„Czytelnik”, póêniej nale˝ała do RSW Prasa-Ksià˝ka-Ruch. W okresie PRL-u
był to najwa˝niejszy – obok „Trybuny Ludu” i „Trybuny Robotniczej”
– tytuł. Nakład przekraczał cz´sto 240 tysi´cy egzemplarzy. Okres
długoletniej stabilizacji skoƒczył si´ dla dziennika wraz z rozpocz´ciem
transformacji ustrojowej w Polsce. W 1991 roku pismo kupił Włoch Nicolo Grauso. Sardyƒski biznesmen sprzedał dziennik Zbigniewowi Jakubasowi. Kolejnym posiadaczem gazety został Michał Sołowow. Zanim
na polskim rynku medialnym pojawił si´ springerowski „Dziennik Polska
Europa Âwiat”, Sołowow próbował zmieniç formuł´ „˚ycia Warszawy”
w kierunku dziennika opinii. Plany te zburzyło wejÊcie kolejnego gracza.
W czasie rozmów zmierzajàcych do sprzedania tytułu najmocniejszà
pozycj´ negocjacyjnà miały: Polskapresse oraz Mecom, posiadajàcy
ju˝ wtedy pakiet wi´kszoÊciowy w Presspublice. Jako najsilniejszy
kandydat do zakupu stołecznego dziennika postrzegano Polskapresse,
pracujàca nad projektem dziennika ogólnopolskiego opartego na tytułach regionalnych – wydawcy brakowało dziennika mazowieckiego.
10
Wszystko gra?
Zmiany w „Życiu Warszawy” to nie
tylko nowy layout i sposób dystrybucji. 3 marca jedynie pozornie
można było nabyć identyczne „Życie Warszawy”. W rzeczywistości
samodzielny dziennik i dodatek do
„Rzeczpospolitej” różnią się istotnymi elementami. Strona graficzna
i układ są takie same, ale inna jest
ich objętość. Grzbiet trafiający do
sprzedaży ma 28 stron i kosztuje
1,50 zł, a wkładka w dzienniku ogólnopolskim – 16. W obu wersjach ukazują się bliźniacze artykuły, z tym, że
„Życie Warszawy” trafiające samodzielnie do kiosków jest bogatsze
o działy ogólnoinformacyjne.
– Jest wzbogacone o informacje
z kraju i ze świata, dodatek ekonomiczny, wiadomości naukowe, kulturalne oraz sport – mówi redaktor
naczelny „Życia Warszawy”.
Inny jest też cykl produkcyjny. „Życie
Warszawy” musiało zmienić drukarnię, system wydawniczy, sprzęt,
z którego korzystali pracownicy.
– Został zmieniony cały kanał produkcyjny gazety w ciągu kilku dni
– przyznaje Tomasz Sobiecki.
Częścią zmian była redukcja zatrudnionych. Liczba osób pracujących
w starym „Życiu Warszawy” zmniejszyła się o 30 proc. Jeszcze pół roku
temu w redakcji pracowało ponad
sto osób. Byli to dziennikarze, pracownicy biura reklamy i ogłoszeń
oraz wsparcie techniczne. – Skala
redukcji nie była duża. W tej chwili
mamy około 80 pracowników, włączając w to 11 osób, które przeszły
z warszawskiego dodatku „Rzeczpospolitej” – mówi Sobiecki. Z tym
twierdzeniem nie zgadza się nasz
anonimowy rozmówca z kręgu kierownictwa gazety. – Presspublica
miała dwa rozwiązania: albo doinwestować i rozwijać tytuł, albo minimalizować koszty. Wydawca wybrał
to drugie rozwiązanie, stąd pomysł
na łączną sprzedaż. Z zespołu redakcyjnego zostały szczątki, co
w perspektywie przyniesie olbrzymie oszczędności.
Dla pracowników, którzy zostali
w „Życiu Warszawy” to nowa sytuacja
i za wcześnie na jednoznaczne opinie.
– W pracy dziennikarskiej te zmiany
nie mają wielkiego znaczenia,
natomiast przystosowujemy się do
współpracy z osobami z warszawskiego dodatku „Rzeczpospolitej”.
Czasami zdarza się, że do płatnego
wydania można napisać jeden tekst
więcej, bo jest po prostu więcej miejsca – mówi Paulina Głaczkowska.
– Przy redagowaniu kolumn ogólnoinformacyjnych opieramy się na
informacjach agencyjnych i pracy
naszych kolegów z „Rzeczpospolitej”. Natomiast dziennikarze „Życia
Warszawy” tworzą koncepcję strony, decydują o układzie informacji.
Panują zasady gazety ogólnopolskiej, ogólnoinformacyjnej – opisuje
pracę redakcyjną Tomasz Sobiecki.
W części miejskiej zamieszczane są
wydarzenia stołeczne oraz wiadomości sportowe i kulturalne z Warszawy.
Szara rzeczywistość
Średnia sprzedaż „Życia Warszawy”
w roku 2007 roku wynosiła nieco
ponad 18 tysięcy egzemplarzy,
w grudniu nie przekroczyła nawet
15 tys. Dlaczego więc Presspublica
zdecydowała się na ścisłą współpracę samodzielnego dziennika, jakim
jest „Życie Warszawy”, z działem
stołecznym „Rzeczpospolitej”.
– Rozwiązanie, którym posłużyli
się właściciele Presspubliki, to dostosowanie się do twardych uwarunkowań rynku. To fuzja dwóch
przedsiębiorstw, z których jedno
nie przynosi zysku lub przynosi
mniejszy. Takie rozwiązanie redukuje koszty i pozwala zachować
pewne oznaki tożsamości, żeby nie
zniechęcać starych czytelników
– ocenia prof. Maciej Mrozowski,
medioznawcza i wykładowca w Instytucie Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego.
Inne powody strategii podaje Tomasz Sobiecki. – Presspublica kupiła „Życie Warszawy”, a ponieważ
jest to mocna marka, wydawca postanowił wzmocnić ją „Rzeczpospolitą”. W jednej cenie można otrzy-
mać dziś dwa tytuły – argumentuje.
Marcin Hadaj, były sekretarz redakcji
„Życia Warszawy”, w wypowiedzi dla
miesięcznika „Press” przyznał, że
to błędna strategia wydawcy. Jego
zdaniem doprowadzi to do zniknięcia gazety z rynku.
Podobnie uważa Maciej Mrozowski.
Jego zdaniem prawdopodobne są
dwa scenariusze. Zostaną czytelnicy, przybędzie reklam. Wydawca będzie powoli przyzwyczajać odbiorców do stapiania się obu tytułów lub
w gorszym dla wydawcy przypadku
– czytelnik może powiedzieć: „To
przecież nie jest ta sama gazeta”.
„Życie Warszawy” i „Rzeczpospolita”
mają różne linie ideowe. – Myślę, że
funkcjonowanie w takiej postaci obu
dzienników, to rozwiązanie tymczasowe. A zadecyduje i tak rynek oraz
ekonomiczny racjonalizm – stwierdza Mrozowski.
Ekonomicznego racjonalizmu nie
kwestionuje również Tomasz Sobiecki. – To, czy „Życie Warszawy”
utrzyma się, zależy od tego, jakie
będziemy mieć przychody reklamowe oraz wielkość sprzedaży stołecznego dziennika – precyzuje redaktor
naczelny „Życia Warszawy”.
Czarny scenariusz może okazać się
realny. Zdaniem naszego rozmówcy z kręgu kierownictwa gazety te
działania ani nie poszerzą grupy czytelników, ani wpływów ze sprzedaży
reklam. – Presspublica nie planowała połączenia tytułów, bo nie miała
żadnego planu odnośnie „Życia Warszawy”. Kupiła tytuł, bo uznała, że
to będzie dobry sposób na zablokowanie wejścia dziennika „Polska” na
rynek mazowiecki – przyznaje.
Nie zablokowała, ale utrudniła na
tyle, że coraz głośniej mówi się o zamknięciu inicjatywy Polskapresse.
Jednym z grzechów pierworodnych
tego wydawcy było właśnie niekupienie „Życia Warszawy”. Polskapresse zyskałaby tanią platformę, na bazie której mogłaby zbudować zasięg
czytelniczy i ogłoszeniowy. W maju
2007, gdy prowadzono pertraktacje
z Polskapresse, średnia sprzedaż
„ŻW” wynosiła 20 tysięcy. „Polska”
w Warszawie sprzedaje 12 tys.
egzemplarzy. Tymczasem „Życie
Warszawy” w poprzednich latach
(w 2007 roku włącznie) zbierało
z ogłoszeniowego rynku mazowieckiego najwięcej pieniędzy po „Gazecie Wyborczej”. – Najzabawniejsze
jest to, że Presspublica kupiła „Życie
Warszawy”, bo chciała zablokować
kupno dziennika przez Polskapresse. Nie wiedzieli jednak, że Wróblewski wcześniej sam zrezygnował z
kupna – dodaje nasz rozmówca.
Opinię tę podziela Andrzej Andrysiak, b. redaktor naczelny „ŻW”
– Jednoczesna sprzedaż „Życia
Warszawy” w kioskach i – na tym
samym rynku – dodawania go do
„Rzeczpospolitej” to nie jest pomysł
na rozwój gazety, tylko na jej ciche,
rozłożone w czasie, zamknięcie. Myślę, że do jesieni Presspublica wycofa z kiosków samodzielne wydanie
„Życie Warszawy”, pozostawiając
tylko wkładkę w „Rzeczpospolitej”.
Przedsięwzięcie, jakiego podjęła
się Presspublica, jest swoistym novum na polskim rynku medialnym.
Inni wydawcy patrzą na zmiany
z ciekawością, ale i sceptycyzmem.
– Mamy wrażenie, że złączenie marki
„Życia Warszawy” z „Rzeczpospolitą” może doprowadzić do osłabienia
wizerunku i tożsamości tego pierwszego tytułu jako niezależnej gazety
– ocenia Katarzyny Kolanowska, dyrektor promocji „Gazety Wyborczej”.
Decyzji Presspubliki wobec „Życia
Warszawy” nie chciał komentować
Tomasz Wróblewski, wiceprezes zarządu Polskapresse i twórca projektu „Polska. The Times”.
First Things
Marcin Łączyński
Prasa katolicka ma w Polsce
długą i godną szacunku tradycję. Zarówno w okresie dwudziestolecia międzywojennego
jak i w czasach PRL-u obok tytułów masowych w tym nurcie
istniała także bogata oferta
dla bardzo wymagających
czytelników. „Więź”, „Tygodnik
Powszechny” czy „Fronda” to
kilka takich tytułów. Rok temu
do tego grona dołączył nowy
projekt zatytułowany „First
Things”.
Kwartalnik jest w całości oparty na przedrukach z istniejącej
od szesnastu lat amerykańskiej
wersji tytułu. Na łamach czasopisma publikują znani chrześcijańscy filozofowie, naukowcy
i teologowie. Amerykańska
redakcja dba o to, by rzetelnie,
ciekawe i, co ważne, także bardzo przystępnie, prezentować
różne chrześcijańskie głosy
w sprawach, wokół których
krąży publiczny dyskurs. Edycja polska stanowi wybór
najlepszych tekstów z amerykańskiego wydania, pogrupowanych zgodnie z myślą przewodnią każdego numeru. Do tej
pory w pięciu opublikowanych
numerach były to między innymi takie tematy, jak aborcja,
bioetyka, relacje z innymi religiami czy osoba Jana Pawła II.
Spośród wielu tytułów skierowanych do katolickiej inteligencji,
„First Things” od pierwszych numerów wyróżnia się szczególnie
jasnym i przejrzystym stylem artykułów. Nie jest to regułą wśród tytułów „z wyższej półki” i na pewno
zasługuje na spore uznanie. Zaletą
tekstów publikowanych w kwartalniku jest też godna podziwu
kultura polemik i głosów w dyskusji
o fundamentalnych punktach spornych między religiami czy między
ludźmi religijnymi a niewierzącymi.
Być może wzór zza oceanu pomoże propagować postawę szacunku
dla ideologicznego czy religijnego
przeciwnika w gronach szerszych
niż te skupione wokół tradycyjnie
inteligenckiej prasy katolickiej. Tym
bardziej, że sam tytuł równie dobrze dotrze do profesora uniwersyteckiego jak i do osoby ze średnim
wykształceniem.
