darmowa publikacja

Transkrypt

darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,
e-booki .
Moja Żyrardynko... Nareszcie!
Jeszcze wczoraj byliśmy umęczonymi juwenarbajterami Wielkiego Bobasa. Dzisiaj z jego martwych
rączek wyszarpujemy naszą wolność. Będą na pewno
kpić i szydzić, że przypominamy jedynie zmarzlinę starego mięsa, którego od dawna nikt nie nazywa ludźmi. Ale to bez znaczenia. W moim sercu pozostaniesz
najpiękniejszym człowieczym ogrodem. Chciałbym całować twoje piersi i szyję, chciałbym wtulić się w twój
brzuch i uda, lecz moje ciało zapada się w obezwładniającą ciszę. Usta i język zaczynają śnić biały, niekończący
się sen, oczy uciekają do wewnątrz, jakby odkryły piątą
stronę świata. Obiecuję – całować cię będę w niebie lub
w piekle, tylko nie wypuść mojej dłoni.
Proszę cię, przytul mnie mocniej...
Niebawem świt. Zielona śliwka wyskoczy z oceanu, jaśminowe światło obleje opustoszałe domki, zdewastowane młodnie i plastinaria. My nie doczekamy słonecznika. Spojrzenie zastygnie w pociemniałym obrazie
i zapachnę ludzkim trupem... Pamiętasz? Tak bardzo marzyliśmy o tym zapachu przez ostatni ogród, wdychając
chininę nad bezwonnymi jak plastik zwłokami.
Obejmij mnie, obejmij mnie mocniej...
7
Pod skórą zbiegają się lipcowe śliwkowiśnie dzieciństwa. Chcą ruszyć w podróż ze spakowanymi walizkami obrazów. Widzę plecy ojca – napięty trójkąt mięśni,
po którym spływa pot. Błysk kosy podpala pszeniczne
łany i podrywa skowronka do lotu. Cienie drzew przypominają archipelagi podmywane przez słonecznikową
falę. Piegowaty dzieciak przykłada hubę do spieczonych
warg. Aż trudno uwierzyć, że istniał tamten świat i my
w nim, osobno, bez siebie. Kiedyż to było?...
Jeszcze mocniej, jeszcze. Przytul mnie...
Zimno wpełza przez głowę i stopy, kąsa wnętrzności jak żmije. Gdy dojdą do serca, ciało zmieni się
w popielaty wór. Wtedy wyjdzie na jaw, że wszystko, co
zdołaliśmy zmieścić pod zmęczonymi powiekami, było
prawdziwym życiem, a nie złudzeniem oszalałych młokosów, którym zbyt długo nie potrafiliśmy powiedzieć:
dość! Jakże łatwo mylą śmierć z nieśmiertelnością, jakże
bezmyślnie odwracają porządek cudów. Ich niemowlęcy
Jezus przemienia chleb w ciało, wino w krew i nigdy nie
dorośnie do Golgoty.
Teraz to mało ważne. Teraz trzeba patrzeć Wiosence-Śmierci prosto w twarz. I śmiać się, śmiać! Za kilka kropel staniemy się starym jak świat skandalem. Dwa
osiemdziesięcioletnie trupy na przekór cywilizacji Wielkiego Bobasa... Nie bój się, proszę... Nasza śmierć będzie nieodwołalnym faktem. Żal mi tylko, że nie zobaczę
rozdziawionych ust dziewłopców, oburzenia chłopczynek, ich bezradnej furii. Jeśli odkryją nasze ciała za sto
i więcej ogrodów, będą zmuszeni inaczej opowiedzieć
minioną epokę. Pod skamieniałym worobiowem odkry8
ją nieusuwalną starość – nasze ostateczne zwycięstwo
zza grobu. Stanę się Tutenchamonem w złotej masce
bezczasu, ty – ukochaną Anchesenton, a w naszych ciałach przetrwa dawny porządek, wypędzeni bogowie...
