Polityka 32 Obuci i obyci Ewa Wilk, [współpr.] Olaf Gałecki Dobre

Transkrypt

Polityka 32 Obuci i obyci Ewa Wilk, [współpr.] Olaf Gałecki Dobre
Polityka 32 Obuci i obyci Ewa Wilk, [współpr.] Olaf Gałecki
Dobre wychowanie zdaje się tracić na znaczeniu w naszym życiu publicznym. Jakoby nie jest
potrzebne...
Czy coś nam jeszcze dzisiaj przychodzi z dobrych manier? Czy warto uczyć dzieci savoirvivre’u, czy też trzeba przystać na świat z jego prostactwem i wulgarnością?
Czy jeśli ktoś kichnie w towarzystwie, mówimy mu „na zdrowie”? Czy dziewczynie wypada bekać?
Czy można jakoś ochronić krawat przed rosołem? Tato wchodząc na cmentarz, ściągnął czapkę; mama
powiedziała, że ma ją włożyć – kto ma rację? Chcę wyjść na niedzielny spacer w białym garniturze,
ale mam tylko czarny parasol – pasuje? Chodzi o siadanie mężczyzny, dokładnie o zakładanie nogi na
nogę – czy to ma wyglądać „kolano na kolano” czy „kostka na kolano”? W sprawie dawkowania
wody toaletowej – otóż zwykle używam czterech psiknięć, aczkolwiek mam wrażenie, że są one
niewyczuwalne dla otoczenia. Jestem katechetą; zdarza się, że wchodzący do szkolnej toalety
uczniowie pozdrawiają mnie: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” – czy powinienem
reagować?
Cena manier
To pytania z poradniczych portali internetowych (na hasło „zasady dobrego zachowania” wyskakuje
kilkaset stron oferujących pomoc); w większości – z portalu niestrudzonego Stanisława Krajskiego, dr.
nauk humanistycznych, autora kilku książek i setek artykułów na temat savoir-vivre’u, a przed
czterema laty – założyciela Akademii Dobrych Manier: kursy, szkolenia, konsultacje (błyskawiczna
porada w pilnej potrzebie – 50 zł). Akademie, szkoły, firmy z podobną ofertą muszą prosperować
coraz lepiej, skoro w Warszawie i Krakowie ogłasza się ich po siedem, w Gdańsku sześć.
Klientela to skierowani na poduczki pracownicy szanujących się firm (np. banków, ale też urzędów),
lecz wejść w posiadanie manier pragnie też coraz częściej klient indywidualny, a przynajmniej
wyposażyć w nie dzieci (posyła się już kilkulatków). Piotr Kłyk, trener w stołecznej Szkole Dobrych
Manier, wykładowca etykiety biznesu w warszawskich uczelniach, informuje, że oferta
poszczególnych ośrodków jest zróżnicowana, ale zazwyczaj kursy są jednodniowe (8 godzin),
odbywają się w grupach od 4 do 16 osób, ceny wahają się w granicach 100–130 zł. Po teorii
przechodzi się do ćwiczeń z nakrywania stołu, witania gości, serwowania wina. Adam Jarczyński z
serwisu SavoirVivre24h.pl, dyrektor generalny Polskiej Akademii Protokołu i Etykiety, często dostaje
maile z pytaniami od byłych kursantów: – Cieszy mnie to, bo oznacza, że ludzie nie chcą popaść w
bylejakość. Piotr Kłyk obserwuje, że klient indywidualny przychodzi do Akademii również dla samej
przyjemności odreagowania na osaczające go wulgaryzmy i chamstwo.
Nie jest jeszcze tak, by kilkuletni popyt na działalność usługową w zakresie bon ton dał widowiskowe
efekty. Przeciwnie – nieokrzesanie, grubiaństwo, niewrażliwość zdają się osiągać masę krytyczną.
Pisaliśmy niedawno o powszechnej erozji empatii (POLITYKA 24), doszukując się jej przyczyn w
specyfice polskiego turbokapitalizmu, naznaczonego pośpiechem, opacznie pojętym indywidualizmem
(czytaj: narcyzmem i egoizmem), prymitywnie interpretowaną wolnością i równością.