Od strony wydawniczej „First
Things” zarówno w polskiej jak
i amerykańskiej wersji prezentuje się siermiężnie. Prosta okładka
i czysty tekst bez ozdobników czy
zdjęć nie rażą, skoro magazyn ma
zdobywać czytelników oczekujących tekstu dającego do myślenia
a nie uczty dla oczu. Szkoda jednak, że, zważywszy na dość wysoką średnią wieku wśród odbiorców
prasy katolickiej, wydawca nie pomyślał o nieco większym druku, co
pewnie poprawiłoby starszym osobom komfort lektury. Także cena
– 20 zł za numer jest dość wysoka.
Na przykład podobny kwartalnik
– „Kronos” – kosztuje 15 zł przy bardziej atrakcyjnej szacie graficznej
i większej objętości tekstów.
„First Things” to projekt niebanalny
i zobaczymy, czy zakorzeni się na
naszym rynku. Na pewno można by
sobie życzyć, żeby po to pismo sięgali częściej ludzie, którzy tworzą
nasz codzienny dyskurs publiczny.
Z pewnością tylko by on na tym
zyskał, zarówno od strony intelektualnej jak i etycznej. Nawet jeśli
nie zgadzamy się z linią ideologiczną czy poglądami autorów, warto
sięgnąć po „First Things” po to, by
zobaczyć jak kulturalnie i rzeczowo
możemy się ze sobą nie zgadzać.
R EK L A M A
Rozstrzygnięcie niebawem
Czy nowa strategia wydawcy doprowadzi do marginalizacji i upadku
gazety, która w swojej tradycji wielokrotnie była przedmiotem przetargów i zmian?
Czy mieszkańcy Warszawy i Mazowsza potrzebują dziennika regionalnego oraz czy wydawca dziennika
widzi potrzebę istnienia takiego
tytułu? Jeśli nie, jesteśmy właśnie
świadkami początku końca ponadsześćdziesięcioletniego życia „Życia
Warszawy”. Zarząd Presspubliki oficjalnie wyraża nadzieję wzmocnienia pozycji dziennika, choć podjęte
działania nie mogą być potwierdzeniem tych słów.
11
Kolumna Zygmunta
Warsztat subiektywny
FOTOGRAFIA
FOTOGRAFIA
Andrzej Zygmuntowicz
Wydawałoby się, że w dobie nieograniczonego wręcz dostępu do informacji (nie dotyczy to Chin i państw
o podobnym systemie politycznym)
cała dotychczas zdobyta wiedza
jest już uporządkowana i dostępna.
A nowy system gromadzenia informacji wszelakich, jakim bez wątpienia jest przepastny zbiór Internetu,
ma na swoich stronach wszystko,
co ludzkość stworzyła i opisała. Jak
mylna to opinia, zorientuje się każdy, kto będzie chciał czegoś więcej
dowiedzieć się o tym, co zdarzyło się
jakiś czas temu. Okazuje się, że klasyczne biblioteki wciąż są niezastąpioną skarbnicą wiedzy o prawdziwie
logicznym porządku (szczęśliwie poszczególne tomy i opracowania nie
mają „pozycjonowania” jak w wyszukiwarkach). Ale myszkując po katalogach i półkach można zauważyć, że
i w bibliotekach nie wszystko udało
się zgromadzić. Ciągle prowadzone,
najczęściej przez fanatyków, uparte
poszukiwania po prywatnych i instytucjonalnych zakamarkach, schowkach i piwnicach, co i raz przynoszą
zaskakujące niespodzianki w postaci odkryć przewartościowujących
dotychczasową wiedzę. Można się
o tym było przekonać spacerując po
warszawskich galeriach prezentujących fotografie.
Zdjęcie Hazel McGuinness, wykonane
26 lipca 1929 roku na Komendzie
Głównej Policji w Sydney.
Hazel oraz Adę, jej matkę, oskarżono
o nielegalne posiadanie znacznych
ilości kokainy (Yours Gallery).
...
Julia Pirotte, Pożegnanie, dworzec w Lille,
1946, dzięki uprzejmości Żydowskiego
Instytutu Historycznego (Zachęta)
Podobne zaskoczenie towarzyszy
najnowszej wystawie w galerii Za-
14
w pierwszym planie, być
na pierwszym planie,
stanowić pierwszy plan.
Zwykło się uważać,
że pierwszy plan jest
ważniejszy. A jednak w
fotografii reportażowej
bywa inaczej. Czasem
to, co dalej, jest
istotniejsze od tego, co
bliżej. O tym, czego
nie widać, a co widać
w drugim planie,
opowiadają Jan
Brykczyński i Paweł
Łączny.
rozmawiała Edyta Ganc
■ Czy drugi plan w fotografii
reportażowej ma znaczenie?
Jan Brykczyński: Tak, oczywiście.
Kolejne plany są elementem kompozycji i składają się na całość zdjęcia. Z drugiej strony powstaje masę
wspaniałych fotografii bez specjalnie rozbudowanego drugiego planu.
Często plan pierwszy jest na tyle
mocny, że już zwyczajnie wystarczy.
Kolejne plany tylko by nas odciągały
od meritum zdjęcia.
Paweł Łączny: Sądzę, że w każdej
z dziedzin fotografii drugi plan odgrywa mniej lub bardziej znaczącą
rolę. Czasem pozostaje elementem
budowy kadru, są jednak sytuacje,
kiedy to właśnie drugi plan stanowi
o sile i przekazie danego zdjęcia.
■ Czy drugi plan może znaczyć
więcej niż pierwszy?
Jan Brykczyński: Zdecydowanie tak.
Drugi plan często nadaje zupełnie
inne znaczenie planowi pierwszemu i całemu zdjęciu. Czasem to na
drugim planie rozgrywają się istotne
zdarzenia. Wtedy staje się on niejako pierwszym planem.
Paweł Łączny: Tak. Wszystko zależy
od wizji przedstawienia danej sytuacji przez autora. Dostrzega się coś
intrygującego i zaczyna budować
kadr. Mając już skomponowane
zdjęcie z jego najważniejszym elementem, powiedzmy jego bohaterem, można zacząć się „bawić”.
Przesunąć w lewo, prawo, do tyłu,
umieścić na pierwszym planie inne
elementy, wyostrzyć ciągle ten
drugi plan, czyli naszego wcześniej
upatrzonego bohatera. Po prostu
często pomaga to w urozmaiceniu
naszego kadru, zaś czasem, co jest
już trudniejsze, czyni zdjęcie znacznie „mądrzejszym” – może ukazać
jakiś paradoks czy kontrast.
...
Eugenie Falleni, Komenda Główna Policji,
Sydney, 1920 rok. Harry Leon Crawford,
pokojowy w hotelu w Stanmore został
aresztowany pod zarzutem zamordowania
żony. Okazało się wtedy, że w przeszłości
był kobietą i matką, jako mężczyzna
funkcjonuje od 21 lat (Yours Gallery).
Znaleźć się
W galerii Yours, nastawionej na fotografię rzeczywistości, pokazano fascynujący zbiór zdjęć australijskich
przestępców najróżniejszego autoramentu. Kurator wystawy Peter
Doyle przez trzy lata opracowywał
zbiór tysięcy fotografii zrobionych
najprawdopodobniej przez jednego,
nieznanego niestety z imienia i nazwiska, fotografa policyjnego z Sydney
w latach 1912-30. Niby zwykłe
zdjęcia rejestrujące opryszków, złodziejaszków, ladacznice, handlarzy
narkotyków i morderców. Ale jak oni
zostali sfotografowani, ile informacji
Halina Idziakowa–Holas, Ogródki działkowe przy kopalni Katowice, ok. 1966
fot. Jan Brykczyński
chęta – „Dokumentalistki. Polskie
fotografki XX wieku”. Tu autorek
jest znacznie więcej, bo pięćdziesiąt, więc nie sposób opisać każdą
z osobna w krótkim tekście. One,
podobnie jak anonimowy fotograf
z Sydney, są odkryciem, może nie na
taką skalę, bo o większości sporo już
wiedzieliśmy, ale często znane były
z zupełnie innych tematów, bardziej
artystycznych, na granicy ze swobodną wyobraźnią, niż związanych
z rzeczywistością, a tu okazało się,
że wiele z nich we wczesnych doświadczeniach fotograficznych, ma
bardzo ciekawe zbiory zdjęć opisujących otaczającą je rzeczywistość.
Obydwu wystawom towarzyszą
doskonale przygotowane katalogi
z ciekawymi tekstami, ale przede
wszystkim z niesamowitymi zdjęciami. Tych fotografii nie znajdziemy
w Internecie, najwyżej pojedyncze
przykłady, a ich siła tkwi w działaniu całym zbiorem. Albumy zapewne wylądują w bibliotekach. Warto
więc usiąść w ciszy i wpatrywać się
w doskonałe fotografie, mówiące
o ludziach i świecie, który na różne
sposoby współtworzą.
■ Czy świadomy wybór drugiego
planu jako ważniejszego jest
trendem we współczesnym fotoreportażu?
W drugim planie
Jan Brykczyński: Nie wiem czy jest
to trend, ale na pewno zabieg ten
jest obecnie o wiele częściej stosowany, niż to bywało dawniej.
Paweł Łączny: Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie.
Owszem, przeglądając najnowsze
prace, prawie zawsze zauważymy
przynajmniej jeden tak zbudowany
kadr. Przykładowo, przy studiowaniu archiwów Magnum Photos, ten
element wyda nam się również widoczny, czy to na zdjęciach sprzed
20 czy też 60 lat. Nie potrafię sobie
wyobrazić, że za 15 lat fotografowie nie będą wykorzystywać tego
zabiegu, bo świadome budowanie
kadru z dwóch, trzech planów jest
stałym elementem warsztatu, czy
też wizji fotografa.
jakakolwiek zależność, coś musi „łączyć” plan drugi z pierwszym. Mogą
to być podobne emocje dwójki ludzi. Mogą to też być skrajnie różne
emocje. Ukazując odpowiednio taki
kontrast, dany kadr niesie ze sobą
zarówno spory ładunek informacyjny jak i emocjonalny. Jeden plan
może też być następstwem drugiego i ukazanie tej zależności jest
według mnie również świetnym posunięciem.
■ Jaki jest drugi plan na wybranym przez Pana zdjęciu i jaką rolę
pełni?
Jan Brykczyński: Wybrałem zdjęcie
z ukraińskiej wioski w Karpatach.
Przedstawia drużbów, którzy zrobili
sobie przerwę na papierosa, kiedy
razem z panem młodym obchodzili
wieś, zapraszając mieszkańców na
wesele. W tym wypadku mężczyzna z kosą na drugim planie nadaje
zdjęciu zupełnie nową treść. Mężczyzna jest w pracy, w codziennym
ubraniu i kontrastuje z odświętnie
ubranym i odpoczywającym drużbą.
Pokazuje drugą stronę życia na wsi
w górach, którą jest ciężka praca.
W tym kontekście odpoczynek
i przerwa na świętowanie staje
się ulotną chwilą. Bez drugiego
planu to zdjęcie miałoby o wiele
mniej znaczeń.
Paweł Łączny: Zdjęcie przedstawia
wychowanków ośrodka wychowawczo-terapeutycznego dla osób nie-
pełnosprawnych umysłowo. Wspaniała była możliwość zaobserwowania, że z punktu widzenia emocji,
czy też stosunków międzyludzkich,
miejsce to niczym nie różniło się od
zwykłej szkoły czy internatu. Widząc
tę parę wychowanków przymierzających się do buziaka, dostrzegłem
też ich kolegę, który im się przygląda. Gdybym wyostrzył na nich, on
stałby się jedynie częścią tła, niewiele znaczącym elementem kadru.
Kierując ostrość na niego, starałem
się zachować na zdjęciu zarówno
intymność ich pocałunku jak i jego
zainteresowanie całą sytuacją.
■ Jak najlepiej zbudować interesującą zależność między różnymi
planami na zdjęciu?
Jan Brykczyński: Osobiście nie lubię
takiego teoretyzowania i gotowych
recept na dobre zdjęcie. Myślę, że to
wszystko zależy od fotografa i od
tego, ile on widzi, na co zwraca uwagę, jakie skojarzenia powstają w jego
głowie i od tego, co wie o fotografowanym temacie. Na pewno warto
uczyć się koncentracji i uważnej obserwacji, bo szczególnie w reportażu plany i sytuacje zmieniają się jak
w kalejdoskopie. Często znaczenie
drugiego planu na własnych zdjęciach odkrywamy dopiero na etapie
ich edycji. Natomiast odczytywanie
relacji między poszczególnymi elementami zdjęcia zależy już od widza,
od jego wrażliwości i wnikliwości.