Obu-obu, uchy-uchy – laur zdobyły dwa staruchy! Uchy-uchy, obu-obu – przechytrzyli gołowąsów, będą solą
w młodym oku!... Uśmiechnij się, proszę... Twój uśmiech
sprawia, że śmierć zakwita niczym kwiat.
Moja kochana Żyrardynko, wycięliśmy im niezły
numer. Nasz numer życia... Przemijalność została ocalona...
Umieramy, przepiękna staruszko! Wyciągamy nogi, szorując zimnymi piętami po niewidzialnym niebie.
Żyrardynko... Jestem szczęśliwy...
***
Późną jesienią nadszedł czas wypadających
z okien Batmanów.
Późna jesień była zawsze niebezpiecznym okresem – w wątpliwym świetle stawiała porządek świata.
Bulimiczna ciemność pochłaniała popołudnia i poranki.
Dni uginały się pod naporem mroku, wiodły szczątkowy
żywot. Zegary ścienne i te na rękę traciły znaczenie, pod
rozjaśnionymi kloszami lamp, niczym ćmy późnojesienne, migotały odblaski, refleksy, półcienie, wsączając do
głów domowników niepokój. Wieczorami dłoń podobna do psiej łapy rysowała na szybie zapotniałe słońca,
9
ale noc zostawiała po sobie odciski zmrożonych kwiatów, zasłaniające widok podwórka, bezlistnej wierzby
i białej syrenki, której śniła się korona królowej szos.
A za oknami ciała małych Batmanów uderzały
o zeszklone mrozem przydomowe rabaty...
Kiedy jednak patrzyło się na ziemię z niedostępnego zwykłym śmiertelnikom oddalenia, wszystko wyglądało inaczej – Batmani spadali pod postacią czarnych
jabłek. Świat był ogromną jabłonią. Jej korzenie sięgały
piekła, a pąki na najwyższych gałązkach dotykały raju.
Żeby określić wiek tego drzewa, należałoby zliczyć słoje
wszystkich sekwoi na świecie i pomnożyć przez wiek
madame Jeanne Calment. Pory roku zmieniały się szybko – chwila za chwilą.
Pod jabłoń przychodziła Wiosenka-Śmierć. Przypominała znane w wielu miastach stare wariatki, które
na przekór chłodnej aurze noszą fantazyjne tiule, letnie sukienki i tanecznym krokiem mijają zdziwionych
przechodniów. Nierzadko śpiewają pod nosem piosenkę, czasami nie dają dojść do głosu niewidzialnemu rozmówcy. We włosy mają wpięte zawsze świeże kwiaty.
Wiosenka dokładnie przeszukiwała trawę, zbierając opadłe przedwcześnie jabłka do rozłożonej chusty.
Robiła z nich młode wino. Zamykała dziecięce zwłoki
w beczkach i dodawała korzenne przyprawy. Po fermentacji, gdy kości spadły już na dno, przelewała płyn do
pękatych flasz i przenosiła do księżycowej piwniczki.
Ludzie znali wina gronowe, ziołowe, kochali porto, madery, tokaje. Wiosenka-Śmierć lubiła inne gatunki. Na
górnych półkach leżakowały cierpkie w smaku, czarne
10
jak smoła guerniki oraz pełne ognistego blasku i piekącej słodyczy inkwizytaje. Na środkowych dotykały
się szklanymi brzuchami zawiesiste birkenały, błękitnawe w odcieniu samobóje, różowe i kwaskowate epidematy. W dolnych rzędach nabierały mocy ateismuty
o piołunowym smaku i lekkie nonpanemy na przystawkę. W oddzielnych koszyczkach znalazło się miejsce
dla win najmłodszych. Wiosenka nazwała je batmankami. Zgniłozielony kolor świadczył o krótkim czasie
fermentacji, po wypiciu zaś kilku kieliszków myśli zaczynały rechotać niczym żaby w porosłym grubą rzęsą
stawie.
