1 Józef Wybraniec wstał później niż zwykle. Trochę

Transkrypt

1 Józef Wybraniec wstał później niż zwykle. Trochę
Pętla czasu
Józef Wybraniec wstał później niż zwykle. Trochę zmęczony. Śnił koszmar. Ten sen mnie
zmęczył – pomyślał. Sen trwa zaledwie kilka sekund, ale jest w nim nagromadzone tyle emocji,
wzruszeń, lęków, że koszmar męczy jak najcięższa robota. Józef każdej nocy śni, ale
niekoniecznie pamięta. Ten pamięta.
Po toalecie gotował wodę na herbatę, potem wyłuskiwał z opakowań codzienną porcję
leków. Nie dużo, tylko trzy tabletki, dla zbicia złego cholesterolu, obniżenia ciśnienia i przeciw
zgadze. Medykamenty popijał przegotowaną wodą już ostudzoną i wtedy zjadał lekkie śniadanie.
O dziewiątej otwierał swoją małą pracownię zegarmistrzowską dwie ulice dalej. Szedł piechotą
pół godziny. Zatrzymywał się przy kiosku w połowie drogi. Zamieniał dwa zdania z panem
Zdzisławem, szedł dalej, by za pięć dziewiąta podnieść żaluzje u drzwi i okna pracowni.
Właściciel sąsiedniej księgarni witał go uśmiechem. Gdy się poznali, zagadnął, że mógłby
według jego przyjść zegarek nakręcać.
- Zegary tylko u pana naprawiać, bo będą tak punktualne jak zegarmistrz.
Księgarz wpadał czasem.
- Lubię te gongi, te kuranty, dzwonki – mówił.
Raz nawet książkę mu przyniósł w podarunku na Boże Narodzenie.
- Trudna, ale mądra, o naturze czasu i kosmosie – zachęcał Józefa.
Czyta Józef czasem, choć jego kosmos to to miasto, a nawet tylko jego część. Dom i
pracownia, jak dwie planety. W domu czuje się samotnie. Podróżuje codziennie w tej
mikroprzestrzeni miasta, wchodzi do pracowni, a czas zawija się w pętlę. Józef przestawia
zegary, zatrzymuje, nakręca. Tu on rządzi czasem. Przynajmniej z pozoru.
Cóż czas jest? – rozmyśla – tylko pozór. Najpierw był ranek, południe, wieczór i noc, a
później i to było mało. Ludzie dzień na kawałeczki podzielili, gdy już się wyrobić nie mogli ze
wszystkim. Godziny doszły, ale czasu od tego ani na jotę nie przybyło. Złuda. Ruch wyznacza
bieg wszechświata. W zegarku trybiki się kręcą, o siebie zazębiają i przesuwają wskazówkę do
przodu. Bez tego przesunięcia zegar by stał, to i czas by stał. Zegar to mechanizm, dzieli dobę na
równe części. Wszystko może być mechanizmem, to i wszystko może się zatrzymać i wtedy już
czasu nie będzie. To co, że zegarki kwarcowe wymyślili albo atomowe. W atomie to dopiero się
wszystko rusza, wiruje. Nie, bez ruchu czasu by nie było. Nawet po śmierci, dla umarłego czas
biegnie tu na ziemi, póki wszystko nie stanie w jego atomach, choć on już w innych wymiarach
na szafirowych łąkach nieba. - Do takich wniosków doszedł Józef Wybraniec, rozmyślając o
naturze czasu.
On ma czas. Od dziesięciu lat jest na emeryturze, ale jeszcze od poniedziałku do piątku
otwiera pracownię na kilka godzin dziennie. Ma klientów w sam raz tyle, by się wyrobić z
naprawami. Przychodzą z zegarami ściennymi, kominkowymi, budzikami. Czasem się i stojący
trafi, wyższy od Józefa. Bywa, że taki ponad miesiąc na naprawę czeka. bo i części do niego
coraz trudniej znaleźć. Przynoszą mu do naprawy też zegarki ręczne, ale już
kilkudziesięcioletnie, zgodnie z tym, co pisze na szyldzie. A pisze: „Zegarmistrz Józef
Wybraniec. Naprawa zegarów tradycyjnych”. Przynoszą zegary pokierowani również przez
innych zegarmistrzów, tych, którzy się już w żadne naprawy trybików, sprężyn, osi, balansów,
naciągów, wahadeł, czopów, kamieni i zapadek nie bawią.
Nie wszystkie zegary mógł teraz naprawić, brakowało części. Nikt ich już nie
produkował. Jechał czasem w niedzielę na giełdę staroci. Tam, u zaprzyjaźnionego handlarza kolekcjonera części kupował i zamawiał następne.
1
- Coraz mniej zegarów panie Józefie. Nie ma z czego części brać. Żeby pan zegary
naprawił, dawcę muszę znaleźć. Taki przeszczep narządów, cholera panie. Tarcze i wskazówki
jeszcze produkują, ale werku nowego już nikt nie robi. Teraz w te szafki rzeźbione kwarcowe
wkładają. Z Chin wszystko, cholera panie.
Józef wcześniej bardziej dbał o dochód ze swojego rzemiosła. Odkąd przeszedł na
emeryturę, traktuje to jak hobby i spędzanie czasu. Lubi wyjść z pustego domu do ludzi. W domu
jest samotny. Trzy lata już mija, jak zmarła mu żona. Wtedy wszystko ucichło. Lubiła mówić. On
mało, więcej słuchał i patrzył smutnymi oczami. Kazała czasem sobie opowiadać o dniu w
warsztacie, to wyciągała od niego słowa, jakby się dopiero w nim rodziły, więc sama zaczynała
opowiadać, co po sąsiedzku, co w sklepie, a później już o serialach mówiła i żyła życiem syna
Mateusza, jego żony i wnuczki.