Można z niewielką przesadą powiedzieć, że to, czego w dobrych obyczajach nie udało się unicestwić
socjalizmowi, kapitalizm dobił. Ideologia komunistyczna usiłowała nie bez powodzenia „wyrzucić na
śmietnik historii” klasy wyższe wraz z ich wykpioną etykietą. Ale inteligencja, dla ideowej
poprawności nazwana pracującą, poczuwała się do roli depozytariusza pewnej ogłady i estetyki w
codziennym życiu. Hermetyczność środowisk adwokatów, lekarzy, architektów, aktorów, profesury
akademickiej miała mnóstwo wad, ale i tę zaletę, że trzymano klasę. Istniała środowiskowa kontrola.
Mec. Jacek Dubois, junior w adwokackim rodzie, powiada, że patron był dla aplikanta
niekwestionowanym wzorem zachowania na sali sądowej, ale i przy stole. Aspirowało się, by
wyglądać jak on, czytać co on, bywać gdzie on. Ale to były czasy, gdy aplikowało w stolicy do
zawodu kilkunastu, a nie kilkuset adeptów rocznie.
Proletariackie maniery szybko znużyły też wielu – by tak rzec – wykonawców dyktatury proletariatu.
Ten, któremu przyszło wyprowadzać sztandar PZPR, był inteligentem co się zowie. Inna sprawa, że
„masom inteligenckim”, zbiedniałym, kwaterowanym w blokowych M-4, z trudem szło kultywowanie
kultury stołu, gdy posiłki z konieczności spożywało się w przygarbie z tzw. ławy przystawionej do
wersalki. Nie sposób było zostać somelierem, mając wybór między Sophią a Kadarką. Ani nauczyć
się, jak jeść ostrygi, gdy w restauracyjnym menu pod tą nazwą występowało surowe żółtko w
szklance. Toteż przy rozpaczliwych gestach obrony (zdobyć nowego Llosę w zaprzyjaźnionej
księgarni i puszkę tuńczyka na domowe przyjęcie!) Peerelczyk obyczajowo się pauperyzował.
Smutne, że vox populi w dziedzinie obyczajów zaczął na dobre rządzić po transformacji ustrojowej.
Zabrakło depozytariusza obycia? Fakt, inteligencja – od profesury po aktorów – musiała przede
wszystkim się obuć (całkiem niemetaforycznie mówiąc, bo najłatwiej nas było poznać w
cywilizowanej części świata po znoszonych i tandetnych butach). To porzucenie misji na rzecz
portfela było pewnie cywilizacyjnie nieuchronne. Podobnie nieunikniona była rozbiórka kanonu dla
ludzi intelektualnie ambitnych. Nie dlatego, że kultura wysoka zanikła; przeciwnie – ona rozkwita, jest
coraz bardziej dostępna, ale w efekcie każdy trochę co innego czyta, ogląda, słucha. Klasy od średniej
w górę stanowią – powiadają socjologowie – coraz bardziej federację nisz. Jednolitą kulturę – festynu,
kabaretowego rechotu, muzyki disco polo – ma demos. Lud.
Niczyja to wina. Logika rynku wzięła we władanie nieomal całe życie społeczne. Logice słupków
oglądalności i czytelnictwa podporządkowały się media. To dla ludu, żądnego krwi, plotki, skandalu,
wykreowano tzw. telewizyjną publicystykę, gdzie zasadą jest przekrzykiwanie, wchodzenie w słowo,
kłótnia. Pisze się na ustawicznie podniesionym tonie, krzyczy tytułami, a gra na ludzkich emocjach
sprawia, że zaciera się różnica między prasą opinii a tabloidami. Normy odzieżowe dyktują agresywne
estetycznie celebrytki, językowe – brutalni retorycznie politycy. Nakaz luzu i spontanu obowiązuje
uczestników i jurorów telewizyjnych show – mówią sobie po imieniu bez baczenia na wiek, płeć,
kompetencje. Jak boleje dr hab. Katarzyna Kłosińska, znana popularyzatorka poprawnej polszczyzny,
w obiegu jest tam język „mega-super” ubogi. Prostacki. Czołowa ekspertka od pichcenia na
światowym poziomie, w dezaprobacie dla umiejętności swych gospodarzy, przewraca stół, tłucze
talerze i recenzenckim animuszem doprowadza do łez.