Paweł Łączny: Najlepiej tak budować
ową zależność, aby nie był to zabieg
dla samego zabiegu. Żeby zaistniała
fot. Paweł Łączny
Warto szukaç,
bo mo˝na
znaleêç skarby
o nich ukazano przez ich twarze,
stroje, pozy. Wszystkie zdjęcia powstały w policyjnych pomieszczeniach, ale autor szukał miejsc, gdzie
jest ciekawe światło, bo w dużej mierze to właśnie ono buduje prawdziwy nastrój tych kadrów. Szczęśliwie
nie poszedł na lenia, jak czyni wielu
współczesnych fotografów, i nie korzystał z lampy błyskowej (może po
prostu sydnejska policja mu jej nie
zafundowała), może to tylko przypadek, choć patrząc na niesłychaną
konsekwencję autora, trudno tu
mówić o przypadku. Wygląda to na
w pełni świadomą realizację. Autor
tych zdjęć nie miał przed sobą powszechnie znanych twarzy. Łatwo
jest wejść do historii fotografując
królów, premierów, prezydentów,
pisarzy czy aktorów, te znane twarze, byle w dużej ilości, niesłychanie
pomagają w karierze i często czynią
takiego fotografa wybitnym portrecistą. Autor policyjnych zdjęć z Sydney nie miał takiego szczęścia, ale
niewykluczone, że bardziej zasługuje
na miejsce w areopagu portrecistów
niż niejeden już tam siedzący. Choć
bohaterowie zdjęć to osoby znane
małej garstce osób, to sposób ich
ukazania mówi o nich wszystko. Nie
trzeba specjalnych opisów, by wiedzieć, z kim ma się do czynienia. Oni
też są częścią ludzkiej społeczności,
może nie decydowali o losach świata
i nie rozweselali sobie współczesnych ani nie tworzyli wielkich idei,
ale przecież takich jak oni nie brakuje
także dzisiaj. Te twarze złych ludzi,
a czasem tylko zagubionych, którzy
zbłądzili w pogoni za pieniądzem,
lepszym życiem czy tylko przygodą.
To doskonałe, nietuzinkowe portrety
prawdziwych ludzi, niewygładzone,
niespreparowane, sto procent prawdy o trudnych życiorysach.
15
Okolice
Perły z lamusa: Peter Henry Emerson
FOTOGRAFIA
FOTOGRAFIA
Wycinanie kolcolistu (około 1885 roku)
Po pierwsze
prawda
Bezczelny i opryskliwy chirurg. Mistrz gry w billard.
Autor powieści detektywistycznych. Twórca własnej teorii
genetyki. Peter Henry Emerson – zwolennik i orędownik
naturalizmu w fotografii.
Kubańskie słońce
Bomba na five o’clocku
Niewiele wiadomo o rodzinie Henry’ego. Matka
była Angielką, ojciec amerykańskim plantatorem. Urodził się na skąpanej słońcem Kubie
w 1856 roku, gdy ta należała już do Hiszpanii
(w 1762 roku Anglia zamieniła ją za Florydę).
Dorastał w klimacie równikowym, latem i jesienią okolice jego domów nawiedzały cyklony tropikalne. W 1869 roku rodzina wyprowadziła się do Wielkiej Brytanii, gdzie Henry dostał się na studia medyczne na Uniwersytecie
Cambridge. Ukończył je z niezłym wynikiem.
Został chirurgiem, ale wewnętrzna potrzeba
pisania i fotografowania nie dawała o sobie
zapomnieć.
Dla Emersona różne ingerencje w prawdę
zdjęcia były czymś haniebnym. Uważał, że
fotografia, jako nowa forma sztuki, rządziła
się swoimi prawami. W 1889 roku wydał „Naturalistic Photography for Students of Art”
(„Fotografię naturalistyczną dla studentów
sztuki”), którą jeden z recenzentów określił
jako „rzucenie bomby w czasie popołudniowej
herbatki” („dropping a bomb at a tea-party”).
W książce zawarł zasady obowiązujące według
niego w fotografii naturalistycznej. Pierwszą
i najważniejszą była zasada prawdziwości ujęcia oraz zachowania w jak najlepszym kształcie realizmu na zdjęciu. Retuszerów nazywał
partaczami, którzy nie powinni się wtrącać
w perfekcyjną technikę fotograficzną. Te i kolejne przemyślenia doprowadziły go do wniosku, który spowodował niejedną zmarszczkę
na czole ówczesnych amatorów i profesjonalnych fotografów.
Parcie na aparat
Napotkana reklama
O inteligentnej formie
przedstawiania
produktu i o reklamie
quasi-reporterskiej
opowiada
Maciej Plewiński.
*Maciej Plewiƒski – Fotograf.
Absolwent Wydziału Grafiki ASP
w Krakowie. W latach
1985-1986 był asystentem
Ryszarda Horowitza w studiu
fotograficznym w Nowym
Jorku. Od 1987 roku zajmuje si´
fotografià reklamowà i u˝ytkowà.
Współpracował z: browarem
Okocim, PKN Orlen SA., Grupà
˚ywiec, studiem projektowym
MH-art, Studiem OKO. Fotografuje
te˝ otaczajàcy Êwiat – cykl
„Notatki z podró˝y w czasie”.
16
rozmawiała Agnieszka Juskowiak
■ Skąd pochodzi to zdjęcie?
Maciej Plewiński: Jest częścią projektu wykonanego dla jednego
z browarów, choć to zdjęcie nie
do końca reklamowe, jednak użyte w reklamie. Idea była taka, aby
w różnych miejscach Polski złapać
ludzi pijących piwo. Od Helu po Wałbrzych i Świdnicę.
■ To autorski projekt czy takie
było zlecenie?
Zaproponowałem wykonanie serii
fotografii, których zwieńczeniem
byłby kalendarz.
■ Sytuacja na tym zdjęciu jest
napotkana, czy wymyślona przez
pana?
Właściwie całość zlecenia była improwizacją. To zdjęcie jest specyficzne, bo moim zdaniem spełnia
wymogi zdjęcia reklamowego, ale
nie jest udawane. Nie pokazuje nam
świata lepszego od tego, w którym
żyjemy. Nie fałszuje rzeczywisto-
ści. No może odrobinę, bo kartonu
z piwem klienta w kutrze pierwotnie nie było. Jest dodany na życzenie zleceniodawcy. Puszka, którą
trzyma w ręce rybak, w ocenie
klienta była za mało widoczna.
■ Znika w natłoku elementów,
lin, kolorów...
Klient chce mieć produkt wyraźnie
widoczny, wyłożoną kawę na ławę.
Moją ideą było dyskretne pokazanie, że jest, żeby odbiorca trochę
się wysilił i poszukał.
■ Nadal trzeba się przyjrzeć, by
zobaczyć puszkę.
To jest zdjęcie robione z myślą o kalendarzu reklamującym firmę. Nie
nadaje się na billboard.
■ A co ze skrzynką znajdującą się
na kutrze? Musiał pan ją wmontować w zdjęcie?
Tak. To jedyny fotomontaż na tym
zdjęciu.
■ Czy są jakieś zasady komponowania zdjęć reklamowych?
Mam na myśli reklamę bardziej
agresywną.
Pomysł na reklamę powstaje
w agencji i tam jest dyskutowany
z klientem. Zazwyczaj do fotografa przychodzi już konkretne
zlecenie. Margines wkładu w produkcję nie jest duży. W przypadku
tego projektu pomysł i cała inwencja należały do mnie. To sytuacja
rzadka i komfortowa, w ten sposób mogę dać więcej z siebie.
■ Jak można określić to zdjęcie,
jeśli nie typowo reklamowe?
To zdjęcie quasi-reporterskie, użyte w celach reklamowych.
■ Mało chyba mamy takich reklam, gdzie trzeba wysilić wzrok,
pomyśleć.
To zależy od grupy docelowej.
W większości polskich reklam jest
ona bardzo szeroka, stąd ich ni-
ski poziom. Myślenie pomiędzy
wierszami nie jest już w narodzie
popularne. Bardzo rzadko pojawia
się inteligentna reklama. Dominuje
prosta forma, pokazująca produkt
lepiej lub gorzej sfotografowany
plus łopatologiczny komentarz
czy hasło.
■ To nie pójście na łatwiznę?
Sądzę, że wynika to z badań mentalności klientów i troski zleceniodawców o skuteczność.
■ Jaką funkcję pełni kolor
w fotografii reklamowej?
Dla większości firm jest centralną
informacją. Dziś rzadko kto robi
reklamę czarno-białą, a szkoda, bo
ma ona swój urok. Ostatnio jednak
pojawia się też w polskiej reklamie
czarno-biała fotografia. Może to
świadczy o zmianie na lepsze? Marzy mi się taki jeden projekt, reklam
kawy. Ale to na razie tajemnica…
W 1881 roku Emerson kupuje pierwszy aparat
fotograficzny, a rok później zaczyna fotografować. Na lata 1885-1893 przypada najważniejszy okres w jego życiu – wtedy formułuje
swoją dość odważną teorię, a następnie
ją modyfikuje. Fotografię postrzegał jako
równorzędną sztukę, a nie tylko bezmyślne
„pstrykanie”, czym zyskałby sobie sympatię wielu współczesnych fotografów niegodzących się na bylejakość, przypadkowość
i seryjność zdjęć cyfrowych. Nie dopuszczał
myśli o jakichkolwiek ingerencjach w fotografie. Był przeciwnikiem ich poprawiania. Grozę
budziły w nim zabiegi, jakim poddawał swoje
kadry Henry Robins (1830-1901) – fotograf,
dla którego czymś zupełnie normalnym była
kombinacja jednego zdjęcia z blisko 20 ujęć
(Robins został później okrzyknięty prekursorem fotomontażu).
Pytanie o „idealne ujęcie”
Dla Emersona „majsterkowanie” przy zdjęciach przez nakładanie na siebie negatywów
w „poszukiwaniu utraconego ujęcia” było
czymś absolutnie niedopuszczalnym. Istniało tylko jedno ujęcie, prawdziwe, bo oddające
ten widok, który zarejestrował fotograf. Potrafił długo wyczekiwać na efekt, który jego
zdaniem gwarantował dobre ujęcie. Nie reżyserował zdjęć. Czekał. Warto przypomnieć, że
za czasów Emersona fotografia dopiero aspirowała do zajęcia należnego sobie miejsca
pośród innych rodzajów sztuki. Powszechne
było stwierdzenie, że jest ona jedynie młodszą, a dodatkowo niedorozwiniętą, siostrą
malarstwa. Poszukiwania odpowiedniego ujęcia, były próbami udowodnienia, że fotografia
może być sztuką równorzędną lub nawet lepszą niż malarstwo.
Polowanie na szczupaka (około 1886 roku)
Agnieszka Juskowiak
Centrum leży gdzie indziej?
Emerson – znakomicie wykształcony chirurg
– posiadał aparat naukowy do prowadzenia
badań nad obserwacją oka ludzkiego. Doszedł do wniosku, że oko ludzkie „widzi” ostre
kształty w centrum, a poza nim nieco rozmyte. I dlatego radził młodym studentom, aby
sposób fotografowania zbliżyli do patrzenia,
by uzyskać obraz najbardziej naturalny, czyli
ostry w centrum, rozmyty poza nim. Swoje
przemyślenia oparł na teorii optycznej Hermanna Ludwiga Ferdynanda von Helmholtza
(1821-1894), który odkrył, że obraz jaki widzi
ludzkie oko jest ostry tylko w jednym punkcie,
reszta pozostaje niewyraźna. Idąc tym tropem Emerson uznał, że ludzkie oko podczas
patrzenia „ostro widzi tylko przedmiot, na
którym skoncentrowany jest wzrok, podczas
gdy obiektyw aparatu fotograficznego daje
obraz, który jest ostry na całej powierzchni”*.
Nie wziął jednak pod uwagę jednego bardzo
ważnego zjawiska – oko ludzkie nie zatrzymuje się na jednym obiekcie, ale ogarnia większość pola, powodując, że do mózgu dociera
informacja o ostrości obrazu. I tu był wzrok
„pogrzebany”.
domo, gdzie coś się kończy, a gdzie zaczyna.
Swój wkład w teorię Emersona poczynili impresjoniści francuscy, którzy wszystko przedstawiali w sposób rozmyty, niewyraźny. Ten
pogląd oraz inne (m.in. twierdzenie Antoine’a
Claudet’a czy też w pewnym sensie Eugene’a
Decaxroix) spowodowały, że m.in. wśród fotografów rozpoczęły się masowe poszukiwania
sposobów osiągania nieostrości.
