polecanki

Transkrypt

polecanki
ISSN 2080-2633
numer 7/10
październik 2010
POLECANKI
WSTĘPNIAK
Gdy byłem dzieckiem zawsze mi mówiono, że zmiany
to początek czegoś
nowego.
Nowych
przygód,
radości,
ale i obowiązków,
od których w pewnym momencie życia
nie można uciec. Dlatego gdy Piotr spytał mnie, czy chcę zostać
zastępcą redaktora naczelnego oraz poprowadzić prace nad tworzeniem nowego numeru „Qfantu”, z początku skakałem z radości.
Po pewnym czasie dotarło do mnie jednak,
jaka to odpowiedzialność – w końcu nie mogę
przecież sprawić zawodu czytelnikom oraz redakcji. Dziękuję mu za zaufanie, którym mnie
obdarzył. Obiecuję, że go nie zawiodę. Że nie
zawiodę Was.
Ten numer przynosi masę zmian oraz
świetnych wiadomości. Niedawno zakończył
się pierwszy etap Horyzontów Wyobraźni
i wyłoniono teksty, które zakwalifikowały się
do kolejnego etapu. Autorom już teraz serdecznie gratuluję, gdyż konkurencja nie była
mała, a wszystkie nadesłane teksty prezentowały wysoki poziom. Gdyby to było możliwe, na pewno nagrodzilibyśmy wszystkich.
Zapraszam na Galę Horyzontów, która w tym
roku odbędzie się na lubelskim konwencie
miłośników fantastyki Falkon.
Jednak to dopiero początek dobrych wieści, bowiem ze struktur „Qfantu” wyłoniło się
stowarzyszenie, które postawiło sobie za cel
promocję debiutujących autorów. Początkową
inicjatywą jest wydanie wraz z wydawnictwem
Radwan tomiku z pracami laureatów poprzedniej edycji konkursu HW. Już go widziałem
i muszę powiedzieć, że prezentuje się świetnie.
Zachęcam do nadsyłania tekstów, które
nie zakwalifikowały się do drugiego etapu
Horyzontów Wyobraźni. Każdy z nich ma
szansę zostać opublikowany w kwartalniku.
Podobnie sprawa wygląda z grafikami. Zatem nie zwlekajcie. Spełniajcie swoje marzenia! Jesteśmy tu dla Was.
2
PUBLICYSTYKA
Lucyna Markowska - Darwin a literatura....................... 4
Lucyna Markowska - Wywiad z Borkowskim..............10
Maciej Lewandowski - Next stop Walhalla.................18
Grzegorz Gajek - Przemilczana groza..........................22
Piotr Michalik - Wywiad z Izworskim...........................26
Piotr Michalik - Samotni wśród gwiazd.......................32
GALERIA
Horyzonty Wyobraźni.......................................................36
Piotr Szot.............................................................................38
Galeria Użytkowników.....................................................42
LITERATURA
Jacek Izworski - Przedwczesne wyznanie...................44
Jacek Izworski - Sierotka.................................................48
Joanna Szklarz - Mojżeszu polewaj..............................50
Artur Rakowski - Gevahra................................................62
Bartosz Szczygielski - LED2.............................................84
Tomasz Przewoźnik - Modlitwa................................... 104
Michał Stonawski - Zabawa.......................................... 116
POLECANKI
Mogliby w końcu kogoś zabić...................................... 124
Ostatni rejs Fevre Dream.............................................. 125
Palimpsest........................................................................ 127
Pogodynek....................................................................... 128
W poszukiwaniu Jake’a i inne opowiadania............. 131
Smoki ze Zwyczajnej Farmy......................................... 132
To . .................................................................................... 134
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
magazyn miłośników fantastyki
opowiadania – artykuły – felietony – recenzje
Każdy, kto zamówi
roczną prenumeratę
„Nowej Fantastyki”
do 31 grudnia 2010 roku
otrzyma w prezencie kalendarz
trójdzielny „Nowej Fantastyki”
na rok 2011
Prenumerata roczna „Nowej Fantastyki”
tylko 78 zł
Płacisz za 8 numerów – dostajesz 12!
A dodatkowo:
Wszystkie książki z poniższej
serii dla prenumeratorów
taniej o 40%*
*Każdy prenumerator może kupić tylko po jednym egzemplarzu wybranych
przez siebie książek z serii.
Szczegółowe zasady promocji na www.fantastyka.pl
w zakładce „prenumerata”
rozmiar kalendarza:
NOWA FANTASTYCZNA SERIA
NAJLEPSZE
33 cm
KSIĄŻKI
NA
X
84 cm
ŚWIECIE
PRAWDOPODOBNIE
WSZYSTKIE BARWY
FANTASTYKI!
styczeń 2011
NOWOŚĆ!
science fiction, fantasy,
horror, space opera.
Co miesiąc kolejne
książki!
WIECEJ NA WWW.SERIA.FANTASTYKA.PL
Lucyna Markowska
Lucyna Markowska
ści od gatunku (tak samo jak zwierzęta): czego
innego oczekujemy po postaci z filmów, a czego
innego od bohatera opowiadania. Przebojowy
protagonista powieści sensacyjnych w niczym
nie będzie przypominał nastolatki z opowiadań
dla młodych dziewczyn. W końcu koń to nie zebra, czyż nie?
Wszystko zaczęło się dawno temu, gdy grupa
złośliwych małp zepchnęła inną z drzewa[1], ta
zaś była zbyt nieudolna, aby wleźć na nie z powrotem. Oto historia początków ludzkości. Tak,
prawda kole w oczy. Nie dajcie sobie jednak
wmówić, że było inaczej. Człowiek nie narodził
się ze szlachetnego pioniera lecz prawdziwej
ofermy. Szczęśliwie żyjemy w pięknych czasach,
w których nikt nie polemizuje ze staruszkiem
Darwinem (prawie nikt), a teoria ewolucji przestała być już tylko teorią.
Jednak bez względu na ten narzucony podział, łączy ich wspólna cecha (bohaterów… nie
konie z zebrami – jakkolwiek to brzmi). Muszą
być wielowymiarowi, dzięki temu uchodzą za ciekawych. Lęki, obawy, wady, dramatyzm pełną
gęba – to wszystko już wiemy. W podręcznikach
o warsztacie pisarskim, powtarzają podobne zasady jak mantrę. Ma być realistycznie! Musi powstać więź z odbiorcą! (Hasła za hasłami). A jeszcze nawet nie dotarliśmy do głównego problemu,
bo przecież cały szkopuł polega na tym, że ten
nasz opracowany w najdrobniejszych szczególikach byt, nie może okazać się w zakończeniu akcji monolitem. Autor nie może pozostawić pana
X takim, jakim czytelnik poznał go w rozdziale
pierwszym. Dlaczego? Ponieważ doświadczenia
pozostawiają piętno, a opowieść musi do czegoś
prowadzić. W trakcie trwania historii działania
bohaterów powinny ich czegoś uczyć. Dzięki
temu poznają swoje wnętrze, przyczynę niepowodzeń, wreszcie skrywane dotąd: lęk i słabość,
które próbują pokonać.
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Darwin
a literatura
No dobrze, ale co w zasadzie ma wspólnego
filozof z literaturą? Ach, niebezpieczne pytanie!
Sprecyzujmy: co łączy darwinizm z procesem
pisarskim? I nie chodzi mi tu o oczywistości: silniejsze gatunki literackie wypierają słabsze. Nawiązania do survival of the fittest.[2] Na pohybel
ludziom, którzy jeszcze dziś próbowaliby stworzyć anakreontyk! Albo opętał ich duch Jana Kochanowskiego, albo pławią się we własnym artyzmie. Tak czy inaczej, im już pomóc nie sposób,
a nas interesują przypadki warte odratowania.
Do rzeczy! Tekst ten w założeniu kierowany
jest do długodystansowców: tych, którzy próbują sił w pisaniu powieści lub cyklu opowiadań.
Skupimy się bowiem na bohaterze i tym samym
poznamy najważniejsze prawo literackie.
Bohater historii musi[3] zmienić się w toku
trwania wydarzeń.
Albo prościej:
Bohater historii na początku i końcu opowieści nie może być taki sam.
No dobrze… Ale co to dokładnie oznacza?
Gdyby istniała tylko jedna odpowiedź, życie jawiłoby się mniej kolorowo. Główny problem polega na tym, że bohaterowie różnią się w zależno-
4
Czasami zaś odnajdują siłę.
Dobrze napisana książka sprawi, że czytelnik
utożsami się z głównym bohaterem. Pobudzi go
także do myślenia nad wartościami, które niesie powieść. Literatura pozwala nam bezkarnie
poznawać konsekwencje nawet najtrudniejszych
do wyobrażenia czynów: morderstwa, uratowania świata, bezgranicznej miłości konia i zebry…
(Cóż, przynajmniej wątki przyrodnicze są obecnie w modzie!).
Przemiana jest też motorem napędowym konfliktów. That which does not kill me, only makes
me stronger (Co mnie nie zabija, to czyni mnie
silniejszym). Każde nowe środowisko, sytuacja,
nieoczekiwane wydarzenie sprawia, że bohater
musi wyjść mu naprzeciw. Stoczyć kolejną walkę, a po takowej zawsze pozostają blizny. Cytując
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Darwina literatura
za Jolantą Łabą: Wielkie religie nauczają, iż wędrówka bohatera to istotna część życia – i że
bez trudów i wyrzeczeń nie można osiągnąć
szczęścia i nagrody.[4] Droga fizyczna i metaforyczna. Ścieżka rozwoju. Ewolucja postaci to naturalna konsekwencja fabuły i właśnie o tym
fakcie, nigdy nie powinniśmy zapominać.
Ale, ale! Przemiana przemianie nie równa.
Niektóre są procesem bardzo powolnym (rozciągniętym na całą historie), inne dokonują się
na skutek sytuacji kryzysowej/ pod wpływem innych osób/ z powodu zmiany motywacji. Na jakąkolwiek zdecydujecie się w swoich utworach,
warto zastanowić się przez chwile, jak radzili sobie z tym problemem wielcy twórcy.
Przyjrzyjmy się zatem najbardziej schematycznym rodzajom przemiany:
Od zera do bohatera…
They were at the wrong place at the wrong
time. Naturally they became heroes. (Znaleźli
się w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwym
czasie. Oczywiście zostali bohaterami.)
– Gwiezdne wojny, epizod VI: Powrót Jedi
Nie ma porządnej literatury bez bohatera poświęcającego się dla innych. Tego typu bohaterowie występują w roli wybawiciela–zbawiciela
i często konstrukcją nawiązują do postaci mitologicznych lub baśniowych. Nie są zwykłymi protagonistami – mają zadatki na wielkich herosów,
nawet jeśli zaczynają karierę u dołu drabiny społecznej. Powiedziałam u dołu? Ha! Czasami jest
jeszcze nad nimi gruba warstwa mułu. Zwłaszcza,
gdy muszą zmagać się z nałogami. Kto by przewidział, że w poniższym przykładzie znajduje się
materiał na doskonałego bohatera?
Przypominasz sobie?
Vimes próbował. Nie było to łatwe. Niejasno
zdawał sobie spra­wę, że pił, aby zapomnieć. Zadanie było trudne, ponieważ nie pa­miętał już,
o czym właściwie chce zapomnieć. Pod koniec
pił już, żeby zapomnieć o piciu.
Wybrańcy często są ostatnimi przedstawicielami swojej rodziny/profesji/rasy, dlatego u źródeł
ich motywacji leży dążenie do odrodzenia jakiś
zapomnianych tradycji (Vimes jako komendant
niepotrzebnej już nikomu Nocnej Straży, tak?).
Nierzadko są szkoleni przez tajemniczych mistrzów, żyjących na pustkowiu, aby osiągnąć pełnie dojrzałości w momencie zgonu nauczyciela.
Bohaterowie tego typu nie zawsze muszą być
prostaczkami czy stajennymi – wystarczy, że są
słabi i jeszcze nieświadomi drzemiącej w nich
potęgi.
Jaś i łodyga fasoli? Nie, mało przekonujące.
Spójrzmy na takiego Luka Skywalkera Jest
prostym farmerem i nie zna swojego pochodzenia. Nie wie, że może stać się wybrańcem Mocy.
Wraz z kolejnymi wydarzeniami poznaje nowe
umiejętności, zdobywa przyjaźnie, ale też mierzy
się z uczuciem straty. Los nie jest dla niego łaskawy. Raz wszystko przebiega według jego myśli,
raz bohater staje w obliczu porażki. Czy jednak
Luke–młodzieniec z IV epizodu i Luke–jedi z VI
to te same postaci? I tak, i nie. Zmiana jaka zaszła
jest przedstawiona wiarygodnie i przekonująco.
Historia zatem mogła się zakończyć tak, aby nie
pozostawić uczucia niedosytu. Znamy tego przyczynę i rozumiemy skutki. Ewolucja nie dotyczy
jednak tylko postaci pierwszego planu. Obi-Wan,
Anakin, Han Solo, Leia… – wszyscy oni zmieniają
się wraz z rozwojem wydarzeń, w których uczestniczą. Oto naturalna kolej rzeczy.
…albo w drugą stronę
– Ale czy ty… czy nie widzisz? Wszystko
skończone… Odeszło.
Siedziała w bezruchu, próbując dojrzeć jego
twarz.
– Nie mam już żadnej mocy. Nic. Oddałem ją,
zużyłem wszystko, co miałem, aby zamknąć…
to już koniec. Dokonało się.
– „Tehanu”, Ursula K. Le Guin
– „Straż! Straż!”, T. Pratchett
QFANT.PL - numer 7/10
5
Lucyna Markowska
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Geda raczej nie trzeba nikomu przedstawiać.
Wielkiego arcymaga Ziemiomorza, który powrócił na starość do wypasania kóz. Jak zatem
widzimy bohaterowie są jak drzewa – podcięci
upadają. Czasami sami ciężko pracują na własną
porażę, a niekiedy stają się ofiarą knowań innych.
Dramatyczny finał często spotyka protagonistów
w powieściach psychologicznych i obyczajowych.
Literatura fantastyczna stosunkowo rzadko sięga
po podobny schemat (chyba, że chce pokazać
druzgocącą klęskę złego lorda). Autorzy fantasy
zaś szczególnie lubią optymistyczne opowieści,
umożliwiające oderwanie od szarej rzeczywistości (nawet kosztem realizmu). Może dlatego powieść Le Guin przeszła do klasyki gatunku. Stanowi chlubny wyjątek.
Co zakłada sam schemat? Otóż główni bohaterowie mogą odkryć, że ich sytuacja na końcu
utworu, jest znacznie gorsza, niż była na początku. Taka przemiana pozostaje zresztą w zgodzie
z teorią Darwina. Ewolucja nie oznacza przecież
zmiany na lepsze, bo nie ma żadnego wyznaczonego kierunku. Sprawia jedynie, że organizmy
przystosowują się do życia w świecie, który wciąż
ulega zmianie. Sama w sobie nie jest ani zła, ani
dobra, bo czyż da się tak ocenić na przykład zmianę wzrostu człowieka raz na wyższy, a raz niższy?
– trudno powiedzieć co lepsze. Dlatego właśnie
ewolucja nie podlega podobnej kategoryzacji.
A przecież nie jestem ani trochę bardziej odpowiedni niż wtedy, kiedy zerwała nasze zaręczyny – rozważał. – Nie zmieniłem się wcale. Jestem
tym samym Martinem Edenem, ba, może nawet
nieco gorszym, bo palę teraz. Nie czujesz?
– „Martin Eden”, Jack London
Zerknijmy na zacytowanego Martina Edena.
Bohater zaczyna od zera. Dzięki ogromnej pracy
nad sobą i samozaparciu zdobywa ukochana kobietę, a potem spełnia swoje największe marzenie – zostaje pisarzem. A jak kończy? Popełnia
samobójstwo rozczarowany ludźmi i światem.
Zaczął u dołu, by wznieść się wysoko i ponownie upaść. Jack London – autor – poszedł w ślady
powieściowego bohatera i u szczytu możliwości
pisarskich (ciesząc się powszechną sławą), popełnił samobójstwo w wieku 38 lat. Droga Marti-
6
na do obłędu była kręta. Kolejno ulegał coraz
to innym zaślepieniom, by wreszcie przejrzawszy
na oczy, nie móc dłużej znosić prawdy o popełnionych błędach.
Oto przykład ze sztandarowej powieści literatury brytyjskiej, które najlepiej obrazują tego
rodzaju przemiany. Było źle? Może być gorzej.
Było dobrze? Upadkowi powinien towarzyszyć
donośny huk. Bo najważniejsze jest to, aby było
inaczej!
Utracona niewinność
– Wydaje mi się, że nie potrafię już rozmawiać z innymi kanderami. (...) Wydaje mi się,
że oni nie rozumieją. Ich to po prostu... wiesz...
nie obchodzi.
– „Dragonlance”, T. Hickman i M. Weis.
Do kolejnych typowych przemian można zaliczyć „przyspieszone dorastanie”. Zwykle mamy
z nim do czynienia w przypadku naiwnych/dziecinnych bohaterów, którzy w młodym wieku (lub
w trakcie trwania opowieści) doświadczyli czegoś
niebywale okrutnego. Tym sposobem bohater–
lekkoduch zamienia się w osobę odpowiedzialną,
wyrozumiałą, choć niekoniecznie mniej serdeczną. Co ciekawe, procesowi „przyspieszonego dojrzewania” poddawani zazwyczaj się bohaterowie
pozytywni. Cieszący się opinią optymistów, potrafiący podnosić na duchu innych i mający zadatki
na obrońców świata.
Nawet pogodny kender – Tasslehoff Burrfoot ze świata Smoczej Lancy, został zmuszony
by spojrzeć prawdzie w oczy i porzucić niektóre
ideały. Czy stał się przez to zły? W żadnym razie,
ale doznane trudy życia dały się we znaki nawet
tak doświadczonemu poszukiwaczowi przygód.
Coś z fantastyki i trochę klasyki – sięgnijmy
teraz po genialnego Władcę Much W. Goldinga.
Po katastrofie lotniczej grupa nastolatków próbuje zbudować społeczeństwo. Początkowo dzieci
starają się żyć według zasad, zaobserwowanych
u dorosłych. Wybierają lidera na demokratycznych zasadach (Ralpha), który jako dowódca zobowiązuję się do utrzymania dyscypliny niezbęd-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Darwina literatura
nej do przetrwania. Niestety, wspaniała zabawa
i chęć przygody, wraz z kolejnymi decyzjami i zakazami, ustępuję miejsca nasilającym się lękom
i wzrostowi niezadowolenia pozostałych. Budowa
szałasów, pilnowanie ognia czy zbieranie żywności są zadaniami co najmniej uciążliwymi dla
reszty grupy.
Opowieść ta jest mroczną wędrówką ku dzikości i zatraceniu, złowieszczą wizją upadku człowieka. Dzieci niezdolne do przeciwstawienia się
złu, pozwalają aby wypłynęło z wnętrza i przejęło
kontrolę. Wraz z zabójstwem Prosiaczka i zorganizowanym polowaniem na Ralpha zanikają
w chłopcach ostatnie pokłady moralności. Dziecięca niewinność ustępuje miejsca zezwierzęceniu. Z dala od rodzin, stali się głusi na głos sumienia. I chociaż żołnierze przybywający na wyspę
ratują Ralpha przed śmiercią, przynoszą jedynie
fizyczne ocalenie. Zmiany, które zaszły w młodzieńcach, stały się już nieodwracalne. Ralph
płakał nad kresem niewinności, ciemnotą ludzkich serc (...).
Wyższa świadomość
Dość podobny w konstrukcji do „przyspieszonego dorastania” jest motyw zdobycia przez
bohatera rodzaju oświecenia. Takie postacie poznały już wszystkie prawdy o świecie i przestają
pasować do otaczającej rzeczywistości. Dobrym
przykładem obrazującym ten typ przemiany, jest
historia Frodo z trylogii J. R. R. Tolkiena. Doświadczenia związane z Pierścieniem zmieniły go
tak bardzo, że ostatecznie decyduje się opuścić
Śródziemie. Wyrzeka się dalszego życia wśród
hobbitów, by wstąpić na ścieżkę, którą kroczą tylko najbardziej światłe istoty (ale dopiero po tym,
jak osobiście zmierzył się ze złem i odniósł zwycięstwo). Porzuca wszystko, co kocha, ale jednocześnie odchodzi od smutku, cierpienia, pozbywa się słabości, które prześladowały go, gdy
był powiernikiem. Wreszcie staje się prawdziwe
wolny. Motyw ten jest bardzo często spotykany
w baśniach i legendach, z których literatura fantastyczna zwykła czerpać pełnymi garściami. Jest
zarazem jednym z najtrudniejszych do wiarygodnego przedstawienia.
Zmiana frontu
Ja.. zabiłem ich... ich wszystkich... Nie żyją,
zabiłem ich wszystkich. Nie tylko mężczyzn, kobiety też, dzieci również. Są jak zwierzęta i zarżnąłem ich jak zwierzęta!
– Gwiezdne wojny, epizod II: Atak klonów
Było już o zmianie sytuacji bohatera na lepsze
i gorsze, nie wspomniałam jednak o sprawie tak
fundamentalnej jak przemiana na gruncie osobowości. Czasami by dobrze zobrazować ewolucje
postaci wystarczy oprzeć się na różnicach w jej
kodeksie moralnym. Źli stają się dobrymi, a wśród
protagonistów ujawnia się zdrajca. Sztuczka stara
jak kości dinozaurów. I znów nie obejdzie się bez
odwołania do fantastyki. Tu w zasadzie mamy
całą plejadę bohaterów, którzy ulegają takiemu
przeobrażeniu: Bezimienny z gry Planescape:
Torment, Saruman z Władcy Pierścieni czy Pani
z Czarnej Kompanii Glena Cooka.
A co jeśli bohater pozostaje niewzruszony?
Taka sytuacja prawie zawsze ma miejsce
w środku cyklu. Bohater przekonany o słuszności własnych przekonań jest wprost idealny dla
autorów wielotomowych serii. Nie targają nim
rozterki. Jest w pewnym stopniu przewidywalny.
Czytelnik zdołał się już z nim zaprzyjaźnić, a nawet poznać i polubić. Dlatego zmiany w przypad-
Lucyna Markowska
Urodzona w 1985
roku w przedostatnim
dniu grudnia. Absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie
Gdańskim.
Obecnie
na studiach doktoranckich z zakresu literaturoznawstwa, wciąż
próbuje połączyć naukę z pracą (z mizernym skutkiem). Wielbicielka czarno-białych
filmów samurajskich, rpg, planszówek i muzyki irlandzkiej (wierzy, że potrafi grać na bodhranie, bo nadzieja umiera ostatnia).
QFANT.PL - numer 7/10
7
Lucyna Markowska
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
ku takich postaci muszą zachodzić bardzo powoli, aby efekt końcowy był czytelny na ostatniej
stronie. Prawie każdy bohater amerykańskich
komiksów powiela ten schemat. Zaraz za nimi
znajdują się postacie z serii detektywistycznych,
westernów, a nawet horrorów.
W powyższym zestawieniu przedstawiłam
rozwiązania najbardziej schematycznie – co nie
oznacza, że gorsze. Czasami odwoływanie się
nawet do utartych motywów, daje lepsze efekty
niż groteskowe nowatorstwo. Prawdopodobnie
w trakcie lektury odnotowaliście w pamięci jeszcze wiele innych przykładów. To tylko udowadnia, że teoria Darwina już dawno zadomowiła się
na gruncie literatury. A co z tą nieszczęśliwą małpą, która spadła z drzewa? Głowę daję, że ułożyła
o tym jakąś ciekawą opowieść…
8
[1]Według innej wersji złamała się pod nią gałąź.
[2]Jakoś tak się przyjęło, że wszyscy zapominają o Herbercie Spencerze, który używał tego
terminu na długo przed Darwinem.
[3]Jak to z zasadami bywa, również w tym wypadku będzie drobne odstępstwo od reguły –
o czym szerzej w dalszej części tekstu. Póki
co trzymajmy się sensów dosłownych.
[4]J. Łaba, Idee religijne w literaturze fantasy,
s. 121.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Fantastyczne premiery jesieni!
Kolejny tom kultowej
serii J.R. Ward o tajnym
bractwie wampirów;
fascynujący romans
paranormalny, który
zachwycił czytelników
w kilkunastu krajach
świata
Pierwszy tom nowej
trylogii Licii Troisi
autorki bestsellerowych
„Wojen Świata
Wynurzonego”
i „Kronik Świata
Wynurzonego”
Najnowsza książka
Romualda Pawlaka
– barwna opowieść
o nietypowym karle,
który musi stawić
czoła intrygom na
Karlim Dworze.
Długo oczekiwana
druga część powieści
Stefana Dardy „Czarny
Wygon”; mroczna
historia przeklętej
wioski na Roztoczu
w ww.v id e ogr af.pl
Lucyna Markowska
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Lucyna Markowska
Wywiad
z Borkowskim
Przemysław Borkowski (ur. 1973 r.) – artysta z Kabaretu Moralnego Niepokoju. Absolwent
filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.
Oprócz twórczości scenicznej znany z serii felietonów pisanych dla portalu Onet.pl oraz współpracy z miesięcznikiem „Kariera” i tygodnikiem
„Przekrój”. W 2009 roku wydał swoją debiutancką powieść „Gra w pochowanego”, która ukazała
się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.
Lucyna Markowska: Na rozgrzewkę: czy
jest jakieś pytanie, na które odpowiadaniem
w wywiadach jest Pan już zmęczony? (Oczywiście, nie obiecuję, że nie padnie!).
Przemysław Borkowski: Jest cały zestaw takich pytań: skąd wzięła się nazwa mojego kabaretu, skąd czerpiemy pomysły, z czego śmieją się
Polacy itd. itp. Nauczyliśmy się odpowiadać na nie
nawet przez sen. Czasami tylko nie wytrzymujemy i zamiast dawać prawdziwe, za to powtarzane
po tysiąckroć odpowiedzi, wymyślamy niestworzone historie, na przykład takie, że wszystkie
pomysły na skecze podpowiada nam w czasie seansów spirytystycznych duch pewnego siedemnastowiecznego meksykańskiego satyryka.
