szeroki_margines numer strony
Transkrypt
szeroki_margines numer strony
Pamiętnikarstwo Zwyczajne życie to jakby pamiętnik. Przyjmijmy na chwilę, że ta powieść Karola Čapka nie jest fikcją literacką, lecz autentycznym pamiętnikiem. Bohater Zwyczajnego życia to istotnie człowiek zwyczajny, jeden z wielu, cząstka tłumu. Jego nazwisko nic nikomu nie mówi. Co go predestynuje do snucia wspomnień? Co uzasadnia jego decyzję „chwycenia” za pióro? Co go upoważnia do zaczerniania brulionu z nagłówkiem Pamiętnik? Chyba przede wszystkim dobra pamięć, dar pozwalający odgrzebać z przeszłości masę barwnych szczegółów, boć nawet najzwyczajniejsza egzystencja w takowe obfituje. Do napisania pamiętnika uczuł chętkę Marlon Brando. Nazwisko znane całemu światu. Jemu niepotrzebna dobra pamięć. I jakże często mu ta pamięć nie dopisuje. Ze swej wyspy na Pacyfiku musiał zatelefonować do Londynu, do Urszuli Andress, by uzyskać odpowiedź na pytanie: „Czy myśmy z sobą spali?” Gwiazda odpowiedziała: „Tak.” I to już pamiętnikarzowi wystarczyło. Niepotrzebne mu barwne szczegóły. Pojęcia nie miał o szczegółach, skoro nawet sam fakt wydawał mu się niepewny. Ale ta luka pamięciowa nie ma znaczenia. Czytelnikowi wystarczy suche „tak”; dowiedział się o przelotnym romansie gwiazdora z gwiazdą i już jest – jako czytelnik – usatysfakcjonowany. Więcej nie trzeba. Pamiętnikarz ukazany przez Čapka i pamiętnikarz nazwiskiem Marlon Brando to dwa bieguny. Pamiętnik pierwszego zbliża się do powieści, pamiętnik drugiego to tylko „kronika”. Lucjana Kydryńskiego trudno nazwać gwiazdą; był planetą świecącą światłem odbitym, jako że z racji swego konferansjerskiego zajęcia pętał się między gwiazdami. Toteż o tytule jego pamiętnika można rzec, iż jest udany i trafny: Życie wśród gwiazd. Pan Lucjan napisał także wspomnienie o swojej znajomości z Karolem Wojtyłą. Poznali się w Krakowie, za okupacji. Młody Karol, wówczas robotnik, mieszkał przy rodzinie Kydryńskich. Wtedy właśnie zaprzyjaźnił się z Luckiem i jego bratem Julkiem. Karol wyglądał całkiem niepozornie i nikomu by do głowy nie przyszło, że wzniesie się kiedyś na wyżyny. Wolny czas spędzał chodząc po swoim pokoiku i kując słówka francuskie. Przez wszystkie lata, kiedy Wojtyła był biskupem, a rządzili komuniści, Kydryński nie przyznawał się do tej znajomości. Pisał o Krakowie, o ludziach pod Wawelem mieszkających, ale nie o tym, że kiedyś on i przyszły dostojnik kościelny mieszkali pod jednym dachem. Dopiero po czterdziestu latach, w nowej epoce, gdy stosunki ze sferami kościelnymi nie były już kompromitujące – wprost przeciwnie! – zostało opublikowane owo wspomnienie, a w nim skierowany do autora list papieża i takie między innymi zdanie: „Codziennie modlę się za was wszystkich...” – tu wraz z nieżyjącym już Julkiem wymienione są imiona członków rodziny Kydryńskich. Otóż ten Julek, czyli Juliusz Kydryński, pisał niegdyś o sztuce piosenkarskiej Ewy Demarczyk. Właśnie on, nie Lucjan, chociaż specjalnością pierwszego był teatr, a drugiego muzyka. „Nazywają ją Czarnym Aniołem polskiej piosenki – czytamy na okładce płyty gramofonowej. – Gdy zjawia się na estradzie, temperatura wyraźnie wzrasta. Jak w piekle. Wiadomo zresztą, że diabły są nieporównanie bardziej interesujące niż anioły...” I za takiego człowieka modlił się papież. Czy było warto? Chyba nawet modlitwa papieża nie pomogła temu sataniście. Być może przykład Karola, który uczył się francuskiego, oddziałał na Julka dopingując go do nauki języków obcych. Wiadomo o nim, że znał angielski. Tłumaczył literaturę angielską, a poza tym znajomość angielszczyzny przydała mu się w rozmowie z Lawrence Olivierem. Vivien Leigh i Lawrence Olivier przyjechali do popaździernikowej Polski z Tytusem 1 Andronikusem. Olivier