Zmarła nagle i niespodziewanie, bo zacharczała tylko nad ranem i zesztywniała. Gdy
lampkę zaświecił, tylko jej oczy wielkie przerażone ujrzał, złapał ją za rękę i tak odeszła.
Wszystko zamilkło, nawet telewizor, bo on wiadomości tylko ogląda, a seriali do dziś nie znosi.
Z domu zaczął na dłużej wychodzić, aż się syn jego zaniepokoił, że nigdy go w domu nie ma,
tylko w warsztacie, albo na cmentarzu.
- Dzwonię do ciebie rano, nikt nie odbiera, w południe to wiem, że jesteś w pracowni, ale
wieczorem znowu dzwonię i ciebie nie ma. A może nie podnosisz słuchawki? Do nas byś
częściej przychodził. Wtedy, jak Marzena na drugą zmianę pracuje, popołudniami byś z Natalią
był, zanim ja wrócę. Wieczorem bym cię odwoził.
Rzadko do syna zaglądał, tylko w sobotę lub w niedzielę czasem. Rozmawiali, owszem,
ale rozmijali się w swoich sądach i rozchodzili każdy ze swoim zdaniem.
- Pracownię bym swoją założył. Moi koledzy ze studiów pozakładali, każdy ma.
Renowację starych mebli robią, a roboty coraz więcej. Teraz moda na antyki przyszła,
sprowadzają z Zachodu, na giełdach staroci kupują, odnawiać trzeba. Dobre pieniądze na tym.
Mógłbym popołudniami i w soboty robić. Lokal tylko muszę mieć, a wynajmować się nie
kalkuluje. Żydzi sklepy zakładają, za metraż wywindowali ceny horrendalne. Żeby tak mieć swój
lokal.
- To kredyt weź i kup gdzieś w dobrym miejscu – zaproponował synowi Józef.
- Co! Kredyt?! Jeszcze ten z mieszkania dwadzieścia lat będę Żydom szwajcarskim
spłacał, a nowy mam brać? – odrzekł z oburzeniem.
- Nie Żydom, tylko do banku.
- A banki czyje? Żydzi spekulują, na złocie okrakiem siedzą.
I wtedy, gdy o tym złocie powiedział, Józef przypomniał sobie sen sprzed kilku dni.
W tym śnie jest dzieckiem, może siedmioletnim. Złote monety przekłada w palcach, przesypuje z
dłoni do dłoni, liczy, układa. Stosy monet rosną wokół niego niewytłumaczalnie. Cieszy się z
takiego bogactwa. Sypią się mu pod nogi złote krążki. Uśmiecha się szczęśliwy. Sterta jest coraz
większa. Wtem myśl mu przyszła, że już wystarczy. - Przecież przez całe życie tego nie wydam.
Kłopot będzie tyle złota przechować. Pytać będą skąd złoto. Zarekwirują. - Rozgląda się dookoła.
Jest w średniej wielkości pomieszczeniu. Chce wyjść, ale nogi więzną mu w złotym kruszcu.
Zapada się coraz bardziej. Złoto jak piasek usypuje się w pryzmę. Jeszcze tylko rękami może
poruszać. Odgarnia ciężkie monety. Męczy się nadaremnie. Złoty deszcz przysypuje go
nieustannie, uciska klatkę piersiową, dusi. Zaczyna się miotać, krzyczy przerażony, kogoś woła,
chyba matkę i już ostateczna myśl, że zginie przywalony ogromem bogactwa, poraża go wielką
trwogą.
Obudził się przerażony. Sapał, dyszał, łapał powietrze i chyba jeszcze słyszał swoje
wołanie o pomoc. Nogi rozplątał ze zwojów prześcieradła, zdarł kołdrę z siebie i leżał na wznak
2
z otwartymi oczami. Złoty blask znikł, zastąpiła go ciemność sypialni. Nie lubił ciemności.
Zaświecił lampkę. Na zegarze było tuż po trzeciej. Uspokoił się. Już wiedział, że to tylko sen.
Próbował dociec, skąd się wziął, jakie duchy go przywlokły i po co. Może czytał jakąś baśń o
królu i jego skarbach. A może to jakiś znak. Dziwne – pomyślał – sen o złocie, a koszmar. Jak w
życiu. Coś nieraz zaczyna się przyjemnie, a kończy cierpieniem.
Za kilka dni Mateusz odwiedził go w pracowni. Rozmawiali z początku o wszystkim, o
sprawach rodzinnych, o pracę go Józef zapytał i wtedy syn zaproponował.
- Tato, przeniósłbyś pracownię zegarmistrzowską do domu. Klienci cię znajdą, tablicę się
wywiesi i w Internecie ogłoszenie będzie. Ja bym na twoje miejsce wszedł z renowacją mebli.
- Ale ja z domu codziennie wyjść muszę – odpowiedział synowi i spojrzał smutno na
niego.
- No wiem, wiem. Ale przemyśl to, tato.
Trzy dni już myśli o tej propozycji syna. Ale jaka to propozycja. Ot, stary ustąpić
młodemu musi i tyle. Musiał jakoś to przemyśleć, do takiej myśli przywyknąć. Nie miał
wprawdzie tyle pracy, by kilka godzin nią zapełnić, ale przez oszklone drzwi patrzył na
przechodzących ludzi. Czasem ktoś się zatrzymał i z zainteresowaniem oglądał wystawione
zegary w witrynie. Wszedł ktoś i po ścianach wzrokiem wodził, te wiszące podziwiał. Zachwycał
się rzeźbionymi szafkami, cmokał na snycerską robotę i uśmiechały się mu oczy na dźwięk
kurantów, bo kwadrans wypadł czy pełna godzina.