Przejdźmy zatem do kwestii właściwych:
W jednym z wywiadów powiedział Pan,
że poszedł na studia, by zostać poetą. Proszę
wybaczyć, ale nie mogłam nie skojarzyć tego
z cytatem z „Dnia świra” Marka Koterskiego. Nie obawiał się Pan wtedy, że polonistyka zaprowadzi Pana nie do sławy, ale prosto
do gimnazjum, gdzie istniało ryzyko uczenia
młodzieży, kim był Mickiewicz?
Gdy ma się dziewiętnaście lat, bierze się pod
uwagę raczej te bardziej optymistyczne warianty rozwoju swojej kariery, nie te pesymistyczne.
Dopiero później, mniej więcej na trzecim roku
studiów, naszły mnie rzeczywiście obawy, czy
10
przypadkiem nie skończę jako belfer w szkole.
Całe szczęście dość szybko spaliłem za sobą mosty i zrezygnowałem z praktyk nauczycielskich,
czym zaprzepaściłem swoje szanse na błyskotliwą karierę pedagogiczną. Podobnie zresztą uczynili pozostali koledzy z mojego kabaretu. Od tej
pory nie mieliśmy już wyboru – musieliśmy być
sławni, bo inaczej bylibyśmy głodni.
Prawdopodobnie nie ma w Polsce osoby,
która nie kojarzyłaby Pana z kabaretem, ale
niewiele osób wie, że może się Pan też nazwać poetą. Proszę opowiedzieć, skąd wziął
się pomysł na „Zeszyt w trzy linie”?
Kabaret Moralnego Niepokoju założyli poeci. Zanim wpadliśmy na pomysł kabaretu, wydawaliśmy pismo literackie. Niestety niewiele
osób chciało je czytać. Kabaret przynajmniej
na początku był więc sposobem, żeby zmusić
ludzi do słuchania naszych wierszy, skoro nie
mają specjalnej ochoty ich czytać. Zebraliśmy
po prostu nasze wiersze, do części dopisaliśmy
muzykę i wystawiliśmy to na scenie. To dziecko,
spłodzone niejako przy okazji, tak ładnie jednak
wyrosło, że po jakimś czasie pożarło swojego
starszego brata, czyli nasze poetyckie ambicje.
„Zeszyt w trzy linie” – tomik, w którym znalazły
się wiersze autorstwa trzech poetów – mojego,
Mikołaja i Roberta – był więc próbą zamknięcia
i podsumowania pewnego etapu w naszym życiu – etapu w momencie ich wydania już jednak
zakończonego.
Czy ma Pan swój ulubiony wiersz z tego
zbioru?
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Wywiad z Borkowskim
Tak, jest nim mój wiersz „Historie”, który
mógłbym nawet górnolotnie nazwać swoim artystycznym credo. Jest w nim taki fragment: „Historie, które opowiadam, wydarzyły się naprawdę,
różnym ludziom w niewielkich odległościach czasu, jakie dzielą zamknięcie, od otwarcia powiek”
Chciałbym, żeby takie właśnie były moje powieści
i opowiadania. Co ciekawe napisałem go będąc
w ZUS-ie, czekając w kolejce do okienka, w którym miałem przekonać siedzącą tam panią, że
nie jestem bezrobotny, tylko wykonuję wolny zawód i mogę się sam rozliczać. Ponieważ nie było
takiego zawodu jak kabareciarz, za to był zawód
„literat”, przedstawiłem pani mnóstwo zaświadczeń – m.in. spis utworów zgłoszonych w ZAiKSie – że jestem literatem. Panią moja argumentacja
przekonała i zostałem oficjalnie uznany za literata, na co mam teraz dokument z pieczątką i podpisem. Można więc powiedzieć, że nie miałem
wyjścia, musiałem zacząć pisać książki.
Kto jest potencjalnym odbiorcą Pana
wierszy? Czy poezję pisze się dla wszystkich,
dla wybrańców, a może (przede wszystkim)
dla siebie?
Mam wrażenie, że wiersze pisze się przede
wszystkim dla siebie, co zresztą odróżnia je
od prozy, którą tworzy się zawsze z taką myślą,
że ktoś ją kiedyś przeczyta. Poezja to zapis myśli
i uczuć, a te zazwyczaj powstają w naszym wnętrzu. Proza wywodzi się z opowieści, a opowiada
się zawsze innym ludziom. Oczywiście, gdy już
się parę tych wierszy napisze, to ma się ochotę gdzieś je pokazać, komuś się nimi pochwalić.
Ja też wysyłałem swoje do różnych czasopism
literackich, gdzie zresztą były drukowane, ale
pierwszym odbiorcą jest zawsze własne egocentryczne, narcystyczne, nierozumiane przez cały
zły świat zranione ego.
A co Pana zdaniem poezja może współcześnie zaoferować przeciętnemu człowiekowi –
skupionemu na życiowym pędzie i pracy?
No właśnie coś wręcz przeciwnego niż ów
życiowy pęd. Pisanie, ale też czytanie poezji jest
rodzajem medytacji; żeby zrozumieć wiersz, doświadczyć emocji, jakie przekazuje, zobaczyć obrazy, które chce nam pokazać, trzeba się na nim
skupić. Zatrzymać na chwilę rozpędzone myśli.
Lepsze to i pożyteczniejsze moim zdaniem niż
siedzenie na macie w głupiej pozycji i udawanie,
że jest się jednością z kosmosem. I na upartego
można to robić nawet w autobusie czy tramwaju.
Poza formami lirycznymi upodobał pan sobie także felietony. Czy istnieje dla pana jakiś
autorytet wśród publicystów? Niekoniecznie
współczesnych.
Szczerze się przyznam, że czytanie felietonów
mnie nudzi. Nigdy nie czytam felietonów w gazetach. Co innego pisanie… Pisanie felietonów jest
fajne i bardzo lubię to robić. Dla kogoś, kto tak
jak ja, lubi się wymądrzać, felietony to idealna
forma ekspresji. Poza tym to wspaniały sposób,
by szlifować swoje pisarskie rzemiosło. Pisałem
felietony dla Onetu przez dwa lata co tydzień, napisałem ich ponad sto – to daje sporą pewność
i łatwość w przenoszeniu myśli na papier. Jeśli
chodzi o autorytety, to podobały mi się w zasadzie felietony tylko dwóch autorów – czytałem je
QFANT.PL - numer 7/10
11
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Lucyna Markowska
zresztą nie w czasopismach, a już wydrukowane
w formie książkowej – chodzi o Michaiła Bułhakowa „Zapiski na mankietach” i Umberto Eco
„Zapiski na pudełku od zapałek”.
Było o autorytetach, czas powiedzieć słówko o inspiracjach – a te miewa Pan różne. Swego czasu pisał Pan nawet o swoim ulubionym
dwuwierszu: „więc nie martw się, uśmiechnij
się”. Czy od tego czasu coś się zmieniło? Ma
Pan nową sentencję przewodnią?
Tak, to dzieło autorstwa pani Doroty Rabczewskiej rzeczywiście należy do moich ulubionych,
głównie dzięki nowatorskiemu, awangardowemu
zastosowaniu tzw. rymu superekstradokładnego
„się – się”. Trudno znaleźć drugi wers będący tak
idealną kwintesencją banału i to zarówno jeśli
chodzi o sens, jak i o formę. Bardzo też lubię
twórczość pani Beaty Kozidrak, która posiadła
niezwykłą umiejętność pisania tekstów, które
świetnie brzmią, za to zupełnie nie wiadomo,
o co w nich chodzi. Ostatnio jednak urzekł mnie
inny autor – Szymon Wydra, a konkretnie jego
najnowsza piosenka, w której zawarł następującą myśl: „będę sobą, będę sobą, będę swego życia ozdobą”. Pragnę powiedzieć, że podpisuję się
obiema rękoma pod tą deklaracją, bo też bardzo
chciałbym być swego życia ozdobą.
osobistego doświadczenia. Opisując bohaterów
i sytuacje, w które rzuca ich wymyślona przez nas
fabuła, możemy przecież opisywać ludzi, których
naprawdę znamy, i sytuacje, których naprawdę
doświadczyliśmy. I to niezależnie od tego, czy
akcję naszej powieści umieściliśmy w dalekiej
przyszłości, czy w głębokim średniowieczu. Charaktery, podobnie jak relacje międzyludzkie, aż
tak bardzo się nie zmieniają. Nic więc nie stoi
na przeszkodzie, by wziąć naszego znajomego,
doposażyć go w kilka potrzebnych nam cech
i uczynić go krzyżowcem atakującym mury Jerozolimy. Albo opisać krajobraz na odległej planecie patrząc się na górkę za swoim domem. Jakby
tego było mało, żaden pisarz nie ucieknie chyba
od wykorzystywania w swojej twórczości wątków
autobiograficznych, choćby tylko z tego powodu,
że główni bohaterowie naszych powieści zawsze
będą w mniejszym lub większym stopniu naszymi alter ego.
A co Pana koledzy z kabaretu myślą o tak
niepoważnym w Polsce zajęciu jak pisanie
powieści?
Czy jest zatem trochę prawdy w stwierdzeniu, że najlepszych tematów dostarcza samo
życie? Szukając pomysłów woli Pan opierać
się na własnych doświadczeniach czy tych
ze sfery wyobraźni?
Ponieważ mój debiut to powieść SF, trudno,
żebym inspiracje do niej znalazł w swoim życiu.
Niestety żadna z przygód opisanych w tej książce tak naprawdę mi się nie przydarzyła. Mówię to ze smutkiem, bo też bym chciał od czasu
od czasu uratować świat przed zagładą. A tak poważnie, to odpowiedź na to pytanie jest trochę
skomplikowana. Z jednej strony nigdy nie lubiłem literatury nadmiernie realistycznej, opisywanie tematów „z życia” mnie nie kręciło i nie
kręci. Z drugiej strony każdy chyba pisarz (o ile
mogę się już nazwać tym mianem, bo nie jestem
do końca pewien) musi i powinien czerpać materiał do lepionych przez siebie garnków z gliny
12
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Wyjątkowe premiery jesienne
W kolejnej, piątej już odsłonie sagi
Czarne Kamienie bohaterowie wystawieni zostaną na śmiertelne niebezpieczeństwo. Ktoś czyha na ich
życie i przekroczy wszelkie granice,
żeby zebrać krwawe żniwo. Za progiem Domu Strachu jest już tylko
koszmar splątanych sieci stworzony
przez Czarne Wdowy. Tu nic nie
jest tym, na co wygląda, nie istnieją
granice przerażenia, a każda próba ucieczki zamyka kolejną drogę
odwrotu. Czy zdołają wydostać się
z koszmaru? Czy odkryją, kto stworzył to upiorne miejsce i dlaczego
chce pozbawić życia członków rodziny SaDiablo?
Wzruszająca i zaskakująca historia,
w której śmierć nie jest końcem, ale
początkiem zwiastującym ponowne narodziny. Szesnastoletnia Liz
po tragicznej śmierci zaczyna swoje
życie Gdzie Indziej. Tu mieszkańcy
młodnieją, ludzie i psy mogą się ze
sobą porozumieć, tworzą się nowe
związki, a stare, kiedyś tragicznie
przerwane, rozkwitają feerią barw.
Gdzie Indziej to powieść o smutku,
miłości i szczęściu, o nadziei, odkupieniu i ponownych narodzinach,
osnuta wokół najbardziej urzekających relacji międzyludzkich. Rozbrajająco szczera, pełna niecodziennych
pomysłów i podnosząca na duchu.
Clayton, na co dzień redaktor
w bostońskim wydawnictwie, zostaje wynajęty do spisania wspomnień Luciana, upadłego anioła.
Kiedy diabeł dzieli się z nim szczegółami opowieści o raju i buncie, o stworzeniu i zbawieniu oraz
o nieustającej miłości Boga do ludzi, Clay uświadamia sobie, że tak
naprawdę spisuje własną historię.
Czy wybór, do którego zostaje zmuszony, przyniesie mu zbawienie, czy
potępienie?
Już w sprzedaży
Premiera: 12 listopad
Premiera: 7 październik
Partnerzy
Polecamy również:
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Lucyna Markowska
Rozśmieszanie ludzi na scenie też nie należy
do jakichś superpoważnych zajęć. Moi koledzy
i koleżanka podeszli więc do mojej pozakabaretowej pasji z życzliwością i zrozumieniem, choć nie
jestem do końca pewien, czy wszyscy przeczytali
moją powieść. Rozumiem to doskonale, bo ja też
nie przeczytałem żadnej z książek podarowanych
mi przez moich piszących znajomych. Na pewno
przeczytała moją książkę Kasia Pakosińska i wyrażała się o niej wręcz entuzjastycznie. Podobno
pochłonęła ją jednym tchem. Fajna dziewczyna
ta Kaśka.
Wiem, że w skeczach nie przepadacie
za żartami politycznymi. A czy jest jakiś temat, którego w swojej twórczości literackiej
nie chciałby Pan poruszać?
Wydaje mi się, że skoro współczesna kultura
jest tak dalece kulturą obrazkową, opartą na filmie, telewizji i Internecie, literatura powinna szukać swojej szansy w zajmowaniu się tematami,
które przez te media nie mogą być w zadowalający sposób opisane. Nie powinna na pewno „ścigać”
się z nimi w konkurencjach, w których telewizja
czy Internet muszą być z samej swojej natury
lepsze. Nie ma więc sensu epatować w literaturze na przykład erotyką, skoro erotyka, a nawet
pornografia są obecne wszędzie wokół. Jednym
słowem literatura powinna się zająć rzeczami,
których nie widać, i których nie można pokazać
za pomocą filmiku na youtubie. Choćby metafizyką i filozofią. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, żeby tę problematykę ubrać w popularną formę, na przykład powieści s-f. W końcu
„Zbrodnia i kara” to też jest w zasadzie kryminał.
Czegoś takiego próbowałem dokonać w „Grze
w pochowanego”. „Zbrodnia i kara” raczej to nie
jest, ale na moją własną, znacznie skromniejszą
miarę – wyszło to chyba całkiem nieźle.
„Gra w pochowanego” to tytuł pana debiutanckiej powieści. Akcja rozgrywa się w przyszłości, bohater jest policjantem, poznajemy
tajemniczą sektę… Gdyby miał Pan przyporządkować książkę do gatunku, byłby to…?
W którejś recenzji została ona określona jako
kryminał metafizyczny. Bardzo mi się podoba ta
etykieta.
14
Dość późno zdecydował się Pan wydać swoje pierwsze dzieło. Co było tego przyczyną?
Nie tak wcale późno. „Grę w pochowanego”
napisałem jakieś sześć lat temu, miałem wtedy
około trzydziestu lat – jak na literacki debiut
to chyba nie tak dużo. Po prostu proces wydawniczy trwał bardzo długo. Dość długo szukałem
wydawcy, potem długo czekałem na samo wydanie – zaiste, zarówno pisanie, jak i wydawanie
książek to szkoła wielkiej cierpliwości…
Podobno powieść powstawała w nietypowym warunkach – był Pan wtedy z kabaretem
w trasie. Czy nie miał Pan przez to kłopotów
typu: jakaś część tekstu zaginęła albo uległa
uszkodzeniu?
Kasia Pakosińska tak gdzieś powiedziała, ale
to nie do końca prawda. Kasia obserwowała siedząc obok mnie w busie tylko końcowy etap pracy nad powieścią, czyli redakcję i korektę. Pisałem zaś „Grę w pochowanego” bardzo tradycyjnie
– siedząc przy biurku w domu, w ciszy i spokoju.
Inna sprawa, że pisanie tej powieści trzymałem
w ścisłej tajemnicy – nie pisnąłem o niej słówka
dopóty nie byłem pewien, że zostanie wydana.
Stąd też pewnie pomyłka Kasi.
A jak wyglądała sytuacja z „zaglądaniem pisarzowi przez ramię”? Miało w ogóle miejsce,
a jeśli tak, to czy pomagało czy przeszkadzało
w powstawaniu powieści?
Zaglądała mi przez ramię tylko muza, a i to bez
specjalnego zainteresowania (gdyby to był wywiad na żywo, w miejscu powinien znaleźć się
dopisek – „śmiech”).
Pracuje Pan przy komputerze – wielu autorów uważa, że maszyna obdziera pisarstwo
z tego wzniosłego, romantycznego ducha. Sentymentalny bełkot czy mają trochę racji?
Mają trochę racji. „Grę w pochowanego” rzeczywiście napisałem przy komputerze, ale teraz
raczej piszę ręcznie – długopisem i w zeszycie
– a dopiero potem przepisuję to na komputer.
Tak pisałem większość felietonów, tak napisałem swoją drugą powieść „Hotel Zaświat”, dla
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Wywiad z Borkowskim
której szukam teraz wydawcy. Tak powstają też
opowiadania z cyklu, nad którym właśnie pracuję. To trochę bardziej pracochłonna metoda, ale
mam wrażenie, że, przynajmniej dla mnie, lepsza. Pismo ręczne jest bardziej osobiste, łatwiej
chyba dotrzeć z jego pomocą do owych nieprzebytych otchłani duszy, z których czerpią zarówno
geniusze, jak i grafomani.
Gdyby mógł się Pan cofnąć w czasie i udzielić sobie pisarskiej rady, gdy dopiero zasiadał
Pan do pracy, brzmiałaby ona…?
Brzmiałaby ona „wolniej”. Nie wiadomo dlaczego strasznie się spieszyłem pisząc tę powieść.
Co biorąc pod uwagę sześcioletni okres oczekiwania na jej wydanie, nie było do końca potrzebne.
Proszę zdradzić przyszłym czytelnikom:
co oznacza tytuł „Gra w pochowanego”?
Powieść zaczyna się od tego, że w tajemniczy
sposób znikają ciała ofiar różnych zbrodni. Tytuł
jest więc grą słów – ktoś się z nami bawi w chowanego, a w zasadzie w pochowanego.
A skąd się wziął pomysł na imię głównego bohatera – Frank Quetzalcoatl James? Dla
wielu to istny koszmar do wymówienia!
Strasznie wszystkich przepraszam. Faktycznie
wiele osób mi to mówiło. Mi nie wydawało się
ono jakoś strasznie trudne – jedną z moich pasji
jest religioznawstwo, więc z tego typu nazwami
jestem zaprzyjaźniony, i podświadomie widać
uznałem, że innym też nie sprawi to kłopotu.
A Quetzalcoatl to aztecki bóg, „pierzasty wąż”,
istota o dwóch sprzecznych ze sobą naturach –
symbol połączenia przeciwieństw. Bohater „Gry
w pochowanego” jest takim właśnie wewnętrznie
rozdartym człowiekiem, który z jednej strony
zajmuje się rozpracowaniem groźnej sekty, ale
z drugiej strony ta sekta go fascynuje, do tego
nawet stopnia, że w pewnym momencie przechodzi na jej stronę. Jest także rozdarty w innym
sensie – między dwiema kobietami.
„Dałem moim kolegom po 10 dolarów, aby
zachęcili Państwa do przeczytania tej książki”
– nie od dziś wiadomo, że pisarska praca wią-
że się z poświęceniem! Czy Pana kabaretowa
sława ułatwiała promowanie powieści? Nie
spotykał się Pan z nieprzychylnymi opiniami, że powinien pozostać przy skeczach, a nie
brać się za powieści?
Niewątpliwie to, że jestem członkiem znanego kabaretu, ułatwia promocję. Byłem ze swoją
książką w kilku programach telewizyjnych, dawałem wywiady w radiu, informacje o niej pojawiły
się w kilku tygodnikach i dziennikach – zdaję sobie sprawę, że gdybym nie był osobą znaną, byłoby to znacznie trudniejsze, a nawet niemożliwe.
Z takiej „Kawy czy herbaty” pogoniono by mnie
zapewne kijem. Z drugiej strony rzeczywiście
w różnego typu recenzjach – które są zazwyczaj
dość pozytywne – pojawia się ten rodzaj protekcjonalnego poklepywania po plecach w rodzaju:
„Facet z kabaretu napisał powieść. I wiecie co?
Nawet całkiem nieźle mu wyszło!” Generalnie
jednak plusy tej sytuacji są większe niż minusy.
Czy chciałby Pan w tym miejscu dodać coś
jeszcze, by zachęcić czytelników do lektury?
(Obiecujemy nie domagać się ani złotówki!).
Wszyscy, którzy przeczytali moją powieść,
twierdzą, że „Gra w pochowanego” wciąga, że
czyta się ją jednym tchem, i że jest dobrze, lekko napisana. Bardzo mnie to cieszy, bo uważam,
że literatura powinna być, jeśli chodzi o formę,
przezroczysta. Książkę powinno się dobrze czytać – to jest warunek podstawowy, choć oczywiście nie jedyny. „Gra w pochowanego” ma jednak
też inne zalety. Jest w niej pewien naddatek, który
nazwałbym próbą zmierzenia się z naturą świata.
Próbę tę podjąłem na swój własny użytek, jest
ona zapisem moich własnych przemyśleń i pytań, lecz mam nadzieję, że jej wynik może zainteresować także innych ludzi. Jeśli nie, zawsze
pozostaje jeszcze wartka, wciągająca akcja.
Ma Pan może w planach kolejne książki?
Czy może Pan co nieco zdradzić?
Tak, napisałem kolejną powieść i szukam teraz
dla niej wydawcy. Nosi ona tytuł „Hotel Zaświat”
i jest czymś w rodzaju horroru, chociaż znowu
z pewnym naddatkiem metafizycznym. Zaczyna
się w ten sposób, że główny bohater przyjeżdża
QFANT.PL - numer 7/10
15
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Lucyna Markowska
do swojej rodzinnej miejscowości, aby sprzedać
dom, w którym się wychował. Już podczas pierwszego postoju nad rzeką odnajduje jednak odciętą ludzką rękę. Jak pan, widzi atmosfera makabry
jest mi szczególnie bliska… Nie chodzi mi jednak
o to, żeby epatować czytelnika podobnymi opisami. W swojej książce chciałem się zmierzyć
z mitem krainy lat dziecinnych. Bohater wraca
do niej, lecz zamiast zapamiętanej z dzieciństwa
sielskiej atmosfery, odnajduje grozę, która zalęgła się tam, gdy on robił karierę w świecie.
Teraz z kolej pracuję nad zbiorem opowiadań,
który jest już w zasadzie na ukończeniu. To cykl
połączony miejscem, osobą narratora i postacią
jednego z bohaterów, która przewija się przez
większość opowiadań. Jest to więc w zasadzie
taka powieść w odcinkach, z których każdy jest
jednak odrębną historią. Zbiór ten nosi robo-
16
czy tytuł „Opowieści Central Parku” i jest groteskowym pastiszem powieści gangsterskich. Jest
to najbardziej „kabaretowa” rzecz, którą do tej
pory napisałem, bo opowiadanka te bywają dość
zabawne. Ich akcja dzieje się w Nowym Jorku
na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych XX
wieku, lecz nie jest to prawdziwy Nowy Jork, lecz
raczej nieistniejące w rzeczywistości miasto mityczne, takie jakie wyobrażamy sobie po obejrzeniu setek amerykańskich filmów o gangsterach.
Dałem tam upust swoim morderczym skłonnościom, bowiem około osiemdziesięciu procent bohaterów tych opowiadań ginie, i to często
w dość spektakularnych okolicznościach.
Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów zarówno na scenie, jak
i w zmaganiach na rynku wydawniczym.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Maciej Lewandowski
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Maciej Lewandowski
Next stop
Walhalla
Teer yebus, ye Teer, ye Odin
Zamysłem mojego tekstu jest przybliżenie
Wam kilku interesujących, moim zdaniem, elementów religii germańskiej. Wiadomo, najlepiej
sprzedaje się w mediach przemoc, a nic tak nie
ożywia (nie to, że Qfant potrzebuje reanimacji) gazety jak trup na pierwszej stronie. Zatem wojna.
Jeśli przyjrzeć się ostatnim latom pod kątem
zainteresowań społeczeństwa, to szybko stanie
się jasne, że całe zastępy ludzi dały się ponieść
wizjom dostarczanym przez pogaństwo. Naturalnie popyt napędza podaż, efektem czego mamy
całą masę różnych tekstów, mniej bądź bardziej
naukowych, na temat roli i kształtu religii.
Porozmawiajmy zatem o germańskich wierzeniach. Najpierw kilka suchych faktów, tak
na rozgrzewkę.
Rozkwit badań naukowych, prowadzonych
nad pogańską religią skandynawską, przypada
na wiek XIX i pierwszą połowę XX wieku. W tym
okresie badaniom towarzyszyły narodziny nowoczesnej świadomości narodowej, łączącej się
z pozanaukowymi przekonaniami o szczególnych walorach kultury i religii Germanów oraz
jej wyższości nad innymi kulturami. Druga wojna światowa spowodowała, z dość oczywistych
względów, zmianę podejścia do tej sprawy.
Na gruncie polskim, po wydarzeniach wojennych, mitologia germańska kojarzyła się z nadbudową ideologiczną niemieckiego szowinizmu.
Dodatkową przeszkodą był podparty dążeniami
narodowymi panslawizm, dostosowywany do potrzeb komunistycznego reżimu. No, no, nie patrzcie tak na mnie. Wiem, że prawda bywa brutalna, ale czasem trzeba ją sobie prosto z mostu,
po męsku, powiedzieć. Jeśli mam być szczery,
18
dopiero od kilku lat, i to też bardzo nieśmiało,
prowadzona jest rewizja tych postkomuszych
neoromantycznych wymysłów. Tak na marginesie, powiem wam tylko, że Biskupin nie jest i nie
był słowiański...
Pod pojęciem mitologii rozumie się zazwyczaj
opowieść o bogach, demonach i herosach, ale
zawsze o postaciach obdarzonych właściwościami wyróżniającymi je spośród normalnych ludzi.
Trzeba podkreślić, że ten swoisty świat mityczny
dla współczesnych mu Germanów był światem
jak najbardziej realnym, a pomiędzy płaszczyzną
bogów i płaszczyzną ludzi zachodziła ścisła zależność. Trzeba pamiętać, że współczesne omówienia mitologii są jedynie przedstawieniami
dokonanymi zgodnie z wymogami logiki, posługującej się metajęzykiem, w stosunku do rzeczywistości zamierzchłej i ludzi, którzy egzystowali
w przeświadczeniu realności swoich opowieści.