Natura mruga okiem
Chce dowodów nie obietnic
Emerson wpadł wkrótce na kolejny, równie
ciekawy pomysł – uznał, że właściwie w naturze nic nie występuje w „ostrej” wizualnie
postaci. Wszystko pojawia się w pewnej opozycji do reszty. Jedne kontury przenikają inne
w tak delikatny sposób, że czasem niewia-
Emerson zdecydował, że konieczne jest uargumentowanie jego tez i wybrał się wraz ze
swoim przyjacielem na pobliskie tereny Norfolk, by fotografować zgodnie z zasadą przedstawiania naturalizmu w fotografii. Portretował głównie znajomych biedaków, rybaków,
Upadły literat i anachronista
Emerson zyskał co prawda licznych zwolenników swojej teorii, ale miał też przeciwników,
a wśród nich wspomnianego już – Henry’ego
Robinsa. Panowie wyjątkowo za sobą nie przepadali. Podobno Emerson nie należał do zbyt
miłych ludzi, niektórzy sądzą, że był nawet
arogancki i opryskliwy. Robins krótko skwitował jego poglądy pisząc, że normalne ludzkie
oko nigdy nie patrzy poza centrum. Wymiana
ciosów trwała jeszcze jakiś czas. Emerson napisał wkrótce, że rady Robinsa oddziałują na
niego w sposób niewielki. Jego książkę określił mianem „kwintesencji literackiego upadku
i anachronizmu”.
a także arystokrację. Sam pływał po zapełnionych szuwarami jeziorach. Efektem był wydany wkrótce album (1886 r.) „Life and Landscape on the Norfolk Broads”. Te fotografie miejscowych ludzi oraz pejzaży odniosły tak wielki
sukces, że Emerson postanowił rzucić chirurgię i zająć się tym, co sprawiało mu największą
satysfakcję – fotografowaniem. W ciągu 4 lat
opublikował kilka albumów m.in.: „Idyls of the
Norfolk Broads”, „Pictures from life in Field and
Fen” czy „Pictures of East Anglian Life”.
Rewizja?
Zaskakujące, że broniąc fotografii jako sztuki,
Emerson doszedł do wniosku, że jest ona formą niezwykle ograniczoną i „musi się zaliczać
do najniższych sztuk”. Niewiadomo, czy był
rozczarowany zabrnięciem w ślepy zaułek ze
swymi „optycznymi” poglądami, czy znudzony
niedoskonałością obrazu, jaki dawał ówczesny sprzęt fotograficzny. Z czasem starał się
złagodzić swoje poglądy. W „The Death of Naturalistic Photography” stwierdził, że fotografie to „wielkie kawałki sztuki, a fotografowie
to wielcy artyści”. Pod wpływem jego teorii
pozostawała fotografia XX wieku. Emerson
planował wydać historię piktorializmu, prace
nad publikacją były już bardzo zaawansowane, gdy w 1936 roku w wieku 80 lat zmarł.
* – Naomi Rosenblum – „Historia fotografii
światowej”.
17
Case study
PR na Êwiecie
To PRoste
PUBLIC RELATIONS
PUBLIC RELATIONS
Antymonopolistycznie
Alicja Matyja
Klient: InPost
Agencja: Genesis PR
Okres trwania: 6 miesięcy
– od maja do listopada 2006
Agencja
Agencja Genesis PR działa na polskim rynku od 2 lat. Firma świadczy
pełen zakres usług w dziedzinie
public relations: specjalizuje się
natomiast w PR korporacyjnym
i finansowym, media relations, investor relations oraz zarządzaniu
sytuacjami kryzysowymi. Na swoim koncie ma współpracę m.in. z Famur SA, Legg Mason TFI SA, In Post,
ATM Grupa.
W 2007 roku agencja Genesis PR
znalazła się na 27 miejscu w rankingu agencji PR stworzonym przez
Home&Market, który za kryterium brał poziom dochodów firm.
Przychody netto za rok 2007 wg
Home& Market wyniosły 2,1 mln zł.
W firmie kierowanej przez Elizę Misiecką pracuje 17 osób.
Klient
Firma InPost jest pierwszym niezależnym operatorem pocztowym
działającym na terenie całej Polski. Należy do grupy kapitałowej
INTEGER.pl. Rozpoczęła świadczenie usług jesienią 2006 r. Oferta
– podobnie jak w przypadku Poczty
Polskiej – skierowana jest zarówno
do klientów masowych biznesowych, jak i indywidualnych. Usługi
te, poza tradycyjnym doręczeniem
przesyłek, poszerzono o możliwość
kontrolowania drogi, jaką list lub
paczka pokonuje.
Strategia
Celem działań agencji PR było wykreowanie wyrazistego i rozpoznawalnego wizerunku firmy InPost
oraz pozyskanie jak największej
liczby klientów instytucjonalnych
i prywatnych. Służyć temu miała
kampania edukacyjna na temat liberalizacji usług pocztowych. Działania były skierowane do kilku grup
odbiorców, m.in. liderów opinii, np.
Stowarzyszenie Prawa Konkuren-
18
cji, władz lokalnych, mediów. Agencja zdecydowała się na edukację
na temat rynku usług pocztowych,
a także przekazywanie wyników
analiz oraz badań TNS OBOP.
Działania
W kampanii informacyjnej skierowanej do grup docelowych wykorzystano opracowane specjalnie
na jej potrzeby badania przeprowadzone przez TNS OBOP. Badanie zostało zrealizowane metodą
wywiadu face-to-face w okresie
3.08.06 –7.08.06 r. na próbie 1005
mieszkańców Polski w wieku 15
lat i więcej. Badania były związane
z obrazem Poczty Polskiej w oczach
Polaków. Na bazie wyników stworzono informacje prasowe dystrybuowane do mediów we wrześniu
2006 roku. Dotyczyły one usług
pocztowych, z których Polacy korzystają najczęściej i zadowolenia
– a raczej niezadowolenia – z ich
jakości. Szczególny nacisk położono na chęć przełamania monopolu
Poczty Polskiej. W etapie teaserowym kampanii badania posłużyły
w celach edukacyjnych grup docelowych na temat ówczesnej sytuacji na rynku usług pocztowych
w Polsce. W tym czasie w mediach
(m.in. w „Pulsie Biznesu”) ukazywały się informacje na temat Poczty
Polskiej, nawiązujące do treści materiałów prasowych. Warto zwrócić
uwagę na to, że do dnia oficjalnego
wprowadzenia marki na rynku – 15
listopada 2006 – żadne media ani
publiczność nie wiedziały o powstaniu firmy InPost, najpoważniejszego konkurenta Poczty Polskiej.
– Utrzymanie działań w tajemnicy
nie było trudne. Jeżeli nie przekazuje się dziennikarzom informacji
na dany temat, a jest on neutralny,
to nikt o sprawie nie pisze – mówi
Urszula Głowicka, account manger
w firmie Genesis PR, odpowiedzialna za kampanię InPost. Co nie oznacza, że w prasie nie ukazywały się
informacje dotyczące rynku pocztowego. Tydzień przed wprowadzeniem marki InPost w największych
miastach Polski pojawiły się billboardy z hasłem: „Rozstanie monopolisty”. 15 listopada 2006, w dniu
oficjalnego wejścia spółki na rynek,
tekst został zastąpiony nowym hasłem wraz z logo firmy, numerem
infolinii i adresem internetowym.
W ramach działań reklamowomarketingowych
przygotowana
została również strona www, na
której zamieszczono informacje na
temat firmy InPost oraz jej oferty.
Stronę www od strony technicznograficznej przygotowała agencja
reklamowa Navigator, natomiast
strukturą i zawartością merytoryczną zajęła się sama agencja
Genesis PR. W dniu pojawienia się
firmy odbyła się duża konferencja
prasowa wprowadzająca InPost
na polski rynek. Uczestniczyli
w niej przedstawiciele większości
polskich mediów – wszystkie stacje telewizyjne oraz najważniejsze
stacje radiowe. Dla wzmocnienia
wizerunku marki przygotowano
i przeprowadzono też szereg konferencji prasowych w istotnych dla
działalności spółki regionach kraju.
Promocja marki InPost w terenie
oparta była na cyklu regionalnych
konferencji prasowych. Spotkania
odbyły się w Krakowie, Wrocławiu,
Poznaniu i Gdańsku. W konferencjach brali udział przedstawiciele
spółki oraz dziennikarze mediów lokalnych. Agencja obrała tę taktykę
z powodu jej większej skuteczności
w porównaniu np. do komunikacji
jawnej.
– Konferencja jest doskonałym narzędziem do poinformowania mediów o kluczowych wydarzeniach
w spółce, dlatego podjęliśmy decyzję o wykorzystaniu tego rodzaju komunikacji – mówi Urszula
Głowicka.
Rezultaty
Początek kampanii spełnił oczekiwania klienta i agencji – wejście
na rynek firmy InPost nie umknęło
uwadze dziennikarzy wszystkich
serwisów informacyjnych. Od razu
zainicjowano też szereg spotkań indywidualnych z mediami. Na sukces
launchu złożyły się takie czynniki,
jak drobiazgowe przygotowanie
materiałów, organizacja struktur
wewnętrznych oraz kampanie teaserowe. W ciągu 45 dni od wprowadzenia firmy na temat InPost pojawiły się 362 pozytywne publikacje,
w tym 46 w telewizji (dwukrotnie
w głównym wydaniem faktów TVN
o 19.00) i 53 w radiu. Współpraca firmy InPost z agencją Genesis PR nie
zakończyła się na launchu. Agencja do dziś zajmuje się działaniami
wizerunkowymi, które zakładają
regularną dystrybucję informacji
prasowych dotyczących bieżących
działań spółki. Informacje na ten temat przesyłane są raz w tygodniu
do mediów ogólnopolskich i regionalnych.
Komentarz
O komentarz poprosiliśmy Dorotę
Zmarzlak z agencji 247 PR. Mimo
wielokrotnych przypomnień i jej
deklaracji, nie udało się usłyszeć
wypowiedzi.
˚ycie w Wielkim MieÊcie
Tomasz Borowski
PR w Wielkim Mieście
Fontanna młodości
Wielkimi krokami zbliża się premiera pełnometrażowego filmu „Sex
w Wielkim Mieście”. Przy tej okazji
marki takie, jak Mercedes-Benz,
Skyy Vodka i Glaceau VitaminWater, rozkręcają ostrą kampanię
marketingową, która ma przekonać do swoich produktów przede
wszystkim kobiety, które de facto
przyczyniły się do sukcesu emitowanego od 2004 roku serialu.
Stawka jest wysoka i firmy prześcigają się w pomysłach na promocję
swoich marek. Mercedes podczas
trwania „Fashion Week” („Tygodnia Mody”) pokazał trailery zapowiadające film. Na życzenie firmy
prezentację poprowadziła Patricie
Field, projektantka kostiumów do
filmu „Sex w Wielkim Mieście”. Zdjęcia i materiał z prezentacji zostały
umieszczone na głównej stronie
Fashion Week i, jak twierdzi Donna
Boland, odpowiedzialna za komunikację korporacyjną, wzbudzają bardzo duże zainteresowanie.
Firma Skyy Spirits opracowała kil-
Agencja Ogilvy na zlecenie firmy
Johnson&Johnson miała za zadanie
narobić medialnego szumu wokół
wprowadzania na rynek nowej linii
kosmetyków zapobiegających starzeniu się skóry. Bardzo silna konkurencja na rynku tego typu produktów wymagała od agencji kreatywnego spojrzenia na problem.
Ogilvy zdecydowało, że stworzy
gigantyczne malowidło w centrum
Nowego Yorku, przedstawiające
Fontannę Młodości. Zatrudniono
do tego jednego z najlepszych
artystów
specjalizujących
się
w malowidłach ulicznych – Juliana
Beevera, zwanego „Chodnikowym
Picasso”. Dzieło miało powstać na
chodniku Union Square na Manhattanie. Proces tworzenia przykuwał uwagę przechodniów, a w
celu zwiększenia zainteresowania
stworzono czterominutowy filmik
pokazujący powstawanie „Fontanny Młodości” i zamieszczono go na
portalu YouTube. Dodatkowo, co
pewien czas uwieczniano dzieło
kuetapową kampanię PR-ową. Faza
pierwsza skupiała się na pokazaniu
tego co dzieje się poza planem filmowym i filmowaniu życia ekipy filmowej, która bawi się przy alkoholu
marki Skyy. Informacje na temat
akcji promocyjnej szybko rozprzestrzeniły się na blogach – nie tylko
plotkarskich. Obecnie firma przystąpiła do drugiej fazy kampanii,
która ma na celu generowanie publikacji na temat współpracy z wytwórnią New Line. W kwietniu i maju
ruszy akcja związana z promocją
drinków, które swoim smakiem
będą nawiązywały do charakterów
głównych postaci filmu Carrie, Samanthy, Charlott’y Mirandy.