- Dobrze, że do pana trafiłem – mówił starszawy jegomość. - Często tędy przechodziłem,
ale jakoś tak nigdy czasu nie było zajrzeć. Piękną ma pan kolekcję zegarów, jak w muzeum.
Byłem swego czasu w Jędrzejowie. Zna pan zapewne. No, u pana to taki mały Jędrzejów, bym
powiedział. Wtedy się w zegarach zakochałem. Mam kilkanaście, ale z nich to tylko kilka na
chodzie. Reszta stoi. Szkoda, bo gongi by grały co kwadrans, a tak to głuche. Naprawiłby pan?
To może przywiozę. Muszę wnuka poprosić, bo samochodem trzeba.
Mam tu przy sobie kieszonkowy remontoir szwajcarski. Dziadek mój jeszcze przed tamtą
wojną z Chicago go przywiózł. Dał mi go przed śmiercią. Już wtedy nie chodził. - Która godzina,
dziadku? – pytałem go, a on tę swoją cebulę z kieszonki wyjmował, wieczko otwierał i zanim mi
powiedział, na szafkowego beckera zerkał, że niby sprawdza czy się oba czasy zgadzają i mówił,
że dopiero ta albo już ta, w zależności, czy to było rano, czy wieczorem. Przez kilka lat tak z
zegarka korzystał, aż wreszcie zepsuł się ten na ścianie w kuchni. Czasu nie trzymał, opóźniał się
okropnie i już się mu wierzyć nie dało. - Która godzina, dziadku? – spytałem. Jąkać się zaczął. Po
co ci czas? Czas to pieniądz. Zawsze przecie jest za późno i że już czas najwyższy, czasu nie
zatrzymasz ani go nie prześcigniesz. Takie różne sentencje o czasie mówił, a godziny podać nie
chciał.
- Do pociągu się śpieszę, dziadku.
- A, i mój stanął - wreszcie się przyznał i do ucha go brał, ale musiał łańcuszek od pętelki
odpiąć, by go dostawić. Słuchał, czy aby się w nim jeszcze dusza kołacze, potrząsał, patrzył
jakby niedowierzał i nic. Na powrót łańcuszek przez pętelkę przełożył, a cebulę do kieszonki
schował.
- No popatrz, szwajcarski jest, a stanął.
- On już pewnie kilka lat zepsuty – powiedziałem i od razu pożałowałem swych słów, bo
przykro się dziadkowi zrobiło. Ojca mi zastępował. Nie żebym ojca nie miał. Miałem, ale rzadko
w domu był. Na kolei pracował, to ciągle światem żył.
- A zepsuty, zepsuty, ale szwajcarski jest, srebrny. Przynajmniej dwa razy na dobę
dokładny czas pokazuje, nie to co ten – na szafkowy w kuchni pokazał. Opóźnia, widać sprężyna
naciągnięta. On też lata swoje ma. Starszy od tej cebuli. Pamiętam go jeszcze jako dziecko. We
3
dworze wisiał na przedpokojach. Co jakiś czas dziedzic do niego zegarmistrza wołał. A u nas
wisi już pewnie ponad dwadzieścia lat i nikt do niego nie zajrzał, nie odkurzył, nie naoliwił, w
odpowiednim czasie do oporu nie nakręcił i na chodzenie i na bicie, tylko byle jak poszarpał. Do
zegara trzeba bez nerwów podejść, pomału nakręcać, by się sprężyna ułożyła i zegar swój rytm
złapał. Każdy patrzył na niego, to od samego patrzenia ma prawo się zepsuć. Nawet czas ma
prawo się zmęczyć. Stary przecie jest, od stworzenia świata biegnie. Nawet Pan Bóg po sześciu
dniach odpoczywał, a ten tyle lat chodzi, to niechby stanął, odpocznie sobie, tak jak ten mój
kieszonkowy.
- A czemu żeście go, dziadku, do naprawy nie dali? – spytałem.
- A bo srebrny jest. Ludziom teraz nie wierzę. Zostawię u zegarmistrza, on mi kwit da. A
jak zginie, to na co mi jego kwit? Już buty tak straciłem. Zawiozłem oficerki do podzelowania, w
spółdzielni szewskiej „Zwycięstwo”, szewc karteczkę mi dał, po tygodniu buty chcę odebrać, a
on mi jakieś złachmane i wykoślawione trzewiki daje i mówi, że to moje.
- Co moje? Moje były oficerki! Tu jest pieczęć! - Na kwicie pokazuję, a on kwit ode mnie
bierze i pyta:
- Gdzie tu napisane, że oficerki, no gdzie? Buty pisze, jak wół, do podzelowania. To
macie buty podzelowane. Dwadzieścia złotych się należy.
- Ja ci, psia jucho, dam dwadzieścia złotych! – z nerwami do niego powiedziałem.
- To butów nie dostaniecie - odrzekł i buty zabrał.
- Z kierownikiem będę rozmawiał, w tej sprawie – ja na to.
- To słucham - on do mnie mówi.
Wyszedłem, nawet tę karteczkę zostawiłem ze zdenerwowania. Tak buty przepasłem. Tak
by i z zegarkiem było. Co mu zrobię? Do sądu pójdę na skargę. Adwokat może by i sprawę
wygrał, ale ten zegarek na jego zapłacenie musiałbym sprzedać. To niech już stoi. Jeszcze się w
życiu nachodzi. Jak umrę, twój będzie, to go do naprawy zaniesiesz.