Problemem, który odcisnął ogromne piętno
na zagadnieniu religijności Germanów, jest fakt
ewolucji kulturowej, wystawienia na oddziaływanie obcych wpływów i tym samym polisemantyzacji grupy kulturowej. Par exemple: upowszechnienie zwyczaju noszenia zawieszek – amuletów
w kształcie młota Thora, uznawane jest za odpowiedź na stosowane powszechnie w chrześcijaństwie krzyżyki.
Jeżeli jeszcze nie padliście z nudów to przejdźmy do konkretów. Motywem, który wielokrotnie
pojawia się w mitologii germańskiej jest wojna
pomiędzy dwoma rodami bogów, Asami a Wanami, choć w rzeczywistości mitologicznej jest
wydarzeniem przeszłym. Wojna ta w sposób
spektakularny pokazuje ścieranie się, ale także
i współistnienie dwóch dopełniających się założeń. Interesująca jest koncepcja, według której
ten spór miałby za tło zdarzenia historyczne.
W tym konkretnym wypadku marsz kultury
Toporów Bojowych i starcie się jej z Kulturą
Megalityczną. Jednak należy ten fakt traktować
ostrożnie – wiecie, brak źródeł. „Ynglinga saga”,
przedstawia „głównych bohaterów” mitologii germańskiej, wojowników i ich krwawe boje a także
wodza – zwycięzcę. Wojna ma charakter wojny
sakralnej. Co więcej, to właśnie wielka wojna zakończyć miała historię świata.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Next stop Walhalla
W tradycji germańskiej z wojną łączą swe pochodzenie niektóre z plemion. Około trzydzieści
lat po edykcie Rotariego (22 listopada 643 r.) spisano historię Longobardów. Jest to pogański mit
etnograficzny w postaci nieskażonej jakąkolwiek
ingerencją chrześcijańską. Pomimo trudności
z uchwyceniem charakterystycznej aliteracji, nie
ma wątpliwości, że jest to starodawna pieśń. Mit
wiąże przeistoczenie Winnilów w Longobardów
ze zmianą kultu. Do chwili starcia z Wandalami
opiekunką plemienia była Freja, po zwycięskiej
bitwie stali się oni ludem wojowników pod szczególną opieką Wotana. Tu miłym paniom powiem,
że Winnylowie vel Longobradowie zwyciężyli,
bo Freja nakazała kobietom zaczesać swe włosy
do przodu, tak by zakrywały twarz – Wotan miał
wówczas zapytać, kim są ci Longe bardi (długobrodzi – jedna z wielu form zapisu, nie będziemy
się nad tym rozwodzić). Tak, tak, wygrana dzięki
kobietom.
Najpopularniejszym
bogiem,
związanym
z walką był Thor. Trzeba zaznaczyć, że nie jest
on właściwym bogiem wojny. Dudon z St. Quentin wyraźnie zaznacza, że Normanowie składali ofiary z ludzi, poświęcone właśnie Thorowi,
podczas wyprawy na Francję. Charakterystyczną
dla tej postaci sferą bojową są pojedynki, dokonywane samotnie, wyprawy przeciw Olbrzymom
i zdobywanie różnych przedmiotów. Jest on odpowiednikiem Donara i anglosaskiego Thunora.
Na kontynencie Donar był utożsamiany najpierw
z Herkulesem, potem z Jowiszem. Charakterystyczną cechą Thora była prostoduszność. Skandynawski Thor był przede wszystkim bogiem piorunów, których grzmoty było słychać, gdy bóg
w swym zaprzęgu przemierzał nieboskłon. Thor
mieszkał we włości nadanej mu przez samego
Odyna – Thurdheim. Pałac Thora, Bilskirnir, ma
podobnie jak Walhalla pięćset czterdzieści komnat. Do siedziby Thora trafiali prości wojownicy,
którzy polegli w walce. Był on ulubionym bogiem prostych ludzi i wiele wskazuje na to, że
był popularniejszy od samego Odyna.
Formy kultu Thora można odnaleźć w wielu
źródłach. Adam z Bremy wspomina, że w Uppsali stał posąg Thora, który, jak pisze, cum spectro
Iovem simulare videtur. Thor często wyobrażany
jest jako siedzący, bądź stojący w swym koźlim
zaprzęgu. Ciekawa jest także relacja opisująca zajście z około 1032 roku, kiedy to anglosaski misjonarz Wulfard, chciał odciągnąć Szwedów od dawnej wiary w sposób dość obcesowy,
z siekierą w dłoni ruszył na posąg Thora stojący na placu wiecowym. Normanowie stanowczo
sprzeciwili się reformatorskim zapędom Wulfarda, efektem, czego ciało misjonarza spoczęło w bagnie. Ogromna popularność srebrnych
młotów Thora uznawana jest za pogańską odpowiedź na chrześcijański symbol krzyża. Należy
zaznaczyć, że symbol ten istniał już wcześniej,
w formie zawieszek żelaznych lub symboli rytych
na kamieniach runicznych. Prawdziwym smaczkiem jest to, że nim symbol Thora stał się popularnym młotkiem, był tworem maczugo-podobnym. Sakson Gramatyk wskazuje, że sam młot
Thora otoczony był kultem i przywołuje historię
króla Magnusa, który miał takowy młot zdobyć
w Szwecji. Miejscowi nazywali go Jowiszowym
i otaczali szczególną troską.
Faktycznym bogiem wojny jest Tyr, który
w mitologii późnych pogańskich Germanów północnych schodzi na plan dalszy. O jego ogromnym pierwotnym znaczeniu świadczy m.in. słowo
tiar, które to jest jednym z najważniejszych określeń bogów i często występuje w złożeniach jako
nazwa innych bóstw. Pierwotnie Tyr był najwyższym bogiem niebiańskim, strażnikiem prawa,
a także panem wojny. Bóg ten wywodzi się z najstarszego pionu kulturowego, obok którego staje
wedyjski bóg Nieba, Djaus (dop. Divah), grecki
Zeus (dop. Divos) i łaciński Jupiter (dop. Jovis).
Był on odpowiednikiem kontynentalnego Tiwaza. W starogórnoniemieckim jego imię brzmiało
Zio. Rzymianie utożsamiali go z Marsem, bogiem
wojny.
Ciężko odnaleźć momenty, w których Tyr pojawia się lub bierze udział w bitwie. Przydomek
Tyra, Thingus, wskazuje jednoznacznie na powiązanie tego boga z wiecem, sądem. Na jego wojenne koneksje wskazuje jednak runa zwana tyr,
która go symbolizuje – uznawana była za magiczny symbol zwycięstwa. Dodatkowym argumentem jest kenning, który określa Tyra – viga gud
(bóg zwycięstwa). W tym miejscu wypada zaznaczyć, że Germanie nie oddzielali starcia wojennego od wiecu. Wojna nie była tylko krwawą walką,
QFANT.PL - numer 7/10
19
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Maciej Lewandowski
była ona także swoistym aktem prawnym, ściśle
określonym normami. Jest to powód, dla którego często czas i miejsce starcia były precyzyjnie
ustalane. Pamiętając, że bitwę można zastąpić zarówno pojedynkiem, jak i wiecem. W obu tych
przypadkach zwyciężała strona, której prawa
uznali bogowie. Słowa schwertding (thing mieczy) czy vapandomr (sąd oręża) nie są poetyckimi formułami, a określeniami dawnej praktyki
wojenno-prawnej. Tacyt zauważył, że obradujący
na wiecu są uzbrojeni, a aprobata jest jest okazywana poprzez wymachiwanie orężem.
Ostatnim bogiem, którego kompetencje rozpościerają się nad domeną wojenną jest sam wielki
Odyn. Był on najwyższym i najstarszym bogiem,
panował nad światem. Zwany był valfödrem,czyli
ojcem poległych. Wskazuje to na jego pierwotne chtoniczne znaczenie oraz wczesną lokalizację Walhalli. W końcowej fazie religii, widocznej
u pogańskich Skandynawów, Odyn przejął praktycznie wszystkie funkcje Tyra, spychając go
w cień. Odyn jest utożsamiany z starogermańskim Wotanem i staroangielskim Wodenem. Pod
imieniem Merkurego funkcjonuje w źródłach
rzymskich.
Samo imię Odyna nie jest dla nas tajemnicą.
Wywodzi się ono od staroskandynawskiego słowa ôdhr – tłumaczonego przez Adama z Bremy
jako furor, będącego odpowiednikiem niemieckiego wut (szał) i gockiego wôds (opętany). Jako
rzeczownik jest to słowo oznaczające zarówno
przerażający żywioł ognia i wody, jak i natchnienie poetyckie (anglosaskie wôth – śpiew, pieśń).
Istnieją przesłania, pozwalające stwierdzić, że
Odyn był bogiem elit, i tym samym musiał być
wodzem Asów jako bóg królów i wodzów. Charakter Odyna był złożony, pełen sprzeczności,
przez co bóg nie był darzony wielkim zaufaniem.
Specyficzny rys charakteru oraz często podkreślane braterstwo krwi z Lokim może sugerować,
że pierwotnie byli oni jedną i tą samą istotą.
Odyn zakrywa swą twarz kapturem, przemierza
świat zarazem jako władca, ale także jako szpieg.
Odyn był panem wojny, połączonym z wojownikami na obydwu płaszczyznach istnienia. On
sam w roli walczącego występuje rzadko, za wyjątkiem „Ynglinga saga” gdzie został określony
jako wielki dowódca wojenny. Adam z Bremy
20
o Odynie pisze: bella gerit hominique ministrat
virtutem contra inimicos.
Odyn był protoplastą wszystkich najważniejszych dynastii królewskich; Hann átti marga
sonu; hann eigna?ist ríki ví?a um Saxland, ok
setti ?ar sonu sína til landsgazlu . Charakterystycznym atrybutem Odyna była włócznia, zwana
Gungnir (drgająca), której ostrze pokryte było
runami. Włócznia była także narzędziem składania ofiar poświęconych Odynowi, o czym wspomina Snorri Sturluson w „Ynglinga Saga”; Njör?r
var? sóttdau?r, lét hann ok marka sik Ó?ni, á?r
hann dó .
Odyn i Thor to bogowie uraniczni, wzbogaceni umiejętnościami charakterystycznymi dla
germanów. Pomijając owe modyfikacje są oni typowym odzwierciedleniem dystychu, zestawienia
suwerena, władcy magii oraz archetypu herosów,
nosiciela siły duchowej oraz fizycznej.
Obecność aż trzech bogów, którzy trzymali pieczę nad polem wojennym może dowodzić
dużego znaczenia aspektu militarnego w kulturze
pogańskich Germanów. Z wojną związana jest
także najbardziej charakterystyczna dla tej mitologii budowla – Walhalla. Malcolm Todd, w swojej
książce poświęconej Germanom sugeruje, że idea
Walhalli rozprzestrzeniła się w świecie germańskim dzięki kontaktom z kulturą celtycką. Odyn
był bogiem elity wojowników, a Walhalla ich swoistym rajem. Bóg otaczał się poległymi wodzami
i najwybitniejszymi wojownikami, których zwano
einherjar („walczący w pojedynkę”). Warto odnotować, że na wojowników tych zawczasu wydawał
wyroki śmierci w sposób zupełnie nieobliczalny
i zaskakujący. Egzekutorami woli Odyna były demoniczne dziewice wojowniczki, valkyrjar („wybierające zabitych”), przybierające postać łabędzi
lub kruków, choć zwykle pojawiały się w ludzkiej
postaci, dosiadając rumaków posiadających zdolność galopowania w przestworzach. Uczestniczyły w bitwach w trzy- lub dziewięcioosobowych
zespołach i zgodnie z wolą Odyna przyznawały
walczącym życie, śmierć, zwycięstwo lub porażkę. Według Snoriego Sturlussona o śmierci decydować miały Gunn (Gu?r „Walka”) oraz Rota
(Róta „Siejąca Zamęt”) którym towarzyszyła Norna (Skuld „Powinność”). Walkyrie (lub Walkirie,
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Next stop Walhalla
oba zapisy są akceptowane) prowadziły poległych
do Walhalli, gdzie usługiwały im podczas uczt podając veig, alkoholizowany miód boskiej kozy
Heidrun (tu ciekawostka dla panów, wedle podań
Walkyrie usługiwały nago). Saga o Najlu zachowała informację o czterech Walkyriach, mających czuwać nad przebiegiem bitwy pod Clontarf
(23 kwietnia 1014 r.), w której irlandzkie oddziały
pod wodzą Briana Ború rozbiły połączone siły
dublińskiego konunga Sigtrygga i orkadzkiego
jarla Sigurda. Po zakończonej bitwie Walkyrie zasiadły do krosien i posługując się zakrwawionym
orężem i jelitami poległych jako nićmi a głowami jako ciężarkami osnowy, utkały upiorny
wojenny sztandar. Staroangielska literatura IX/
XI wieku utożsamiała Walkirie z greckimi Gorgonami i Eryniami, co pokazuje, że łączono je
z fizyczną potwornością. Uważa się, że pierwotnie
były postrzegane jako demony śmierci, niemniej
zważywszy na niewielkie różnice od Norn i Dis,
należy przyjąć, że były jedną z form przejawiania żeńskiej mocy. W późnej mitologii nordyckiej
Walkyrie przed zabraniem wybrańca w zaświaty
odnajdywały go w zaciszu domowym. Tam objawiały mu sekrety jego przyszłości, uświadamiając
stojący przed nim wybór pomiędzy życiem długim i pozbawionym wartości i krótkim żywotem
herosa pełnym chwały. Po objawieniu często stawały się ziemską towarzyszką bohatera, a po jego
śmierci same porzucały ziemską formę poprzez
śmierć z żalu i rozpaczy.
Maciej Lewandowski
Jegomość osobliwy.
Urodził się czas jakiś temu, na szczęście
może kupować samodzielnie piwo.
Dawno temu był Lewandowski poetą dekadentem. Pisał, że smutno mu bardzo, a świat
jest felerny. Szczęśliwie,
wiersze owe zaginęły.
Na studiach jął Lewandowski bazgrać prozę. Tak też zostało. W międzyczasie porzucił
doktorat, ponieważ chciał jechać do Las Vegas. Obecnie Lewandowski pisze dużo, czasami dostając za to marne wynagrodzenie. Nie
dotarł do Las Vegas.
QFANT.PL - numer 7/10
21
Grzegorz Gajek
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Grzegorz Gajek
Przemilczana
groza
– „Groza! Groza!” – „wykrzykuje” w „Jądrze
Ciemności” Kurtz „szeptem, który nie był głośniejszy od tchnienia”. To samo powtarza w „Czasie Apokalipsy” Marlon Brando, który w najsłynniejszych scenach filmu wyłania się z ciemności,
z niebytu, ze wszystkiego tego, czego nie da się
dostrzec i pojąć. Czy to właśnie w mroku kryje
się owa groza – w tym, co niewidoczne dla oka –
nieopisanym do końca jądrze ciemności? Czym
ona w ogóle jest?
O grozie pouczają nas mity i to nie byle jakie
mity, lecz najstarsze mity ludzkości. Groza tkwi
w niezbadanych siłach natury, co gorsza tkwi
też w tym, co jest tym siłom przeciwne. Dawny człowiek stał nagi, słaby i przerażony między
zwalczającymi się mocami, drżąc i kryjąc się, aby
tylko nie zwróciły na niego uwagi. Dlatego wynalazł mity, żeby przestrzegać swoich potomków.
Jednak o mocach trudno mówić, nie sposób ich
opisać. Jak wiadomo, demony przybywają, gdy
wypowie się ich imię. Dlatego nasi przodkowie
nazwali pewnego leśnego demona miedwied,czyli niedźwiedź, ten, który wie, gdzie jest miód.
Musieli przestrzegać przed nim młodzieńców
wyruszających do lasu, a wszak nie mogli zaryzykować użycia jego prawdziwego imienia. A doprawdy był to najmniejszy z demonów: taki, który mógł najwyżej rozszarpać ciało. A co z tymi,
które porywały ludzkie dusze?
Groza zawsze wiązała się z tym, co ciemne,
nieznane, niewidoczne. Noc była czasem czarów,
księżyc boginią czarowników, ciemny bór siedliskiem złych mocy. Lęk przed mrokiem jest
jednym z najbardziej podstawowych instynktów
człowieka, wyniesionym jeszcze z czasów, gdy był
kryjącym się przed drapieżnikami zwierzęciem.
Nic zatem dziwnego, że we wszystkich przejawach sztuki baliśmy się zawsze najbardziej tego,
czego nie mogliśmy zobaczyć i o czym nie mogli-
22
śmy usłyszeć. Grecka tragedia mówiła o przerażających rzeczach, o kazirodztwie, bratobójstwie
i innych okropnościach, ale nigdy tego nie pokazywała. Dlaczego? Nie dlatego, że się nie dało,
rzymskiemu mimowi, który jest niewiele późniejszy, wcale nieobce są seks i krew. Nie można było pokazać mrocznych bogów. Oczywiście
wspominano o nich, sygnalizowano ich obecność
maskami i boskimi atrybutami, ale przedstawić
sam akt to tyle, co pokazać boga w jego najprawdziwszej istocie.
Dzisiaj żyjemy w epoce racjonalizmu, jednak
nasza „genetyczna” pamięć o grozie jest silniejsza
od wszystkiego, co możemy ogarnąć rozumem.
Dla podbudowania poczucia własnej wartości
i wyższości nad przodkami od czasu do czasu
zbiorowo obalamy mity, rewaluujemy je. Jednak
prawda jest taka, że mity są nieśmiertelne i to one
rewaluują nas. Ich moc ujawnia się w wielkich
dziełach naszej kultury, niezmiennie jednak
w tym, co przemilczane. Poszukujemy grozy. Im
mniej zdajemy sobie sprawę z jej działania, im
bardziej skazani jesteśmy na domysły i spekulacje, tym mocniej poddajemy się jej działaniom.
Niepostrzeżenie przenika do uprawianych przez
nas sztuk, szczególnie do literatury i filmu.
Można zaryzykować stwierdzenie, że film jest
medium bardziej złożonym niż tekst literacki.
W filmie przekaz kodowany jest na trzech poziomach: obrazu, dźwięku i słowa – podczas, gdy literatura (poza rzadkimi wyjątkami) operuje tylko
słowem. Również przemilczenie jest w filmie zabiegiem bardziej złożonym, ponieważ może być
wynikiem braku zarówno dźwięku jak obrazu.
Szczególnym przypadkiem jest tutaj film niemy.
Z jednej strony, podążając za najprostszymi skojarzeniami, wydaje się szczególnie predysponowany do przenoszenia ukrytych komunikatów,
jednak z drugiej – ubóstwo słowa, dialogi ograniczone do najważniejszych sentencji, elementy fabuły tłumaczone przy pomocy krótkich opisów,
ograniczenie warstwy dźwiękowej do samej muzyki oraz przeniesienie akcentu na obraz bardzo
sprawę komplikują. Wszystko musi być pokazane w postaci przerysowanej, gdyż inaczej będzie
niezrozumiałe. A jednak pierwsi twórcy kina potrafili sobie z tym poradzić.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Przemilczana groza
Zjawisko przemilczenia pojawia się w filmach
wszystkich gatunków, jednak (co chyba oczywiste)
z największą mocą ujawnia się w filmach grozy.
Wyjątkowo dobrym przykładem jest tutaj „Nosferatu symfonia grozy”, który po pierwsze przeszedł już do klasyki gatunku i zainspirował wielu
późniejszych twórców, a po drugie doczekał się
aż dwóch remake’ów w wersji dźwiękowej. Dzięki temu mamy duży materiał porównawczy.
Co znamienne, opowiedziana w filmie historia jest tak naprawdę wszystkim znana, choć
może nie wszyscy kojarzą ją z tym konkretnym
dziełem. Jest to cecha typowa dla mitu, który
przyjmuje różne inkarnacje. Podobnie charakterystyczny jest wyraźny dualizm. Mimo, iż głównych bohaterów jest troje, tak naprawdę łączą
się w układy dwójkowe. Mamy zatem grafa Orloka (w remake’ach szybko przemianowanego
na bardziej rozpoznawalnego Draculę), młodego
Huttera i jego piękną żonę, Ellen. Orlok i Ellen
stanowią dwa przeciwieństwa. On to po pierwsze
pierwiastek męski, po drugie antynatura/śmierć/
diabeł. Ona to pierwiastek żeński, a także natura/
harmonia/Bóg. Upraszczając jeszcze bardziej on
to zło, ona to dobro. Może nam się to wydawać
płytkie, ot kolejny wielki konflikt zła i dobra, jednak w istocie mity opisują właśnie taką walkę,
która nie jest błaha, przeciwnie stanowi podstawę człowieczeństwa.
Wróćmy jeszcze na chwilę do obrazu naszego przerażonego przodka, który tkwi pomiędzy
dwoma niepojętymi mocami. Jedną z nich nazywa naturą, drugą jej zaprzeczeniem, a żadnej tak
naprawdę nie rozumie. Ten nasz przodek to właśnie Hutter, trzeci element w dualistycznym systemie. Najstraszniejsza powinna być dla nas jego
bezradność. Konfrontacja między Orlokiem a Ellen jest nieunikniona. Tkwi w tym głęboki sens
eschatologiczny, musi zostać złożona ofiara. Dobro poświęca się, aby zniszczyć zło, żeby w ostatecznym rozrachunku mógł przetrwać człowiek.
Werner Herzog, który nakręcił słynny remake „Symfonii grozy”, zatytułowany po prostu
„Nosferatu Wampir”, rozwinął dualistyczną symbolikę, skupiając się zwłaszcza na opozycji pierwiastka męskiego i żeńskiego. W jego wersji wydarzeń pomiędzy (już) Draculą a l. Ellen powstaje
silne napięcie erotyczne. On jest z jednej strony
niepłodny, dlatego że jest przeciwieństwem życia, uosobieniem śmierci i jej nosicielem. Jednak
z drugiej strony przez swoje ugryzienie może
przemieniać ludzi w wampiry, a zatem w pewnym sensie dawać życie. Z kolei ona to już czysta, ludzka płodność. Do tego dochodzi kolejny
element, gdyż ta „niepłodność” Draculi jest też
przyczyną jego samotności, podczas gdy Ellen
jest kochana i szczęśliwie zamężna.
Herzog zmienia również wynik starcia przeciwnych pierwiastków. Co prawda Dracula zostaje zniszczony dzięki ofierze Ellen, jednak
ugryziony przez niego Hutter sam zmienia się
w Wampira. Jest to wizja bardzo pesymistyczna,
ale ponownie silnie związana z mitem, w którym
wydarzenia i czas mają kolistą strukturę.
Oczywiście w tym miejscu ktoś mógłby powiedzieć: „Zaraz, zaraz, ale to tylko interpretacje.
To, o czym była mowa, może wynikać z obecności mitów, ale wcale nie musi”. I oczywiście ktoś
taki miałby rację. Powiedzieć, że jakieś dzieło ma
przemilczane przesłanie to banał. Pewnie w każdym można się czegoś takiego doszukać. Dlatego
będziemy musieli odnaleźć dowody na to, że reżyser użył sztuczki, aby przemilczeć, a nie pominąć pewne treści. Być może, jeśli zrozumiemy,
jak działają takie zabiegi, uda nam się odnaleźć
w nich mity.
„Nosferatu, symfonia grozy” jest dziełem kanonicznym dla swojego gatunku. Jego reżyser,
F. W. Murnau, opracował całą gamę środków,
którymi twórcy horrorów operują do dziś. Jednak przede wszystkim można go uznać za twórcę, a jednocześnie pierwszego mistrza suspensu.
Bardzo zręcznie posługuje się kontradykcją między wiedzą widza a wiedzą bohaterów. My wiemy, że Orlok jest wampirem, ale Hutter nie ma
o tym pojęcia. (Kilkadziesiąt lat później ten sam
zabieg będzie stosował Alfred Hitchcock).
Do akcji swojego filmu Murnau wprowadza
również cliff-hangery, czyli zawieszenie akcji
w najbardziej dramatycznym punkcie. Przykłady
można by mnożyć, jednak nie to jest naszym celem. Zmierzam do tego, że kwintesencją suspensu w filmach grozy jest właśnie przemilczenie.
QFANT.PL - numer 7/10
23
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Grzegorz Gajek
Przyjrzyjmy się podanemu przeze mnie
przykładowi kontradykcji między wiedzą widza
a wiedzą bohatera. Informacja o tym, że Orlok
jest wampirem została przemilczana, ale dla nas
jest to oczywiste, gdyż wampiry są w naszej świadomości kulturowej bardzo mocno zakorzenione. Wiedząc, że Hutter jedzie do Transylwanii,
wiemy, że jedzie do krainy wampirów. Ale automatycznie uruchamia się też inny kontekst –
kontekst filmu, który operuje konkretnymi konwencjami i od początku wprowadza nas w nastrój
horroru poprzez odpowiednią muzykę, zdjęcia
etc. W przypadku remake’ów „Symfonii grozy”
sytuacja jest jeszcze bardziej klarowna, dlatego
że historia jest nam znana ze wcześniejszych odsłon. Tak właśnie działa mit, który nie sili się
na oryginalność, jest powtarzalny, daje się opowiadać ciągle na nowo. Mity mają to do siebie, że
się nawarstwiają.
W popkulturze klasyczne filmy stały się nośnikami mitów tak samo, jak dajmy na to dla ludzi
renesansu były nimi tragedie greckie. Pod kontekstem filmów o wampirach kryje się kontekst
dawnych baśni o wampirach, pod którym z kolei
kryje się pierwotny strach i fascynacja naszych
przodków wobec tajemnic takich jak witalność,
nieśmiertelność, płodność etc.
Przemilczenie jest również obecne w cliff-hangerach. Dla nas jest to o tyle ciekawe, że
w tym wypadku mamy do czynienia z typowo kinowym przemilczeniem, a zatem „niepokazaniem”.
W całym filmie występuje ono dwa, w porywach
do trzech razy: wtedy, gdy wampir atakuje.
Pierwszą ofiarą Orloka jest Hutter, który jednak nie zostaje zabity, a jedynie traci odrobinę
krwi. W momencie, gdy ma zostać ugryziony,
następuje błyskawiczna zmiana miejsca akcji
i naszym oczom ukazuje się budząca z koszmaru
Ellen, która wykrzykuje imię ukochanego (osobliwie silne wrażenie robi jej niemy krzyk; w remake’ach moment ten traci na dramatyzmie).