Wiosenka-Śmierć co wieczór siadała na księżycowej werandzie z kilkoma flaszami batmanek i patrzyła
zamglonym okiem na połyskującą miliardami światełek
jabłoń. Samotność to fluorescencyjny robak, więc zalewała go rytualnie, aż pojawiała się żaba, potem następna i następna. Robak nie był już sam.
– Spotworniałam z przepicia, do diaska... Jabol,
nieszlachetny trunek! Ale co robić, pić trzeba, taka karma – oblizywała ciemny meszek pod nosem.
Ot, czasy – starej zapijaczonej Śmierci. Nieszczęsnej menelki, wyzbytej grozy ostatecznych spraw.
Jej danse macabre wywołałby dzisiaj poruszenie równie
wielkie jak podanie nóżek w galarecie w lokalu klasy C.
Nazajutrz znów rozłożoną chustę zapełniały
czarne jabłka. O zmierzchu znów – jedna, druga flaszka.
Gdy wydawało się, że Wiosenki nie czeka nic poza alkoholową wiecznością, wystąpił nowy objaw pijaństwa:
wieczorna czkawka-batmanka. Czknęła Wiosenka raz
11
– z ust wyleciała jasna gwiazdka, czknęła drugi – kolejna, jeszcze jaśniejsza gwiazdka.
Tuż przed czknięciem Wiosenki pewien mężczyzna ogarnął mętnym spojrzeniem niebo i usiadł na ławce. Popołudnie było bezwietrzne. Park spowijał łagodny
szkarłat, choć podpływały już pierwsze fale wieczornej
czerni. Raptem wydeptaną ścieżyną nadeszły dwie małe
dziewczynki w prześwitujących sukienkach. Mężczyzna
dojrzał niewykształcone cycuszki i owal cip. Wielkich,
rozrośniętych ponad wiek! Jedna z dziewczynek wycedziła znienacka:
– Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz.
Więc popatrz sobie. Popatrz!
Druga pulchną rączką zaczęła sypać piach na
głowę mężczyzny. Ziarenka ściekały niczym woda zaczerpnięta ze strumyka, a ironiczny uśmieszek pełgał
na twarzach szkarłatnych od zmierzchu. Usta lśniły kropelkami krwi podobnymi do świeżo zerwanych wiśni.
Mężczyzna patrzył jak zahipnotyzowany na dziecięce
intymności. Pod czaszką dźwięczał mu głos:
– Z prochu w proch. Gap się! Gap! Piękne są nasze cipy!
Dziewczynki, chwyciwszy się za rączki, zniknęły
między drzewami. Na niebie zapłonęła pierwsza gwiaździsta iskra i zaraz zgasła nad pobliskim blokiem. Meteoryt w listopadzie? Pomieszanie z poplątaniem jak te
dziewczynki! Prorocza anomalia niebieska potwierdza
rozprężenie ziemskich sfer – przemknęła mężczyźnie
gorzka myśl. Skrzywił się, jakby rozgryzł ziarnko pieprzu.
12
Tym mężczyzną był Błażej Pindel, trzydziestotrzyletni posiadacz mocno znoszonego kostiumu jamniczka
Tupty w garderobie nazywanej miastem wojewódzkim.
Od pewnego czasu Pindlowi zaczęły przydarzać się
przygnębiające historie. Pod swoim oknem znajdował
coraz więcej Batmanów, w bramie domu dopadała go
banda ośmiolatków z pepeszami, szantażując, że jeśli
nie przyłączy się do nich, wpakują mu serię w brzuch.
Co kilka dni otrzymywał list polecony, w którym rada
pedagogiczna uprzejmie informowała o przyznaniu mu
miejsca w osiedlowym przedszkolu. Chodził tam, tłumaczył, wyjaśniał – na próżno. Doprowadzony uporem
dyrektorki do granic wytrzymałości, postanowił przy
paniach przedszkolankach pokazać siusiaka, by ostatecznie się przekonały, czy z niego Błażejek, czy Błażej.