Dziadek zmarł kilka lat później. Dostałem ten zegarek, ale moda już na kieszonkowe
przeszła. Nawet ubrania już szyli bez tej kieszonki, a zresztą miałem już wtedy jakiś ruski.
Kupiłem sobie za pierwszą wypłatę. Wostok czy Pobieda, nie pamiętam, jak się nazywał. Później
automatycznego Poliota sobie kupiłem na dwudziestu dziewięciu kamieniach. Teraz bym ten
kieszonkowy nosił, ale naprawić go trzeba. Dobrze jest mieć jakąś pamiątkę po przodkach. Takie
rzeczy mają swoją historię i to jest w nich najcenniejsze. To co, zostawić? Za tydzień przyjadę.
Przywiozę ten podworski, a ten odbiorę.
Takie monologi o zegarach i historie z nimi związane wysłuchiwał Józef Wybraniec.
Mało się odzywał, lupę tylko od oka odjął i słuchał. Czasem dopytał coś, potwierdził, głową
kiwnął. O zegarach opowieści szły, bo o czym mówić u zegarmistrza, gdzie tylko tik tak, cyk
cyk, tak tak, tyk tyk, tu tu. Zegarów zatrzęsienie, a każdy inaczej gada, inaczej bije, bo w każdym
żywot inny. I udziela się ta ich rozmowa, prawie każdemu, kto wejdzie. Z początku słucha,
uszami strzyże, a po chwili sam chce gadać, to o zegarach mówi.
Józef małomówny był już od dziecka. Widać było, że się męczył, ale w sobie wszystko
dusił. Tak mu do teraz zostało. W szkole bardzo był lubiany. Brały go nauczycielki na kolana, po
głowie głaskały. Rozweselić go nieraz chciały, bo oczy miał smutne. Tak melancholijnie na świat
patrzył, a jak się uśmiechnął, to nauczycielki cieszyły się niezmiernie i zachęcały go: Śmiej się,
śmiej. Miły chłopiec - mówiły jego mamie podczas wywiadówki - i mądry. Czasem jak coś się
zapyta, to i ośmiać się można i zastanowić, ale markotny taki. Czy w domu jest może coś nie tak?
- pytały. - A jak nie tak? Jedynak jest, to miłości mu nie brakuje. Ojciec go kocha nad życie. W
warsztacie wszystko mu pokazuje. W domu ojca na krok nie odstępuje, aż mu muszę
przypominać, by lekcje odrobił. Wtedy w kuchni siada, to mleka kubek mu podam, chleb z
4
miodem. Wszystko najlepsze dla niego. Jedynak przecież, a pani się pyta, czy coś nie tak. Taką
już ma urodę oczu smutną.
Do czwartej klasy zaczął chodzić jeszcze w Radomiu, ale skończył ją już w
Częstochowie. Rodzice dom w Radomiu sprzedali, a kupili tutaj, ten w którym mieszka do teraz.
Gdy pytał później, dlaczego do tego miasta się przeprowadzili, gdzie rodziny żadnej nie mają,
ojciec nie był skory do odpowiedzi. Owszem, odpowiadał, że pracę mama tu dostała w zakładach
włókienniczych, a on zegary wszędzie naprawiać może.
- A co, żal ci Radomia? Tu miasto święte, to i ludzie pewnie lepsi – uśmiechał się.
Józef już więcej nie pytał. Myślał nieraz, by pojechać do Radomia. Póki był dzieckiem,
sam nie mógł, a później nie chciał. Raz tylko był, tuż przed swoim ślubem po świadectwo chrztu.
Późno się żenił, miał już trzydzieści lat. Zakochał się w Marii. Pamięta, gdy wziął jej dłoń, by
zapiąć zegarek, spojrzał jej w oczy i takie ukłucie pod sercem poczuł, że przemógł całą swoją
nieśmiałość. Zgodziła się na spacer.
- To dla twoich oczu wyszłam za ciebie – mówiła potem radosna.
- Ale nie mów Marysiu, że z litości? – pytał rozbawiony jej wesołością.
- Z litości. Tak smutno patrzyłeś na mnie – śmiała się.
- Ja myślę, że specjalnie dla mnie przyszłaś z zegarkiem do naprawy.
Przy ojcu nauczył się zegarmistrzostwa. Zdawał wszystkie egzaminy czeladnicze,
mistrzowskie. Jego dyplomy i świadectwa wisiały obok ojcowych nad kontuarem w
zegarmistrzowskiej pracowni, bo obaj przez prawie dwadzieścia lat pracowali razem. Zawaleni
byli robotą. Ledwie się wyrabiali w terminach. Bywało, że część klientów odsyłali do innych
warsztatów. Przynosili ludzie zegarki do naprawy, jakby już bez nich żyć nie mogli. Przeważnie
budziki, by do pociągu zdążyć na czas, do roboty się nie spóźnić. Zdarzały się i rarytasy
szwajcarskie, angielskie ze świata przywiezione. Do przeczyszczenia przynosili, do
wyregulowania, czy tylko teleskop lub szkiełko wymienić. Jakby taki zginął, cały warsztat trzeba
by było sprzedać, tyle kosztował. Później w powszechne posiadanie radzieckie weszły, to roboty
znowu było co niemiara. Przynosili czasem do sprzedania jakiś szafkowy czy kominkowy.
Kupowali je na wyposażenie warsztatu, tak dla wystroju, żeby tradycję warsztatu podkreślić. Do
teraz wiszą, stoją na półkach, te z witryny cieszą oczy przechodniów i przypominają, że czas
biegnie i żadna chwila już się nie wróci.
