Pierwszy elementarz
Transkrypt
Pierwszy elementarz
Arkusze poetyckie dwumiesięcznika TOPOS | Redakcja serii i fotografie Autora: Tadeusz Dąbrowski | Opracowanie graficzne: Przemek Dębowski Daniel Bourne Pierwszy elementarz Daniel Bourne (ur. w 1955 r.) – poeta, profesor współczesnej literatury amerykańskiej i „creative writing” w The College of Wooster w stanie Ohio, redaktor naczelny magazynu literackiego „Artful Dodge”. Publikował m.in. w: „American Poetry Review”, „Field”, „Ploughshares”, „Boulevard”, „Guernica”, „Salmagundi”, „Shenandoah”, „Indiana Review”, „Plume” i „North American Review”. Autor arkusza poetyckiego „Boys Who Go Aloft” oraz tomów: „Where No One Spoke the Language” i „The Household Gods”. Stypendysta Fulbrighta (1985-87). Tłumaczył na angielski wiersze i eseje Tomasza Jastruna, które ukazały się w książce „On the Crossroads of Asia and Europe”. Przełożył i opublikował w amerykańskiej prasie literackiej utwory innych polskich poetów i pisarzy, m.in: Tadeusza Konwickiego, Marka Nowakowskiego, Jana Polkowskiego, Krzysztofa Kuczkowskiego, Bronisława Maja, Stanisława Esden-Tempskiego, Zbigniewa Macheja, Krystyny Lars, Janusza Andermana, Tadeusza Dziewanowskiego czy Antoniego Pawlaka. W Polsce jego twórczość ukazywała się „Odrze”, „Toposie” oraz podziemnej „Obecności”. Mieszka w Wooster. Ratowanie pierwszego miotu Od początku jest bal. Młoda maciora zjada małe lub przewracając się we śnie, miażdży je. Próbujemy oddzielić przychówek od tej mieszanki wagi z ciepłem i pożywienia ze śmiercią. Budujemy zagródkę z odchyloną deskę, by słabe prosięta mogły uciec spod jej obwisłego brzucha. Zawsze jest śpiąca i zła. Dzieci stale przychodzą do niej, są jak ruchliwe kolby kukurydzy, bryłki ziemi, jak nabrzmiałe kleszcze wczepione w jej czułe miejsca. Niczego się nie uczą. Kolejne umiera w dniu zakupu nowego promiennika. Ciągle znajdujemy kawałek skóry lub świnkę ze złamanymi nogami. Cierpienie kończy łopata. Ojciec ciska martwe prosię do dołu, zakopie je później. „Ona nie zmądrzeje” – mówi. Co i rusz zaglądamy do chlewu. Ojciec odtrąca promiennik. Lampa buja się. Obserwujemy ogromny cień maciory, kołyszący się na ścianie. Miot stopniał do jednego. „Cholera, to prosię nie wytrzyma do końca karmienia” – stwierdza ojciec. Schyla się, zgarnia je, a ono zaczyna piszczeć. Różowe kopytka wyprężają się, nogi sztywnieją. W uścisku dłoni pączkuje pierwszy lęk, pierwsza panika. Ojciec patrzy na mnie, ja na matkę. Pierwszy elementarz gniazdo uwite w siewniku przeszkadzało w biznesie więc but ojca zajął się nim depcząc złożył ofiarę wiosennym siewom krzyczałem zabiłeś ślepe myszki zabiłeś je a Taffy moja sterylizowana obrończyni warczała na ojca gdy ten bił mnie kijem bo nie chciałem się uciszyć lecz następnego dnia śmiałem się [gdy Taffy obnosiła w zębach bezgłośne kocięta wokół podwórza śmiałem się też gdy mogłem przyłączyć się do zniszczenia huśtając kota za ogon dopóki jego kieł nie upuścił mi krwi z palca bawiłem się z Taffy moim warczącym wrogiem w przeciąganie liny przewleczonej przez jej zęby pewnego