Firma przewiduje też zorganizowanie loterii, w której będzie można
wygrać bilety na premierowy pokaz filmu oraz organizację dwóch
pokazów filmu zaraz po premierze,
z których dochód ma być przeznaczony na cele charytatywne.
Działania promocyjne skupiają się
również na stworzeniu specjalnego
sklepu internetowego (style shop),
w którym będzie można kupić produkty inspirowane produktami i postaciami z filmu. Innym pomysłem
jest wypromowanie konkursu na
portalu youtube, gdzie uczestnicy
będą mogli umieszczać krótkie filmiki prezentujące ich pomysłowość
i styl. Te następnie będą oceniane
przez osobistości związane ze światem mody.
przy pomocy aparatu cyfrowego
i umieszczano zdjęcia na popularnym portalu Flickr. Wykorzystano
również popularność artysty, aby
za pomocą blogów poinformować
jego fanów o powstawaniu nowego
dzieła w centrum Manhattanu.
Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania Johnson&Johnson, a nawet
samego twórcy. W ciągu dwóch
tygodni filmik na portalu youtube
obejrzało 65 tys. internautów, a do
końca kwietnia (film został umieszczony pod koniec stycznia 2007)
ponad 250 tys. osób. Agencja postawiła również na współpracę
z blogerami, otwarcie informując
o projekcie i jego komercyjnym
podłożu. W wyniku tego temat został poruszony na ponad 50 blogach i dotarł do tysięcy ludzi. Akcja
doczekała się również wzmianki
w ABC World News.
Powrót wirtualnej gwiazdy
Przed ciekawym problemem stanęła agencja Taylor Herring, która
dostała zadanie wypromowania
najnowszej gry z Larą Croft – „Tomb
Raider Legend”. Po nieudanej odsłonie poprzedniej części gry „Angel of
Darkness” i kiepskim filmie z Angeliną Jolie „Kolebka Życia” wyglądało
na to, że marka Lary Croft wyczerpała się i ciężko będzie ponownie
ją ożywić. Agencja była innego
zdania. Działania zaczęła od pozycjonowania Lary Croft jako gwiazdy
i dopilnowała, aby prasa kompute-
rowa rozpoczęła dyskusję nad
jakością wykonania gry i aby
ten temat przedostał się do
fanów. Cała kampania złożona
była z 3 etapów.
Pierwszy etap zakładał odnowienie wizerunku marki poprzez silne zaistnienie w mediach. W tym celu zatrudniono
modelkę – Karimę Adebibe, która miała być nową twarzą Lary
Croft (była to modelka biorąca
udział w reklamach bielizny
i kosmetyków). Agencja zorganizowała również akcję zbierania głosów na kandydaturę
Lary Croft, która brała udział
w głosowaniu na najlepszy wynalazek Wielkiej Brytanii na kanale BBC – „Great British Design
Quest for BBC’s Culture Show”
– Lar znalazła się w pierwszej
dziesiątce najlepszych wynalazków obok samolotu Spitfire,
czerwonej budki telefonicznej
i samolotu Concorde.
Taylor Herring przygotowała
również szereg artykułów na
temat wirtualnej gwiazdy i premiery gry, która miała odbyć się
w walentynki, które zarazem
były urodzinami Lary. Agencja
skupiła się również na postaci
samej Karimy Adebibe, opisując
historię jej życia i podkreślając
fakt, że swoją karierę zaczynała od pomocnika sprzedawcy
w sklepie z ubraniami (materiał
ten był łakomym kąskiem dla
mediów brukowych).
Drugi etap zakładał ukazanie
modelki jako najlepszej na świecie wirtualnej heroski. Agencja
podjęła współpracę z Armią
Brytyjską w celu stworzenia
specjalnego treningu wojskowego SAS (Special Air Service)
dla Karimy, który przygotowywał ją do roli super kobiety.
Ostatni etap koncentrował się
na samej grze. W tym celu wykorzystała fakt, wpisania Lary
Croft do Księgi Rekordów Guinessa jako najlepszej heroski
wirtualnego świata. Informacja
ta ukazała się w prasie, radiu
i telewizji, nakręcając sprzedaż gry do niespotykanego
poziomu. Gra stałą się najlepiej
i najszybciej sprzedającą się
grą roku 2006.
Rozpoczynamy nowy cykl pt. „To PRoste”. Spróbujemy w tej rubryce odpowiedzieć na pytania, na
które trudno Wam będzie znaleźć odpowiedzieć
w podręcznikach akademickich. Możecie zadawać
pytania na temat PR i pracy w tej branży ekspertom z Euro RSCG Sensors – czołowej agencji PR
w Polsce. Na pierwsze trzy odpowiada Joanna
Przychodzeń, HR & Intelligence manager:
■ Czy PR to praca tylko dla osób,
które ukończyły studia humanistyczne?
Większość pracowników naszej
agencji jest po studiach humanistycznych, ale nie zgadzam się
z tezą, że dobry PR-owiec musi być
humanistą. W tym zawodzie świetnie radzą sobie również ekonomiści
i absolwenci kierunków technicznych. Tak naprawdę kierunek studiów nie jest najważniejszy. Wiedzę zawsze można zdobyć biorąc
udział w szkoleniach i nabierając
doświadczenia. Ważny jest potencjał pracownika i jego mentalność.
Oczywiście mówimy w tej chwili
o młodych osobach, a nie kandydatach na stanowiska menedżerskie,
którzy naturalnie muszą mieć i wiedzę, i doświadczenie.
■ Jakie są najważniejsze cechy
dobrego PR-owca?
PR-owiec to doradca do spraw komunikacji. Mówi swoim klientom, co
powinni mówić osobom zainteresowanym ich firmą/organizacją. Aby
skutecznie doradzać, PR-owiec
powinien umieć zanalizować sytuację wyjściową, w której znalazł
się klient (lub jego firma), i wyciągnąć z niej wnioski. Następnie musi
przygotować plan działań. To wymaga umiejętności strategicznego
myślenia, przewidywania skutków
działań, które podejmujemy, oraz
innowacyjności. Kiedy plan, który
opracowaliśmy, jest realizowany,
niezbędne są doskonałe zdolności organizacyjne – między innymi
zarządzanie czasem. Na etapie
kontroli efektów działań PR ponownie istotne stają się zdolności
analityczne oraz synteza, która
potrzebna jest, aby odpowiednio
przedstawić efekty działań klientowi lub szefowi.
■ Czy doświadczenie w dziennikarstwie ułatwia czy utrudnia
pracę w PR?
Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. W Polsce PR jest postrzegany
przede wszystkim przez pryzmat
relacji z mediami. Stosując tę logikę
mogę powiedzieć, że jeżeli mówimy o funkcji rzecznika prasowego,
to osoba po dziennikarstwie lub
dziennikarz dobrze nadaje się do
takiej roli. Jeśli jednak mówiąc „PR”,
mamy na myśli „doradztwo komunikacyjne”, to sytuacja zaczyna się
komplikować. Niewielu jest takich
dziennikarzy, którzy pierwszego
dnia w pracy w agencji PR byliby
w stanie odpowiednio przeanalizować sytuację wyjściową, przygotować strategię, plan działań PR
i metody pomiaru ich efektów. To
wymaga wieloletniego doświadczenia w komunikacji.
Jeśli chcesz zadać pytanie PR-owcom z agencji Euro RSCG Sensors
pisz na adres: [email protected]
sponsor rubr yki
Na podstawie
strony PR Week,
oraz oficjalnych
informacji prasowych.
19
Trendy
ABC PR-owca
Bran˝a
PUBLIC RELATIONS
Ubiegły rok był dla public relations najlepszym
od czasów transformacji ustrojowej. Wciąż
powstają nowe agencje i wchłaniają z rynku pracy
coraz więcej pracowników. Także doświadczeni
dziennikarze coraz częściej rezygnują ze swojej
pracy i przechodzą do PR. Marginalne zjawisko
czy zapowiedź trendu?
Marcin Łączyński
Kilkudziesięcioprocentowy wzrost
wartości rynku, w niektórych agencjach przełożył się nawet na podwojenie kadr. Mimo iż w ciągu ostatnich
lat przybyło szkół PR (obecnie jest
już około 40 wydziałów na różnych
państwowych i prywatnych uczelniach) branży tej wciąż dotkliwie
brakuje ludzi. Stąd coraz chętniej
przyjmowani są doświadczeni pracownicy ze środowisk pokrewnych
do PR. Również studenci dziennikarstwa, marketingu, socjologii
coraz częściej mogą zamiast stażu
czy praktyk liczyć od razu na pracę.
Sami studenci nie zapełnią jednak
ogromnej luki na rynku: w ciągu
roku liczba ogłoszeń o pracę tylko
na stronach PRoto.pl prawie się potroiła – z około 500 do ponad 1300.
– Dostrzegamy znaczny wzrost zapotrzebowania na doświadczonych
pracowników – opowiada Olga Leonowicz z firmy doradztwa personalnego Bigram, zajmującej się między
innymi wyszukiwaniem pracowników dla branży PR – moim zdaniem
ten trend utrzyma się jeszcze przez
jakiś czas, bo rynkowi wciąż jeszcze
daleko do nasycenia – mówi.
Do PR przechodzą nie tylko studenci i młodzi ludzie tuż po studiach,
niezakorzenieni jeszcze w żadnym
zawodzie. Coraz częściej także doświadczeni dziennikarze odchodzą
ze swojej profesji i decydują się na
zakładanie własnych agencji PR
albo na pracę w cudzych. Dlaczego
odchodzą z zawodu?
Nie liczyliśmy na zyski
Na pewno to nie kwestia mody,
a lepszych perspektyw rozwoju
i awansu – twierdzi Rafał Czechowski, do niedawna prezes Polskiego
Stowarzyszenia Public Relations.
– Oczywiście, panuje teraz pewien
styl, snobizm czy przekonanie
o większej atrakcyjności PR, ale nie
sądzę, by ktoś podejmował tak poważne decyzje tylko pod wpływem
mody. Marek Sokół i Damian Kuraś
pracowali jako dziennikarze giełdowi
w TVN24. Założyli agencję NewsPR,
która poza główną ofertą działań investor relations zajmuje się również
organizacją eventów, działań CSR,
szkoleniami medialnymi czy analizami wizerunku. – Nie liczyliśmy od
razu na zyski, ale bardzo chcieliśmy
wcielić w życie różne pomysły i wykorzystać wiedzę, którą zdobyliśmy
jako dziennikarze giełdowi – mówi
Damian Kuraś, wiceprezes NewsPR.
Prezesem Everest Consulting jest
Grzegorz Dróżdż. Wcześniej był
dziennikarzem „Gazety giełdy Parkiet”. Jego firma koncentruje się na
obsłudze spółek wchodzących na
20
w potrzebie
się takie oferty, ale nasi klienci do tej
pory nie wskazywali doświadczenia
dziennikarskiego jako koniecznego
kryterium rekrutacji – relacjonuje Olga Leonowicz z firmy Bigram.
– Zazwyczaj szuka się jednak ludzi
z doświadczeniem [jakąś praktyką]
w public relations i chętnie z wiedzą
z konkretnej dziedziny – mówi.
Pionki czy królowe?
Damian Kuraś, NewsPR
Grzegorz Dróżdż, Everest Consulting
giełdę, choć w razie potrzeby jest
w stanie także zapewnić kompleksową obsługę PR-ową. Na lepsze
perspektywy rozwoju własnych pomysłów i chęć spróbowania czegoś
nowego wskazali także pozostali
nasi rozmówcy, dziennikarze, którzy założyli własne agencje PR. Co
ciekawe, żadna z pytanych osób nie
wymieniła pieniędzy jako podstawowej ani nawet jednej z głównych
motywacji zmiany profesji. Z podobnymi opiniami można się spotkać
w badaniu opublikowanym w serwisie PRoto.pl. 35 proc. podało jako
główną przyczynę zainteresowanie
PR czy chęć wykazania się kreatywnością, a tylko 5 proc. wspomniało
o zarobkach jako swojej głównej
motywacji. Rafał Czechowski wskazuje na jeszcze jedną możliwą przyczynę przepływu ludzi z mediów
do PR. Jego zdaniem, zwłaszcza
w przypadku niższych stanowisk,
bodźcem mogą być redukcje zatrudnienia nie tylko w prowincjonalnych, ale w także warszawskich
redakcjach.