Podobnie się dzieje, gdy wampir podróżuje statkiem i zabija po kolei wszystkich członków załogi, aż zostaje tylko kapitan. Ten, przekonany, że
jego załogę powaliła zaraza i obłęd, przywiązuje się do koła sterowego. Za wszelką cenę chce
24
doprowadzić statek do portu. W tym momencie
na pokład wychodzi Orlok. Kamera pokazuje
nam wykrzywioną przerażeniem twarz kapitana, a potem następuje cięcie. „Reszta jest milczeniem” – jak napisał Szekspir.
Trzeci atak wampira to już konfrontacja z Ellen. W tym przypadku przemilczenie nie jest
kompletne, gdyż ostatecznie wymiar eschatologiczny tego spotkania domaga się pokazania
wszystkiego. Natomiast na początku tej sceny
widzimy jedynie cień Orloka, zbliżający się najpierw do drzwi, a potem do łoża Ellen (umiejscowienie tego starcia w sypialni również wydaje się
nie być bez znaczenia).
We wszystkich opisanych przeze mnie sytuacjach zachodzi zjawisko podobne do tego, które znamy z greckiej tragedii. Działania wampira,
których nie widzimy, paradoksalnie wydają nam
się bardziej autentyczne, gdyż – jako się rzekło –
pokazać akt działania mrocznego bóstwa, to tyle,
co ukazać samą jego istotę. To oczywiście nie jest
możliwe, na ekranie można zobaczyć tylko imitację. Reżyser, rezygnując z użycia imitacji, zaznacza, że mówi o prawdziwym demonie.
Tak właśnie działało klasyczne kino grozy:
korzystając z przemilczeń, przyzywało obecność
mitów. Wynikiem tego było wywołanie u widza
uczucia prawdziwego strachu, czyli trwającego
w czasie procesu psychologicznego. Zwracam
tutaj uwagę na wymiar czasowy, gdyż moim zdaniem współczesne kino już nie wywołuje strachu. Atakuje nas drastycznymi obrazami i nieprzyjemnymi dźwiękami, często z zaskoczenia,
co wywołuje w nas emocje silne, ale krótkotrwałe. Nazwałbym je paniką bądź histerią. Pokazuje
nam wszystko, co najstraszniejsze, licząc na to, że
będziemy równie przerażeni jak nasi zwierzęcy
przodkowie, gdy widzieli swych towarzyszy rozszarpywanych na strzępy. My jednak wiemy, że
to wszystko nie jest prawdziwe, więc nasze reakcje są czysto fizjologiczne. Mity uruchamiają
w nas procesy o wiele głębsze, przywodzące nam
na myśl pierwsze lata świadomej egzystencji
człowieka jako istoty myślącej i poznającej świat,
dzięki nim bliżsi jesteśmy osiągnięcia owego katharsis, które wymarzyli sobie Grecy. Oczywiście
nie chcę przez to powiedzieć, że dawne kino jest
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Przemilczana groza
wspaniałe, a współczesne do niczego się nie nadaje. Martwi mnie tylko, że coraz częściej próbuje
się spychać film grozy w rejony kina masowego,
czysto komercyjnego i bezmyślnego. W istocie
jego oddziaływanie na ludzką świadomość było
i jest niepomierne.
Grzegorz Gajek
QFANT.PL - numer 7/10
Urodzony w 1987
roku, student Kulturoznawstwa na UW, pisarz i pianista amator.
Publikował m.in. w Magazynie Fantastycznym,
SFFiH i Esensji.
25
Piotr Michalik
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Piotr Michalik
Wywiad
z Izworskim
Jacek Izworski urodził się w roku 1950
we Wrocławiu. Zaledwie 10 lat przed jego urodzeniem odkryto tzw. czynnik Rh. W pewnych
przypadkach w trakcie ciąży powoduje konflikt
krwi matki i płodu. Izworski, dzięki prof. Hirszfeldowi, przeżył, ale uszkodzony płat kory mózgowej spowodował ogólne porażenie spastyczne
i deficyt słuchu. Jako dziecko dużo czytał, zdobył
ponadprzeciętną wiedzę z wielu dziedzin. Skończył studia, bibliotekoznawstwo, ale nigdy nie
pracował, żyjąc z renty.
Jacek Izworski jest autorem książki „Gwiezdne szczenię”, która ukazała się w 1986 nakładem
Krajowej Agencji Wydawniczej. Jest to fantastycznonaukowa space opera, opowiadająca o wyprawie w odległe rejony kosmosu, o poszukiwaniach
braci w rozumie. W bieżącym numerze znajdziecie felieton oparty na przemyśleniach powstałych po lekturze książki, a także dwie miniatury
literackie Jacka Izworskiego
Piotr Michalik: Dlaczego Pan pisze? Przecież
można poświecić się tylu innym pasjom.
Jacek Izworski: Jako nastolatek pisywałem
wiersze. Napisałem ich chyba z 60, ale zaledwie kilkanaście oceniam dziś pozytywnie, reszta
to była głównie propaganda pacyfistyczno-komunistyczna. Nie próbowałem nawet ich publikować. Prozatorskie próbki były jeszcze gorsze:
bajdurzenia dla dzieci z „krainy czarów”, różne
robinsonady, historia o kalekich dzieciach osadzona w miasteczku lat 30. (wzmiankowane u Newerlego „jaszczurki”) i tym podobne. Żadnej nie
traktowałem poważnie i żadnej nie skończyłem.
„Szczenię” powstało przez skojarzenie Bilenkinowskiego Wilka z opowiadania w III tomie starych „Kroków w nieznane” i… pikolaczka z książeczki dla dzieci Żakiewicza „Kraina sto piątej
tajemnicy”. Zacząłem utwór od części II, Hele-
26
na doszła znacznie później. Mój warsztat pracy
wówczas to były książki, głównie fantastyczne,
ale także i futurologiczne, popularno-naukowe
(m.in. „Astronomia popularna”), kilka razy konsultowałem się też z naukowcami z różnych dziedzin. Początkowo i „Szczenięcia” nie traktowałem
zresztą poważnie, dopiero w miarę pisania zorientowałem się, że może to być całkiem niezły
utwór. Pisarz musi przede wszystkim mieć pojęcie, o czym pisze. Wątpię np., czy zdrowy człowiek potrafiłby sobie dobrze wyobrazić takiego
narratora: rozumne, ale pełne kompleksów zwierzę. Ja tak.
Jak długo pisał Pan „Gwiezdne szczenię”?
Zacząłem pisać „Szczenię” z nudów, zaraz
po studiach. Dla mnie to była wtedy praktycznie
jedyna możliwość spełnienia się, dania czegoś ludziom. Większość owych „innych pasji” jest dla
mnie niedostępna. „Szczenię” pisałem około 3,5
roku. Pierwszą wersję, całkowicie brudnopisową,
miałem gotową chyba po 1,5 roku, a potem cały
utwór kilkakrotnie przerabiałem. Największy
kłopot miałem z formą dwu pierwszych części.
Długo utwór zaczynał się w kilka lat po powrocie wyprawy, kiedy kulonik – już ojciec kilkorga
dzieci - podejmował decyzję o spisaniu swoich
wspomnień, a potem była przeplatanka wątku
wyprawy ludzi i czikerskiego – jak w I części „Kosmicznych braci” – ale to byłoby nudne i w końcu
zdecydowałem się ten rozdział wyrzucić, a utwór
rozpocząć od wątku wyprawy „Horsedealera”.
Ma Pan jakiś rytuał pisarski, pisze Pan w ciszy, przy muzyce, nocą, o poranku, ile godzin
dziennie?
Nie mam żadnego rytuału. Pisałem, kiedy
chciałem i ile chciałem.
Jak długo Pan czekał na wydanie „Gwiezdnego Szczenięcia” od momentu napisania? Jak
wyglądała jego droga do publikacji, wysłał Pan
dziesiątki listów do wydawnictw z rękopisem, czy
może kontaktował się osobiście?
Jak to wyglądało w latach osiemdziesiątych?
Na wydanie utworu czekałem… 10 lat. Do wy-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Wywiad z Izworskim
dawców w ogóle nie pisałem. W jakiś sposób
dowiedziałem się, że w Warszawie powstał Ogólnopolski Klub Miłośników Fantastyki i SF i tam
napisałem. Odpisał mi Andrzej Wójcik, redaktor
w jakiś sposób powiązany z tworzącym się nowym wydawnictwem KAW i wysłałem mu „Szczenię”. W roku 1978 ów KAW zapoczątkował serię
SF. Bardzo szybko otrzymałem od nich umowę
i zaliczkę, ale wiedziałem, że będę musiał jeszcze
długo czekać na wydanie. Wtedy była to normalna praktyka: najpierw wydawano albo autorów
już uznanych (Boruń, Weinfeld, Trepka, Zajdel),
albo takich, którzy mieli za sobą debiuty w prasie (Nidecka, Krzepkowski, obaj Markowscy).
Zająłem się wtedy tłumaczeniami z rosyjskiego
i kilka opowiadań zamieścili mi w różnych miejscach. Ale mojej powieści ciągle nie było, choć
była na liście. Ciągle ktoś wpychał się przede
mnie i wydali dopiero po 10 latach.
Widziałem na okładce „Szczenięcia...”, że miało ono nakład powyżej 100 000 egzemplarzy, czy
to oznacza, że w latach osiemdziesiątych pisarze
mieli aż tak dobrze?
Zależy od tego, jacy. Jeśli im się udawało wydać książkę szybko i w wysokonakła- dowym wydawnictwie, to mieli znakomicie. U mnie od umowy do książki minęło 7 czy 8 lat i zapłacono mi
według stawki z czasów umowy. Było to jeszcze
sporo, ale już nie aż tak wiele. Wszystko poszło
na podłączenie domu do elektrociepłowni.
W „Gwiezdnym Szczenięciu” opisuje Pan czasy,
w których technologia ziemska umożliwiała podróże z prędkością większą niż prędkość światła.
Człowiek wyruszył na poszukiwanie braci w rozumie, zamiast obserwować z Ziemi, przeszłość
kosmosu. Czy faktycznie sądził Pan wtedy, że dopiero w XXVII wieku będzie to możliwe? Czy dziś
ma Pan inne zdanie na ten temat?
Uważam, że ludzkość musi przede wszystkim
rozwiązać własne problemy na Ziemi, a dopiero potem brać się za kosmos. Musimy przestać
mnożyć się jak króliki, skończyć z wszelkimi fanatyzmami, niekoniecznie religijnymi (choć te są
najgorsze), upowszechnić na cały świat wykształcenie, a potem stopniowo stworzyć warstwę nowych uczonych, którzy zastąpią polityków (w dzi-
siejszej Polsce raczej politykierów). Obecni się
do tego zdecydowanie nie nadają. Dopiero, kiedy
powstanie taki ustrój, który prywatnie nazywam
logokracją humanistyczną albo logosalizmem
(po drodze trzeba bardzo uważać, żeby z tego nie
zrobiła się logokracja kastowa, z którą reszta ludzi będzie niewątpliwie walczyła), będzie możliwy
podbój kosmosu na większą skalę. Ponadto dużo
czasu zajmie „po drodze” opanowanie Układu
Słonecznego. W fantastyce taki ustrój jest znany
już od dawna, jego pierwociny widać już w starych utopiach, ale najpełniej opisują go takie
książki, jak „Astronauci” Lema, „Akcja L” Behounka, a przede wszystkim „Mgławica Andromedy” Jefremowa. Niektórzy uważają, że i one opisują komunizm, ale to wrażenie powierzchowne
i z gruntu mylne – to logosalizm. XXVII wiek
wybrałem dość przypadkowo. Być może pierwsze wyprawy nadświetlne wyruszą wcześniej (już
dziś uzasadniono teoretycznie istnienie cząstek
nadświetlnych, tachionów), podejrzewam jednak,
że, jeśli nie nastąpi zjednoczenie świata na powyższych zasadach, będzie to tylko efektem rywalizacji politycznej o pierwszeństwo, tak, jak jej
efektem było lądowanie na Księżycu.
Czy uważa Pan, że nasi bracia w rozumie,
także prowadzą takie poszukiwania? Cze ewentualne spotkanie będzie dla nas miłe? Czy wysoko rozwinięte cywilizacje mogą być agresywne
wobec innych ras zupełnie im niezagrażających,
dlaczego?
Nasi bracia w rozumie na pewno gdzieś istnieją i pewnie prowadzą takie poszukiwania. Ewentualne spotkanie jeszcze przez wiele lat musiałoby się odbyć na Ziemi, co mogłoby pociągnąć
za sobą fatalne skutki, nawet bez ich złej woli.
Niewątpliwie politycy będą się starali wyciągnąć
z niego maksimum korzyści dla siebie, nie myśląc o dobru ogółu, nie mówiąc już o różnej maści fanatykach. Tu – i nie tylko tu – są naprawdę
potrzebni fantaści i inni humaniści. Jak to powiedział Frederic Pohl: „Nie sądzę, że literatura SF
zbawi świat, ale byłby on na pewno dużo lepszy,
gdyby nasi decydenci ją czytali”. A w „gwiezdne wojny” raczej nie wierzę. Mogą się zdarzyć
pojedyncze cywilizacje, które zniszczą inne, jak
u mnie ligurianie czikorów, ale one prędzej czy
później wpadną na silniejszych. Prędzej już boję
QFANT.PL - numer 7/10
27
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Piotr Michalik
się takich podbojów, jak w książce rosyjskiego
pisarza A. Mirera „Dom skitalciew” (polskiego
przekładu brak, a szkoda), gdzie ktoś kiedyś
odkrył urządzenie do zapisywania świadomości
i przekazywania jej w inne ciało, co doprowadziło do powstania organizacji zwanej Drogą, podbijającej kosmos bezkrwawo i przekształcającej
planety na swój ohydny obraz i podobieństwo.
Pana książka przesiąknięta jest technologią, tą
istniejącą, lecz także tą wymyśloną. Obie opisuje
Pan równie wiarygodnie. W jaki sposób udało się
Panu uzyskać ten efekt? Jaka szeroka jest Pana
wiedza naukowa?
Dużo wtedy czytałem, parokrotnie konsultowałem się z innymi. Reszty dokonała moja wyobraźnia.
„Gwiezdne Szczenię” jest świetną książką i zyskało sobie rzeszę czytelników. Dlaczego więc
tak długo musieliśmy czekać na Pana drugą
książkę?
Krytycy strasznie objechali „Szczenię” i bałem
się, że nikt nic mi nie wyda. Napisałem wtedy
utwór o dzieciach, których rozum przeniesiono
w ciała psów, ale nie wiedziałem, jak to zakończyć. Dałem nawet komuś, ale on całą grupę
po prostu wybił, na co nie mogłem się zgodzić.
Tłumaczyłem trochę z rosyjskiego, ale wydali mi
zaledwie trzy czy cztery opowiadania. Potem długo robiłem bibliografię fantastyki dla „Fantastyki”.
Potem umarła moja matka, co bardzo przeżyłem.
Dopiero, kiedy dostałem kota – w miejsce psa,
z którym nie mogłem sobie poradzić – zacząłem
pisać utwory o kotach (jak Kres), Najpierw niewydawalnego „Kimbę”, potem 1,5 rozdziału „Kociaków z Akranii”, a potem wpadłem na pomysł
sfinksa z pazurkami barska p. Norton – i na tej
kanwie zacząłem pisać „Węzeł”. Początkowo sam,
z ogromnymi błędami i anachronizmami, ale już
w połowie tomu I napisałem do Zygmunta i on
zajął się warsztatem. Uzgadnianie z nim wszystkich szczegółów bardzo poprawiło jakość tekstu,
ale wydłużyło proces pisania. Mimo wszystko
jednak tam pozostało sporo dłużyzn w opisach,
niezgrabności stylistycznych, a nawet drobnych
błędów logicznych, które widocznie dyskwalifikowały dwa tomy u kolejnych wydawców. Dopiero
28
niejaki Clops z GMF pomógł mi je usunąć – ale
też chyba nie do końca, gdyż w pewnym momencie po prostu przestał odpowiadać na moje
maile. Teraz mam nadzieję, że Wy w „Qfancie”
(i na Weryfikatorium) wyczyścicie to do reszty,
o ile coś tam jeszcze zostało.
Co jest ważniejsze w pisarstwie warsztat literacki czy pomysł?
Doprawdy nie wiem. Chyba jednak warsztat.
„Szczenię” jest moje od początku do końca, ale
w „Węźle” ja tworzyłem akcję, a za warsztat odpowiadał Zygmunt. Od czasu, kiedy Go zabrakło, nie piszę, chociaż mam zarys dalszej akcji
III tomu, a myślałem i o IV. Nie będę miał nic
przeciw temu, żeby ktoś napisał dalszy ciąg tego
III tomu, pod warunkiem, że w stałym kontakcie
ze mną i według mojego planu.
Jak spędza Pan wolny czas?
U mnie właściwie cały czas jest wolny. Czytam
pożyczaną z Klubu fantastykę, oglądam sport
i bawię się komputerem.
Jacy są Pana ulubieni pisarze tak Polscy, jak
i z literatury światowej?
Polscy: Lem, zwłaszcza wczesny, Zajdel, Sapkowski. Zagraniczni: Simak, André Norton, A.
C. Clarke, Mercedes Lackey (cykl valdemarski),
Brin (Wspomaganie), Chalker (Świat Studnia,
Tańczący bogowie), McCaffrey (Pern) i Wolverton (Złota królowa). W ogóle bardzo lubię książki, gdzie obok ludzi występują też inne rozumne
istoty: kosmici, rozumne zwierzęta, krzyżówki
typu syren czy centaurów. Elfy czy krasnoludy mi
się już przejadły, są do ludzi zbyt podobne, a poza
tym to przeważnie książki o wojnach, a za tymi
nie przepadam. Mam gorącą prośbę do wydawców o dokończenie cyklu Valdemar (w Polsce
było 15 tomów, a słyszałem, o co najmniej 25),
„Świat Studnia” (to wprawdzie cykl zamknięty, ale
słyszałem o jego kontynuacji w co najmniej 3 nowych tomach), Tańczący Bogowie (też był jeszcze
co najmniej jeden tom), Brina (w Rosji są już 2
dalsze tomy), a może i Fostera Spellsinger (u nas
2 tomy z 10 - resztę mam po rosyjsku). Te cykle
są naprawdę znakomite!
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Wywiad z Izworskim
Jaką książkę ostatnio Pan czytał, czyta?
Aktualnie czytam książkę Troisi „Kroniki Świata Wynurzonego – Misja Sennara”. W czytaniu są
też: McCoffrey Smoczy ogień (jeden z ostatnich
tomów cyklu perneńskiego, wreszcie po wielu
latach wydany) i kilka książek po rosyjsku. Te
zabiorę ze sobą na wczasy.
Jak dowiedział się Pan o Qfancie i co Pan
o nim sądzi?
O Qfancie dowiedziałem się zupełnie przypadkowo. Kilkanaście dni temu chciałem coś sprawdzić w Radwanie. W spisie wzmianek o nim znalazłem forum Weryfikatorium – i natychmiast
tam zajrzałem, gdyż od dłuższego czasu poszukiwałem czegoś w rodzaju byłej GMF. I tam znalazłem też Qfant. Na razie byłem tylko na stronie
głównej i w okienku wrzutowym utworów. Właściwych tekstów jeszcze nie czytałem, zabiorę się
za nie po powrocie z wczasów.
A teraz najbanalniejsze pytanie, jakie można
zadać. Przepraszam, ale czytelnicy zawsze czekają na odpowiedź na nie. Nie możemy ich zawieść.
Skąd Pan czerpie pomysły?
Już mniej więcej podałem, ale powtórzę. Pomysł „Szczenięcia” powstał przez niemal równoczesne przeczytanie w domu „Miasta i Wilka”
Bilenkina i w księgarni książeczki dla dzieci Żakiewicza „Kraina Sto Piątej Tajemnicy”. Z „Miasta i Wilka” zaczerpnąłem ratowanie ludzi przez
rozumne zwierzę, a z Żakiewicza jego kształt
(oczywiście nie do końca). Krzemowcy z Kokeshi pojawili się po przeczytaniu artykułu Trepki
„Gniazda życia poza Ziemią” (Kroki w Nieznane,
tom IV), a ligurian trochę oparłem na urpianach z „Proximy”. Natomiast przy „Węźle” dużą
rolę odegrała moja kotka. Najpierw wymyśliłem
dersana, potem stopniowo całą akcję. Z fantasy
zresztą w „Węźle” jest tylko magia, bantaki i brak
broni palnej. Pod innymi względami to raczej SF,
a technika XVIII wieku na Wanterii to już czysto
mój pomysł – tego chyba nigdzie w fantasy jeszcze nie było, chciałem być oryginalny.
W przyrodzie Zło (i Dobro) nie istnieje, nieuchronnie się jednak pojawia, kiedy jakiś gatunek osiąga rozum. W tym zakresie ma rację…
Biblia, gdyż po odrzuceniu całej warstwy mitologicznej mamy tam zadziwiająco dzisiejszy pogląd
na te sprawy (tylko że owym „rajem” jest okres
bezrozumnej ewolucji). Niestety każda władza
ma tendencje do zmierzania w kierunku tyranii
– a więc zła, tym większe, im jest bardziej absolutna i niekontrolowana. Demokracja to, jako
tako, powstrzymuje, choć – jak to ktoś powiedział – „jest ustrojem kiepskim, ale nikt nie wymyślił lepszego”. Dopiero w owym logosalizmie,
gdzie każdy uczony będzie mógł zostać w każdej chwili odwołany z pełnionej funkcji choćby
przez głosowanie komputerowe, będzie możliwa
autentyczna „dobra władza”. Do tego jednak jest
jeszcze nieskończenie daleko, Zygmunt uważał
nawet 3 000 lat Jefremowa za zbyt mało.
Wiele osób, związanych głównie z ruchami
religijnymi, uważa, że nad naukowcami trzeba
postawić nadzorców z kodeksami moralnymi
w dłoniach, którzy zabronią im np. prowadzić
badania nad klonowaniem czy zarodkami ludzkimi? Jakie jest Pana zdanie?
Nie. To może tylko opóźnić badania, które i tak
będą prowadzone, tyle że w tajemnicy i może się
skończyć jeszcze gorzej.
Czy książki papierowe mają szanse przetrwać,
w dobie mediów elektronicznych, internetu, czytników e-booków, DVD, gier komputerowych?
A może powinny ewoluować?
Doprawdy nie wiem. Raczej przetrwają, choć
przestaną być głównym środkiem przekazu, jakim były od wieków.
Dziękuję serdecznie za wywiad i życzę powodzenia.
Dziękuję za zainteresowanie. Pozdrawiam czytelników Qfantu.
Czym jest Pana zdaniem Zło?
QFANT.PL - numer 7/10
29
Piotr Michalik
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Piotr Michalik
30
Absolwent Filozofii UMCS w Lublinie,
oraz technikum energetycznego.
Zawód
(niestety) wykonywany: „urzędas”. Od roku
2000 przez siedem lat
zajmował się animacją
społeczności internetowych i współtworzył
takie portale, jak: civilization.org.pl, czy ikar.civland.com. Zdobyte
doświadczenia wykorzystał w 2008 r. zakładając kwartalnik „Qfant”, który macie przyjemność czytać. Gorąca głowa, jak nazywał
go jeden z redaktorów, bo ma tysiąc pomysłów na sekundę. Jest niesamowicie uparty
i bezkompromisowy. Pisze teksty literackie,
z przerwami, od paru lat, a systematycznie
od przeszło roku. Jego największym marzeniem jest wprowadzić „QFANT” na papierowy rynek wydawniczy przed rokiem 2011,
oraz stworzyć powieść, która rozpali umysły
Czytelników i na długo w nich pozostanie.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Piotr Michalik
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Piotr Michalik
Samotni
wśród gwiazd
czyli rozważania o książce Jacka Izworskiego
pt. „Gwiezdne szczenię”.
A co, jeśli już zawsze będziemy samotną wyspą na niebie pełnym gwiazd? A może nikt nie
zapuka, by spytać: „co u was, Ziemianie?”. Dlaczego nasi bracia w rozumie milczą? Nie widzą,
że my się tu kisimy, że jesteśmy wystawieni jak
na patelni i czekamy, aż byle asteroida czy zaraza
unicestwi naszą rasę?
Powody milczenia kosmosu mogą być różne,
od tego najbardziej przygnębiającego, że po prostu nikogo rozumnego tam nie ma, a my mieliśmy niesamowitego farta, że udało się nam przelecieć przez ewolucyjne sito.
Wiem, odezwą się głosy, że to niemożliwe,
bo kosmos jest taki duży, że byłoby to wielkie
marnotrawstwo przestrzeni, umieszczać w nim
tylko jedną iskierkę życia rozumnego. Ale powiedzmy to sobie szczerze: kosmos to bezmyśl-
ny organizm i marnotrawstwo przestrzeni nic go
nie obchodzi. Zresztą popatrzcie na rozłożenie
gwiazd w próżni. Czy to Wam wygląda na dzieło planowane? Gwiazdy, niewyobrażalnie wielkie
żarówki termojądrowe, świecą dla samego świecenia. Komety i asteroidy śmigają z ogromnymi
prędkościami, robiąc od milionów czasem lat tak
zwane puste kursy, bo przecież niczego nie transportują. No i czarne dziury, odkurzacze, które
bezmyślnie zasysają materię z okolic, nie zwracając uwagi na to, czy to, co zjadają, jest śmieciem,
czy może planetą z cywilizacją. Czy komukolwiek ten obłędny taniec na nieboskłonie kojarzy
się z rozsądnie zagospodarowaną przestrzenią?
Wiem, fizykom, ale oni potrafią się podniecać
wybuchem bomby termojądrowej czy dwiema
odbijającymi się od siebie metalowymi kulkami
na sznurkach. Kosmos to marnotrawstwo energii i przestrzeni oraz chaos, oczywiście patrząc
na niego z punktu widzenia ekonomiki i celowości. Jak można przypuszczać, że życie jest w tym
obłędnym próżniowym cyrku w jakiś szczególny
sposób uprzywilejowane?