dnia wykopała kreta który niszczył nasze podwórze tarzała go między łapami aż ten tuż przed śmiercią pierwszy raz w życiu wydał dźwięk tamtego lata słyszałem jak ojciec klnie gdy jego ręka uwięzła pod lemieszem potrójnego pługa zawołał mnie na pomoc a uderzenie adrenaliny dodało mi sił lecz odtąd słyszałem krzyk i płacz wszystkiego Taffy która kręciła się przy żniwach ale że już wolniejsza nie zdołała w porę uskoczyć przed kombajnem ojca złapanego w szczypce raka doktorów nie zalecających mu krzyku (szczególnie jemu) i mimo że grzebiąc Taffy płakałem na pogrzebie ojca nie mogłem a teraz nie mogę ukryć we śnie jego który nie krzyczy ani na psy ani na myszy ani na nic tylko na siebie i mnie próbującego zbudzić się by wyznać mu że nie żyje że musi opuścić dom Opisywanie katastrofy To może zdarzyć się w każdej chwili. Wracając do miasta, na zakręcie koło East Fork Lake, śledzę niebieskie światło, skaczące na niebie nad Olney. Mam dwadzieścia sześć lat, jestem pijany i nie wiem, czy to bomba, UFO, czy może wielka gwiazda Objawienia, grożąca Ziemi. Nie. Obserwuję bardziej prywatną katastrofę: helikopter ratunkowy, krążący między brzegiem życia i śmierci. Dziesięć lat później rozrywam w Warszawie kopertę i czytam, jak wuj Jerzy wypada ze swego quada podczas wspinaczki po liściach na błotniste leśne wzgórze, ciężar ciała z impetem bomby miażdży mu kark, kontakt z wioskami i miastami jego kończyn zerwany. A jednak cud, cud że przeżył, cud, że nagle mam sześć lat, posadzony na czarnym metalowym [baku, opleciony mocnymi udami Jerzego, śmigam przez Claremont podczas mojej pierwszej motocyklowej [przejażdżki, ziemia ucieka tuż pod stopami, tracę oddech, jakbym spadał w przepaść, nawet teraz, zawieszony między Polską a Illinois, czekam na mój następny przebłysk pamięci, na wuja następny haust powietrza, kolejny list pisany matczyną wzruszoną ręką: Wracając do miasta na zakręcie koło East Fork Lake... Żar, żeńcy, żniwa Trudno zapaść w sen, gdy warkot stalowoszarych kombajnów dobiega z pól, a ich światła omiatają ciemność, przeczesując kłosy w poszukiwaniu jedynego znanego ci złota. Stękasz, przewracając się z boku na bok, a noże kombajnu wirują pod jego drogocennymi rękami. Przynieśli ręce w worku. Miał kuzyn szczęście – ktoś przyszedł w porę i jedną udało się przyszyć. Po północy materac zagłębia się po jego stronie łóżka. Wrócił... Przez sen wydaje ci się, że cię całuje. Rzeczywiście, w kark, i nic więcej. Do końca żniw daleko. Obracasz się do niego, by gładzić jego zesztywniałe dłonie, położyć je na sobie. Broda drapie cię w pierś. Nie zauważasz, jak odpływa w sen z lewą ręką zacumowaną u twego boku. Wnieśli Stacey’ego. Chłopaka przejechała kosiarka. Jego traktor musiał się przewrócić, gdy najechał tylnym kołem na pień. Koń na patyku Dosiadam cię okrakiem i w cwał przez ląd wysokich traw, obok szopy, przez bezkresny Teksas. Poszukuję i odkrywam. Chciałbym, żebyś istniał zawsze. Masz plastikową głowę, malowane oczy i długi tułów, mocny jak trzonek od grabi. Siostra woła mnie z ogrodu: Chodź tu! Konie wyskoczyły