zagrał tytułową rolę, a jego kreacja wywarła takie wrażenie na moim koledze, że przybrał pseudonim Oliwier i kazał sobie zrobić cykl fotografii, które można by uznać za fotosy teatralne; widziało się na nich grzywkę Rzymianina tudzież imitację scenicznego uśmiechu Anglika. Juliusz Kydryński przyjechał do Warszawy z zamiarem przeprowadzenia wywiadu. Było to już po konferencji prasowej, podczas której padło pytanie: „Czemu wybrał pan tę sztukę Szekspira?” Identyczne pytanie zadał Kydryński, nieświadom, że zmusza rozmówcę do powtarzania się. Toteż ów odrzekł ze zniecierpliwieniem: „Mówiłem o tym dziesięć tysięcy razy!” Następne pytanie: „Czy pan jest szczęśliwy?” – ono także nie podobało się Olivierowi. Odparował: „A czy pan jest szczęśliwy?” Po czym: „Artysta może być tylko zadowolony ze swojej pracy!” Siedząca obok Vivien wmieszała się w pewnej chwili do rozmowy przypominając mężowi, że czas ucieka i zachodzi niebezpieczeństwo spóźnienia się na przyjęcie w ambasadzie brytyjskiej. Lawrence Olivier i Vivien Leigh rozwiedli się. W światku teatralnym próbowano wybadać przyczynę. Ciągnięty za język aktor napomknął o zazdrości na tle zawodowym. Dwoje artystów może żyć w małżeństwie pod warunkiem, że uprawiają różne dziedziny sztuki. Natomiast stadło aktorskie jest z góry skazane na konflikty. Przeczytawszy w jakimś czasopiśmie tę wypowiedź przypomniałem sobie nieszczęsny wywiad i nieszczęsnego „wywiadowcę”, Kydryńskiego. I oto moja fantastyczna hipoteza: nikt inny, tylko Kydryński zburzył owo małżeństwo. Polski dziennikarz nabruździł, ten jego wywiad to była zła robota. Sytuacja stworzona przez Kydryńskiego w hotelowym westybulu stała się dla Vivien ostatnią kroplą przepełniającą kielich. Przybysz z Krakowa zamęczał naiwnymi pytaniami męża, podczas gdy siedząca przy tym samym stoliku małżonka była pozostawiona poza nawiasem. Dżentelmen od siedmiu boleści nie raczył się nią zająć. Doskwierała jej nuda, a ponadto czuła się zlekceważona tkwiąc bezczynnie obok indagowanego męża. Toć ona, przede wszystkim ona powinna być ośrodkiem zainteresowania. Nudząca się Vivien, znudzona Simone... „Zawsze dziwiły mnie narzekania na długość pamiętników; jeśli autor mnie interesuje, chcę mu towarzyszyć przez całe tomy, jeśli mnie nudzi, nawet dziesięć stron będzie za wiele” – ta wypowiedź Simone de Beauvoir, którą niedokładnie, bo z pamięci, cytuję, posłużyła za motto mojego pamiętnika o tytule Nerwusy. Kilka razy na przemian pakowałem i wycofywałem to motto. Ale nigdy nie przestałem wzdychać z żalu, że w moim księgozbiorze pamiętników Francuzicy już nie uświadczysz. Miałem w ręku poszczególne tomy i wypuściłem je. To mogłaby być kartka z mojego pamiętnika: stałem między regałami miejskiej biblioteki trzymając w dłoniach Pamiętnik statecznej panienki, namyślałem się, czy wypożyczyć, i w końcu zrezygnowałem. I teraz te moje westchnienia: „Głupcze, czemuś nie wziął?” A potem już przestałem widywać tę książkę. Ilekroć moje spojrzenie penetrowało dział literatury francuskiej, pod literą B natrafiało tylko na Balzaka. Żałuję, że Pamiętnika statecznej panienki nie wypożyczyłem, i nie mogę odżałować, że dwu innych części wspomnieniowego cyklu, które były moją własnością, nie zachowałem sobie. W sile rzeczy i Siłą wieku zaniosłem do antykwariatu i opyliłem. I tu nasuwa się smutna refleksja, że pamięć ma zawodzi. Dobra pamięć, bez której nie ma co zabierać się do pisania pamiętników. Tak, jako pamiętnikarz jestem do chrzanu, bo przecież należało napisać: W sile wieku i Siłą rzeczy. Simono, jakżebym chciał mieć komplet twoich pamiętników. Bardziej niż Kydryńskiemu, opowiadającemu o życiu wśród gwiazd, tobie chciałbym przez całe tomy towarzyszyć. Ale jesteś już jak gwiazda na niebie. Nieosiągalna. 2