Niestrawność
Coraz więcej osób widząc to, cierpi na bolesną niestrawność. Ma poczucie niezasłużonej degradacji. I
bezradności. Na przykład gdy 12-letnia siostrzenica zjeżdża z kilkudniową wakacyjną wizytą. I
odmawia zjedzenia obiadu, bo nie lubi buraczków. Rozbabruje potrawy, paćka talerz, siorbie, ciamka.
Każe dziesięć razy wołać się do stołu. Wstaje bez „czy mogę” i „dziękuję”. Siedzi niechlujnie,
podpiera się, podkula nogi. Nie przychodzi jej do głowy pomóc w nakrywaniu, sprzątaniu, zmywaniu.
Nie dziękuje za prezent. Rozczarowana, że nie udało się dostać jakiegoś ciuszka-zachcianki,
wrzeszczy i trzaska drzwiami. Wypowiada się o innych (dzieciach i dorosłych): głupek, idiota, kretyn.
Nie ma w zwyczaju odpowiadać pełnym zdaniem; poprzestaje na uhm; burczy pod nosem. Bez
pytania gasi światło, wzmacnia głos w telewizorze, przełącza kanały. Bez pukania wchodzi do
zamkniętego pokoju i toalety. W autobusie miejskim przepycha się, by zająć najlepsze miejsce. Wcina
się ze swoimi problemami i uwagami w rozmowę dorosłych. Chichocze, gdy ktoś powie coś, co wyda
się jej niedorzeczne; rysuje kółka na czole. Często wydaje się, że w ogóle nic nie słyszy. Nie patrzy w
oczy podczas rozmowy. Jest niewychowana.
Nieprzypadkowo określenia bon ton, maniery, etykieta, kindersztuba znajdują wymiennik w
sformułowaniu: dobre wychowanie. Cokolwiek powiedzieć o pożyteczności kursów savoir-vivre’u,
jest to już tylko uzupełniająca wieczorówka. Wśród grzechów popełnionych przez nasze
społeczeństwo w modernizacyjnej pogoni jeden wydaje się lekceważony: poniechanie kindersztuby.
Maria Bujas-Łukaszewska z Akademii Dobrych Manier w Krakowie (12 lat działalności) proponuje
swoje usługi liceom i technikom: – Młodzież pogubiła się, w dużej mierze z naszej winy. Metoda
bezstresowego wychowania została wypaczona, wzięta zbyt dosłownie.
Mnie to nie przeszkadza
Anna Świątek, polonistka i od lat 90. nauczycielka savoir-vivre’u w warszawskim Liceum im. Frycza
Modrzewskiego, mówi, że pracuje w dobrej szkole. Obserwuje, jak dla rodziców zmienia się
kryterium dobrej szkoły. Dziś mniej chodzi o formalne wyniki, ale o to, by uczyły się tam dzieci z
dobrych domów. Wychowane. Takie, które podczas rozmowy patrzą w oczy bez strachu, z mądrą
pokorą. W gorszej króluje brak ogłady.
Daleka jest od tego, by za nieokrzesanie obwiniać dzieci (kiedyś pomyślała o jednym z uczniów:
szkoda, że poznałam jego rodziców, bo przedtem robił wrażenie, że wyszedł z przyzwoitego domu).
Problem widzi w nauczycielach. Opowiada anegdotę. Koleżanka stoi nad uczniem podczas przerwy,
coś tłumaczy, on siedzi na podłodze z wyciągniętymi nogami. Anna Świątek zwraca uwagę, żeby
wstał. Koleżanka protestuje: jej to nie przeszkadza.