Inną przyczyną braku kontaktu z cywilizacjami kosmicznymi, tą najbardziej prawdopodobną,
może być fakt, że jesteśmy zbyt daleko od najbliższej siedziby ras rozumnych i nie ma szans,
by którakolwiek ze stron uzyskała przed swoją
zagładą możliwości techniczne, by spotkanie miało miejsce choć w połowie
drogi.
Oczywiście można sobie też wyobrazić, że zaawansowane technologicznie obce rasy nie chcą się ujawniać, gdyż wolą nas obserwować
niczym podgląda się zwierzęta w zoo.
Co dziwnego w tym, że nie widzą potrzeby odpowiadać na tysiące pytań,
dzielić się technologią. W imię czego?
Nie liczycie chyba, że po to się męczyli
przez przykładowo kilkaset tysięcy lat,
by oddać nam za frajer owoce swojego rozwoju.
Zresztą powiedzmy sobie szczerze,
my też nie dzielimy się wiedzą z cywilizacjami gorzej rozwiniętymi. A wręcz
postępujemy czasem o wiele paskud-
32
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Samotni wśród gwiazd
niej. Niech świetnym przykładem będą nasze
pierwsze spotkania Aztekami, Majami i ludami
Afryki. W zasadzie powinniśmy się cieszyć, że
do tej pory nikt nas nie odwiedził, bo jeśli byłby
równie uprzejmie nastawiony jak konkwistadorzy, to moglibyśmy skończyć zakuci w kajdany,
zbierając radioaktywne banany na jakiejś wulkanicznej planecie, a nadzorca o ośmiu rękach
waliłby nas laserowym batem po plecach.
Owszem, fajnie jest wierzyć, że tam na górze
są małe zielone ludki, które przylecą i pomogą
nam z tym czy owym problemem, że dzięki nim
odnajdziemy lek na raka, rozprzestrzenimy się
w kosmosie, kolonizując odległe planety. To marzenie jest jedną z reakcji na marazm współczesnego świata, sposobem na wyrażenie tęsknoty
za celem, bezpieczeństwem i powszechną szczęśliwością.
To tak jak (prawie) każda dziewczyna marzy
o tym, by przyjechał do niej książę na białym koniu i wyrwał ją z domu, w którym nikt jej nie rozumie i nikomu na niej nie zależy. Niestety często
takie niewiasty kończą z bydlakiem, który je bije
i pije na umór, o lataniu (i nie tylko lataniu) za innymi babami już nie mówiąc. A miało być tak
pięknie, chłopak był silny, przystojny, zabawny.
Cóż z tego, skoro dziewczyna była naiwna, niezaradna i poza ładną buzią nie miała mu nic do zaoferowania. Nie twierdzę, broń Zeusie, że to jej
wina, że on chla i lata za dziwkami, podejrzewam
jednak, że gdyby udało im się stworzyć ciekawą wieź opartą na zaufaniu i wzajemnych korzyściach, to tych powodów, by być z dala od siebie,
byłoby nieco mniej, albo i wprost mieliby oboje
motywację do troski o związek.
Istnieje ryzyko, że cywilizacja ludzka, jak ta
panna, szukając opiekuna kosmicznego, znajdzie
agresywnego oprawcę, a ewentualny rozwód
może być bardzo utrudniony. Nasi bracia w rozumie z plemienia Apaczów, Irokezów i innych dobrze wiedzą, co mam na myśli. Na własnej ziemi
są ledwie tolerowani, do niedawna żyli w gettach.
Gdy uzmysłowicie sobie, że moglibyśmy spotkać
gwiezdnych inkwizytorów, którzy spaliliby nasz
glob w imię krucjaty z niewiernymi, zrozumiecie
chyba, że jednak mamy szczęście.
Historia opisana przez Izworskiego w powieści „Gwiezdne szczenię” wpisuje się doskonale
w nurt ludzkich marzeń o eksplorowaniu kosmosu w poszukiwaniu braterstwa.
Książka opisuje przygody międzynarodowej
załogi statku „Horsedealer”, zdolnego przekraczać prędkość światła, którego zadaniem jest poszukiwanie życia w kosmosie, a w szczególności
życia rozumnego.
Poprzednie wyprawy tego typu kończyły się
niezupełnie tak, jak oczekiwano, zarówno dla
statków, jak i dla ich załóg, czyli niezbyt owocnie
i przyjemnie. Nie zdradzając zbytnio fabuły książki Izworskeigo, mogę tylko powiedzieć, że wyprawa „Horsedealera” miała jednocześnie więcej
i szczęścia, i pecha, niż poprzednicy. Szczęścia,
gdyż jedna z cywilizacji, którą odkryli, nie była
w ogóle zainteresowana zwiedzaniem i kontaktami, a pecha... ale to już sami przeczytacie...
Książka napisana jest z klasycznym rozmachem lat osiemdziesiątych oraz pełnią sentymentalnego piękna. Autor ma bardzo rzadki dar
łączenia przygodowego stylu narracji z przekonującą futurologią. Skojarzenia „Gwiezdnego
szczenięcia” przykładowo ze „Star Trekiem” są tu
całkowicie nie na miejscu. Załoga nie składa się
z wymuskanych bohaterów o umysłach Einsteina i odwadze Armii Czerwonej, lecz z naukowców, którzy nie są gotowi na los, który będzie
ich udziałem. Izworskiemu udało się wspaniale
oddać klimat wędrówki kosmicznej i pustki kosmosu, wyobcowania i tęsknoty za Ziemią.
Obok niewątpliwie przygodowego aspektu powieści pojawia się także wiele sytuacji, które zmuszają czytelnika do myślenia. Pojawiają się pytania. Czy kosmos należy eksplorować za wszelką
cenę, nawet życia jednostek? Czy bezpiecznie jest
wylatywać na wycieczkę, machając czerwoną flagą i krzycząc: „Hello, panowie kosmici, tu jesteśmy”? Na te pytania czytelnik musi sobie odpowiedzieć sam, podobnie jak ludzie, którzy mają
wpływ na organizację podboju kosmosu. Ważne
jednak, by je stawiać, a nie zapominać o nich,
by nie zostać w niemiły sposób zaskoczonym
przez kosmicznych braci.
QFANT.PL - numer 7/10
33
POLECANKI
PUBLICYSTYKA
Piotr Michalik
Jednak największą, moim zdaniem, prawdą zapisaną na kartach tej książki jest przypomnienie,
że czasem ci mniejsi, z pozoru bezradni i zacofani, także mają nam coś do zaoferowania, coś,
co nie tylko wzbogaci naszą ponoć wyższą kulturę, ale może i ocali nam życie.
Szukamy w kosmosie obcych braci w rozumie, poświęcamy na to ogromne sumy, a tym
czasem na własnej planecie traktujemy paskudnie swoich współziomków z Afryki i innych
zaognionych rejonów, takich jak Ameryka Południowa. Pozwalamy im głodować, toczyć bratobójcze wojny, a czasem nawet dolewamy oliwy do ognia, sprzedając im nowoczesną broń,
na przykład za diamenty.
Dlaczego jesteśmy skorzy do solidarności
z nieznanymi jeszcze cywilizacjami krzemowymi,
może eterycznymi, albo jeszcze dziwniejszymi,
a nie potrafimy się pochylić nad tymi, z którymi
dzielimy genom? To paradoksalne i nieludzkie.
34
Może więc, zamiast czekać na mannę z nieba czy wyprawy po złote runo, zabralibyśmy się
najpierw za porządki na własnej planecie? Czy
chcemy się przedstawiać społeczności kosmicznej, o ile taka istnieje, jako pełni agresji kolonialiści, szukający tylko okazji, by wykorzystać
jeden drugiego, albo do pozabijania się o bogów,
ropę czy inne głupoty?
Gdzieś wyczytałem, że właśnie dowodem
na istnienie inteligencji w kosmosie jest to, że
nikt nie chce z nami nawiązywać kontaktu. Dziwicie się? Ja nie.
Polecam serdecznie książkę Jacka Izworskiego „Gwiezdne szczenię”. Rewelacyjna przygoda
kosmiczna, zmuszająca do zadumy.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Design
Zaczniemy od LOGO i skończymy
na Księdze Identyfikacji Wizualnej.
Zaprojektujemy ulotkę, plakat, broszurę,
folder, katalog a nawet billboard.
Poligrafia
Profesjonalnie przygotujemy do druku każdy
materiał poligraficzny: od wizytówki do książki.
Szczegółowo zadbamy o każdy aspekt projektu.
Webdesign
Zaprojektujemy, oprogramujemy i wdrożymy
Twój serwis internetowy, blog, galerię czy sklep.
Korzystamy z autorskich, sprawdzonych
i cały czas rozwijanych rozwiązań.
Alib CyMeS
Autorski system CMS oparty o bazę MySQL,
prosty w obsłudze, łatwy w rozbudowie, który
dostosujemy do Twoich indywidualnych potrzeb.
www.adesign.8p.pl
POLECANKI
GALERIA
Horyzonty Wyobraźni
Kategoria grafika
Zwyciężyła grafika
„Sen o rybach”
Przemysława Geremka
Drugie miejsce
zajęła grafika
„Anioł drapieżnik”
Tomasza Głuszko
2009
Trzecie miejsce zajęła grafika
„Nie pozwól dziecku
bawić się z duchem”
Izabeli Mazur
Wyróżnienie dla grafiki
„Wiedźma”
Waldemara Wasilewskiego
POLECANKI
GALERIA
Piotr Szot
Galeria
POLECANKI
GALERIA
Piotr Szot
Galeria
Piotr Szot
Student Gdańskiego ASP na specjalizacji ilustracja. Przygodę z fantastyką zaczął
od obrazów Luisa
Royo i Franka Franzetty, książek Sapkowskiego i Roberta R.
Martina. Całe godziny spędzone na grze
w Warhammera odcisnęło niezatarte piętno. Jego styl charakteryzuje się dużym przywiązaniem do realizmu
z jednoczesnym zachowaniem baśniowego
nastroju. Komputer to jego główne narzędzie. Od 2008 roku zajmuje się ilustracją zawodowo. Od tego czasu współpracował przy
takich projektach jak podręczniki do gier
RPG Klanarchia wydanną przez Kopernicu
Corporation, Wolsung, Magia Wieku Pary Kużni Gier oraz do gry karcianej Veto. Obecnie robi okładki do książek wydawnictwa
Novae Res.
POLECANKI
GALERIA
Galeria użytkowników
"Tamoanchan" Kamil Dolik
"Zatoka Przemytników" Kamil Dolik
Galeria użytkowników
Katarzyna Niemczyk
Jacek Izworski
POLECANKI
opowiadanie
Jacek Izworski
Przedwczesne
wyznanie
I. List
Medeam, 232. 21. 814.
Drogi Miko!
Zdobyłem
się
wreszcie na odwagę wyznania Ci
wszystkiego. Jestem już stary,
przed Tobą zaś całe życie. Lecz
co z nim zrobisz po przeczytaniu tego listu – nie wiem... Zapewne i Tobie, i Kabie ciężko
będzie żyć z tą świadomością,
ale i tak w końcu dowiecie się
wszystkiego, więc lepiej, jeśli
dowiecie się ode mnie.
łem, że po powrocie nie zastanę już nikogo z moich dawnych przyjaciół... Przeklęty paradoks czasu! Dziś go już nie ma, a nowe statki nadświetlne
bez porównania rozszerzyły zasięg naszej penetracji kosmosu. A mimo to nie odczuwam dziś
radości. Moje życie powoli zbliża się ku końcowi,
a zawodowym kosmonautom, jak wiesz, nie wolno mieć potomstwa. Długo myślałem, że mi je
zastąpisz, że dzięki Tobie i Kabie wasz gatunek
odrodzi się na nowo...
Tak, wasza cywilizacja również uległa samozagładzie – jak penkirska i tyle innych... Ty
i Kaba jesteście jedynymi jej przedstawicielami.
Pamiętasz, jak dawniej, gdy
byliście mali, wciąż nas pytaliście, dlaczego nie jesteście
tacy jak my? Najpierw opowiadaliśmy wam różne bzdury, że
kiedyś będziecie gabeltami, że
to normalne stadium naszego
rozwoju i tak dalej. Później
wyznaliśmy wam, że jesteście
istotami z innej planety. Kiedy
jednak zapytaliście, po co was
z niej zabraliśmy – znowu musieliśmy was okłamać. Powiedzieliśmy, że w celu nauczenia
was wielu rzeczy, żebyście mogli później przekazać je własnej cywilizacji. W rzeczywistości było zupełnie inaczej...
Siedzę teraz na Medeam
i czekam na odlot statku – jak
wtedy, pół życia temu. Jakże
się wówczas cieszyłem, że i ja
lecę w kosmos, choć wiedzia-
44
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
rys. Barbara Wyrowińska
Przedwczesne wyznanie
Wiem, że to dla Was będzie straszne, ale doczytaj
do końca.
Gdy docieraliśmy wtedy do waszej planety,
pierwszym, co na niej dostrzegliśmy, był błysk
wybuchu atomowego. „Powtarza się historia Penkirii” – pomyśleliśmy, a gdy, zbliżywszy się, ujrzeliśmy na jej dużych terenach olbrzymie zniszczenia – upewniliśmy się zupełnie. Postanowiliśmy
więc na niej nie lądować, tylko wysłać robota,
by zabrał stamtąd dwóch młodziutkich przedstawicieli tubylców, o ile nie byliby już napromieniowani. Robot wybrał was.
Baliśmy się trochę, żeby nie było z wami kłopotów, lecz na szczęście nie było. Wyobrażam
sobie, ile ich mieli nasi przodkowie z penkirami! Pomijam już różnicę w wielkości, która przy
dzieciach nie jest tak istotna, lecz także ich metabolizm różni się trochę od naszego, no i, jak
wiesz, mówią ultradźwiękami – na szczęście tam
jest bez porównania bliżej! Wy natomiast różnicie
się od nas tylko kształtem. Kształtem – i czymś
jeszcze, o czym wtedy nie mieliśmy nawet zielonego pojęcia.
– do trojga w życiu, a na przykład penkir nawet
więcej. Byliśmy pewni, że tak samo jest i u was;
kiedy jednak przywieziono te zwierzęta – kazaliśmy was potajemnie zbadać. Niestety! Spotkało
nas najgorsze, co tylko było możliwe – okazało
się, że i u was taka wymiana jest niezbędna oraz
że należycie do tej samej grupy. Nie będziecie
więc mieli potomstwa – jesteście nie tylko jedynymi, ale i ostatnimi przedstawicielami swojego
gatunku...
Chcieliśmy wam o tym powiedzieć osobiście,
ale nie mogliśmy. Obaj to również ciężko przeżyliśmy i postanowiliśmy polecieć jednak raz
jeszcze w kosmos. Nasz „Loran” ma w programie również wizytę na planetach paru gwiazd,
położonych w pobliżu waszego Solu, w celu
sprawdzenia, jak rozwijają się tamtejsze cywilizacje. Zapewne uda nam się poprosić kapitana,
by zboczył nieco ku waszej gwieździe. Chcemy
raz jeszcze zobaczyć ją z bliska, choć wiemy, że
to nie ma sensu. Na jej trzeciej planecie pozostało z pewnością to samo, co na Penkirii – gruzy
i zabójcze promieniowanie. A jednak coś nas tam
ciągnie – sami nie wiemy, co...
Pomimo tej różnicy spodobaliście się nam
od razu. Szybko się z nami zżyliście, a kiedy
po kilku latach wróciliśmy na Gartelę, na której
minęły w międzyczasie wieki, wy – jako dzieci
– nawet pod wieloma względami łatwiej przystosowaliście się do nowej epoki od nas, starych gabeltów. A my z Bowronem obiecaliśmy sobie, że
już nigdy w kosmos nie polecimy i że będziemy
o was i – jeśli dożyjemy – o wasze dzieci troszczyli
się jak o własne. Nie dotrzymaliśmy obietnicy...
Żegnaj, Miko, moje kochanie. Żegnaj i wybacz. Nie wiem, co teraz zrobisz, w każdym razie
nie czekaj na mnie i nie przylatuj na Medeam.
Kiedy otrzymasz ten list, będę już w nadprzestrzeni – właśnie w tym celu wybrałem tę tak
przestarzałą formę przekazu wiadomości – a potem wrócę i tu, na tej planetce, przeżyję resztę
życia. O to, co się stało, nie mam żalu do nikogo.
W zeszłym roku, jak wiesz, przywieziono kilka ciekawych zwierząt z planety Muron. Rozmnażają się one w zupełnie niezwykły sposób
– przez przechodzenie jakiejś małej komórki
z jednego ciała w drugie między przedstawicielami dwu określonych, nieco się między sobą
różniących grup. W żadnej z osobna potomstwa
być nie może. Pamiętasz, jak dziwiliśmy się, jakie to u nich skomplikowane, podczas gdy każdy dorosły gabelt, poza przedstawicielami kilku
określonych zawodów, w tym kosmonautami,
może wypączkować sobie dziecko kiedy chce –
sam, bez żadnych wymian jakichś tam komórek
Urodził się w roku
1950 we Wrocławiu.
Jest autorem książki „Gwiezdne szczenię”, która ukazała się
w 1986 roku nakładem Krajowej Agencji Wydawniczej. Jest
to fantastyczno-naukowa space opera, opowiadająca o wyprawie
w odległe rejony kosmosu, o poszukiwaniach
braci w rozumie.
Jacek Izworski
QFANT.PL - numer 7/10
45
Jacek Izworski
POLECANKI
opowiadanie
Trudno – los tak chciał. Żegnaj.
Twój Rodian.
II. Radiogram:
Medeam, 232. 21. 817.
Drogi Miko!
Według moich obliczeń, powinieneś ten radiogram otrzymać dokładnie w chwili, gdy czytasz
ów nieszczęsny list i mam nadzieję, że uchroni
Cię to od popełnienia jakiegoś głupstwa.
Mieliśmy być już w nadprzestrzeni, ale start
„Loranu” został przełożony, najpierw z przyczyn technicznych, a potem... Nie uwierzysz,
Miko, otóż otrzymaliśmy sygnały od rozumnych
istot z... Twojej ojczyzny!!! Sami nie mogliśmy
w to uwierzyć, po kilka razy prosiliśmy pracowników medeamskiego radioteleskopu o spraw-
46
dzenie, a gdy upewnili nas ostatecznie, byliśmy
zdumieni i uradowani jak nigdy w życiu. Nie, no
wiesz, to wprost niesamowite! Jak oni to zrobili?! A może te eksplozje były tylko próbami? Ale
przecież widzieliśmy tyle zniszczeń... Musieli się
więc wycofać po pierwszych wybuchach – przypadek bez precedensu! Obaj znamy dzieje naszej
nieudanej interwencji na Penkirii, oglądaliśmy
na filmach ruiny Terele i Korvanu, potworki Midiosu... Wszystkie te cywilizacje zginęły, gdyż zbyt
wcześnie odkryły potężne bronie, głównie atomową. Na waszej planecie nawet nie próbowaliśmy
interweniować, mając w pamięci penkirskie doświadczenia. I oto nagle...! Ale w jaki sposób oni
wyrwali się z tej atomowej pułapki?! W każdym
razie dokonali tego i już za to ich podziwiam.
Obaj z Bowronem odzyskaliśmy sens życia –
dla siebie i dla was. Przybywajcie tutaj jak najszybciej, polecicie z nami! Wrócicie na planetę,
którą opuściliście kilkaset lat temu jako dzieci!
Sądzę, że każdy gabelt z przyjemnością zobaczyłby ten ewenement kosmosu.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
t
i
kl o Sabinie
S bi i Kane.
K
Pierwszy tom
wampirycznego
cyklu
Powieść napisana z lekkim przymrużeniem oka,
okraszona błyskotliwymi dialogami, wciąga czytelnika
bez reszty w zurbanizowany, mroczny i niebezpieczny
świat wampirów, magów, nimf i demonów.
Kontynuacja Smoczego Tronu,
w której Tad Williams znów
przenosi nas do udręczonego
świata ludzi, trolli Qanuc
i Sithów – świata, w którym
panują czarna magia,
przerażający podwładni
nieśmiertelnego władcy Sithów,
Inelukiego – Króla Burz,
i wszechogarniające zło.
C
i Diuny
Di
t druga
d
ść zakończenia
k ń
i
Czerwie
to
część
KRONIK DIUNY Franka Herberta.
Polecamy tom pierwszy Łowcy Diuny.
P
Powrót
ót Ci
Cienia
i tto kkolejny
l j ttom
pasjonującej trylogii znakomitego
autora fantasy Tada Williamsa.
Polecamy poprzednie tomy:
Marchia Cienia, Rozgrywka Cienia.
Szósty tom cyklu TEMERAIRE –
niezwykłego połączenia fantasy
i powieści historycznych
z czasów napoleońskich.
Polecamy poprzednie tomy:
Smok Jego Królewskiej
Mości, Nefrytowy tron, Wojna
prochowa, Imperium kości
słoniowej, Zwycięstwo orłów.
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., skr. poczt. 107, 60-959 Poznań 2, tel. 61 882 38 31, [email protected], www.rebis.com.pl
Jacek Izworski
POLECANKI
opowiadanie
Jacek Izworski
Sierotka
– Dokumenty!
Lishka był przygotowany na wszystko, tylko
nie na to. Postać w granatowym mundurze pożądliwie wyciągająca rękę była mu oczywiście
doskonale znajoma, ale skąd ten postrach miłośników szybkiej jazdy zjawił się tutaj, w kabinie
pierwszego nadświetlnego gwiazdolotu, odbywającego próbny lot w kierunku jądra Galaktyki?
– U najzłośliwszych piratów drogowych zawsze najbardziej dziwił mnie ich dziecinny upór
w negowaniu własnej winy i próby ucieczki. Proszę się nie trudzić, silnik jest zablokowany.
Nie można było już dłużej wątpić w realność
wydarzenia. Lishka wytężył umysł i nagle znalazł
prawidłowe rozwiązanie.
– Chwileczkę! – zwrócił się do inspektora –
Przecież tak właściwie pana tu nie ma. Pan na
pewno znajduje się w innym miejscu, a tu jest
tylko pański wizerunek, i to prawdopodobnie
odpowiednio przystosowany do mojej psychiki,
nieprawdaż?
– Dokumenty! – powtórzył Policjant. Po chwili
dodał:
– No-no? – ni to potwierdził, ni to zapytał wizerunek.
– Mam nadzieję, że nie będę musiał wyliczać
wszystkich zasad ruchu, jakie przekroczył pan w
ciągu ostatnich pięciu minut.
– Już wiem! – zawołał w olśnieniu Lishka – Jest
pan przedstawicielem wysoko rozwiniętej cywilizacji, a ja chyba wlazłem wam w środek jakiejś
trasy galaktycznej...
– Jakie dokumenty, jakie zasady?... – wymamrotał Lishka.
– Dokumentów także nie ma – stwierdził Policjant nie bez pewnej satysfakcji.
W międzyczasie, wielokrotnie testowana psychika pilota poradziła sobie z pierwszym szokiem
i Lishka zaczął działać. Rzucił się naprzód, lecz
jego pięść nie natrafiła na przeszkodę. Wizerunek Policjanta po prostu pękł jak bańka mydlana. Tak właśnie powinno było być. Lishka już
miał odetchnąć z ulgą, gdy nagle... Nie, to było
niemożliwe! Policjant pojawił się w drugim kącie sterówki i powiedział:
– Międzygalaktycznej – poprawił przedstawiciel.
– O właśnie! – podchwycił Lishka – Uważa
mnie pan za pirata drogowego, a w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Nasza cywilizacja –
ludzkość – dopiero zaczyna wychodzić w daleki
kosmos. Tak właściwie to jest nasz pierwszy lot
nadświetlny.
– Proszę uwzględnić, że próba przeszkadzania inspektorowi w wykonywaniu jego obowiązków służbowych zwiększa pańską winę.
Lishka postanowił nie zwracać już uwagi na
owoc swojej wybujałej wyobraźni i zająć się pilotażem. Okazało się jednak, że gwiazdolot nie
słucha sterów. Zza pleców Lishki widmo Policjanta z ironicznym współczuciem obserwowało jego manipulacje. Po chwili przemówiło:
rys. Barbara Wyrowińska
48
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Sierotka
– A gdzie prowadzący?
– Jaki znów prowadzący? – zdziwił się Lishka.
– Instruktor, który uczy pana prowadzić statek
– Policjant łaskawie zniżył się do wyjaśnień.
– Mówiłem już: to nasz pierwszy próbny lot... –
Lishka postanowił bronić się do upadłego.
– Ile macie lat? – przerwał mu ostro przybysz.
– Ja? Trzydzieści dwa.
– Nie chodzi o pana. Ile lat ma pańska cywilizacja? Galaktycznych..
– Nie wiem – zmieszał się Lishka – Ze dwa,
trzy lata... Może nawet mniej... Nie wiem.
– Cooo?! – głos przybysza zrobił się piskliwy – Przecież wiesz, że cywilizacjom, które nie
skończyły czternastu lat galaktycznych, zabrania
się w ogóle lotów poza granice układu. Nawet
pojazdami bezsilnikowymi. A prawdziwe prawo
jazdy można uzyskać dopiero po ukończeniu
osiemnastu lat. Nie, ja tego tak nie zostawię! Kim
są rodzice twojej cywilizacji?
– Nasza cywilizacja nie ma żadnych rodziców!
– wykrzyknął Lishka.
– Chłopcze, nie trzeba się wypierać – powiedział miękko Policjant – Czyżby ci nie mówili,
że brzydko jest kłamać? Zaraz pójdę z tobą do
domu, porozmawiam z waszą mamą i wszystko
się wyjaśni. Twój samochodzik wezmę na hol i
polecimy.
Gwiazdozbiory na ekranach drgnęły i zaczęły
się przemieszczać. Po godzinie przybrały znajome zarysy – statek zbliżał się do Słońca. Galaktyczny inspektor przylgnął do ekranu.
– Na czarne i białe dziury! – zawołał w podnieceniu – Któż by pomyślał! Sierotka! W naszych
czasach, pośrodku gęsto zaludnionej Galaktyki!...
Coś podobnego! – pokręcił głową – Ale to nic,
my wam pomożemy! Niedługo będą tutaj wszy-
scy specjaliści od wychowywania dzieci, jakich
tylko znajdziemy. Ja sam jestem wprawdzie tylko
pracownikiem Galaktycznej Służby Ruchu, ale
zrobię dla ciebie niewielki kojec.