Dyrektorka żachnęła się, urażona:
– To po co mi pan głowę zawracał i miesiącami
przysyłał podania? Oj, ludzie, zgubi was to odejmowanie sobie lat. – Poprawiła muszelkowe loki nad czołem,
by wreszcie jedną ręką manifestacyjnie wykreślić go
z listy, a drugą – pokazać drzwi.
Pindel oczywiście żadnych podań nie pisał...
Lecz to nie wszystko! Gdy wychodził z domu, nieważne,
o jakiej porze – rankiem, po południu, wieczorem, zmotany browcami czy trzeźwy jak szpadel, w tym samym
momencie otwierały się drzwi kamienicy z naprzeciwka
i mała, garbata staruszka o lasce, przebiegłszy nadzwyczaj chyżo ulicę, przecinała mu drogę. Tuż przed nosem! Jej zdecydowanie przypominało kawaleryjską szarżę starszych ludzi na otwierające się na przystankach
13
drzwi autobusów. Pindel natychmiast przystawał, by nie
przewrócić staruszki, a ona dreptała gdzieś dalej, zostawiając po sobie zapach walerianowych kropli.
– Halo, proszę pani!... Przepraszam! – próbował
zatrzymać ją któregoś razu.
Cwana bestyjka! Ubrana w zimowe buty zapomnianej już marki Podhale, przyciasny kubraczek, grubą chuścinę – szybko znikała za rogiem ulicy. Niby nic
ważnego, jednak powtarzalność sytuacji sprawiała, że
nie mogło być mowy o przypadku! Staruszka stanowiła
niepokojącą zagadkę.
Przed dwoma dniami znowu otrzymał przesyłkę. Został „szczęśliwym” posiadaczem złotej karty do
małpiego gaju. Znowu zdurniał. W dołączonej ulotce
„pani Misia” zachwalała długie zjeżdżalnie, dmuchane
skocznie i trampoliny, zapewniała stokrotnie, że Pindel
będzie mógł zjeżdżać na pupie i że wyszaleje się za
wszystkie czasy. Oczywiście pod czujnym i wykwalifikowanym okiem „pani Misi, pani Kici i pani Cici”.
Teraz te dziewczynki... Złudzenie i prawda,
realność i fantom. Na co mi ta cała przebieranka? Po
kilkuminutowej szamotaninie zdołał zdjąć pluszowy
pysk.
Rozkołysany przed chwilą dzwon usnął w kościelnej wieży. W parku nie było żywej duszy. Kapuśniaczek światła sączył się z pordzewiałych lamp, zdezelowane ławki przypominały czterokopytne zwierzęta,
a ustawione między nimi małe śmietniki – patologiczne krasnale z przekrzywionymi czapkami. Patrząc na
księżyc, Pindel nie dostrzegł Wiosenki. Znak, że dys14
ponował jeszcze czasem, mimo iż zbliżał się do wieku,
w którym nekrolog z jego nazwiskiem nie wywołałby
większego skandalu.
A miało być tak cudownie. Jeśli dla Wiosenki
świat był wielkim drzewem jabłoni, to dla Błażeja Pindla stał się obitą lustrami garderobą, w której trwał
nieprzerwany bal. Rzeczywistość, jeszcze do niedawna
osądzana krytycznie jako za duża, to znów za ciasna,
teraz wydawała się idealnie dopasowana. Ludzie zakładali najwymyślniejsze stroje i maski, wyszukane ciuszki
i fatałaszki. Przebrać się, zmienić, ucharakteryzować
ciało i język – tym żyła garderoba nocą i dniem. Trwał
bałwochwalczy karnawał formy i sezonowych mód.
Przez garderobę kroczył paradny pochód. Słowa: normalny, zwyczajny, uchodziły za karygodną obelgę, więc
każdy musiał być egzotyczny, wyszukany i kuriozalny.