Jeszcze przed odejściem ojca na emeryturę kupili ten lokal dzierżawiony dotychczas od
spółdzielni rzemieślniczej „Pokój”. Za pierwszym dość wąskim pomieszczeniem, jest jeszcze
drugie o wiele większe i z wyjściem na podwórze. Składa tam Józef zegarowe części w
pudełkach, tam też zegary oczekują na naprawę.
Rzeczywiście, mógłby Mateusz mieć tutaj pracownię – pomyślał Józef, przypominając
sobie rozmowę z synem sprzed kilku dni. - W pierwszej izbie byłby tylko kontuar i wystawione
drobne meble po renowacji, tak dla reklamy, przyciągnięcia klientów, a na zapleczu trułby te
korniki, szpachlował, czyścił, skrobał, wymieniał części, bejcował i lakierował. Całą robotę
mógłby tam robić, tylko wentylację wprawić, żeby tej chemii nie wdychać i okno powiększyć.
No stary, czas na ciebie - uśmiechnął się Józef na taką perspektywę. - Zegarów kilka zostawię, że
Mateusz też odnawia. Z tych, co wiszą, chyba z połowę odnowił. Ma do tej roboty dryg. Rzeźbić
też potrafi i snycerską robotę zrobi. Zresztą, teraz wszystko w częściach kupi, do warsztatu sami
przywiozą, tylko łączyć, dopasować, posklejać, zabarwić i woskiem natrzeć. Robota coraz
prostsza, nie to co dawniej, wszystko trzeba było robić. Albo dajmy na to na taki zegar, ile
zawodów pracowało, a każdy swoją cechę przybijał i do każdego zegar trzeba było zanieść.
Czasy inne. Pora ustąpić. Dalej będę tu przychodził… To już zegarów naprawiał nie będę? –
spytał sam siebie z nagłym niepokojem.
5
W drzwiach stanął mężczyzna, może czterdziestoletni. Był wysoki, ubrany w jasną
tweedową marynarkę. Włosy też miał jasne długie i falowane. Powiedział dzień dobry, wtedy
Józef spojrzał na niego. Jeszcze nigdy u nikogo nie widział tak niebieskich oczu, a może to
niebieska koszula tak je rozświetlała? Mężczyzna trzymał wielką foliową torbę, z której
wystawało pudło ściennego zegara. Korona była zwieńczona rzeźbą lwa na cokole jakby
pomnika. U stóp cokołu stały dwie anielskie postacie też wyrzeźbione i gałki tak misternie
toczone, i kolumienki, fryzy, gzymsy, pilastry, słowem cała architektura. Józef od razu zauważył,
że to stara snycerska robota.
- Dzień dobry panu – odpowiedział na przywitanie. – Czym mogę służyć?
- Zegar do naprawy mam. Tutaj mnie skierowali z tego warsztatu koło stacji. Mówili, że
pan to spec od takich staroci i części pan ma.
- To zobaczmy co mu jest.
Józef wyjął zegar z torby i powiesił go na ścianie. Nie zawiódł się, w pięknie zdobionej
szafie werk był dobrej firmy. Poznał od razu - Endler żyłkowy. Sprawdził, czy żyłki nie są
splątane. Korbkę dobrał odpowiednią, próbował ciężarki w mosiądz okute podciągnąć, ale coś
blokowało. Poluzował dwie nakrętki i wyjął mechanizm zegara ze środka szafki. Spojrzał na nią
dokładniej i powiedział do klienta:
- Jej też potrzebna renowacja.
- O, to potem. Oby chodził. Ładnie godziny wybija.
Józef położył werk zegara na blacie kontuaru. Jeszcze pincetą coś w środku dotykał, coś
wkładał w odpowiednie miejsce, śrubokrętem coś luzował, dokręcał.
Klient zegary oglądał, a gdy to badanie za długie mu się widziało, na swój zegarek
spojrzał, jakby tym wszystkim na ścianach i półkach nie wierzył i spytał:
- Naprawi pan?
- Proszę przyjść za dwa tygodnie. Będzie gotowy.
- To świetnie. Da mi pan jakieś pokwitowanie?
- A tak, tak, oczywiście. Jaka godność szanownego pana?
- Anioł Gabriel – podał swoje nazwisko i imię z lekkim uśmiechem.
Wypisał Józef kwit na przyjęcie zegara ściennego w szafce zdobionej eklektycznie. Werk
firmy H. Endler. I przybił pieczęć, i podpisał. Oglądał jeszcze potem ten zegar. Wahadło było
przecudnie grawerowane w scenę biblijną, w której anioły oddawały hołd Bogu. Odpisał numer
fabryczny. Był o kilka tysięcy wyższy od numeru jego endlera. Obliczył, że najprawdopodobniej
jest wyprodukowany w roku 1890.
Miałem synowi lokal przekazać, a zegar do roboty przyjąłem – przez głowę mu myśl
przemknęła. – Już od teraz żadnego zegara do naprawy nie przyjmę. Ten był ostatni - przyrzekł
sobie w duchu.
Spojrzał na zegar obok drzwi. Dochodziła czternasta. Włożył werk endlera do pudełka i
odstawił do dokładniejszego sprawdzenia na jutrzejszy dzień. Teraz już wiedział, że skrzywiła się
oś zapadki. Z doświadczenia też wiedział, że jeszcze znajdzie jakąś usterkę, z którą zegar idzie,
ale już utyka, rytm gubi.