Wielu nauczycieli nie rozumie sensu kultury osobistej. Też są pogubieni, szlusują do młodzieży. Z
domu zaś uczniowie wynoszą zasadę odwetu: skoro nauczyciel czy kolega jest prostacki, dlaczego ty
wobec niego miałbyś nie zachowywać się tak samo. Wielu pedagogów bezrefleksyjnie ulega swoistej
amerykanizacji szkoły, choćby takim postulatom reformatorów jak zlikwidowanie w klasach ławek. (–
Człowiekowi stolik jest potrzebny choćby po to, żeby wiedzieć, co ma zrobić z nogami). A potem
asekurują się absurdalnie szczegółowymi regulaminami i statutami: co za zjedzenie kanapki na lekcji,
co za spóźnienie – precyzyjnie obmyślane kary. Jednocześnie stopnie z zachowania są
bagatelizowane, nie ma problemu, by dostać się na studia z nieodpowiednim.
Psychologowie powtarzają: dorastające dzieci, choć z pozoru zbuntowane, jak powietrza potrzebują
autorytetów, hierarchii, rytuałów – dla poczucia bezpieczeństwa. Dziś mają pomieszane w głowach.
Anna Świątek opowiada, że gdy podczas lekcji wchodzi do klasy dorosły, nauczycielka prosi, żeby
uczniowie wstali. Weszła woźna. Byli zdziwieni, że też trzeba. Precedencja funkcji – to im jeszcze
mieści się w głowach, ale wynikająca z wieku czy płci? Nikt im nie powiedział, że dobre wychowanie
to nie wyuczony przymus, to uważność wobec drugiego człowieka, okazywanie mu szacunku.
Szkoła zrejterowała z obowiązku wychowania. Ale i uczelnie nie są środowiskiem wzorotwórczym.
Jan Minkner, redaktor naczelny Radia Opole, już w latach 90. prowadził zajęcia z dobrego
wychowania („kultura zawodu”) w zespole szkół ponadpodstawowych, a potem na Uniwersytecie
Opolskim na politologii i dziennikarstwie („etykieta”). Obserwuje, że połowa obecnych studentów coś
z domu wyniosła, połowa – to tabula rasa. Niedobrane krawaty, porozpinane bluzki, fatalnie siadają.
Starał się: sprowadzał aktora, by uczył wymowy, i krawca, by objaśnił, na czym polega elegancja
tkaniny, kroju itd. Nie porzuca marzenia, by na uczelni otworzyć wspólną pracownię dla wielu
kierunków ze stołem, zastawą, kompletem sztućców i kieliszków.
Czy znajdzie zrozumienie w czasach, gdy nauczyciele akademiccy przesiąkli – jak powiada –
robociarskimi nawykami? Ot, choćby ta graba wyciągnięta na powitanie, również do kobiety. Ot,
„podniesienie” podczas przerwy kawowej w konferencji naukowej (brzęk łyżeczek w filiżankach, z
końcowym akordem – stukaniem o brzeg naczynia). Profesura w dużej części porzuciła konwenanse
odzieżowe i językowe. Niechlujnie „pracujo”, „ido” i „mówio”, np. pińcet (500). Tendencja do
upraszczania języka przechodzi w językowe prostactwo.
Słuchanie ze zrozumieniem
Przyzwyczailiśmy się, że absolwentom wyższych uczelni brakuje tzw. kompetencji społecznych. Tego
czegoś z pozoru nieuchwytnego. W oczach pracodawców – nawet bardziej niż wiedzy.
Zdezorientowani młodzi ludzie próbują „to coś” nadrobić. Kursy autopromocji, kreowania wizerunku,
treningu osobistego. Jakkolwiek by to nazwać, sprawa – przynajmniej na początku – sprowadza się do
łatania dziur w kulturze osobistej.
Dr Grzegorz Gustaw, psycholog i trener owych umiejętności społecznych, dostrzega wiele zbieżności
z zasadami savoir-vivre’u. Wszak tu i tu chodzi o sprawne komunikowanie się, zarządzanie sobą w
czasie (punktualność), panowanie nad mową ciała (wstrzemięźliwość w gestykulacji). Słuchacze,
powiada, są w tym wszystkim coraz lepsi, ale wiele spraw szwankuje. Np. powszechna jest zbyt
emocjonalna, gwałtowna reakcja na krytykę. Albo nawyk odpowiadania na podniesiony głos jeszcze
wyższym tonem. A już fundamentalna trudność to powstrzymać się od przerywania, nie wcinać się,
uszanować rozmówcę. Psycholog ma tę przewagę nad trenerem manier, że naukowo uzasadni korzyść
z właściwego zachowania: uważnie słuchając, uzyskujesz większy wpływ na rozmówcę, albowiem
karmisz jego poczucie ważności, a człowiek niczego tak nie uwielbia, jak czuć się ważny.