A lustra mnożyły fantastyczne warianty. I człowiek stawał się niepowtarzalny w imię zasady: de gustibus non
est disputandum. Egzystencję zaczęto nazywać przymierzaniem, prawdę – migotliwą grą między tym, czym
jest człowiek, a tym, czym może zostać.
Ze wszystkich kątów garderoby dochodził jeden krzyk: ekstazo, trwaj! W imię Id i Ego, i Superego!
O tożsamości mówiono, że jest efektem wciąż nowych
kreacji. Wszystko, co jeszcze wczoraj szlachetne i dobre, dzisiaj wyglądało na staroświeckie. Co złe i brzydkie kilka dni temu, raptem uzyskiwało powszechne
uznanie i aprobatę. Czasami tylko, przy pospiesznym
zmienianiu strojów, pojawiał się lęk: jak wyglądałoby
ciało pozbawione kostiumu? Bez duszy – tiulu, flauszu,
15
tafty, atłasu?... Wyglądałoby koszmarnie i – co najgorsze
– staro! A starość to rodzaj bezbronnej nagości, której
niczym nie da się okryć. Obowiązywała także niepisana umowa, że nikt nie ośmieli się tknąć garderobianych
ścian. Z dwojga złego lepiej zawierzyć dotykalnej iluzji
niż ryzykować doznanie pustki, gdyby w ścianie zrobiła
się dziura.
Pierwszym kostiumem Pindla była Wojownicza
Marchewka – efekt jego ekologicznych fascynacji. Później był Hipisowskim Kartoflem i Chrupkiem „Absolut”
– to wynik zainteresowania teoriami anarchistycznymi
i metafizyką codzienności. Miłe złego początki... Beztroska maskarada pchnęła go ku zgubie. Pindel nie
przewidział brzemiennych skutków – strój zaczął dominować, nie bacząc na starzejące się ciało swego twórcy.
Może stąd te infantylne sygnały – przedszkole, złota
karta do małpiego gaju? Kostiumy zawładnęły Pindlem.
I to jakie – karykaturalne płody fantazji! Czy może domagać się powagi istnienia, jeśli zostaje kartoflem,
chrupkiem, jamniczkiem? Chrup mu w dupę! Tupta jego
kartoflana mać!
Z początku niczego nie żałował. Całkowicie poddał się władaniu garderobianych miraży, ich przymierzalni i luster. Mógł być wszystkim, a świadomość, że
owo wszystko jest płynną formą, pozwalała nie przywiązywać zbytniej wagi ani do własnego losu, ani – tym
bardziej – do losu innych. Szczególnie uwielbiał zachodzić do miejsca utrzymanego w klimacie mlecznego
baru. Siedzieli w nim przebierańcy, których garderobiani musieli dawno temu zwinąć interes, zostawiając
16
jakieś niedokończone, liche stroje. Uwielbiał stanąć
w drzwiach i ogarnąwszy spojrzeniem pijaczków pochylonych nad cienkim barszczem, kurewki dziobiące marchewkę, żebraków z kaszą gryczaną na zębach i wielu
innych bywalców baru, huknąć na tłustą kucharę:
– Po dwa de volaille’e na głowę! Kartą płacę!
Najgorsze jednak, że niegroźne szaleństwo
zmieniło się w koszmar. Od kilku miesięcy pysk Tupty
schodził coraz trudniej. Dopasowywał się. Wrastał. Każdego dnia około południa jakaś siła tajemna nakazywała
Pindlowi zmieniać się w psa.
Dzisiaj rano kolejny malec roztrzaskał się na
chodniku, leżał okryty całunem czarnego płaszczyka.
Nikt, ale to nikt nie zauważył groteskowego nieszczęścia, gorszącego kłamstwa i hucpy, pod którymi tkwiła
naga prawda. Garderoba przekroczyła granice własnego
złudzenia. Co takiego wisi w powietrzu, że szlachetność
Batmanów roztrzaskuje się wraz z mózgiem na jezdniach, chodnikach, przydomowych rabatach?... Twarz
Błażeja wykrzywił grymas. Język wyswobodził się z kagańca. A język bez kagańca to dzika, sensożerna bestia.