Lubił porządek, więc szafkę przeniósł do drugiego pomieszczenia, by tam czekała na
zreperowaną duszę. Widział, że korona szafki jest pęknięta, pilastry wzdłuż drzwiczek
robaczywe, lakier złuszczony, a deski na plecach, to samo próchno. Odczepił koronę, bo na półce
całość się nie mieściła i wtedy zauważył wystający spomiędzy deseczek róg kartoniku.
Wyciągnął go. Była to fotografia.
6
Obraz z pożółkłej fotografii, to świat z odległego czasu, ale przecież nie obcy, z
pewnością emocjonalnie nam bliższy niż ten z wczorajszej gazety. Zadumał się Józef, bo
wiedział, że zdjęcie czasem wiele powiedzieć potrafi, tylko patrzeć trzeba umieć.
Na fotografii przed jednopiętrowym domem na schodach stał mężczyzna może
trzydziestoletni i kobieta z dzieckiem na rękach. Uśmiechali się, a malec ciągnął kobietę za
włosy. Rodzinne zdjęcie – pomyślał Józef i odwrócił kartonik. Z tyłu był napis: Szymon, Celina i
Józef Kohane. 16 sierpnia 1939 r. Radom. Pierwsze urodziny Józia.
Józef usiadł przy stole, szukał lepszego światła, tu go nie było, musiał wstać i przejść do
pierwszego pomieszczenia. Tam stanął za kontuarem. - Mieszkałem przecież w Radomiu, może
powinienem pamiętać, na jakiej ulicy jest ten dom – zastanawiał się. Z szuflady wyjął lupę i
oglądał fotografię dokładniej. Na budynku była tabliczka z nazwą ulicy i numerem domu, ale nie
mógł rozszyfrować napisów. Założył na oko lupę zegarmistrzowską. Przeczytał: - Kolejowa 38.
Czyżby to mój dom? - zdziwił się. Wsparł się na stole. Niedowierzał. Nogi się pod nim lekko
ugięły. - Tak, tam przecież mieszkaliśmy zaraz, jak się wojna skończyła - myśli pędziły mu przez
głowę. Otarł pot z czoła. - Wcześniej, o ile pamiętam, mieszkaliśmy przy Zielonej. Kohane, to
żydowskie nazwisko. Już je kiedyś słyszałem. Pewno rodzice ten dom kupili po Żydach.
Znowu założył lupę na oko. Patrzył na szczęśliwą twarz matki trzymającej dziecko. Już
widział gdzieś taki uśmiech. Ale odgonił tę myśl niedorzeczną. - Może w telewizji, tyle się ludzi
przewija teraz. W telewizji wszyscy się uśmiechają - odwrócił zdjęcie i wtedy dotarło do niego,
że on urodził się 16 sierpnia 1938, a więc 16 sierpnia 1939 roku miał pierwszą rocznicę urodzin.
Roztrząsł się Józef i duszności go wzięły, bo za dużo tych zbiegów okoliczności. Nie mógł tego,
co kołatały mu myśli, przyjąć do siebie. - Nie, to nie może być prawdą - bronił się. - Jestem tym
dzieckiem z fotografii? Józef Kohane?
I chyba straciłby przytomność, tylko kwadransiak zaczął bić połowę godziny. Przez ten
dźwięk utrzymał jeszcze łączność ze światem, ale gdy ucichł, Józef znowu był tam w Radomiu.
Otwierała się przed nim tajemnica. Czy chciał ją poznać? Czy był gotowy? Nie mógł być gotowy
na coś, czego się nie spodziewał. To przywaliło go głazem cięższym od dotychczasowego życia.
Myślał, że ma na tyle mądrości i roztropności, by poradzić sobie z przeciwnościami losu, nawet z
jego wybrykami, ale to pochłonęło go i jest znowu jak dziecko bezbronny, i teraz w tym
doświadczeniu samotny. Czy chciał poznać tę tajemnicę? Teraz już musiał.
Tak, zna ten uśmiech. Nie wie, czy to był sen czy reminiscencje przeżyć, jakiś wrażeń
odległych, już mgłą niepamięci zasnutych, ale ta twarz jest z nim od dawna, błyśnie mu czasem
jak motyl skrzydłem, w pamięci zaświeci kolorami i odchodzi.
Mężczyzna na fotografii stał w lepszym naświetleniu, więc jego twarz była lepiej
widoczna. Dojrzał wyraźne podobieństwo Szymona Kohane do swojego syna. Był już pewien.
- To moi rodzice - powiedział do siebie głośno.
Józef Wybraniec nie pamięta, kiedy ostatnio płakał. Nawet wtedy, gdy nagle i
niespodziewanie zmarła jego żona, nie płakał. Zaciął się w sobie i nie płakał. Wtedy odchorował
to zacięcie, ten ból tłamszony w środku. Lekarz później mu powiedział:
- Płacz leczy, panie Józefie. Trzeba czasem zapłakać. Lżej wtedy. Już tak człowiek jest
skonstruowany, że dusza rządzi ciałem. Trzeba i jej dać nieraz ukojenie, bo wybuchnie, w
człowieku coś przestawi, zepsuje. Jak tylko w ciele, to staramy się zaradzić, ale jak na duchu
człowieka zrani? O, to trudna sprawa. Dał Bóg człowiekowi łzy, dał płacz, to i czasem zapłakać
trzeba. Lżej będzie, jak się żałość wypłacze, wtedy mniej boli. Inaczej człowiek życia swojego
nie udźwignie.
Płakał teraz Józef tak żałościwie, że ten lekarz za wzór wszystkim żałobnikom mógłby go
pokazywać. Patrzył na fotografię i poszukiwał w niej swojego życia, bo dotarło do niego, że to
7
późniejsze, było jakby nie jego. Tylko na tej fotografii jest prawdziwy, jej zawdzięcza, że może
powiedzieć do siebie, ja. Łkał jak dziecko.