W międzyczasie gwiazdolot zbliżył się do Słońca i Lishka, który dopiero co zamierzał zwycięsko
dowieść prawa ludzkości do lotów międzygalaktycznych, zobaczył, jak Ziemia zadrżała, rozciągnęła się nienaturalnie i nagle zamieniła się w
olbrzymi płaski placek. Na obrzeżach ziemskiego kręgu pojawiły się wysokie, pionowe ściany,
a nad nimi piękne kryształowe sfery, przepuszczające światło Słońca i gwiazd, lecz zasłaniające
ich widok.
– No, chyba nieźle wyszło! – powiedział z zadowoleniem inspektor – Idź się bawić, chłopcze.
Chociaż nie, poczekaj, jesteś pewnie głodny...
Ziemia jeszcze raz się zmieniła. Część rzek
zrobiła się biała od mleka, ich brzegi stały się
grząskie od kisielu, gdzieniegdzie wyrosły z
gruntu gotowe pieczone zwierzęta, obficie przyprawione i polane najrozmaitszymi sosami, na
polach pojawiły się wolno stojące piece, zaopatrujące w pieczywo, ciastka i garmażerkę każdego, kto tylko zechce w nich napalić.
– No, teraz już całkiem dobrze – podsumował przybysz. Zwracając się do skamieniałego
ze zdumienia Lishki dodał: – Pobaw się na razie
sam. Wujek niedługo wróci – i znikł.
Gwiazdolot, w dalszym ciągu niesłuchający
Lishki, wylądował na centralnym kosmodromie.
Nikt zresztą nie zwrócił na niego uwagi. Wszystkie radary i kamery skierowane były w przeciwnym kierunku, gdzie na łące obok pola startowego krążył korowód elfów, nimf i satyrów, a z
pobliskiej rzeki wypełzło na ląd kilka syren...
Opowiadanie jest żartem napisanym pod wpływem cyklu Brina „Wspomaganie”.
QFANT.PL - numer 7/10
49
Joanna Szklarz
POLECANKI
opowiadanie
Joanna Szklarz
Mojżeszu
polewaj
Zasadniczo nigdy nie bałem się śmierci. Nie,
żebym jej szukał, stawiał jej wyzwania czy takie
tam, ale nie biegłem też do lekarza za każdym
razem, gdy łapał mnie katar albo ból brzucha.
Żyłem sobie zwyczajnie, nawet szczęśliwie przez
całe trzydzieści pięć lat. Mógłbym mieć wprawdzie mieszkanie z lepszym widokiem z okna, ale
ogólnie było nieźle. Dwa razy nawet byłem zakochany, ale jak brzmi pewne powiedzenie: „Jak
długi nie byłby sznur, zawsze znajdzie się jego
koniec”.
Moje życie zmieniło się, nawet radykalnie,
po mojej śmierci. Pamiętam dobrze granatowy
lakier starego poloneza, zanim stanąłem na puchatej chmurce. Nie było żadnego tunelu i białego światła. Poczułem się trochę zawiedziony, ale
co począć? Pamiętam wielką, wysoką na kilka
pięter, złotą bramę, bardzo ładną, taką w starodawnym stylu. Brama stała pośrodku niczego.
„Całkiem nieźle – pomyślałem – Niebo”.
Stałem przed bramą dobrych parę minut, czekając, co się dalej wydarzy. Nie wydarzyło się nic.
Mógłbym tak pewnie stać jeszcze i jeszcze, ale zaszło mi w nogi. Spojrzałem w dół, na obracającą
się pode mną błękitną, łaciatą na zielono i buro
kulę. Wydała mi się dziwnie znajoma. No tak,
taka sama, tylko mniejsza, stała w pracowni geograficznej. Nasza pani nazywała ją „globusem”.
Przyjrzałem się jej uważniej. Dokładnie pode
mną było bezkresne morze bieli. „Aha, śnieg –
pomyślałem. – To dlatego tak zachodzi w nogi”.
Zmarznięty uznałem, że chyba nic się nie stanie,
jak oznajmię komuś, że przyszedłem. Zbliżyłem
się do bramy i zapukałem.
Cisza.
Zapukałem raz jeszcze.
Za bramą coś się poruszyło. Usłyszałem drobne, szybkie kroczki zbliżające się w jej kierunku.
W końcu jakaś reakcja.
– Już, już, chwileczkę – odezwał się jakiś stremowany głos. – Proszę o cierpliwość, klucznik
już idzie.
W bramie otworzyło się okienko i zamknęło,
zanim dojrzałem twarz za nim.
– Bez pośpiechu – odpowiedziałem, wzruszając ramionami. – Nie spóźnię się na żadne spotkanie. Chyba – dodałem ciszej.
– Pan oczywiście był oczekiwany – oznajmił
ten sam głos – ale tak nagle wypadła nagła sprawa… Pan się nie gniewa, prawda? Pan wybaczy?
rys. Magdalena Mińko
50
Czy stojąc u bram Raju, mogłem powiedzieć
coś innego niż:
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mojżeszu polewaj
– Naprawdę nie ma o czym mówić. W końcu
macie na swojej głowie cały świat.
– Tak, tak, to właśnie.
W nogi było mi już ciepło. Nawet powoli zaczęło robić się gorąco. Co jest? Czyżbym stał
nad piekłem? Spojrzałem w dół. Nie, to tylko
słoneczny dzień nad jakąś pustynią. Ulżyło mi,
nawet bardzo.
– Już niedługo – oznajmił ściszony głos zza
bramy. – Słyszę, że się zbliża.
Głos ucichł, a kroki oddaliły się szybko. Usłyszałem za to inne, zdecydowanie cięższe, powolniejsze.
– Kto puka do Niebios bram? – zabrzmiał potężny bas.
Tego brzmienia można się było przestraszyć.
Ja jednak odpowiedziałem śmiało.
– Tobiasz Mann. Zbieżność nazwisk przypadkowa. Z oboma panami – dodałem odruchowo.
Za bramą ktoś chrząknął.
– Co cię tu sprowadza, Tobiaszu Mannie? –
ten sam bas.
Próbowałem przypomnieć sobie, czy na lekcji religii uczono mnie jakiejś odpowiedniej formułki na taką okazję jak: „Więcej grzechów nie
pamiętam” na inną czy: „Za wszystkie serdecznie
żałuję”. Odpowiedziałem więc cokolwiek, byleby
odpowiedzieć:
a pamiętałbym chyba, gdybym to zrobił. Nie
okradłem nikogo, chodziłem do kościoła…
– Ale czy byłeś dobrym człowiekiem?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Chyba nigdy się nad tym nie zastanawiałem, czy jestem
w życiu dobry, czy nie. Nikt mi jak dotąd nie mówił, że tak trzeba.
– No dobrze – głos za bramą zrezygnował i złagodniał. – Nie martw się, większość ludzi, którzy
tu przychodzą, nie potrafi na to odpowiedzieć.
– Usłyszałem zgrzyt zamka. – Ale to nie wasza
wina, że nie potraficie znaleźć drogi do oświecenia. Mi też nie przyszło to łatwo…
Czekałem, aż wielka brama otworzy się
na oścież i ukaże mi wspaniałości Raju. Czekałem z drżącym z zaciekawienia sercem. Moje
oczy wpatrywały się w jej środek, dokładnie
między jedne skrzydła a drugie, tam gdzie promienie umieszczonego na nich słońca stykały się
z ziemią.
– No, wchodź – powiedział niecierpliwie głos.
Głos nie dochodził z góry. Spojrzałem przed
siebie. W niewielkiej furtce stał chudy, wysoki,
choć trochę przygarbiony mężczyzna z łysiejącą
czaszką i długą, białą brodą. Pokręcił głową.
– Dlaczego wszyscy oczekują, że otworzą się
przed nimi bramy Niebios, tego nigdy nie zrozumiem – powiedział. – Przecież człowiekowi wystarczy furtka.
– To po co są te?… – wskazałem wrota.
A tym pytaniem to całkiem zbił mnie z tropu.
– Te – przedrzeźniał mnie mężczyzna – są dla
rydwanów ognia, jak już koniecznie musisz wiedzieć. Ach, ci ludzie – pokręcił głową. – Od prawie dwóch tysięcy lat stoję tu na bramie, a jeszcze żaden nie zadał oryginalnego pytania. Same
banały. A nie – poprawił się – była jedna. Ale jak
to zwykli mawiać niektórzy: wyjątek potwierdza
regułę.
– No… nie wiem – przyznałem bezradnie. –
Chyba tak. Nie pamiętam, żebym kogoś zabił,
Trochę mnie ukłuło, że tak bezceremonialnie
wrzucono mnie do tygla z całą resztą ludzkości.
– Chciałbym wejść.
Chwila ciszy.
– Czy byłeś w życiu dobrym człowiekiem?
QFANT.PL - numer 7/10
51
POLECANKI
opowiadanie
Joanna Szklarz
Nigdy nie uważałem się za nadzwyczajnego, ale
myślałem, że jest we mnie chociaż odrobina oryginalności. Z pewnością nie sądziłem, że jestem
banalny.
– No co? Będziesz tak stał? – spytał mnie,
a jego twarz złagodniała jeszcze bardziej. Chyba się nawet uśmiechnął. – Oczywiście, możesz
tu zostać, jak długo zechcesz – dodał. – Tylko
po co?
Właśnie, po co? Czy całe moje życie nie upłynęło po to, żeby na jego końcu móc przejść przez
tę bramę? Nawet jeśli tylko przez furtkę w niej?
– Dziękuję – powiedziałem i zbliżyłem się
do mężczyzny. Przepuścił mnie przodem. Kiedy
przechodziłem przez furtkę, poczułem, jakbym
przebijał mydlaną bańkę. – A to co? – obejrzałem się na klucznika.
- Łatwiej wielbłądowi przejść prze ucho igielne, niż bogaczowi dostać się do Królestwa Niebieskiego.
– Aha – mruknąłem. – Taki ostateczny test?
– Test? Tak, to chyba dobre określenie. Zdałeś
go, panie Tobiaszu Mannie.
– Bardzo mnie to cieszy – przyznałem, ale jakoś bez większego entuzjazmu. Potwierdził, że
test, ale opuścił „ostateczny”.
– Proszę – powiedział i wskazał przestrzeń
przede mną – oto Niebo.
Nie czytałem „Boskiej Komedii” Dantego, więc
nie wiem, jak opisał Niebo. Pamiętam tylko jakieś wirujące kręgi jaskrawego światła, o których ktoś kiedyś wspominał. A może się mylę.
Kto jednak w ten sposób wyobrażał sobie Niebo,
myli się na pewno. Niebo, cóż, może rozczarowywać. Mnie przynajmniej rozczarowało.
Mahometanie mają fajne wyobrażenie Raju
– piękne hurysy krzątające się po niebiańskim
ogrodzie, chętnie służące wszelką pomocą wstę-
52
pującym w jego bramy wiernym… Tego też nie
było. Więc co było?
– Chyba żartujesz! – stanąłem zaskoczony.
Klucznik poklepał mnie po ramieniu.
– Przywykniesz – powiedział. – Wszystkim nowym radzę, żeby poszli do Abrahama na piwo.
To tam, widzisz szyld? Jakby co, powiedz, że przysyła cię Piotruś.
– Święty Piotruś?
– No chyba, że nie Piotruś Pan. Idź, idź, tam
się tobą zajmą. No, śmiało.
Popchnął mnie, ale niezbyt mocno, w stronę
niewyraźnej spelunki, której szyld trzymał się
na jednym tylko łańcuchu i przedstawiał kufel
spienionego piwa. Nad górką pianki był napis
starodawną czcionką „U Abrahama”. Nie bez oporów zbliżyłem się jednak do tego dziwacznego
przybytku, z którego dochodziły mnie piosenki, które można nazwać pijackimi. Ktoś zawołał
donośnie: „A nich to dunder świśnie!” i jakieś
szkło rozprysło się na ścianie czy podłodze. Tak
to przynajmniej zabrzmiało. Zaraz potem ktoś
zaśmiał się, że aż szyby w oknach zadrżały. Ktoś
inny klasnął i nagle cała spelunka rozbrzmiała jednym głosem, aż zadrżały ściany: „A dajcie
jemu w nos (cztery klaśnięcia), co myśli sobie
(dwa klaśnięcia), co myśli wredny typ, przeszkadzać będzie nam”. „Jeśli to naprawdę jest Niebo…”
– pomyślałem, wykrzywiając się. Nie było jednak
wyjścia, wszedłem.
– O! Nowy! – krzyknął ktoś wesoło od strony baru. W panującym tu półmroku zobaczyłem
tylko wysoką, machającą w moją stronę postać.
– Chodź no tu, brachu! Przysiądź się! Razem raźniej.
Głos był gruby, ale wydawał się należeć
do całkiem miłego człowieka. Przepchnąłem się
do lady i od razu wpadłem w niedźwiedzie objęcia jakiegoś uśmiechniętego draba.
– Siadaj – pchnął mnie na stołek. Stołek zachybotał się i zatrzeszczał. – Jestem bosman Ka-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mojżeszu polewaj
zek Zaremba – ścisnął moją prawą rękę tak, iż
myślałem, że pogruchocze mi kości.
– Miło mi – chyba się uśmiechnąłem – Tobiasz Mann.
– Tomasz Mann?
dział. – No to, przyjacielu, jak zginąłeś?
– Potrącił mnie samochód – wyznałem.
– Ta… Popularna ostatnio śmierć, te samochody. Pewnie kierowca był pijany, co?
– Właściwie to… nie wiem.
– Tobiasz – poprawiłem.
– A jaka jest twoja profesja, panie Tomaszu?
Widzisz, ja jestem marynarzem.
– Pewnie był. Uwierzyłbyś, że w dziewięciu
na dziesięć śmiertelnych wypadków kierowca
był pijany?
– Nie wiedziałem. To dość… interesujące.
– Tak, to widać – pominąłem kolejne prostowanie mojego imienia. – Jestem pracownikiem
naukowym na uniwersytecie, matematykiem teoretycznym…
„Zważywszy, że rozmawiamy przy piwie” – dodałem w myśli.
– A, to pięknie, pięknie. Chwali się, chwali.
Hej! Abraham! Gdzie się szwendasz?! Nalej piwa
naszemu uczonemu.
– Kiedyś było prościej – westchnął. – Wypadki
nie chodziły po ludziach. Ja, dajmy na to, zginąłem najzwyczajniej w świecie, zarobiłem nożem
Abraham miał wygląd biblijnego proroka,
z burzą bielutkich włosów i brodą sięgającą pasa,
która czasem, jak zauważyłem, zupełnie przypadkowo służyła do wycierania lady.
– Jasne czy ciemne? – spytał mnie rzeczowo. –
Piany ile? Na dwa palce?
– Ale ja właściwie…
– Jasne i na dwa – odpowiedział za mnie Kazek.
– Ale to naprawdę… – chciałem się grzecznie
wymówić, bo nie lubię piwa.
– Człowieku… – rozmarzył się mój towarzysz
– takiego piwka to ty jeszcze w życiu nie piłeś.
Mówię ci, iście niebiański smak.
– W to nie wątpię – przyznałem.
Bosman zanurzył usta w gęstej pianie ze wzrokiem rozpływającym się w zachwycie. Przechylił kufel i duszkiem wypił całą zawartość. Potem
sapnął, beknął i obtarł usta.
– Najlepsze są małe przyjemności – powie-
QFANT.PL - numer 7/10
rys. Magdalena Mińko
53
POLECANKI
opowiadanie
Joanna Szklarz
pod siódme żebro. Psi syn jeden – skrzywił się
– zapomniał chyba, co to uczciwa barowa burda.
Zaszedł mnie od tyłu i dźgnął. Przynajmniej dostał za swoje.
– O to, to! Dzięki, staruszku. Tak więc aniołeczki są czasem trochę niezdarne, potykają się
o skrzydła, szaty i gubią sandały, ale lepszych duszyczek ze świecą szukać…
– Jak to?
– Powiesili draba.
– Ach tak…
Może powinno mnie to zdziwić, ta cała sprawa
z dźganiem i wieszaniem, ale jakoś nie zdziwiła.
Właściwie to wydała mi się jak najbardziej normalna. Może dlatego, że odrzuciłem już problemy ziemskiej egzystencji, a może to miejsce tak
na mnie podziałało. Mój rozmówca nie był jedynym osobnikiem w tym lokalu, który wyglądał
na kogoś z przeszłością. Właściwie pełno tu było
typków, których raczej nie umieszcza się w wyobraźni na rajskich obłoczkach.
– A tak przy okazji – spytałem – pewnie nie
spotkałeś go po śmierci?
– Nie – odparł z rezygnacją. – Wybaczyłem
skubańcowi, bo jak ktoś wypije tyle rumu co on
tamtej nocy, to i nie bardzo myśli, co robi, ale
góra uznała, że ma na sumieniu więcej niż ten
jeden grzeszek.
– I gdzie on jest teraz? W piekle?
Bosman wzruszył ramionami.
– Pewnie nie, ale na pewno, to nie wiem. Miałem spytać jednego z naszych aniołeczków, ale
jakoś zapominam.
– „Aniołeczków”? – to mnie zainteresowało.
– Ano, aniołeczków. Dobre chłopaki, ale jakieś niezbyt rozgarnięte. No wiesz, te najmłodsze, które dopiero się uczą… Jak to powiedział
ten fizyk? Abraham! – zawołał do barmana. – Ty
masz lepszą pamięć. Jak to powiedział o nich ten
chudy fizyk z bujną czupryną?
– Einstein? – Abraham podszedł. Bawełnianą, kraciastą szmatką przecierał właśnie kufel.
54
– Aniołeczki dopiero uczą się egzystencji w naszym wymiarze. Nabierają wprawy w posługiwaniu się półfizyczną formą, zanim zostaną oddelegowane na płaszczyznę Ziemi.
– Przepraszam bardzo – przerwałem niegrzecznie i zwróciłem się do Abrahama. – Pan
powiedział „Einstein”?
– Ano – odparł po prostu.
– Albert Einstein? – upewniłem się.
– Ano – powtórzył.
– Twój znajomek? – zaciekawił się bosman
Zaremba.
– Ta, chciałbym – uśmiechnąłem się chyba
niezbyt inteligentnie.
– Da się załatwić, nie, Abraham? Gdzie on
może teraz siedzieć?
Barman wzruszył ramionami.
– Skąd mam wiedzieć? – odparł. – Nosa z tej
budy nie wyściubiam, bo jak tylko na chwilę wyjdę, zaraz robicie mi tu tancbudę. A to porządny
lokal. Z renomą.
– Ciągle się gniewasz o tę potańcówkę na milenium? Dałbyś spokój. Taka okazja zdarza się
raz na tysiąc lat, a ty wszystko tak zasadniczo…
– Jakbyś miał żonę taką jak moja – Abraham
nachylił się i konspiracyjnie ściszył głos – to też
byś uważał na panienki.
Dalszej rozmowy nie bardzo słuchałem oszołomiony tym, że mogę poznać Alberta Einsteina.
Nawet mi wtedy nie przyszło do głowy zapytać,
czy żoną Abrahama nie jest przypadkiem Sara.
– Chwileczkę – wtrąciłem się, wciąż zawład-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
POLECANKI
opowiadanie
Joanna Szklarz
nięty myślą spotkania jednego z największych
umysłów, jakie wydała ludzkość – czy ja naprawdę mogę poznać Einsteina?
– Imael – wyciągnął do mnie rękę. – Anioł
drugiej klasy. Nie powtórzysz mu, co o nim mówiłem, prawda?
Bosman spojrzał na mnie zdziwiony, jakbym
pytał o najoczywistszą rzecz z możliwych.
– E, nie – wydukałem. Anioł? Prawdziwy anioł?
– A komu?
– No – odpowiedział, wciąż wytrzeszczając
na mnie oczy – się rozumie. Przecież to Niebo.
Najwyraźniej wszem i wobec znaną oczywistością było, że w Niebie poznaje się Einsteina, ale
ja tu byłem zaledwie od kilku… No właśnie, jak
długo tu byłem? Odkąd przekroczyłem furtkę
w bramie, zupełnie zatraciłem poczucie czasu.
Czas jednak przestawał mieć znaczenie w obliczu
możliwości spotkania twórcy rewolucyjnej teorii
względności. No tak, przecież czas jest względny.
Nagle przy drzwiach wejściowych zrobiło się
poruszenie. Wszyscy, nie wyłączając mnie, spojrzeli w tamtą stronę. Ciężko dysząc, zbliżał się
do baru ubrany na biało, niezbyt wysoki osobnik
o przyprószonych złotem jasnych lokach. Opadł
na krzesło przy barze sąsiadujące z moim, jakby
nie miał już sił w nogach. Wyglądał, jakby właśnie przebiegł maraton.
– Woda fiołkowa – zamówił.
Abraham spojrzał na niego ze współczuciem
i podał mu butelkę przezroczystego płynu o lekkim fioletowo-niebieskim zabarwieniu. Przybysz
wypił do dna i westchnął z wyraźną satysfakcją.
– On nas wykończy – powiedział.
Barman pokiwał głową. Najwyraźniej wiedział,
o kogo chodzi.
– Te wszystkie manewry, treningi, ćwiczenia…
On chyba myśli, że za pięć minut wybuchnie
wojna – narzekał dalej jasnowłosy gość. Nagle
zauważył, że mu się przyglądam. Zmieszałem
się przyłapany na tej niedyskrecji, ale było już
za późno. Zwrócił się prosto do mnie: – A ty kto?
Nowy?
Nieśmiało przytaknąłem.
56
Imael się zaśmiał.
– Michaelowi – powiedział cicho, nachylając
głowę w moją stronę. – No wiesz, naszemu głównodowodzącemu.
– Archaniołowi Michałowi – wyjaśnił bosman.
– Trenuje nasze zastępy dzień i noc, chociaż
powinien wiedzieć, że żadnej wojny nie będzie.
Ale on tak zawsze, od początku świata, ciągle
tylko gotowość bojowa. Nam już się znudziło,
bo po co się tyle męczyć, jak i tak nie pójdziemy
do walki.
– Nie? – spytałem zdziwiony. – A dlaczego?
– A kto by podskoczył Bogu?
– No…– przypomniałem sobie lekcje religii
i kazania w kościele. – Szatan…
– Bez przesady – odparł ignorującym tonem
Imael. – Taki głupi to on nie jest. Wy ludzie naprawdę myślicie, że on mógłby wyzwać do walki Boga? Przecież on jest… Macie takie ładne
na to określenie… A tak, za cienki w uszach. To,
że też się posłużę kolokwializmem, nie ta liga.
– Aha.
Oczy Imaela błyszczały pogodnie. Zmęczenie
już z niego spłynęło, jakby wypita przed chwilą woda fiołkowa odnowiła jego siły. Rozparł się
jak najwygodniej na krześle i potoczył wzrokiem
po sali. Wyglądał na człowieka, to jest na anioła,
któremu wrócił już dobry humor.
– Jesteś Tobiasz, prawda? – spytał mnie.
– Tak. Tobiasz Mann.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mojżeszu polewaj
– Kontaktował się już z tobą ktoś z zakwaterowania?
– Nie…
– No, nic dziwnego. Ale cierpliwości. My pamiętamy o wszystkich. – Wstał. – Doskonała
była ta woda, Abrahamie. Lecę, bo Michael się
wścieknie, jak się spóźnię.
Zaczął się przeciskać w stronę drzwi, a ja
zauważyłem na jego plecach dwie pary maleńkich skrzydełek. Patrzyłem za nim oszołomiony,
aż zniknął na zewnątrz. Na usta cisnęło mi się
pytanie: „Co to było?”, ale ugryzłem się w język.
Zamiast tego wychyliłem kufel mojego jasnego
piwa z pianą na dwa palce.
– Szkoda mi chłopaków – westchnął Abraham. – Michael naprawdę przesadza z tą musztrą. Słyszałeś, że wczoraj jeden z nowego zaciągu
przypadkiem podpalił sobie skrzydła ognistym
mieczem?
Bosman Zaremba pokiwał głową. Potem spojrzał na mnie tak wymownie, że pomyślałem, że
zrobiłem coś złego. Głośno przełknąłem ślinę
i wierzchem dłoni wytarłem usta, chcąc pozbyć
się resztek piwnej piany.
– Tak sobie pomyślałem – powiedział – że chyba wiem, gdzie może być ten Einstein. Jest takie
jedno miejsce, gdzie spotykają się tacy jak on.
– A – Abraham pokiwał ze zrozumieniem głową. – No jasne. Że też sam na to nie wpadłem.
U konkurencji.
– Słucham?
– Mojżesz, ten mój praprawnuk – skrzywił się
barman – prowadzi drugi klub w okolicy. „W cieniu piramidy”. Prędzej czy później wszyscy jajogłowi tam kończą. A ty mi bardziej wyglądasz
na jajogłowego niż na łowcę przygód. Bez obrazy. Ty też pewnie już tu nie wrócisz. – Wbił
we mnie ostre spojrzenie. – Ale co tam, jesteśmy
w Niebie, no nie? Każdy powinien czuć się tu jak
najlepiej. Jeżeli komuś odpowiada tamta atmosfera…
– Tutaj jest bardzo przyjemnie – powiedziałem
pospiesznie, żeby go nie urazić. Nie czułem się
zbyt pewnie w tym głośnym, wypełnionym pijackimi przyśpiewkami miejscu. Abraham uśmiechnął się dobrotliwie.
– Konkurencja konkurencją, ale to w końcu
rodzina. Dzieli nas kilka pokoleń, ale co tam. Pozdrów go od starego Abe’a.
– No to co? – Kazek Zaremba wstał i rozprostował plecy, a wszystkie jego kości zatrzeszczały
złowrogo. – Zaprowadzić cię?
Mruknąłem coś niezrozumiale, bo już potężne ramię bosmana zgarniało mnie ze stołka.
Zdążyłem rzucić Abrahamowi krótkie pożegnanie i już oślepiała mnie jasność panująca na zewnątrz lokalu. Po doświadczeniach wyniesionych
z „U Abrahama”, ulice wydały mi się nagle piękne. A może sprawiła to perspektywa?