Co ciekawe, najwyraźniej dziennikarze z własnej inicjatywy szukają pracy w PR. Wiem, że czasem zdarzają
Na forach internetowych goldenline.pl czy PRoto.pl piarowcy często
krytykują masowy napływ pracowników do tej branży. Można znaleźć
opinie, że jest to sprzeczne z etyką dziennikarza, a takim osobom
często wydaje się, że praca w PR
nie wymaga żadnego przygotowania. Oto jeden z takich głosów:
„Wiedza przeciętnego dziennikarza
jest może i szeroka, ale niezmiernie
płytka, wystarczy, że wie gdzie jej
szukać. Zaś prawdziwy piarowiec
musi mieć w zanadrzu gotowe „plany awaryjne”, wiedzieć, co to jest,
i potrafić zarządzać kryzysem. Niestety ciągle jeszcze u nas dominuje
pogląd, ze PR to takie rozdawanie prezentów na konferencjach,
a piarowiec to gość z notesem znajomych telefonów”.
Były szef Polskiego Stowarzyszenia
Public Relations nie jest już tak kategoryczny w swojej opinii. – Moim
zdaniem zawód, jaki wykonywało się
przed chwilą, nie ma aż tak dużego
wpływu na to, czy ktoś nada się do
pracy w PR. Przy przyjmowaniu do
pracy zwracałbym raczej uwagę na
indywidualne predyspozycje, chęć
do nauki i potencjał takiej osoby
– mówi Rafał Czechowski.
Oba zawody mają kilka wspólnych
cech i w pewnym zakresie wymagają podobnych zdolności. Umiejętność zbierania i prezentowania
informacji w przystępnej formie, dobry kontakt z ludźmi, elastyczność
czy zdolność dopasowania przekazu do oczekiwań odbiorcy to kilka
punktów wspólnych obu profesji.
Olga Leonowicz wskazuje tu także
cenne umiejętności budowania relacji z przedstawicielami mediów,
a także korzystania z kontaktów
nieformalnych ułatwiających dotarcie do odpowiednich informacji.
Szeroka, wąska, płytka, fachowa…?
Wbrew opiniom sceptyków, cennym
kapitałem, jaki do PR wnoszą ludzie
po pracy w mediach, jest fachowa
wiedza. – Umiejętność analizy danych giełdowych czy znajomość
oczekiwań inwestorów jest bezcenna przy działaniach typu investor
relations – mówi Grzegorz Dróżdż
z firmy Everest Consulting. Dzięki
temu jako PR-owiec jestem równo-
rzędnym partnerem dla analityka
giełdowego, co przekłada się na
lepsze zrozumienie mechanizmów
podejmowanych działań i na większą ich skuteczność. Także Damian
Kuraś z NewsPR wskazuje na większą przydatność konkretnej wiedzy
niż doświadczenia dziennikarskiego
w swojej pracy. – Posiadam konkretną wiedzę o działaniu mechanizmów giełdowych, oczekiwaniach
inwestorów i właścicieli spółek,
a w działaniach ściśle PR-owych
wspomagają nas zatrudnieni specjaliści z tej dziedziny – mówi Kuraś.
Mimo sentymentu do dziennikarstwa podkreśla bardziej plusy nowego zawodu. – Dla mnie to przejście jest przede wszystkim okazją
do wypróbowania w praktyce własnych pomysłów, czego nie mogłem
robić jako dziennikarz bez wystawiania na szwank etyki zawodowej.
Działalność PR-owa pozostawia
większy margines swobody i kreatywności – przyznaje. Minusy nowej
pracy dostrzega za to Grzegorz
Dróżdż. – Praca PR-owca ma zupełnie inną specyfikę i nie daje okazji
do sięgnięcia po każdy interesujący
temat, a ciekawych tematów trafia
się sporo.
Droga zawodowa
Coraz częściej z mediów odchodzą
dziennikarze ekonomiczni, którzy wykorzystują swoją wiedzę na
temat giełdy, rynku i produktów
finansowych w pracy przy tworzeniu investor relations, doradztwie
strategicznym czy jako przedstawiciele prasowi instytucji handlowych
i finansowych. Oprócz Marka Sokoła
i Damiana Kurasia z NewsPR i Grzegorza Dróżdża z Everest Consulting
do tej grupy należą także Radosław
Hancewicz, rzecznik prasowy Izby
Skarbowej w Białymstoku, wcześniej dziennikarz gospodarczy w „Gazecie Wyborczej” czy Michał Szewczyk z agencji Fokus PR, poprzednio
m.in. szef działu bankowego „Gazety Finansowej”.
Druga, mniej rzucająca się w oczy
grupa zmieniających pracę, to ludzie z ogólnym doświadczeniem
dziennikarskim, którzy dość szybko
rezygnują z pisania i decydują się
na bardziej przewidywalną pracę
w branży PR. Taką ścieżkę kariery,
zwłaszcza ostatnio, wybiera wielu
studentów dziennikarstwa. Wśród
roczników, które obecnie kończą te
studia prawie 80 proc. studentów
albo od razu decyduje się na pracę
w PR, albo robi to po krótkim epizodzie pracy w prasie (bywa, że zakończonym jeszcze podczas studiów).
A jak postrzegają to czynni dzien-
nikarze? Wypowiedź dziennikarza
radiowego z forum goldenline.pl:
„Dla mnie PR to „wcześniejsza emerytura”. Przeszedłbym do PR tylko
przy spełnieniu jednocześnie trzech
warunków.
1. musiałbym się „wypalić” jako
dziennikarz
2. byłaby to praca za odpowiednio
duże pieniądze
3. nie mógłby to być PR polityczny
(to na wypadek, gdybym zechciał
wrócić później do mediów. Do mediów, nie do dziennikarstwa, bo do
tego rzemiosła byłoby mi chyba głupio wracać z PR).”
Nie liczyliśmy na zyski?
To rynek najlepiej weryfikuje czyjeś
kompetencje niezależnie od wybranej branży. Jeśli tak, to nasi rozmówcy mają pierwsze, poważne
sukcesy. NewsPR istnieje niespełna
od roku, a już podjęliśmy współpracę z kilkunastoma firmami. Naszym
największym sukcesem była współpraca z wchodzącym na rynek operatorem komórkowym PLAY – mówi
Damian Kuraś z NewsPR – obecnie
wprowadzamy na rynek kolejne
pięć spółek. Także Grzegorz Dróżdż
z Everest Consulting nie narzeka na
brak powodzenia i chętnie chwali
się sukcesami swojej firmy – Nasze
największe projekty to między innymi obsługa emisji akcji spółki GTC
o łącznej wartości ponad 150 mln
dolarów, czy Polskiej Grupy Farmaceutycznej – mówi.
Czy magnes może się
zepsuć?
PR przyciąga pracowników jak
magnes. Ale już od dwóch lat ekonomiści wieszczą nieuchronne załamanie. Takie głosy zawierały niemal wszystkie podsumowania roku
2006 i 2007 publikowane w prasie
branżowej. Tymczasem ubiegły
rok mimo ponurych prognoz przyniósł największą dynamikę wzrostu
zatrudnienia dochodów w PR od
początku istnienia tej branży w Polsce. Często obserwowane podwojenie zatrudnienia czy sporadyczna
eksplozja firm pięcioosobowych
w ponadstuosobowe (takie przypadki też się zdarzają) przypomina
czasy gorączki złota, bańki internetowej albo rewolucji przemysłowej.
Każdy z tych epizodów prędzej czy
później kończył się załamaniem
i drastyczną redukcją zatrudnienia.
Czy tak będzie i w tym przypadku,
czy może magia PR zdziała cud? Zobaczymy. Cytując wielogłos ekspertów: „na pewno w przyszłym roku”.
PUBLIC RELATIONS
Satysfakcja - tak, fura i komóra - nie
Specjalista ds. public relations – tak krótko mogłaby powiedzieć o nim wizytówka. My możemy
powiedzieć o nim znacznie więcej. Przeczytajcie
jego alfabet i poznajcie smaki PR-u. Grzegorz
Szczepański od A do Z.
Magdalena Mikulska
Aktywność studencka to był
początek. Grzegorz Szczepański
rozpoczął studia w 1986 roku na
Wydziale Inżynierii Środowiska Politechniki Warszawskiej. Był zaangażowany w demokratyczne ruchy
studenckie i wykreował międzynarodową aktywność polskich studentów na początku lat 90.-tych,
za co otrzymał pierwszą Statuetkę Pomnika Studenta – honorową
nagrodę wręczaną osobom, które
w szczególny sposób przyczyniły
się do rozwoju polskiego środowiska studenckiego. Dziś nagroda
stoi w jego biurze.
Bycie w towarzystwie i obracanie
się w świecie, o którego istnieniu
niewielu w początku lat dziewięćdziesiątych zdawało sobie sprawę,
narodziły w Szczepańskim chęć
poznawania. Krótka przygoda
w Towarzystwie Ubezpieczeniowym „Heros” w 1993 roku sprawiła,
że odkrył, co go kręci. Tam pracował z wielkimi osobowościami, np.
z prof. Jerzym Kieślowskim i Januszem Staniszewskim.
Czym jest PR doświadczył, działając w organizacjach studenckich,
natomiast samo pojęcie przybliżył
mu starszy brat, który pewnego
dnia stwierdził: „Ty się powinieneś
zająć PR”. A co to takiego – zapytał,
i stało się. Z pomocą brata, złożył
papiery do polskiej filii największej
wówczas agencji PR na świecie,
Burson-Marsteller. – Dzwoniłem,
chodziłem, męczyłem i przyjęli
mnie. Było ciężko się tam dostać,
bo rynek był wówczas bardzo mały
i już obstawiony, istniały może
3 prawdziwe firmy PR. Na początku pracował na stanowisku Execa,
a przez ostatnie dwa lata jako menadżer Działu Marketingu Practice.
Droga do własnej agencji PR. - BCA
SA to była firma całkowicie moja,
tyle, że budowałem ją w regułach
kapitałowych, czyli nie za swoje
pieniądze, i pewnego dnia musiałem
zaakceptować zmianę właściciela.
Firma w ciągu dwóch lat weszła
do pierwszej dziesiątki agencji PR
w Polsce. Wyróżniała się jakością
usług, dzięki wysokim standardom
wygrywała najtrudniejsze przetargi. Nawet w czasie recesji, w latach
1999-2000, nie schodziliśmy z wysokich stawek za usługi.
Fenomenalny zespół to połowa
sukcesu. Jedna z jego maksym
brzmi: „Nie lubię być na scenie
sam”. Wszystko, czego dokonał,
opierał na pracy zespołu. Kiedy
mówi o projektach, zawsze pod-
kreśla „robiliśmy to razem”, „to nam
się udało”, „myśmy to robili”. PR to
branża, która charakteryzuje się
pracą zespołową.
Good decisions come from wisdom, wisdom comes from experience, experience comes from bad
decisions – maksyma zasłyszana
przez Szczepańskiego u profesora Harvardu powinna towarzyszyć każdemu początkującemu
w PR. Taka zasada obowiązywała
w agencji BCA SA.
IPRA czyli Międzynarodowe Stowarzyszenie PR. Szczepański jest jego
reprezentantem w Polsce. – Stowarzyszenie istnieje od ponad 50 lat
i jest jak punkt odniesienia – mówi
Szczepański – należały do niego takie osobowości, jak Ivy Lee i Edward
Bernays. Od początków członkiem
IPRA jest też – wciąż aktywny zawodowo – Harold Burson, który został uznany przez „Financial Times”
i „PR Week” za największą osobowość Public Relations XX wieku.
Jest wdzięczny swojemu bratu, że
poprowadził go tą drogą. – Fajnie
mieć swój zawód i kompetencje,
w których się człowiek czuje mocny,
to duży komfort – podkreśla Szczepański. Pasjonuje go zarządzanie,
tworzenie zespołu, wyzwania, niezbadane tereny. Choćby dlatego
udała mu się od strony kumunikacyjnej największa fuzja w historii
polskiej gospodarki.