Minęło wiele chwil, zanim się uspokoił. Siedział na obrotowym stołku i myślał, co ma
teraz zrobić z tą swoją nową tożsamością. Nie wiedział. Nie wiedział nawet, czy to co go
spotkało jest dobre, czy złe. Myśli przysypywały go jak kamienie. Był żydowskim dzieckiem.
Przeżył holokaust. Nielicznym się to udało. Wojna zniewala, zabija, gubi. Najbardziej krzywdzi
dzieci. Wpadł w jej otchłań nieświadomy i pochłonęła go, zabrała mu imię. Nigdy tak o tamtym
czasie wojny nie myślał, jak teraz. Nie wie, jak się uratował, skoro rodzice zginęli. Może
wcześniej oddali go rodzinie Wybrańców? Może go ukryli, gdy przyszli oprawcy? Nie wie i
nigdy już się nie dowie. Bolesną raną otwarła się nad nim czasza tamtego czasu. Stał w niej
nieporadny i zagubiony.
Dlaczego rodzice wcześniej mi tego nie powiedzieli? Wiedzieli przecież - pytał sam
siebie. - Chyba mnie chronili, a potem uznali, że już jest za późno. Czy powinienem mieć o to do
nich żal? Nie, przecież mnie uratowali, a nawet wychowali w rodzinnym domu przy Kolejowej.
Ojciec wspominał, że był tam stary żyłkowy endler. - Ktoś go wyniósł. Wszystko wynieśli, jak
Kohane zabili. – Józef był już pewny. - To jest ten zegar.
Znowu podszedł do szafki po zegarze. U góry miała dobudowany szerszy segment, który
był podstawą okazałej korony. Oderwał deski z pleców. Miał nadzieję na znalezienie kolejnych
fotografii, może listu. Wydobył z wnętrza schowka coś ciężkiego, zawiniętego w skrawek
tkaniny. Rozłożył na stole. To było złoto. Kilkadziesiąt złotych dwudziesto dolarówek, ogromna
brosza z kości słoniowej w kształcie lwa, a jego oczy świeciły dwoma diamentami. Była jeszcze
bransoleta z rubinami, kilka pierścieni z drogimi kamieniami i kolia z białego złota wysadzana
szafirami, do tego wisior z ogromnym szmaragdem w zielonym odcieniu.
Tego się nie spodziewał. Przestraszył się. Powróciły widma z jego nocnego koszmaru.
Napił się wody. Tyle emocji w jednym dniu. Nie mógł ochłonąć.
Jeżeli to zabiorę, będzie to kradzież? Przecież to jest moich rodziców. Wszystko się
zgadza i fotografia i dom i ja z rodzicami na tej fotografii, więc to złoto jest moje. Nie, to nie
będzie kradzież. Wróciło wszystko do prawowitego właściciela. Jest w tym jakiś palec Boży,
jakieś przeznaczenie – rozmyślał Józef i czuł, że dotyka spraw niewytłumaczalnych. – Pogadam z
synem – postanowił, ale nie wiedział, czy powiedzieć mu całą prawdę. - Jak zareaguje? Czy
może tylko dam mu skarb i powiem, że to po dziadku, który dopiero teraz w starym zegarze
odnalazłem.
Schował skarb do teczki, zamknął drzwi, zasunął żaluzje i zatrzasnął kłódkę. Szedł w
stronę osiedla, gdzie mieszkał jego syn. Rozmyślał, czy dobrze zrobi, mówiąc mu tylko część
prawdy. Czuł ciężar takiej odpowiedzialności i ciężar tego złota. Oglądał się za siebie, czy nikt za
nim nie idzie. Był niespokojny. Skręcił w boczną ulicę i wrócił do swojego domu. Nie chciał
zażywać tabletki na obniżenie ciśnienia, zaparzył sobie melisę.
W nocy nie mógł zasnąć. Rozpamiętywał wszystko. Przypominał sobie różne szczegóły,
epizody ze swojego życia, które wydawały się wtedy bez znaczenia, teraz jednak coś mówiły te
spojrzenia, gesty, nagłe zamilknięcia, te rzadkie kontakty z wujkami z Radomia. Pamięta, że
proboszcz szukał w księdze chrztów wpisu o tym sakramencie w okolicy daty jego urodzenia i
nie znalazł. Powiedział wtedy księdzu, że to było trzy lata później. - Mama mówiła, że tak w
kwietniu czterdziestego pierwszego. - Spojrzał na niego ksiądz tak jakoś wymownie, jakby chciał
coś zapytać, czy powiedzieć. Teraz już rozumie to spojrzenie, ale nie wie, kim jest, i nie wie, kim
będzie. Wojna zabiła w nim świadomość pochodzenia. Zastanawiał się Józef, jak własnemu
dziecku powiedzieć prawdę? Pytał sam siebie: A mój syn czyje życie przeżywa?
8
Przez kolejne dni nie poszedł do warsztatu. Dopiero w sobotę zadzwonił do syna, by
przyszedł. Mateusz wyczuł u ojca jakiś niepokój, może obawę przed czymś i po kwadransie już
był.
- Co tato, źle się czujesz?
- Nie, nic mi nie jest.
- Blady jesteś. O co chodzi?
- Chciałem ci coś dać.
- Lokal na pracownię?
Józef podszedł do okna i przekręcił żaluzje.
- Dom zamknąłeś za sobą? – spytał syna.
- Zawsze zamykam. Coś taki tajemniczy?