– To tuż za rogiem. – Zaremba klepnął mnie
po łopatce, a ja z trudem utrzymałem równowagę. Kiedy skręciliśmy, bosman wyszczerzył
zęby. – Ładne, co? Ale mnie tam bardziej pasuje „U Abrahama”. Wiesz, człowiek czuje się tam
pewniej. Prawie jak w domu.
– Aha… – mruknąłem, bo nie bardzo mogłem
znaleźć w głowie coś bardziej elokwentnego.
Przede mną lśniła w słońcu szklana piramida,
tak wielka jak te w Egipcie. Wprawdzie nigdy
w Egipcie nie byłem, ale na filmach widziałem, że
naprawdę nie są małe. Zaparło mi dech w piersiach, taka była olśniewająca.
– „W cieniu piramidy” jest tuż obok piramidy.
Widzisz tę szopkę?
Z trudem oderwałem wzrok od jaśniejącej
budowli i wyłowiłem wzrokiem mały, niezdarnie
zbity z desek domek, który sprawiał wrażenie,
że pierwszy, nawet niezbyt silny podmuch wiatru,
zakończy jego istnienie.
– To jest… – wydukałem, wskazując chatynkę.
QFANT.PL - numer 7/10
57
POLECANKI
opowiadanie
Joanna Szklarz
– Tak, to jest „W cieniu piramidy”. Wiem, wygląda przytulnie, ale takim jak ja nie da się wysiedzieć w środku. Ciągle tylko te dyskursy i gry
hazardowe. Było całkiem nieźle, zanim zjawił się
ten Morgenstern czy von Neumann, ale potem
ciągle tylko chcieli doświadczalnie sprawdzać
jego teorię. No i nic tam teraz nie ma oprócz pokera, ruletki i gry w oczko. No, chyba że wstawili
kilka automatów.
Zaskoczony spojrzałem prosto w oczy bosmana. Musiałem przy tym zadrzeć głowę. Czy
on sobie kpi? Chyba nie. Nie znalazłem w jego
oczach kpiny, a jednak nie mogłem uwierzyć,
by ta ledwie stojąca szopka miała być jaskinią
hazardu. Jaskinia hazardu w Niebie?
Bosman jednak wyglądał na całkiem poważnego.
– No dobra, brachu, wal śmiało. – Klepnął
mnie po łopatkach, a ja niebezpiecznie wychyliłem się do przodu. – A jakby co, to wal do Abrahama na piwo. Nauczę cię kilku birbanckich piosenek, bo widzę, że masz braki.
Przypomniałem sobie niedawno słyszane słowa: „A dajcie jemu w nos…”
– E… dzięki. To bardzo miłe z pana strony.
Będę pamiętał.
– No. I nic się nie martw. W końcu jesteś
w Niebie, no nie?
Odszedł, a ja stałem samotnie przed budą,
w której miałem poznać chyba najwybitniejszy
umysł, o jakim słyszałem. No, może nie tyle sam
umysł, co jego posiadacza, ale wrażenie i tak było
przeogromne. Einstein zmarł na długo, zanim się
urodziłem. Czy mogłem wierzyć, że dostąpię takiego zaszczytu jak rozmowa z nim? O ile, oczywiście, zechce ze mną rozmawiać.
Rozejrzałem się niepewnie. Nikogo nie było
w pobliżu. Miałem do wyboru trzy możliwości:
stać tu, zawrócić albo iść na przód, gdziekolwiek
by ten przód nie był. „Raz się żyje” – pomyślałem
i od razu uśmiechnąłem się do tego wyrażenia.
58
Powinienem raczej powiedzieć: „raz się żyło”.
Serce waliło mi w piersiach z ekscytacji, gdy zbliżałem się do drzwi wejściowych. Nagle uświadomiłem sobie, że mam serce, które bije.
Kiedy podchodziłem do „U Abrahama”, z daleka już dochodził mnie rozległy, trochę niepokojący harmider. Z „W cieniu piramidy” nie dochodziły żadne dźwięki. To niepokoiło jeszcze bardziej.
Cisza nie pozwalała wyobrazić sobie, co zastanę
w środku. Już sięgałem ręką do klamki, kiedy
uśmiechnąłem się z ulgą – we wnętrzu miałem
spotkać Einsteina. Einsteina! Czy człowiek formatu takiego jak on odwiedzałby nieodpowiednie miejsca?
Otworzyłem drzwi. W środku panował półmrok, gęsty od duszącego tytoniowego dymu –
cygara, rozpoznałem natychmiast, bo mój stryjek po powrocie z Hawany prawie nie wyjmował
ich z ust, od czasu do czasu je zapalał, zatruwając
powietrze w całym domu.
– Twoje pięć i dokładam dwadzieścia – usłyszałem czyjś zimny głos.
Kilka innych głosów wyraziło poruszenie.
– Dla mnie to za dużo – odezwała się jakaś kobieta. Coś zaskrzypiało, chyba oparcie krzesła.
– Dla mnie też. – Ktoś inny rzucił na stół coś,
co zabrzmiało jak kilka kart.
– Wasze dwadzieścia pięć i moich… trzydzieści. Albi?
– Wchodzę. Dokładam siedem.
– Sprawdzam.
– O rzesz…
Powoli szedłem w stronę, z której dobiegały te głosy. Po paru krokach w kłębach dymu
i przytłumionym przez nie świetle dostrzegłem kilka siedzących wokół okrągłego stolika
osób. Na wprost mnie znajdował się mężczyzna
w średnim wieku o długich, lekko pofalowanych,
czarnych włosach. Miał twarde, dziwnie znajome
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mojżeszu polewaj
rysy. Na pewno widziałem już tę twarz, nie potrafiłem tylko odgadnąć skąd. Zaskoczyło mnie
za to ubranie tego mężczyzny – czarne, skromne, z wysokim, białym, wykończonym koronką kołnierzem. Wyglądało, jak wyjęte żywcem
z kostiumowego filmu. Czarnowłosy uśmiechał
się powściągliwie, ale z zadowoleniem. Zgarniał
do siebie kupkę kolorowych żetonów.
– Piękna partia – pochyliła się nad nim siedząca obok kobieta, a ja mogłem wyraźnie zobaczyć jej twarz. Była młodsza, niż ją pamiętałem,
a przecież nie mogło być wątpliwości, że ta ubrana na ciemno dama jest tym, kim pomyślałem,
że jest.
– Dziękuję ci, Mario.
W takim razie ten czarnowłosy…
Olśnienie przyszło natychmiast, lecz odkrycie
było tak zaskakujące, że zatrzymałem się w miejscu, nie mogąc wydusić z siebie nawet słowa.
Szybko przerzuciłem spojrzenie na drugiego sąsiada zwycięzcy partii: zmierzwione białe włosy
i gęste wąsy na uśmiechniętej po chłopięcemu
twarzy, te roześmiane oczy…
– Dzień dobry! – zawołał do mnie. Zauważył
mnie jako pierwszy. – Przyszedłeś zagrać? Zapraszamy! Ja właśnie się spłukałem. Mikołaj
ma dziś za duże szczęście, żebym miał go ograć.
Może ty będziesz miał go więcej.
Albert Einstein wstał z miejsca. Podszedł i poklepał mnie po łopatce.
– Pan Einstein… – wyjąkałem, gdy w końcu
odzyskałem głos.
– Albert. Wszyscy tu jesteśmy po imieniu. –
Ale ciebie nie znam, chłopcze.
– Tobiasz Mann, właśnie przybyłem…
Teraz wstali wszyscy. Podchodzili do mnie,
uśmiechali się, witali w swoim gronie, ściskali
ręce, klepali po plecach i przedstawiali. Moje podejrzenia potwierdziły się natychmiast.
– Jestem Mojżesz – jako pierwszy przywitał mnie wysoki mężczyzna w średnim wieku,
na którego długiej, czarnej brodzie srebrzyło
się kilka włosów, podobnie jak nad skronią. Nie
przypominał tych dostojnych białobrodych proroków z malowideł, a jednak było w nim coś starotestamentalny. – Ta knajpka jest moja i jako
jej gospodarz witam cię bardzo serdecznie, Tobiaszu.
Druga była kobieta. Niezbyt ładna, ale mająca
w sobie jakieś przyjemne światło.
– Maria Curie, z domu Skłodowska – uśmiechnęła się i przytuliła mnie. Była stosunkowo młoda, ale w jej uścisku poczułem matczyne ciepło.
– Oskar Morgenstern – następny w kolejce
był starszy, lekko łysiejący pan w czymś, co wyglądało jak starodawna marynarka. – Miło mi
cię poznać.
Ostatni był ten czarnowłosy.
– Mikołaj Copernicus – skłonił się wytwornie.
– To dla mnie… To niewypowiedziany zaszczyt
móc poznać wszystkich państwa – wyjąkałem.
Spojrzeli po sobie zdziwieni. Nagle Einstein
zaczął się śmiać. Po chwili śmiali się już wszyscy.
Trochę mnie to ogłupiło. Stałem jak kołek, wiedząc, że to ze mnie. Poczułem się jak kompletny
idiota.
– Wybacz, jeśli cię obraziliśmy – pierwszy
uspokoił się Einstein. – Ale my tutaj wszyscy jesteśmy równi. To, co było na Ziemi, już nie ma
znaczenia. Zapominamy, że tam, na dole nasze
nazwiska łączą się z jakimś odkryciem. Tutaj
to wszystko przestaje mieć znaczenie.
– Tutaj nie są ważne obroty planet – dodał
Kopernik.
– Prawa fizyki i chemii przestają tu obowiązywać – dodała Curie.
– Tylko teoria gier jeszcze ma rację bytu –
QFANT.PL - numer 7/10
59
Joanna Szklarz
POLECANKI
opowiadanie
uśmiechnął się z satysfakcją Morgenstern.
– O ile jakiś aniołeczek nie chce zrobić nam
psikusa – dodał Mojżesz.
Partia się zaczęła. Nie umiem grać w pokera,
a jednak kiedy wziąłem karty do ręki, wszystkie
zasady wydały mi się nadzwyczaj proste.
– Wszyscy jesteśmy równi – powtórzył Einstein.
– Mojżeszu, polewaj! – skinął na proroka Kopernik.
– Ale… wasze umysły… wasze osiągnięcia…
Mojżesz podniósł butelkę i porozlewał z niej
do kubków rudy płyn pachnący alkoholem.
– Tutaj są niczym. Wszelkie prawa natury
przestają mieć władzę, gdy przekroczysz próg
niebieski.
– Siadaj. – wskazał mi krzesło Mojżesz. – No,
nie bój się, siadaj – ponaglił, kiedy wciąż stałem
w miejscu. – Porozmawiamy sobie przy kartach.
Grasz w pokera?
– Nie za bardzo.
– To dobrze – ucieszył się Einstein.
Alkoholu też zwykle nie pijam. To znaczy nie
pijałem za życia. Ale teraz, kiedy byłem w Niebie, a znajdujące się w nim największe autorytety nauki nie uważały tego za złe… wychyliłem
szklaneczkę. Wykrzywiłem usta i zakasłałem, ale
gra już mnie wciągnęła. Pani Curie właśnie podbijała stawkę. Ledwie doszło do moich uszu wypowiedziane spod okna przez Einsteina:
– Wszystko jest względne, bez względu na miejsce i czas. Cóż za paradoks…
– Nie martw się, szybko się nauczysz – dodał
Morgenstern. – Zasady są naprawdę proste…
– Cała trudność polega na dobrym blefowaniu… – Mojżesz już sadzał mnie przy stoliku.
Po chwili i inni byli już na miejscach.
– Kto teraz rozdaje? – zapytał Kopernik.
– Ty, Mikuś – rzucił twórca teorii gier.
Karty zatańczyły zwinnie w dłoniach astronoma. Zauważyłem, że miał długie, zgrabne palce.
– Dobra. Pięć na otwarcie?
Karty opadały na stół z jakimś hipnotyzującym wdziękiem. Patrzyłem, jak pięć z nich ląduje
przede mną. Zauważyłem, że Einstein nie gra.
Z założonymi do tyłu rękami podszedł do okna.
60
Joanna Szklarz
Podążając za swoim powołaniem, ukończyła filologię polską.
Ludzie zwykli mówić
o niej, że ma starą duszę, do czego podchodzi z lekkim uśmiechem. Lubi podważać
autorytety,
negować
prawdy ogólne, szukać
dziury w całym i grać
rolę adwokata diabła. Uważa, że niemożliwe
nie istnieje, a wiara może czynić cuda, ale nie
określa siebie jako optymistki.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Artur Rakowski
POLECANKI
opowiadanie
Artur Rakowski
Gevahra
Prolog
Świat pozostał okrutny. To normalne. Taka
jest jego natura. Lecz ta gorsza, ciemna strona
zniknęła. Cieszmy się tym, bo jeszcze niedawno
było inaczej. Zgodzicie się ze mną po wysłuchaniu historii, której echa z pewnością już do Was
docierały. Historii, którą opowiadałem wielokrotnie i którą opowiem ponownie tutaj, na tym
zrujnowanym skwerze w Khullangel – niegdyś
sercu morskiego handlu. Historii o przemianie
i nadziei. Historii o człowieku, którego kochałem. Historii okrutnej...
W 3124 roku Złotej Ery nikt już nie pamiętał
o Starych Zasadach. O Honorze, Godności, Odwadze i im podobnych. Dawno zapomniano o czasach stali i ognia, kiedy po świecie chodzili bohaterowie, gotowi poświęcić życie w imię Zasad.
Zapomniano o Wierze i modlitwach, zaprzestano
przekazywania opowieści o przodkach, a księgi
i manuskrypty zaginęły. W roku 3124 królowała
wolność od reguł, a dawni bohaterowie stali się
symbolami, którymi płacono za ludzkie umysły.
Powolny niegdyś, niemal stojący świat rozpędził się do prędkości, w której mijane osoby były
tylko pasmami mniej lub bardziej jaskrawych
kolorów. Pojawiła się technologia, a za nią Nowa
Rozrywka, którą garstka małych umysłów sprzedawała po to, by cieszyć się nią jeszcze bardziej
niż inni.
Po świecie już od dawna nie poruszano się
konno. Nawet pojazdy oparte o silnik tłokowy
zniknęły. Ich miejsce zastąpiły maszyny wprawiane w ruch dzięki odrzutowym turbinom, kontrolowanym za pomocą filtrów Daggenheima.
Odkąd krasnolud Maylor odkrył metodę nadawania obrazom ruchu, zaprzestano czytywania
powieści czy poezji. Ich rolę zastąpiły projektory
wyświetlające ruchome historie, fascynujące występującymi w nich nowoczesnymi ślizgaczami,
czy innymi wytworami techniki.
62
Nielicznych mędrców czy kapłanów Wiary
słuchało już niewiele osób. I mało kto brał na poważnie ich ostrzeżenia, że to dopiero początek, że
ludzie, elfy, krasnoludy i inne stworzenia jeszcze
się nie znudziły tym, co pędzący świat produkował, że kiedyś, kiedy nic już nie będzie można
określić mianem „nowe”, nastanie chaos.
I
W takim świecie urodził się Joren Aihanoor.
Nie był planowanym dzieckiem. Jego matka zaszła w ciążę podczas jednej z wypraw badawczych,
na jakie się udawała w ramach obowiązków naukowych. Była wówczas studentką Istoriańskiej
Akademii Nauk Przyrodniczych. Podczas podróży poznała mężczyznę. Podszedł do niej, gdy
stała zadumana przy oknie pędzącego Aero 234,
przestarzałego poduszkowca klasy PO – Przewóz
Osób. Uwierzcie mi, była przepiękną kobietą.
- Witam Panią – niemal podskoczyła na dźwięk
tych słów wypowiedzianych zachrypniętym, choć
dźwięcznym głosem, który wyrwał ją z zamyślenia.
Podniosła na niego oczy, po czym szybko spuściła wzrok, by za chwilę pełnym dumy i fałszywej obojętności ruchem odchylić głowę z powrotem w kierunku okna pojazdu. Podobał jej się.
I wiedział o tym. Była tego pewna. Miał wielkie,
dziecięce, piwne oczy, które przez tę sekundę,
gdy na niego patrzyła błyskawicznie przeskakiwały z jednego szczegółu jej twarzy na inny.
Błyszczące kruczoczarne włosy i pociągła twarz,
której rysy układały się w prostopadłe linie, tak
jak lubiła. Kiedyś powiedziała przyjaciółce, że
lubi facetów „składających się z kresek”. Ideał takiego mężczyzny stał przed nią.
Wszystko potoczyło się tak, jak zwykle wygląda to w romantycznych opowieściach, które
można było obejrzeć na co dzień w projektorze
lub – niegdyś – przeczytać. I nie ma w tym nic
dziwnego. Miłość zawsze opiera się na tym samym schemacie. Zainteresowanie, badanie drugiej osoby, podekscytowanie faktem, że oto dzieje
się coś nowego i wreszcie powolne poznawanie.
A w tle tego wszystkiego – tańczące w rytm przy-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Gevahra
spieszonego bicia serca pożądanie. Nie, w związku rodziców Jorena nie było nic wyjątkowego...
poza nim samym.
Byli ze sobą pięć lat i był to najwspanialszy
okres w ich życiu. Miłość młodego małżeństwa
kwitła z dnia na dzień, a Joren był jej godnym
owocem. Od niemowlęcia przejawiał niezwykłą
inteligencję i bardzo szybko uczył się nowych
rzeczy. Rodzicie zapewnili mu wzorowe wychowanie. Rósł w atmosferze harmonii i spokoju.
Ani on, ani jego matka nie mieli jednak świadomości, że głowa rodziny – mąż i ojciec przez cały
ten czas skrywał sekret. Miał pewną misję do wykonania. I nie mógł o niej nikomu powiedzieć.
Joren miał cztery i pół roku kiedy ostatni raz
widział ojca. Do końca życia pamiętał, jak w pewną chłodną październikową noc zbudził go słony
smak w ustach. Gdy otworzył oczy, w mroku ujrzał twarz rodziciela. Spływały po niej łzy i kapały na twarz Jorena. Poczuł jego uścisk na swoim
ramieniu i po raz ostatni usłyszał jego głos – słowa „wybacz mi”.
Odejście ojca niewątpliwie wpłynęło na młodego Ainahoora. Z żywego, gadatliwego dziecka zmienił się w cichą i smutną istotę. Z czasem
ogromny żal wywołany tym wydarzeniem ustąpił, lecz zostawił trwały ślad w psychice Jorena apatię. Mimo, że otrzymał od matki wiele miłości
i miał z nią doskonałe stosunki, to jednak nie
wystarczyło, by zakłócić pamięć o uczuciu coraz
bardziej odległym w czasie, lecz ciągle w równym stopniu bolesnym – przerażeniu, które wywołały w nim dwa wypowiedziane załamującym
się głosem słowa – „wybacz mi”.
Słyszał ich brzmienie za każdym razem, gdy
spotykało go coś, co dla innych byłoby powodem
do radości. „Wybacz mi”, gdy ukończył Podstawowe Kursy Edukacyjne; „wybacz mi”, gdy zdołał
dostać się do Wyższej Szkoły Nowych Technologii; „wybacz mi”, gdy nie mógł powstrzymać
uśmiechu na widok skaczącego jak żaba Parla
Stolracka – szkolnego zgrywusa; „wybacz mi”, gdy
po raz pierwszy poczuł rozluźnienie po wypiciu
dwóch kubków grogu; „wybacz mi”, gdy ściskając
w dłoni dyplom stał na placu szkolnym podczas
apelu kończącego ostatni rok nauki i wreszcie
„wybacz mi”, gdy dostał pierwszą w życiu posadę – – w Laboratorium Innowacyjności w Lorent.
Cokolwiek go spotykało – przyjmował to bez
emocji, bez radości ani satysfakcji, lecz także bez
strachu czy zawodu. Mówiąc krótko: nauczył się
ignorować wszelkie emocje.
II
Tak było do wiosny 3152 roku. Wtedy to, w poniedziałkowy poranek, zza szyby laboratoryjnego
okna ujrzał Gersimi Ackloft, nową pracownicę
Działu Nanobiotechnologii. Natychmiast zorientował się, że płynie w niej elfia krew. Filigranowa postura, delikatna cera, niemal przezroczysta
mlecznobiała skóra, pod którą gdzieniegdzie lekko zarysowywały się błękitne żyłki, majestatyczne, rzekłbyś – królewskie rysy twarzy: wielkie,
niebieskie oczy, drobny nosek i pełne usta z delikatnie uwydatnioną dolną wargą. Na ramiona
opadały jej szatynowe włosy. Ubrana była w brunatną suknię, obszytą tiulem, który ozdobiony
drobnymi kamieniami granatu wystawał spod
laboratoryjnego fartucha. Jej ruchy były pełne
gracji i dystansu.
Wszystkich tych obserwacji Joren dokonał
w ciągu dwóch lub trzech sekund, kiedy Gersimi
przemknęła przez korytarz razem ze specjalistą
od zatrudnienia. Widział w życiu niejedną piękność, a w kilku z nich się zauroczył, lecz nigdy
przy nich nie poczuł tego lekkiego ukłucia, gdzieś
tam - w środku, które poczuł teraz widząc, jak ta
półelfia kobieta czyni z okna jego laboratorium
cudowny obraz ze sobą na pierwszym planie. Zapatrzył się w niego i widział Gersimi jeszcze długo po tym jak zniknęła za framugą.
Zafrapowało go to odczucie. Było to coś nowego, coś czego nigdy nie doświadczył. Na tę
krótką chwilę zniknęły między nim a światem
jakiekolwiek bariery, które powodowały, że patrzył na rzeczywistość jak na obraz z projektora.
Wiedział, że stało się coś niezwykłego.
Oto bowiem, po raz pierwszy odkąd pojawił
się w jego życiu smutek, świat wysłał do niego
sygnał, który wywołał tak silną emocję. Joren
nie wiedział jak ją nazwać. Z pewnością nie był
QFANT.PL - numer 7/10
63
POLECANKI
opowiadanie
Artur Rakowski
to wyłącznie zachwyt nad pięknem tej kobiety,
gdyż nigdy wcześniej estetyczne wrażenia wywołane przez płeć przeciwną tak nim nie wstrząsnęły. Nie było to także pożądanie – Joren potrafił odróżnić je od tego, co czuł w tamtej chwili.
Po dłuższym zastanowieniu zrozumiał, że nie uda
mu się zdefiniować ekscytacji, którą wywołał
w nim widok Gersimi. Wiedział jednak, że jest
ona związana z pragnieniem, by stać się dla niej
kimś ważnym, by dać jej coś, co uczyni ją szczęśliwą i przez to samemu być szczęśliwym. Był
to również żal, spowodowany tym, że to pragnienie nie jest realne, a także strach, że już nigdy jej
nie zobaczy.
Tego dnia zwolnił się z pracy. Nie potrafił się
na niczym skoncentrować. Miał wrażenie jakby
w jednej chwili zerwano z niego ubranie i wystawiono na widok publiczny. Przedmioty, których dotykał parzyły go – zniknęła przecież
niewidzialna, mentalna powłoka oddzielająca
go od świata, zapewniająca mu bezpieczeństwo.
Wrócił do mieszkania i natychmiast położył się
spać, mając nadzieję, że następnego dnia wróci
do siebie. Z resztą – – tak też się stało. A Joren
wciąż nie wiedział, jak nazwać przedziwne uczucie, którego tak niespodziewanie doznał poprzedniego dnia...
III
W Laboratorium Innowacyjności Joren zajmował stanowisko Specjalisty w dziedzinie mikrorobotyki. Laik powiedziałby, że „składa roboty”, lub
„montuje maszyny”. Nic bardziej mylnego.
Joren zajmował się projektowaniem nanorobotów - opracowywaniem koncepcji ich funkcjonowania w oparciu o całkowicie przez siebie tworzone algorytmy sterowania oraz indywidualnie
opracowywane dla każdego projektu – zależnie
od jego planowanej funkcji - układy automatyki.
Wszystko to dotyczyło robotyki na poziomie pojedynczych atomów i cząstek.
Dla Północnej Grupy Badań i Rozwoju, która
była właścicielem Laboratorium, Joren był niezastąpiony. Jako jeden ze zdolniejszych studentów
Wyższej Szkoły Nowych Technologii był od dawna obserwowany przez „łowców talentów” repre-
64
zentujących wiele jednostek naukowych i długo
się nie zastanawiał, gdy otrzymał ofertę angażu
w tej instytucji – jednego z najatrakcyjniejszych
pracodawców w dziedzinie robotyki.
Zatrudnienie Jorena w Laboratorium okazało
się strzałem w dziesiątkę. W ciągu trzech lat spod
jego ręki wyszło kilka projektów, które zajmowały czołowe pozycje na prestiżowych konkursach, a następnie przynosiły ogromne zyski. Sam
Joren niewiele o tym wiedział.
W centrum jego zainteresowania leżało jedynie zrealizowanie zadania i rozpoczęcie następnego. Opracowywał i realizował projekty beznamiętnie, lecz dzięki talentowi, niejako
przypadkiem tworzył niemal dzieła sztuki, takie
choćby jak „włókno mimetyczne” – nowy rodzaj
tworzywa całkowicie zbudowany z nanorobotów,
które rejestrując otoczenie potrafiły upodobnić
się do niego kolorystycznie i geometrycznie.
Poza robotyką, głównym pionem badawczym
Laboratorium Innowacyjności była inżynieria genetyczna. Od dawna celem kierownictwa Północnej Grupy Badań i Rozwoju było wypracowanie
nowej dziedziny technologii – syntezy genetyki
i nanorobotyki. Rzecz jasna, pobudką do tego
dążenia była chęć zysku, który – w przypadku
sukcesu – co najmniej podwoiłby dochody korporacji. Badania te określono mianem „robotyki genetycznej” i objęto programem pod nazwą
„Gevahra” – słowo to w języku krasnoludzkim
oznaczało narodziny.
W ramach Programu utworzono nowe wyspecjalizowane działy badawcze, w skład których
wchodzili najwybitniejsi pracownicy Laboratorium. Założenia Gevahra oparte były o pionierskie koncepcje i hipotezy naukowe. Przewidywały one, że przy umiejętnym zastosowaniu
mechaniki genetycznej i nanorobotyki w ciągu
dwudziestu do trzydziestu lat, możliwe jest stworzenie nowego typu organizmu, którego komórki składałyby się jednocześnie z elementów organicznych i sztucznych – powłoki mithrilowej.