Każda osoba obdarzona inteligencją emocjonalną sprawdzi się
w zawodzie PR-owca. – Współpraca
z naturą człowieka – to mi się zawsze podobało – entuzjastycznie
mówi Szczepański. Co jeszcze cechuje dobrego PR-owca? Według
naszego bohatera otwarcie emocjonalne, towarzyskość i zaangażowanie w pracę. To wszystko mają
z urodzenia kobiety i dlatego aż 80
proc. tego rynku należy do nich.
Laurki wystawiają mu internauci,
choć w opiniach jest również sporo
krytyki, podyktowanej innym spojrzeniem na wykorzystywane metody, lub zazdrością. Oto niektóre
komentarze z forów internetowym,
po ogłoszeniu nominacji na stanowisko dyrektora ds. public realtions
w firmie Provident Polska, gdzie
pracuje od stycznia br.: proton: „od
dawna nic nie było słychać o Szczepańskim! Według mnie, to bardzo
dobra nominacja, a) dla Szczepańskiego, bo po kilku dobrych latach
pracy i takim projekcie jak fuzja
Pekao i BPH, co miałby tam niby
dalej robić? b) dla Providenta, bo
na zdjęciu: Grzegorz Szczepański
nareszcie sięgnęli po kogoś na poziomie, kto może wyciągnie im ten
koszmarny wizerunek na przyzwoitą prostą.
Koleżanka: „nie jesteśmy mściwe,
więc życzymy na nowej drodze...
I gratulujemy awansu – w końcu
nie co dzień przechodzi się z firmy,
która właśnie została największym
bankiem w kraju, do firemki, która
jest największym w kraju lichwiarzem”.
Łut szczęścia w jego karierze to
po pierwsze ludzie, którzy podpowiedzieli mu drogę, jak jego starszy
brat i mentorzy, których spotykał
pracując w różnych firmach, po drugie wielkie projekty, które dały mu
ogromne doświadczenie, więcej na
ten temat czytaj pod literą „O” i „C”.
Miał to szczęście, że znalazł na
swojej drodze mentorów, których
doświadczenie i porady były bezcenne, a zastosowanie się do nich
przybliżało do sukcesu. – Nie można
się samemu wszystkiego nauczyć,
a jeśli ktoś tak myśli, to stoi w miejscu – twierdzi Szczepański. Więcej
na temat czytaj pod literą „O”.
Największe wyzwanie i największy sukces to fuzja banków Pekao
SA i PBH SA, zaliczana do najtrudniejszych w historii polskiej gospodarki. Szczepański odpowiadał za
przygotowanie i przeprowadzenie
całego procesu komunikacji tej
operacji. – Rozwiązanie, które zastosowano w Polsce, było pionierskie. Było niewyobrażalnie dużo
emocji. Sterowanie tym procesem
dało mi ogromne doświadczenie,
które niezwykle trudno jest posiąść – mówi.
Od kogo najwięcej zaczerpnął dla
swojego fachu? Pierwszym mentorem był pierwszy szef w PR, Paul
Vosloo, niegdyś doradca w gabinecie Margaret Thatcher. – Nauczył
mnie zupełnie podstawowych zasad PR – mówi. Kolejny mentor, u
którego zdobył najwięcej wiedzy
z zakresu metodologii PR, to Paul
Haugen, Burson-Marsteller Creative Director. Wzorem jest dla niego
także Jan Krzysztof Bielecki, z którym pracował w Banku Pekao S.A
od września 2003 r., kiedy Bielecki
objął wówczas funkcję prezesa.
Przechodzenie dziennikarzy do
PR uważa jedynie za działanie koniunktury. – Prawdziwy dziennikarz
nigdy nie będzie PR-owcem i nie
wyobrażam sobie, żeby prawdziwy
PR-owiec był kiedykolwiek dziennikarzem – komentuje. Rozumie, że
młodzi kierują się karierą i stroną
finansową, wybierając między tymi
dwoma branżami. – Łatwiej jest
wyrobić sobie nazwisko i zarobić
dobre pieniądze w PR niż w dziennikarstwie, gdzie konkurencja jest
większa.
Rekordowy czas pracy to 12 godzin na dobę. Tak było w czasach
recesji. – Ktoś mi przypiął łatkę
pracoholika, ale nieefektywnie jest
pracować tak długo. To jest fascynująca praca, ale bez przesady! Po
godzinach nie siedzi, chyba że klient
ma poważny kryzys. Stara się nie
przepracowywać, ale efektywność
w czasie godzin pracy musi być
maksymalna. Szczepański radzi,
żeby wygospodarować sobie czas
na coś, co nas kręci, bo to daje pozytywną energię, którą potem wykorzystamy podczas pracy. Jemu
trudno jest żyć bez basenu i nart.
Spełnienie zawodowe przyszło
w 2001 r., kiedy jego firma zdobyła
trzy nagrody główne w międzynarodowym konkursie Golden Word
Awards. „Wychowałem się na kulcie
tych nagród, otrzymanie e-maila
z informacją o wygranej w aż 3 kategoriach i nominacji do nagrody
ONZ było najszczęśliwszą chwilą
moim życiu”.
Trochę szacunku! To, co nie podoba się Szczepańskiemu w polskim
rynku PR, to sposób traktowania
przedstawicieli tej branży. – Nie obdarza się nas szacunkiem godnym
tego zawodu. Zleceniodawca wychodzi z pretensjami, dlaczego projekt kosztuje tak drogo, dlaczego
realizacja zajmuje tyle czasu, a nie
mniej, często uważa się za specjalistę w naszej dziedzinie i myśli, że
wie lepiej niż my. Szczepański winą
za taki stan rzeczy obarcza m.in.
media, które komentują wydarzenia
polityczne, używając słownictwa
z pogranicza PR-u i reklamy, bo to
jest modne i dobrze się sprzedaje.
Uczy PR-u na Politechnice Gdańskiej, Warszawskiej i w Akademii
Ekonomicznej w Poznaniu (wcześniej wykładał też na Uniwersytecie
Warszawskim); „Im dalej od Warszawy, tym zaangażowanie studentów
większe, w Poznaniu jest fenomenalna grupa młodych i zdolnych
osób. Widzę w nich siebie sprzed
kilkunastu lat.
W tym zawodzie jest bardzo dużo
radości. PR (szczególnie w zakresie
komunikacji kryzysowej) polega
na tłumieniu negatywnych emocji.
Może i towarzyszy temu napięcie,
szczególnie kiedy klient ma poważny kryzys, ale jest to budujące,
tworzy się coś pozytywnego, ratuje
się czyjś wizerunek, reputację. Jest
zwycięstwo.
Zasada, którą wpaja swoim studentom i współpracownikom, to:
„Don‘t fight for status, fight for the
content”. Status, czyli materialna
pozycja w firmie (nazwa funkcji na
wizytówce, samochód, firmowe gadżety i pieniądze), daje mało satysfakcji, bo zawsze czujesz, że masz
za mało, nie możesz się do końca
zaspokoić. Natomiast to, co robisz,
jak to robisz i zadowolenie temu
towarzyszące kiedy ci się uda jest
kluczem do sukcesu!
21
Sub–kultura
Faktografia
KULTURA
KULTURA
z Maciejem Zarembą
rozmawiała
Magdalena Karst
Każdy posiada swoje własne, małe radości. Każdy
patrzy na świat z innej perspektywy. Niemniej jednak,
wszyscy mamy jeden, niezmienny cel: krok po kroku
dojść do tego, co dla nas najważniejsze. Naszego małego, prywatnego szczęścia.
Emil Borzechowski
Mi´dzy starym
a nowym ˝yciem
Wszystko ma
swoje korzenie w pewnej
książce i słowach w niej
zapisanych.
Książce, która
zdradza tajemnice,
burząc
nasz
świat,
naszą rzeczywistość, czas oraz
przestrzeń. Po jej przeczytaniu
wszystko wywraca się do góry
nogami… czym jest ta książka?
Kolejna powieść Orhana Pamuka
zadziwia od samego początku.
Z jednej strony zadziwia, z drugiej
intryguje. Wszystko za sprawą
narracji, która w jakiś hipnotyzujący sposób zauracza czytelnika,
bądź odpycha swoją ekspresyjnością, chaotycznością i nieprzewidywalnością. Wada i zaleta
w jednym.
Przyglądając się snutej przez
Pamuka opowieści, z początku
mamy wrażenie absurdalności,
odrealnienia zdarzeń w niej przedstawionych. Któż w dzisiejszych
czasach porzuciłby dom, rodzinę,
całe swoje życie, by iść za głosem
słów z książki? Droga ta, nie jest
tylko filozoficznym rozważaniem
nad swoim jestestwem, lecz także – a może przede wszystkim
– wędrówką przez świat, aby odnaleźć swego anioła.
„Nowe Życie” to nie tylko słodkie cukierki wspominane przez
Osmana, lecz przede wszystkim
wybór między starym, a nowym
życiem. Między tym, co wygodne,
a tym, co mówi nam serce. Z drugiej jednak strony, lektura skłania
do refleksji nad ulotnością życia
i bezsensownością pochopnych
decyzji, które mogą zrujnować
cały nasz świat.
Autorowi perfekcyjnie udało się
wpleść grę kulturową Wschodu
z Zachodem, nie szczędząc krytyki obu stronom konfliktu. Tradycja walczy z nowoczesnością,
jest to jednak obraz często ironiczny, zarówno w stosunku do
jednych, jak i do drugich. Dzięki
temu powieść wychodzi na bardziej uniwersalny, niezależny
grunt. „Nowe Życie” to z pewnością powieść niezwykła, choć nie
każdemu przypadnie do gustu
sposób narracji, jak i absurd, który może czasem razić. Niewątpliwie, niesie ona ze sobą potężny
ładunek filozoficzny, który każdy
powinien ocenić i zinterpretować
w oparciu o swoje doświadczenia
życiowe.
Orhan Pamuk „Nowe życie”
Wydawnictwo Literackie
Warszawa 2008
Emil Borzechowski
Ze szcz´Êciem
b´dzie ci do
twarzy
Sława
w wielkim
Êwiecie
Dwudziestokilkuletnia Holly
(Magdalena Boczarska) jest jedną
z setek czy tysięcy młodych kobiet, którym natura nie poskąpiła
urody, los włożył w ręce bilet do
tzw. wielkiego świata. Odurzona
snem o sławie i pieniądzach, tak
jak niejedna amerykańska gwiazdeczka, Holly przybywa do wielkiego miasta nie podejrzewając,
co w miejsce wymarzonego „nowego życia” zgotuje jej okrutny
los. Cukierkowy, a zarazem nieludzko zimny świat show biznesu
tętni życiem, wypadki toczą się
swoim torem, ludzie przychodzą
i odchodzą, a nieubłagany nurt
czasu i zdarzeń niesie młodą
gwiazdeczkę wprost ku ślepej
uliczce.
Dzięki obecności tańca, obrazu,
piosenki i innych różnorodnych
środków wyrazu w swej pełni jawi
się tu synkretyzm sztuki teatralnej. Fabuła pełna niejednoznaczności czy nagłych przeskoków
akcji zmusza do aktywnego od-
Krótka fala
Nie umieli grać i śpiewać, istnieli
przez kilka lat, ale są pamiętani
do dziś. Pod koniec lat 70.-tych
w Wielkiej Brytanii powstał punkowy zespół Joy Division. Muzyka,
którą grali, miała ich wyzwolić od
szarej codzienności robotniczej
północy Anglii. W Polsce z Joy
Division dorastał Grabaż, Tymon
Tymański i część zespołu Pustki.
Oglądali Iana Curtisa – wokalistę
śpiewającego z prawie zamkniętymi oczami, dziwnie tańczącego. Słuchali ostrego zespołu garażowego, który z biegiem czasu
łagodniał, wprowadzał elementy
innych gatunków, nowe instrumenty, np. syntezatory. Zespół
coraz bardziej odróżniał się od
agresywnej punkowej fali łagodnością i introwertycznością.
Wpływ na to miał głównie wo-
22
bioru, uwagę przykuwają też ciekawie nakreślone postaci przyjaciół Holly - Rita (Ewa Błaszczyk),
Fred (Antoni Pawlicki) i Jimmy
(Piotr Wawer).
Sama problematyka, tak typowa
dla zachodnich produkcji filmowych, jak i sposób jej przedstawienia sprawiły, że HollyDay ogląda się trochę jak „kulisy” amerykańskiego kina.