Zagryza znaczenia i żyje z garderobą w horrendalnej
symbiozie. Choćby takie stare słówko „Bóg” – uwolniony język dogryzł się do jego szpiku i z pogruchotanej
kości wypłynęły „Demiurgi”, „Absoluty”, „Praprzyczyny”, „Transcendencje”, „Pierwsze Energie”. Słownik stał
się śmietnikiem.
Gdzieś z głębi wieczornego nieba Pindel usłyszał pomruk. Czknęło się, czknęło Wiosence. Czkawka-batmanka: gwiazdka trzecia, gwiazdka czwarta. Echo
17
pomruku przemknęło nad drzewami. Przez sierpowaty
księżyc przemknął cień. Wiosenka rzuciła pustą flaszą
w najbliższą chmurę. Sypnęło pierwszym śniegiem.
Media nazywały Batmanów gwiazdami nowej
ery, telewizja organizowała cotygodniowe konkursy
Extra-Batmana na najbardziej spektakularny skok. Matki, osuszywszy łzy, udzielały wyczerpujących wywiadów między reklamami aerodynamicznych kostiumów
a wypowiedziami wirtualnych filozofów o tym, że tylko
język jest twórcą garderoby.
– Co było pierwsze: język-kura czy garderoba-jajko? Co począć, jeśli kura zmienia się w rozgdakaną
bestię? – zapytał sam siebie Pindel i ruszył przez park
do domu, z pyskiem Tupty pod pachą, podobnym teraz do głowy błazna.
Drzewa przypominały zgrabiałe dłonie. Wznosiły
ku niebu proszący lament, rzucały na ziemię rękawiczki
cieni. Był blisko wyjścia, gdy wtem stanął jak wryty...
Zza pnia wychynęła starcza głowa z kępami włosów na
potylicy. Oczy zamrugały, jakby niedowierzając, że widzą Pindla. Po chwili niezwykle ostrożnie wysunął się
grubiutki korpus i patykowate nogi. Tajemniczy ktoś, ni
to człowiek, ni to mara, zaczął bić pokłony, przywołując kogoś ręką. Zza drzewa obok wyjrzał ktoś następny.
I dalejże kłaniać się, wołać kolejnych.
Stareńkie ktosie wyłaziły spomiędzy drzew. Trochę ludzie, trochę zjawy. Okrąglutcy, pulchni, chudzi,
wiórowaci. Deski, szczapy, pączki, bączki. A wszystkie –
niedołężne, stetryczałe. Przypominały drewniane świątki, ustawione na skrzyżowaniach zapomnianych dróg.
18
Słaby refleks ślizgał się po pomarszczonych twarzach,
skóra miała kolor okorowanego drewna spalonego słońcem, wysmaganego deszczem... Zmierzwione brody
zwisały prawie do kolan, oczy słały pożądliwe spojrzenia, jakby był listonoszem z emeryturą w torbie.
Pindel zrobił krok do przodu, ktosie – krok
w tył. Pindel – trzy kroki rakiem, ktosie – w przód kroki
trzy. Odrzucił pysk Tupty, ktosie wyrzuciły ręce na boki
niczym grupka chińskich staruszków na ćwiczeniach
tai-chi. Zaczął coś podejrzewać... Gdyby wygładzić
zmarszczki... ogolić brody... gdyby cofnąć czas ciał
i starość potraktować na wspak... tak, tak!... Przed
Pindlem stanęły zjawy przyjaciół z garderoby. Fatalne
qui pro quo! Viola jest przecież wciąż niezłą laską,
a przed sobą widział ktosia z piersiami do pępka. Pudlik, zawołany latin lover, a tutaj – ktoś-piernik, zdziadziały ktoś-zgred. Mewa, blondyna, której powab zapierał dech, tutaj – ktoś-prukwa, stary miech. Słyszał, jak
rzęzi i kaszle „kchy, kchy”, „kche, kche”. Inni też! Za lat
pięćdziesiąt takie spotkanie – trudno. Ale dzisiaj?