Józef z szuflady kredensu wyjął zawinięty w tkaninę skarb. Rozłożył na kuchennym stole.
Mateusz zrobił oczy krowie. Patrzył z niedowierzaniem, wreszcie wyjąkał:
- Ta ta tata, to, kurwa, milion, a może dwa - odetchnął tak głęboko jakby z odmętów
wypłynął.
- Może.
- Skąd to masz?
- Po twoim dziadku. W pracowni w starym zegarze było schowane.
- Ale kasy! - nie mógł wyjść z szoku Mateusz. Cały czas trzymał się oburącz za głowę. Daj jeszcze popatrzeć - powiedział, gdy ojciec zawijał tkaninę. Wziął do ręki złote dwudziesto
dolarówki i zaczął je przesypywać z dłoni do dłoni.
- Zostaw – powiedział ojciec, zawinął skarb i schował do kredensu.
- Dać mi miałeś, a chowasz?
- Najpierw musisz ochłonąć kilka dni. Wszystko w głowie sobie poukładać, uspokoić się.
Schowek w banku wynajmij, bo w domu tego trzymał nie będziesz. Z zimną głową trzeba
wszystko robić. Ja też dla siebie schowek w banku wynajmę.
- Po co tobie? Ja schowam.
- Połowę dostaniesz. Drugą połowę dostanie Natalia po mojej śmierci, ale nie wcześniej
jak studia skończy. Na razie nic jej nie mów, za mała jest. A ty ostrożnie, żeby ci się w głowie
nie przekręciło, bo bogactwo do nieszczęścia doprowadzić może.
- Daj spokój, tato.
- Lokal sobie gdzieś kup lub wynajmij w dobrym miejscu, bo widzisz, że ja bez zegarów
nie mogę – uśmiechnął się.
Mateusz siedział zamyślony. Zeszła z niego ta euforia, albo jeszcze się nie uzewnętrzniła
tak w całości, nie wybuchnął przecież radością, nie skakał, nie chodził wkoło, pięści tylko
zaciskał, jakby tę radość w nich więził.
- Co nie cieszysz się? Zawsze o dużych pieniądzach marzyłeś?
- Cieszę się, ale jeszcze nie wierzę.
- Dziecko, w co jeszcze uwierzyć nam przyjdzie.
- W co?
- A nic, nic, tak tylko.
Po dwóch tygodniach zegar był gotowy. Józef zreperował werk już w poniedziałek. Żal
mu było wkładać go w zniszczoną szafkę, a warta była renowacji, bo rzadko widywał tak bogate
zdobienia dobrane do mechanizmu zegara. Poprosił syna, by w ciągu tygodnia szafkę
odrestaurował i mosiądze wyczyścił.
9
Nadszedł piątek, w którym Gabriel Anioł miał przyjść po odbiór zegara. Wisiał zegar już
wypoziomowany i wyregulowany. W ciemnym mahoniu obudowy świeciła porcelanowa tarcza.
Wypolerowane do połysku mosiężne ciężarki i dysk wahadła puszczały zajączki na przeciwległą
ścianę. Zegar tykał równomiernie, a na pełne godziny tak cudownie bił, jakby te anioły z wahadła
Bogu pieśń śpiewały w niebiosach i tu się niosło na ziemski padół. Pomyślał Józef, że dobrze jest
mieć pamiątkę po przodkach. Poprosi właściciela, by mu ten zegar sprzedał. Gotowy był mu dać
swój i jeszcze dopłacić. W tym dniu Józef już nic nie robił. Czekał. Siedział, patrzył i słuchał
melodii zreperowanego zegara. Rosły godziny i melodie się wydłużały. I wtedy przez ułamek
sekundy, przez mgnienie, miał wrażenie, że jest dzieckiem. Zna ten dźwięk. Czas się cofnął.
Mógłby teraz przeżyć życie Józefa Kohane, bo przeżył jakby nie swoje. – Czy można żyć z nie
swoją pamięcią? Komu zegar odmierzał czas?
Było już ciemno, gdy Józef zaciągnął żaluzje na drzwi i okno swojej pracowni. Z
pobliskiej księgarni wyszedł właśnie znajomy bukinista.
- O, dużo pracy miał pan dzisiaj – raczej stwierdził niż spytał księgarz. – A jak zdrowie
szanownego pana? – mówił jednym ciągiem. Miałem do pana zajrzeć jutro, ale przecież w soboty
pan nie przychodzi. Książkę mam dla pana. Widzi pan, jak dobrze się składa, żeśmy się zeszli.
Przeznaczenie – zaśmiał się do takiej okoliczności. – Książka o czasie. Pętle czasowe, tunele
czasoprzestrzenne i czarne dziury. Takie osobliwości. Wie pan, że w pobliżu czarnych dziur czas
zwalnia, a w ich środku się zatrzymuje. Tak tu pisze. Popatrz pan kosmos, wszechświat, człowiek
tego nie ogarnia. Proszę niech pan czyta. Fascynujące. To do zobaczenia w poniedziałek. Uścisnął dłoń Józefowi. Już odchodził, ale po dwóch krokach się odwrócił. – Podwiozę pana.
Nie? Przejdzie się pan. W pracy długo pan był, to do domu najwyższy czas. A, czekał pan na
klienta. I co przyszedł? Nie przyszedł. To może w poniedziałek przyjdzie.
Gabriel Anioł dotąd nie przyszedł po odbiór zegara. Józef czeka na niego już kolejny rok.
Gdy ktoś wchodzi, ma nadzieję, że to on, ale nie. Coraz częściej łapie się na przeświadczeniu, że
może go wcale nie było.
Żabno. 22 września 2013.
10

Podobne dokumenty