Na tle migawkowych błysków reflektorów zagubiona dziewczyna
snuje opowieści o swoich tęsknotach, niepokojach i pragnieniach serca, które w tym płytkim
świecie nie doczekają się ukojenia. Czy rzeczywiście chodzi jej
o bycie piękną, bogatą i rozchwytywaną – możliwe. A może, po
prostu jak każda młoda kobieta
tęskni za miłością, akceptacją,
ciepłem i poczuciem własnej wyjątkowości.
HollyDay,
reżyseria: Michał Siegoczyński
Od 29 lutego 2008
w Teatrze Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza
Pałac Kultury i Nauki
Wioletta Wysocka
kalista Ian Curtis. Jednak pogarszający się stan zdrowia Curtisa,
nadużywanie alkoholu, papierosów i eksperymenty z lekami
spowodowały, że zachorował
na epilepsję. Leczenie przytłumiło go, osłabiało, wpychało
w depresję. – Nikt nie wie, ile mnie
to wszystko kosztuje – mówił
o niesłabnącym zaangażowaniu
w działalność zespołu. Stąd przymknięte oczy, problemy prywatne i tragiczny koniec zespołu.
Film powstał na podstawie
książki żony Iana Curtisa – Deborah, „Joy Division i Ian Curtis.
Przejmujący z oddali”, wydanej
w Polsce w 1997 roku.
W kinach od 7 marca,
dystrybutor Gutek Film
Receptę na „Szczęście” Leszek
Engelking proponuje dość prostą: tom kilkunastu opowiadań
o apetycznym tytule, który sprawia, że czytelnik ujrzawszy pozycję książkową pragnie zatonąć
w lekturze. Wypływając na szerokie wody „Szczęścia” trzeba
jednak uważać, podróż do najłatwiejszych nie należy, ale ileż satysfakcji z pokonanej drogi!
Opowiadania dalekie są od przedstawiania rzeczywistości sensu
stricte. Akcja mogła zarówno toczyć się wczoraj jak i wieki temu.
Pisarz wraz z pierwszym utworem chwyta nas mocno za rękę
i, nie zwalniając uścisku, prowadzi
tajemniczymi ścieżkami literatury, w mrok, po to, by za chwilę
wynurzyć się w pełnym słońcu. To
podstawowa cecha prozy Leszka
Engelkinga – nigdy nie wiesz, co
czeka na ciebie za rogiem kolejnej opowieści, a w momencie,
gdy wydaje ci się, że znasz odpowiedź, że przewidziałeś, że twoja przepowiednia się sprawdzi
– autor drwi z ciebie, prowadząc
w kolejny korytarz akcji, daleki
od rozpatrywanych scenariuszy.
Żonglując słowem jak wytrawny
kuglarz, Engelking opisuje odbywane podróże, postacie z którymi się zetknął, stan zakochania
i domy uciech. Za każdym razem
barwnie, za każdym razem tak
samo tajemniczo, powoli, bez pośpiechu.
Poeta, jakim niewątpliwie jest Engelking, w swoich opowiadaniach
zostawia miejsce dla czytelnika.
Dla jego wyobrażeń, wizji, fantazji. Autor „Szczęścia” nadaje kierunek akcji, ale jednocześnie zachęca każdego, by próbował na
własną rękę się w tym odnaleźć,
posmakować treści. Dla każdego
„Szczęście” oznacza zazwyczaj,
coś zupełnie innego, ale ta książka jest niewątpliwie okazją, do
rozeznania się we własnych upodobaniach.
Leszek Engelking
„Szczęście i inne prozy”
Oficyna wydawnicza Volumen
Warszawa, 2007
Jan Dąbkowski
Anita Kowalska
■ Wyjechał Pan z Polski na fali
Marca ’68. Jak osiemnastolatek
z zabiedzonego, komunistycznego kraju odnalazł się w Szwecji?
Maciej Zaremba: Emigracja to był
mój pierwszy zagraniczny wyjazd.
Pierwsza podróż samolotem. Niewiele wiedziałem o Szwecji. Byłem
przekonany, że to kraj tulipanów.
Wyobrażałem sobie, że będę je ścinał i w ten sposób dorobię się volkswagena.
Kiedy przyjechałem, w Szwecji panowało lato stulecia. Obraz, który zobaczyłem, nie był do końca
prawdziwy. Było pięknie, ale czułem
potworną samotność. Gdyby teraz
jakiś terapeuta poprosił mnie, żebym wgłębił się w te wspomnienia,
pewnie z żalu nad samym sobą bym
się rozbeczał. Ale osiemnastolatek
szybko się przyzwyczaja, więc
to uczucie wyobcowania minęło,
jak tylko nauczyłem się języka.
A nauczyłem się go błyskawicznie.
Zacząłem studiować film, historię,
historię idei. Szczególnie zainteresowała mnie historia mentalności.
Próbowałem zrozumieć, skąd biorą
się bardzo powszechne przekonania, które różnią jedną grupę od
drugiej. Zrozumiałem szwedzką
mentalność, tak inną od polskiej.
fot. © Erik von Platen
Szcz´Êcie niejedno ma imi´
Hemingway kontra Orzeszkowa
■ Jak to się stało, że został Pan
dziennikarzem?
W czasie wolnym od zajęć pracowałem na budowie jako operator
dźwigu. Nie bardzo wiedziałem, co
ze sobą zrobić. Kiedy w Polsce wybuchła „Solidarność”, poszedłem
do kilku redakcji, poprosiłem o zaliczki i powiedziałem, że przywiozę
z Polski taką opowieść, jakiej nikt
inny nie byłby w stanie napisać.
Dla Europy Północnej „Solidarność”
była czymś niezrozumiałym. Nie
mogli pojąć, że katolicyzm łączy
się z ruchem robotniczym. Dla nich
były to dwa przeciwstawne bieguny. Jednocześnie byli bardzo ciekawi, co z tego wyniknie, obawiali
się, że wolnościowy ruch w Polsce
zdestabilizuje Europę. Pojechałem
do Polski pierwszy raz od czasu
emigracji, z wyjątkiem czterech
dni w 1973 roku, kiedy mnie łaskawie wpuszczono na pogrzeb ojca.
A potem wybuchł stan wojenny,
który paradoksalnie mi pomógł. Do
Polski nie wpuszczano wtedy obcych dziennikarzy, ale mnie udało
się wjechać, bo oficjalnie jeździłem
jako kierowca. Rozwoziłem podpaski i pisałem reportaże.
■ W Polsce reportaż jest popularnym gatunkiem, czy w Szwecji
jest podobnie?
Polska jest mistrzem świata reportażu literackiego. Obok Kapuścińskiego, Krall, mojej mistrzyni Ireny
Linkiewicz, jest wielu dziennikarzy,
którzy kontynuują tę tradycję.
W Szwecji jest to gatunek mniej popularny, tam nie ma czegoś takiego
jak „szkoła reportażu”. Poza tym
reportaże wymagają kilku kolumn,
a prasa się stabloizowała i nie ma
miejsca na długie, poważne teksty.
■ Dostrzegam wyraźną różnicę
pomiędzy Pana reportażami,
a reportażami, które czytam
w polskiej prasie. Pan chwilami
przejmuje rolę publicysty.
Wydaliśmy w Szwecji antologię
polskiego reportażu, znalazły się
w niej teksty między innymi: Ostałowskiej, Linkiewicz, Szczygła,
Tochmana. W tych reportażach
autor jest prawie niewidoczny.
Jeżeli nawet przedstawia swoje
stanowisko, czyni to poprzez bohaterów. Ekstremalnym przykładem
są teksty Lidii Ostałowskiej, która
uważa, że autor w ogóle powinien
zniknąć. Ja natomiast dzielę się
z czytelnikiem swoimi refleksjami,
obserwacjami. Rzeczywiście wkraczam w obszar publicystyki. Ale
w Szwecji tak piszemy reportaże.
■ Teksty zawarte w książce „Polski hydraulik i inne opowieści ze
Szwecji” napisał Pan po szwedzku, a teraz czyta je w polskich
przekładach. W którym języku
bardziej się Panu podobają?
Wydaje mi się, że szwedzki język
jest bardziej lapidarny. Polszczyzna
nie lubi konkretów, stara się być
elegancka. Mówiąc krótko, kilka
razy miałem wrażenie, że napisałem zdanie hemingwayowskie, a po
przetłumaczeniu na polski wyszła
z tego Orzeszkowa.
■ Ma Pan świadomość, że swoją
książką demitologizuje powszechny w Polsce obraz Szwecji i Szwedów?
To nie było moim zamysłem. Każdy
dziennikarz pisze o swoich bolączkach, a ponieważ jestem szwedzkim dziennikarzem, naturalne jest
to, że dotykam szwedzkich problemów. Gdyby to była książka o Francji, pewnie nie zadałaby pani tego
pytania, bo na temat Francji nie
funkcjonują żadne mity. Może tylko
taki, że jest to kraj wolności i swobody. Natomiast Szwecja, spośród
wszystkich krajów nordyckich rzeczywiście jako jedyna jest nosicielką mitu. Niczym zasadniczym nie
różni się od Norwegii, ale to Szwecję postrzegamy jako model.
Jednak ta książka nie jest w żaden
sposób przewodnikiem po Szwecji.
Jest przewodnikiem po problemach
społecznych, niektórych, faktycznie, specyficznie nordyckich.
■ Powiedział Pan: „każdy dziennikarz pisze o swoich bolączkach”.
Czy to znaczy, że czuje się Pan
bardziej Szwedem niż Polakiem.
Od czterdziestu lat pytają mnie, kim
się czuję, i to pytanie coraz mniej
mi się podoba. Bo niby dlaczego
człowiek ma się zastanawiać nad
swoją tożsamością. Czy pani zadaje sobie pytanie, czy czuje się Polką? No właśnie. Jestem Polakiem
i Szwedem. Znalazłem się w Szwecji, bo jestem Polakiem żydowskiego pochodzenia. Te trzy elementy
zaważyły na moim losie. I nie ma tu
żadnego konfliktu.
Szwedzkie bolączki są moimi bolączkami. Polskie niestety też.
■ Pisze Pan w Szwecji teksty obnażające Szwecję i jednocześnie
jest Pan tam dziennikarzem cenionym i nagradzanym. Zastanawiam się, jak w Polsce potraktowalibyśmy obcokrajowca, który
wywlekałby na wierzch nasze
skrywane problemy, wstydliwą
przeszłość?
To jest zasadnicze pytanie. Obawiam się, że w Polsce taka osoba
byłaby gorzej potraktowana. Zresztą to widać po tym, jak wszyscy
rzucili się na Grossa, który przecież
jest Polakiem. Wiele lat temu Michał Cichy napisał reportaż o tym,
że w czasie Powstania Warszawskiego miał miejsce pogrom na kilkunastu Żydach. Rozpętała się nagonka na tego biednego faceta. Ja
wyrządziłem wizerunkowi Szwecji
o wiele większą krzywdę jedenaście lat temu, pisząc o przymusowych sterylizacjach. I niektóre środowiska polityczne do dziś mnie za
to szczerze nie lubią. Ale za każdym
razem, gdy ktoś mnie atakuje, że je-
stem obcy, że nie mam prawa szargać narodowego mitu, zaraz mobilizuje się liczna grupa Szwedów,
która staje po mojej stronie. To nie
jest nawet kwestia tolerancji, ale
rozsądku. W Szwecji liczą się argumenty. Szwedzi mają świadomość,
że wyciąganie takich narodowych
plam jest ważne dla demokracji
i że historia karze te narody, które
nie potrafią tego robić. Bardzo mi to
w nich imponuje.
Konkurs
Odpowiedz na pytanie: Którą
z kolei pozycją w serii Reportaż Wydawnictwa Czarne jest
książka Macieja Zaremby “Polski hydraulik i inne opowieści ze
Szwecji”? Spośród poprawnie
nadesłanych odpowiedzi rozlosujemy 5 książek autorstwa
Macieja Zaremby, ufundowane
przez wydawnictwo Czarne.
Zgłoszenia z dopiskiem “Czarne” przyjmujemy do 15 kwietnia
2008 roku, pod adresem e-mail:
[email protected]
23
Bilet za recenzj´
REKLAMA
Napisz recenzję książki, filmu, płyty muzycznej, które
miały premierę w ciągu ostatnich
3 miesięcy! Za każdą recenzję otrzymujesz bilet do
kina lub teatru. Partnerzy akcji: Teatr na Woli, Teatr
Dramatyczny, Teatr Buffo, Laboratorium Dramatu,
Teatr Montownia, Teatr Wytwórnia, Kinoteka.
Regulamin dostępny na stronie:
www.redakcja24.pl

Podobne dokumenty