Być może należałoby teraz do programu edukacji – wzorem nauki czytania ze zrozumieniem –
wprowadzić naukę słuchania ze zrozumieniem. Uczyć dojrzałej reakcji na krytykę. Ukazywać
dzieciom, że nie ma lepszego sposobu na czyjś krzyk, niż w odpowiedzi obniżyć głos.
Takie racjonalne wyjaśnianie sensu dobrego wychowania może być skuteczniejsze niż odkurzanie
przedwojennych kodeksów. Zresztą życie zwykle weryfikowało (demokratyzowało) nakazy i zakazy.
Dziś w internetowych poradnikach, jak uniknąć zachowań gminnych, wciąż można znaleźć zalecenie,
by do opery zimą wdziać futro naturalne, byle nie królicze. Cóż, już i w polskich obyczajach
wielkomiejskich noszenie martwych zwierząt na grzbiecie uchodzi za nad wyraz gminne.
Współczesna moda bawi się cytatami etnicznymi, kiczem, pastiszem; współczesne markowe
wzornictwo – szczyci recyklingiem plastiku. Czy w obliczu tych zmian można jeszcze brzydzić się
sztuczną biżuterią, malowaniem paznokci przez kobiety i krzesełkami z technorattanu w ogrodzie?
Owszem, strój świadczy o szacunku dla gospodarzy, ale w wielkim mieście burżuazja kredytowa, jak
zgrabnie nazwano młodych pretendentów do klasy średniej, na co dzień chodzi w mundurkach wedle
korporacyjnych dress code. Więc na sobotnich domowych przyjęciach wygląda tak, jakby zrobiła
sobie przerwę w joggingu (co sygnalizuje zdrowy, jakże stosowny styl życia). Zatem człowiek w
rzekomo bezpiecznej „małej czarnej” może się tam poczuć stanowczo nadubrany.
Miłość każdego bliźniego
Na współczesne maniery wpływa z pewnością równouprawnienie kobiet (już nieładnie jest
przedstawić małżeństwo: to pan Nowak, a to Nowakowa). Wpływają zasady podmiotowego
traktowania dzieci. I poprawność polityczna, wykluczająca nadmierne zwracanie uwagi na wiek, płeć,
kolor skóry. Dziwne, że zagorzali konserwatyści aż tak to dezawuują, nie dostrzegając, że chodzi o
szacunek do drugiego człowieka. Wręcz o ewangeliczny nakaz miłości bliźniego. Wstęp do każdego
współczesnego poradnika akcentuje, że w nim właśnie savoir-vivre ma swą najgłębszą genezę. Dr
Stanisław Krajski w internetowym artykule dodaje, że sformułowanie savoir-vivre należy tłumaczyć
nie tylko jako etykietę czy maniery, ale umiejętność życia. Dobrego życia. Pełnego urody i
niewadzącego innym.
Pozostaje jeszcze odpowiedzieć czytelnikowi, którego synek ostatnio zaskoczył pytaniem
protokolarnym: Czy mogę o coś zapytać? Ojca niepokoi, czy syn nie jest zbyt grzeczny, czy odnajdzie
się w świecie. Odpowiedź brzmi: będzie umiał ułożyć sobie dojrzalsze relacje, łatwiej znajdzie pracę,
będzie lepiej żył. Szczęśliwie nie on jeden stara się być dobrze wychowany.
PS Odpowiedzi na pytania internautów: Nie mówić „na zdrowie”. Nie wypada bekać, także chłopcom.
Jeść rosół ostrożnie. Zdjąć czapkę przy samym grobie. Mężczyzna używa wyłącznie czarnego
parasola. Mężczyzna z reguły powinien siadać ze stopami na podłodze; odległość między kolanami –
„na trzy, cztery palce”. Wystarczą cztery psiknięcia. W toalecie nie witamy się ani nie pozdrawiamy.