– Cześć, rex, cześć, rex! – wychrypiał uroczyście
staruszek o twarzy Wafla. Tego, co miał wszystkie kapele z Seattle. Wafel i Pindel byli kiedyś jak bracia.
– Cześć, rex, cześć, rex! – zewsząd padły powitania.
Pudlik zarzucił Pindlowi na ramiona brązowy
kostium niczym gronostajowy płaszcz. Wafel podniósł
pysk Tupty i wcisnął mu na głowę. Mocno, aż zapiekło,
Pindel poczuł krew. Ktosie byli wniebowzięci.
– Cześć, rex! Cześć, rex! – krzyknęli w zachwycie.
19
Łzy kapały po brodach. Pindel zrozumiał, że
przed jego oczami ujawnił się porządek spoza zwykłego
poczucia miesięcy i lat. Oto czas odsłonił swój sekretny
mechanizm – pokazał, jaką miarę stosuje drugi, pozagarderobiany świat. Nie koniec na tym – naraz, pośród
nocy śnieżnej, listopadowej, usłyszał pieśń:
My ze spalonych snów,
My z głodujących jaw.
Za strach i lęk, za lata łez,
Już zemsty nadszedł czas.
– I raz, i dwa, i trzy, i razem! – Wafel wybił rytm
nogą.
Więc zarepetuj broń
I w gołowąsa mierz!
Słychać już stuk lasek o bruk,
Brzmi geriatryczny śpiew.
– I raz, i dwa, i trzy, lecimy dalej! – znów Wafel,
noga, rytm, trzecia zwrotka:
Więc naprzód, starcy, marsz.
Świat ignoruje nas.
Lecz zadrży młódź i zginie młódź
Z ręki wiekowych mas.
Pindel kompletnie się rozkleił. Ach, wyszła do
niego starcza przyszłość przyjaciół. Zza sekretnej tarczy
czasu! Jednak Wafel coraz uważniej rozglądał się wkoło.
Pindel błyskawicznie pojął, w czym rzecz – ktosie nie
mogły sobie pozwolić na dekonspirację. Wzniósł oczy
20
ku niebu, pobłogosławił dłonią, wykrzykując niespodziewanie dla samego siebie:
– In nomine patri et filii et spiritus sancti geriatrii! – i dodał z przejęciem: – Na pohybel szczawiom!
– Na pohybel! Na pohybel! – zawołały ktosie
i zniknęły za drzewami.
Po kolejnym winku zostało jedynie wspomnienie. Wiosenka puściła ostatnie dwie gwiazdki. Z lekko
rozwartych ust wydobył się wiatr i świat pociemniał jak
przydymione szkło. Palce puściły opróżnioną flaszę.
Brzęknęła na schodkach werandy i poturlała się w puch
obłoków. Padało coraz mocniej.
Tej nocy Pindel bardzo długo wracał do domu.
Wiedział, że kiedyś zasypie wszystko, zawieje, no i zasypało, zawiało pierwszym tego roku śniegiem – psie
kupy, parchate uliczki, zaułki, szkolne boiska, budy z zapiekankami. Ale jemu to nie przeszkadzało, że zasypało
wszystko, zawiało.
Księżyc niespiesznie schował się za chmurami.
Noc, nie mogąc zwalczyć jasnej poświaty miasta, trzymała się swojej czerni na czubku nieba. Gdyby dosięgnąć wzrokiem tej czerni, wyszłoby na jaw, że z nieba
leci popiół, nie śnieg. Dopiero nad ziemią świetlne
złudzenie zmienia go w biały puch. Pindel zadarł wysoko głowę. Gap się, gap! Uwierz, że możesz patrzeć na
wspak! Popielnik nocy wysypuje inny świat.
A Batmani, którzy z prochu powstali, obracali się
w proch.
21
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,
e-booki .