z ogórków. Pasą się obok jej wrosłych w ziemię kolan, brudnych od kopania. Nawet z nim u boku sny będą cię dręczyć. Widzisz jego trójkołowy traktor, stający dęba przy orce, prosięta wpadające w szał od woni krwi z przeciętego palca, bezrogiego byka, grożącego tępym młotem łba, że przejmie twoje stado i pola, jeśli ich nie spłacisz. Pędzisz z szalonym krzykiem ku pastwisku. Czas na atak. Czubek kopyta twego konia stuka szaleńczo w chodnik. Amigo, amigo – wykrzykujesz. Te ogórkowe konie nie mogą istnieć – są głupie! Gdyby ojciec tam się nie zatrzymał, nie znaleziono by ich. Zepsuty piec – poszli spać i nigdy się nie zbudzili. Pod brzuchem każdego korniszona cztery krótkie witki zamiast nóg, a sterczący patyk dzierży zieloną główkę. Korniszonowy mózg, W ciszy zamkniętego domu (klimatyzator właśnie się wyłączył) ludzkie zawodzenie sowy wyrywa was ze snu. Drżąc wołasz o przykrycie. Okryj mnie – mówisz. Dopiero wtedy uspokojona zasypiasz, oczekując jutra. jak u siostry – mówię. Tylko ona mogła stworzyć coś od początku martwego. Ruszamy galopem. Mój rżący patyk przelatuje przez jej ogórkowe stado i gna z powrotem do Teksasu. Siostra płacze i złorzeczy, a ja rzucam przez ramię: Masz za to, że weszłaś nam w drogę. Koniku – zawsze będziesz mój! Zawsze będziesz. Sucha błyskawica Nocą wyszliśmy na trawnik za domem obserwować suche błyskawice. „Tam, nad rzeką Ohio, jakieś sto mil stąd” – powiedział ojciec, gdy grzmot rozdarł nagle napiętą płachtę nieba, dość daleko, by nas nie dosięgnąć. Gwiazdy świeciły jasno, jak zawsze w czasie suszy. Następnego ranka poszedłem z moim kijem, rękawicą [i plastikową piłką na wypaloną słońcem trawę grać w baseball z samym sobą – uderzać i łapać. Odliczałem sekundy potrzebne niewidzialnym graczom na dotarcie do pierwszej bazy i czas lotu odrzucanej przez obrońcę piłki. Na farmie nie mogłem liczyć na kolegów aż do jesieni. Prowadziłem ligową statystykę w zeszycie z indiańskim wodzem na okładce. Rozmazane ołówkowe notatki lśniły od potu i plam po rozgniecionych owadach. Tego samego roku walczyłem z gorącym uściskiem prześcieradła, a krople potu były jedyną wilgocią w piekielnej kuźni suchych sierpniowych upałów. Zmagałem się na nieznanym boisku mego ciała, znajdując nowe zastosowanie dla tego, co nazywałem swoim kijem. Obawiałem się odkrycia mojego sekretnego sportu przez [rodziców, a jednak każdej nocy, w ciszy moja ręka wywoływała własną suchą błyskawicę. Była piękna, chociaż wiedziałem, że ta prawdziwa jest ciągle sto mil stąd. Chłopcy ulatują w przestworza Chłopcy codziennie giną na huśtawkach. Skręcają liny niczym wściekłe goryle, by za chwilę wirować aż do zawrotu głowy. Rozkołysany świat wokół czeka na ich wyższy lot. To zabawa w myśliwiec. Wznieść się i puścić serię nogami. Jak punkty na radarze pojawiają się ich matki. Chłopcy rozkazują psom, by się ukryły. Katapultując się nad betonem, dotykają stopami gałęzi. Lecz skaczą już nie dla zabawy. Codziennie zdobywają kolejne gwiazdki. Matki długo wykrzykują ich imiona i imiona ich psów. Tłumaczenie: Tadeusz Dziewanowski