Zdaniem naukowców, sukces Programu Gevahra byłby początkiem nowej ery, tak jak niegdyś upadek Cesarstwa Zeteryjskiego otworzył
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Gevahra
okres trwającej już ponad trzy tysiące lat Złotej Ery. Technologia sztucznej budowy komórek
mogłaby zapewnić zwycięstwo nauki w walce
ze słabościami, właściwymi każdej żyjącej istocie – chorobami i wrażliwością na czynniki zewnętrzne, a jednocześnie ominęłaby problemy,
jakie napotyka robotyka przy tworzeniu androidów – ograniczenia ruchowe, niską inteligencję
i potencjał intelektualny, nie wspominając o sferze emocji. Możliwym stałoby się zwalczenie
większości schorzeń i jednocześnie nastąpiłby
postęp w produkcji robotów.
Program miał wielu przeciwników – zarówno
w środowiskach naukowych, jak i wśród etyków
oraz przedstawicieli Wiary. Ich opór jednak zderzał się z uniwersalnym argumentem Północnej
Grupy Badań i Rozwoju, która utrzymywała, że
Program ma na celu stworzenie jedynie mikroorganizmów, a nie istoty inteligentnej i świadomej. Jego efektem miało być wyłącznie wynalezienie i rozwijanie technologii, dającej nowe,
rewolucyjne możliwości, które uwolniłyby świat
od chorób, a jednocześnie wzniosły go na wyższy
poziom cywilizacyjny. Rzecz jasna, prawda przedstawiała się nieco inaczej.
Zimą 3152 roku, we wtorek 12 lutego, Pion
Genetyczny Laboratorium oficjalnie ogłosił, że
zakończył prace nad wytworzeniem wzorca genetycznego, z którego będzie składać się chromatyna – esencja jądra komórkowego nowego
organizmu. Stanowiło to jednocześnie koniec
pierwszego etapu Programu. Następnym krokiem miały być badania nad pokryciem chromatyny sztuczną powłoką komórki. W tym celu,
w maju 3152 r. w Laboratorium Innowacyjności
utworzono Dział Nanobiotechnologii, w którym
Głównym Koordynatorem została Gersimi Ackloft. Miesiąc później przeniesiono tam Jorena.
IV
Joren nie był człowiekiem nieśmiałym. Nie
miał także kompleksów. Mimo to, nie uchodził
za osobę towarzyską i w rzeczy samej – nie utrzymywał z nikim bardziej zażyłych stosunków. Nie
wynikało to jednak z braku pewności siebie, lecz
z faktu, że nie odczuwał potrzeby kontaktu z innymi.
Kilka razy zauroczył się w kobiecie. Nigdy
jednak nie podjął żadnych kroków, aby ją zdobyć. W kwestiach damsko-męskich Joren miał
bowiem dość szczególny światopogląd – pragnął
zachować czystość dla swojej prawdziwej wybranki i wiedział, że tego samego będzie oczekiwał od niej. Dlatego też ilekroć w jego życiu pojawiała się kobieta pretendująca do miana miłości
życia, Joren poddawał swoje serce szczegółowej
analizie. Domyślacie się, że jej wynik zawsze był
dla kandydatki negatywny. Inaczej rzecz się miała w przypadku Gersimi Ackloft.
Zaczęło się – a jakże – od kwestii zawodowych.
Oboje spędzali w laboratorium dużo więcej czasu
niż reszta zespołu, co wszyscy – oprócz pewnego
gnoma – przypisywali pracoholizmowi. Gnom ów,
a zwał się Pendrack augh Uberheimel – czołowy
plotkarz laboratorium – wnet zaczął głosić wieść
o romansie Gersimi z Jorenem. Wkrótce na twarzach pracowników laboratorium zaczął gościć
tajemniczy uśmiech ilekroć mijali jedno z nich.
Sami zainteresowani jednak niewiele sobie
robili z tych pogłosek, dopóki nie stwierdzili, że
tkwi w nich ziarenko prawdy. Faktycznie, przez
długi okres ich kontakty oscylowały jedynie
wokół Projektu. Jednak z czasem, w przerwach
od pracy tematy rozmów zaczęły dotyczyć wzajemnych zainteresowań i poglądów, które okazały się dość do siebie podobne. Pojawiły się zaskakująco zabawne żarty. Później wystarczył już sam
wzrok by wyrazić myśli – zaczęli się rozumieć
bez słów. Każde z nich doświadczało kłopotliwego zaskoczenia, gdy przyłapywało się na myślach
o osobie, z którą spędziło dzień w laboratorium.
Wkrótce dla obojga stało się jasne, że się w sobie
zakochali, lecz ani Gersimi ani Joren nie potrafili przełamać bariery, którą wyznaczały kontakty
zawodowe. Oboje obawiali się, że wyznanie tego,
co czują skończy się kompromitacją. Wówczas
wspólna praca byłaby praktycznie niemożliwa.
Przełom nastąpił na przyjęciu wydanym
na cześć jednego z głównych koordynatorów
Laboratorium, który odchodził na zasłużoną
emeryturę. Wówczas Joren, ośmielony kilkoma kieliszkami wyśmienitego czerwonego wina
z południowej Fertogii, między jednym żartem,
QFANT.PL - numer 7/10
65
POLECANKI
opowiadanie
Artur Rakowski
a drugim zapatrzył się w pełną blasku twarz
Gersimi i wymamrotał cztery pogrążające go –
w jego przekonaniu – słowa: „podobasz mi się,
Geri”. Aby odwrócić uwagę od właśnie poczynionego wyznania szybko rozpoczął monolog o chemicznych przyczynach miłości. Nie skończył go
jednak – przerwał mu brzęk tłuczonego szkła.
Spojrzał w kierunku Gersimi, która z zakłopotaniem układała szklaną zastawę na stoliku. Zastygła na chwilę, po czym zakryła twarz dłońmi
i wydała z siebie pełen wstydu, cieniutki pisk.
- Widzisz! – krzyknęła na niego – wszystko mi
z rąk leci! – po czym zerwała się z miejsca i zniknęła w korytarzu prowadzącym do toalety.
Wróciła po piętnastu minutach. Elfi zespół
muzyczny z Henfantu właśnie grał przebój: „Velo
Dre” autorstwa Ivinga Ostvelsa, legendy muzyki
popularnej sprzed półwiecza.
Kiedy tańczyli przytuleni do siebie, Joren
po raz pierwszy doświadczył niczym niezmąconego szczęścia, pełni radości i przede wszystkim
– olbrzymiej ulgi. Z oczu zaczęły spływać mu łzy.
Tego wieczoru nie usłyszał słów „wybacz mi”.
- Velo Dre, Velo Dreee - śpiewał elf o ciemnej
karnacji, nieudolnie imitując głos Ivinga Ostvelsa.
V
Dwa lata po ślubie Gersimi i Jorena, Program
„Gevahra” zawieszono, gdyż żadna z prób stworzenia sztucznej powłoki komórki nie powiodła
się. Materiał organiczny umierał, mimo że Joren
zaprojektował mithrilową otoczkę w sposób idealnie imitujący naturalną. Nie pomogły setki modyfikacji ani próby realizacji projektu z innych
materiałów niż mithril. Szefostwo Północnej
Grupy Badań i Rozwoju uznało więc, że do czasu, aż zostaną zakończone badania nad przyczyną niepowodzeń i pojawi się koncepcja rokująca
sukces projektu, kosztowne próby połączenia
materii organicznej i sztucznej należy zawiesić.
Z tego powodu Jorena przeniesiono z powrotem
na poprzednie stanowisko, a Gersimi nadal pełniła funkcję koordynatorki w Dziale Nanobiotechnologii, którego prace koncentrowały się
wokół zdiagnozowania przyczyny obumierania
organicznej części komórki.
Piotr Szot
66
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Gevahra
Niepowodzenie programu „Gevahra” było młodemu małżeństwu na rękę. Mimo że byli mocno
zaangażowani w pracę nad nim, to jednak odkąd
się pokochali, zeszła ona na drugi plan. Zawieszenie programu oznaczało, że będą mogli spędzać więcej czasu ze sobą.
się do niego – ciepło, które mówiło więcej niż
słowa i gesty.
Joren stał się innym człowiekiem – pełnym
radości i energii. Czuł, że nareszcie w jego życiu panuje harmonia. Uwielbiał poranki – kiedy
budząc się o świcie mógł obserwować spokojną
twarz Gersimi we śnie. Przejeżdżał wtedy delikatnie opuszkiem palca po jej wargach, by cieszyć
się przezabawnymi grymasami, wywoływanymi
u niej tym ruchem. Budziła się wtedy, otwierając
najpierw jedno, potem drugie oko i mrucząc jak
kot siadała nieprzytomna na poduszce, by rozpocząć swój koncert – „śpiew na przywitanie dnia”.
Był to specjalnie ułożony „recital”, składający się
z jej ulubionych utworów muzycznych, a także
melodii z projekcji. Następnie przeciągała się niczym zwierz, by stanąć w końcu na nogi – początkowo jeszcze się chwiejąc. I wtedy dopiero się
budziła. Całe to przedstawienie Joren chłonął codziennie jak roślina światło słoneczne szaleńczo
pnąc się ku niebu. Twarz mu promieniała, a ona
każdego dnia zadawała to samo pytanie:
Półtora roku po zawieszeniu programu Gevahra, Gersimi i Jorenowi urodziła się córka. Nazwali ją Jevel.
- No, co jest?
- Nic, nic – odpowiadał, i przytulił ją, nie umiejąc wyrazić miłości, którą czuł.
Pewnie zastanawiacie się, co takiego Gersimi
widziała w człowieku, który rzadko się uśmiechał, a jeszcze rzadziej odzywał (mimo tego niespodziewanego szczęścia, Joren nigdy nie nauczył
się okazywać swoich uczuć – harmonię i radość
przeżywał głęboko w środku). To samo pytanie
zadawali sobie wszyscy, którzy naszą parę znali.
Gersimi odkryła w nim to, co zwykle tkwi w ludziach skrytych, cichych i ponurych – olbrzymie
pragnienie by kochać i być kochanym, by czuć
czyjąś głowę na swoim ramieniu, by delikatnie
głaskać czoło swojej wybranki. Tacy ludzie są
głodni miłości, ponieważ – zazwyczaj – nie doświadczyli jej w przeszłości. Dzięki temu uczucie
jest tym bardziej wzniosłe. To właśnie w Jorenie
urzekło Gersimi i to właśnie czuła, przytulając
Nie lękajcie się, moi mili! Historia, którą wam
opowiadam nie jest tanim romansidłem. Niestety
nie jest...
VI
Jest zima 3157 roku. Tak ciepłego stycznia nie
zaobserwowano od ponad pięćdziesięciu lat. Jest
zbyt ciepło by uruchamiać system ogrzewania
odzieży (H.W.S.), który wprowadzono na rynek
kilkadziesiąt lat wcześniej i który upowszechnił się w codziennym życiu, tak jak trzy stulecia
przed nim uczyniły to projektory. Jest jednocześnie zbyt zimno, by go nie włączać.
W konsekwencji wiele osób bądź marznie,
bądź jest im zbyt gorąco, przez co wyłączają system H.W.S. i marzną jeszcze bardziej niż ci, którzy go nie używają.
Jak co dzień – Joren wychodzi do laboratorium, a Gersimi zostaje z roczną córeczką w domu. Dzień wcześniej zostawił ślizgacz
w warsztacie. Dociera więc do pracy miejskim
poduszkowcem.
Przekraczając próg hallu laboratorium, traci
równowagę i upada. Odnosi wrażenie, że zatrzęsła się ziemia. Nagle słyszy przerażający huk,
po czym pisk w uszach. Podnosi głowę i zaczyna
się rozglądać. Inni pracownicy laboratorium także leżą na ziemi – niektórzy z przykrytymi rękoma głowami, inni – tak jak on – tępo się rozglądający. Powietrze wypełnia nieznośny odór.
W pomieszczeniu pojawia się gęsty pył, czy też
dym – Joren nie wie. Szyby w pokojach recepcji
wybuchają. Joren czuje ostry ból w prawej ręce.
Szkło przebiło mięsień przedramienia. Instynktownie podrywa się do ucieczki. Potyka się o leżącą osobę i upada ponownie. Chwilę potem jest
zamroczony – ktoś w panice także się przewrócił
i uderzył go kolanem w głowę. Mimo to podnosi się i z trudem dociera do wyjścia z budynku.
QFANT.PL - numer 7/10
67
Artur Rakowski
POLECANKI
opowiadanie
Po drodze obija się o innych ludzi. Niektórzy popychają go, przeklinając.
Po chwili czuje powiew powietrza. Łatwiej mu
złapać oddech – nie dusi go już pył lub dym – cokolwiek to jest. Jednak nieznośny zapach wciąż
czuje. Oddala się od budynku laboratorium i siada
na trawie. Zieleń. Powoli wraca do niego świadomość. Co się stało? Rozgląda się dookoła. Z budynku, w którym siedzibę miała Północna Grupa
Badań i Rozwoju unosi się bardzo szeroka smuga czarnego dymu. Część budynku odpadła i jej
gruzy leżą na dachu laboratorium, które bezpośrednio przylegało do biurowca. Ze wschodniej
części laboratorium także unosi się dym. Pewnie
było spięcie elektryki i wybuchł pożar – myśli
Joren. Ból w prawej ręce – Joren spogląda na nią
i widzi, że krew spływa z rany na przedramieniu
po palcach i spada na ziemię jak krople rzęsistego deszczu. Odruchowo zakrywa ranę dłonią lewej ręki. Koszula. Zdejmuje ją i zawiązuje
powyżej przecięcia skóry i mięśni. Wtem słyszy
kolejny huk. Spogląda w tamtą stronę. Tennka
– luksusowa dzielnica miasta. Bije stamtąd czerwona łuna i bardzo szybko pojawia się olbrzymi
obłok dymu.
- Co to jest!? Co to jest!? Atak! – przebiega
obok niego krzyczący z podniesionymi w górę
ramionami augh Uberheimel.
Trzeci huk, tym razem bardzo blisko. Kilkanaście metrów od Jorena. Znów pisk w uszach.
W twarz uderzają go kawałki ziemi. Upada i zasypują go grudy piasku. Tu nie ma budynku –
myśli – dlaczego celują w teren, na którym nie
ma żadnych obiektów, to tylko trawnik. Nagle
sobie przypomina. Rurociąg. Pod ziemią biegnie
system odprowadzania odpadów z laboratorium.
To one eksplodowały. Chemiczna mieszanka
trafia do olbrzymich zbiorników usytuowanych
nieopodal, gdzie się ją utylizuje. Jest łatwopalna.
Joren otrzepuje się z ziemi i zaczyna biec. Pędzi
ile sił w nogach.
- W stronę centrum! W stronę centrum! –
krzyczy do mijanych osób.
Po dwóch minutach biegu słyszy kolejny –
czwarty huk. Na sekundę przystaje i spogląda
68
za siebie – w kierunku chemicznych zbiorników.
Żółta chmura dymu. Bogowie! – myśli – Geri,
Jevel! Nie oglądając się już na nic puszcza się
pędem w stronę domu.
VII
Gersimi przewijała córkę, kiedy usłyszała potężny huk od wschodniej strony miasta. Natychmiast wyjrzała przez okno. Zobaczyła, że niebo
już nie jest błękitne, lecz ciemnożółte. Włączyła
projektor.
-…ewakuację mieszkańców poza obręb miasta – zdążyła usłyszeć drugą część wypowiedzi
spikera, stojącego przed szybą w jakimś wysoko
położonym pokoju gmachu stacji nadawczej. Obraz w projektorze na przemian pokazywał jego
twarz i to, co widać było za oknem – roztrzaskany dach laboratorium, dym i przedostające się
przez niego gdzieniegdzie języki ognia.
Zbladła.
– Powtarzam – jakby przez tysiąc włókien
dźwiękoszczelnych dochodził do niej głos spikera
– Mer Miasta ogłosił pierwszy stopień zagrożenia dla ludności Lorent. Zarządzono ewakuację.
Konwoje poduszkowców rozstawiane są na placu
Bohaterów Jaru Uffheim. Uprasza się wszystkich,
którzy są w stanie samodzielnie wydostać się
z Miasta o niekorzystanie z dróg Othus i Thon,
które zarezerwowano dla konwoju kryzysowego.
Pozostałe drogi – Suno, Hot, Thsew i Et z pewnością umożliwiają bezproblemową ewakuację
miasta. Proszę nie ignorować tego komunikatu!
Lorent zostało zaatakowane! Służby miejskie nie
podają jednak żadnych informacji o napastnikach. Atak skierowany był na siedzibę Północnej
Grupy Badań i Rozwoju i mieszczące się przy
niej Laboratorium Innowacyjności. Uszkodzeniu uległy silosy służące do utylizacji odpadów
z laboratorium, przez co do atmosfery prawdopodobnie przedostały się szkodliwe substancje
chemiczne. Ponadto, jak oświadczył Główny
Lekarz Miasta, istnieje ryzyko skażenia wirusowego lub bakteriologicznego, gdyż całkowitemu
zawaleniu uległa ta część laboratorium, w której
prowadzono prace nad szczepionkami. Możliwe
jest więc przedostanie się do środowiska szkodli-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Gevahra
wych drobnoustrojów. Kierownictwo Północnej
Grupy Badań i Rozwoju odmówiło komentarza
co do typów bakterii i wirusów przechowywanych w laboratorium.
Gersimi sparaliżowała myśl o tym, że gdzieś
w środku tego piekła prawdopodobnie znajdował się jej mąż. Musiała dokonać wyboru między
nadzieją, że w jakiś cudowny sposób uda jej się
uciec z zatrutego miasta razem z Jorenem, a świadomością, że zrobiła wszystko, by zapewnić Jevel
bezpieczeństwo, między miłością do męża, a miłością do dziecka.
Mimo rozdzierającego serce bólu – doskonale wiedziała, że w pierwszej kolejności musi
ratować Jevel. Kwadrans po tym, jak usłyszała
komunikat biegła w kierunku placu Bohaterów
Jaru Uffheim.
VIII
Joren nie był w stanie złapać tchu – zatrzymał
się i ciężko oddychając szedł w stronę swojego
domu. To, co widział po drodze przypominało
mu „Pożogę w Ochgis” – słynny obraz Vahgara – krasnoludzkiego malarza, który pół wieku
po złupieniu przez zeteryjczyków tytułowej stolicy Podziemnego Królestwa uwiecznił na płót-
nie sceny, które zapamiętał – sam był jednym
z niewielu ocalałych. Obraz przedstawiał tłumy
krasnoludów próbujących dostać się do jednego z korytarzy łączących podziemne państwo
ze światem zewnętrznym. Były one dość wąskie
– nie mogły pomieścić więcej niż pięćdziesiąt
osób, co w odniesieniu do kilkudziesięciotysięcznej populacji miasta było zdecydowanie niewystarczające – przynajmniej w sytuacjach kryzysowych. W konsekwencji, plac znajdujący się tuż
przed pasażami wypełniony był po brzegi krasnoludami dźwigającymi swoje drogocenne zawiniątka, a bramy do pasaży stały się miejscami
okrutnej walki. Podobnie teraz ulice Lorent wypełnione były przez uciekających z miasta i walczących ze sobą mieszkańców, a drogi dla pojazdów były nieprzejezdne. Z pewnością ten, kto
zdecydował się na ewakuację za pomocą poduszkowca był tym, który z miasta wydostał się jako
jeden z ostatnich. Joren uśmiechnął się kwaśno
na wspomnienie o tym, że tego dnia skorzystał
z komunikacji masowej.
Rana na przedramieniu dokuczała mu coraz bardziej. Ból zaczął promieniować do barku, a koszula, której użył do zatamowania krwi
była już całkowicie nią przesiąknięta. Mimo to,
kiedy tylko odzyskiwał siły zaczynał biec, by jak
najszybciej dotrzeć do Gersimi. Częstokroć był
Piotr Szot
QFANT.PL - numer 7/10
69
POLECANKI
opowiadanie
Artur Rakowski
zmuszony wybierać drogę okrężną, lub korzystać z bocznych uliczek, gdyż przemieszczanie
się głównymi ulicami miasta oznaczało utknięcie
w tłumie ludzi.
Do głównej arterii miasta – ulicy Thon, wzdłuż
której – w szeregu – stali żołnierze, dotarł po godzinie. Po trasie kursowały wojskowe poduszkowce ewakuujące ludność z placu Bohaterów
Jaru Uffheim. Punkt ulicy, w którym się znalazł,
oddalony był o dwie przecznice od jego domu.
Skierował się w tę stronę. Wyobraźnia sprawiła, że biegł dłużej i szybciej niż wcześniej. Przed
oczami stanął mu obraz Gersimi z Jevel na rękach tkwiącej gdzieś w tłumie. W sercu pojawił się lęk, że nie uda jej się wydostać z miasta,
a co za tym idzie grozi im zatrucie czymkolwiek,
co jest w powietrzu nad miastem.
Poruszał się niczym robot - przestał odczuwać
ból w nogach i w zranionej ręce oraz duszność
w płucach. Ruchy miał jednostajne i miarowe.
„Tak z pewnością funkcjonowałby efekt Gevahra” – pomyślał i zaśmiał się sam do siebie. Po kilku minutach biegu zrobiło mu się ciemno przed
oczami. Przystanął. Dostał zawrotów głowy,
a gdy otworzył oczy widział tylko ciemne plamki.
Nagle poczuł się jak na statku rozbujanym olbrzymimi masami wody – co chwilę przyciągany
do desek pokładu – raz w przód, raz w tył, raz
w lewo i raz w prawo. W końcu upadł i zrobiło
się już zupełnie ciemno.
IX
Ostry ból – najpierw w lewej ręce, następnie
w całym ciele – przywrócił Jorenowi świadomość. Poderwał się gwałtownie, lecz pasy, które
oplatały mu ciało i przypinały go do łóżka nie pozwoliły mu się unieść. Ból był nie do zniesienia.
W myślach, które wtedy były jedynie tłem dla fizycznego cierpienia, Joren zadawał sobie pytanie
co właściwie czuje? Kłucie, rozrywanie, palenie?
Nie był w stanie tego określić. Wiedział tylko, że
dotyka to każdego organu jego ciała. Między którymś z kolei krzykiem, w wyobraźni błysnął mu
obraz kwasu krążącego w żyłach zamiast krwi,
albo jakichś mikroskopijnych, ostrych metalowych przedmiotów. Rozejrzał się dookoła. Gersimi z Jevel na rękach rozmawiała z krasnoludem
70
w białym kaftanie. Była wyraźnie zdenerwowana.
Po chwili ożywionej dyskusji pochyliła się nad
mikroskopem, a gdy odsunęła już głowę od okularu usiadła i wtedy dopiero spojrzała na Jorena.
Twarz wykrzywiła jej się w bolesnym grymasie,
a z oczu popłynęły łzy. Podeszła do niego i pochyliła się nad nim.
- Kocham cię - wyszeptała, łkając.
- Geri...- Joren nie mógł wydobyć głosu z gardła – Co się... – kolejny spazm bólu wstrząsnął
jego ciałem.
- Nie rozumiem tego, nie rozumiem! – objęła
lewą ręką jego głowę i zaczęła go całować. Nie
odwzajemnił jednak pocałunków. Ból pozbawił
go przytomności.
X
Pierwszym obrazem, który ukazał się Jorenowi, gdy otworzył oczy była brodata twarz doktora. Przyglądał mu się i kiwał głową.
- Boli? – zapytał.
- Nie – odparł niepewnie Joren.
Twarz doktora obniżyła pułap o pół metra.
Krasnolud zszedł z podwyższenia i zabrał jakiś
przyrząd ze stołu. Podszedł do Jorena i przystawił mu urządzenie do skóry na ramieniu.
- A teraz?
- Nie boli.
- Niech pan spojrzy.
Joren zwrócił wzrok w kierunku ramienia.
Wzdrygnął się widząc jak dziwne obłe ostrze
z czerwonymi krawędziami uciska jego skórę
i odruchowo się odsunął.
- Spokojnie – powiedział doktor – to jest termokauter – nóż diatermiczny. Służy do przecinania tkanki. Dzięki wysokiej temperaturze zasklepia ranę i zapobiega nadmiernej utracie krwi.
Jak pan widzi – pana tym nie zoperujemy.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Gevahra
Istotnie, w miejscu, w którym nóż zetknął się
ze skórą nie było żadnego śladu. Widok ten wywołał w Jorenie głębokie przerażenie.
- Dlaczego nic nie czuję? Jestem sparaliżowany...?
- Jest pan w szoku. My wszyscy byliśmy. Lecz
to nie wszystko. Był pan w stanie krytycznym –
zaraził się pan wirusem... z laboratorium. W zasadzie to jego mutacją. Mutacją wirusa QA. Spokojnie! – doktor poklepał Jorena w ramię – jest
pan zdrowy.
- Sądzę, że posiada pan większą wiedzę ode
mnie w tej materii – doktor podał Jorenowi plik
kartek – Zdążyliśmy ustalić, że pracował pan nad
słynnym programem Północnej Grupy Badań
i Rozwoju. To są zdjęcia pana komórek – najpierw nabłonka.
- Kolejny cud – Joren uśmiechnął się kwaśno.
Nie potrafił zdobyć się na inną reakcję niż cynizm – ja jednak śnię. Doktorze, pana tu nie ma.
Joren spojrzał na siatkę nieregularnych, jasnoszarych okręgów, w których tkwiły ciemne
bryłki. W przestrzeniach między szarymi granicami ścian komórek wyraźnie widoczna była
gruba, czarna linia.
- Ostrzegam – Joren kontynuował – że jeśli
usłyszę kolejną szokującą informację to wybuchnę śmiechem.
- Pańskie neurony – powiedział doktor widząc, że Joren przechodzi do następnego obrazu ukazującego przypominające drzewa kształty.
„Drzewa” te miały bardzo rozbudowane korony.
O długich gałęziach.
Pierwszy obraz Joren doskonale znał. Podobnie wyglądały komórki, nad którymi pracowali
w ramach „Gevahra”. Jeśli chodzi o neurony –
znał ich budowę na tyle dobrze, by zorientować
się, że te, które widać na zdjęciu miały nienaturalnie rozbudowane dendryty. Powrócił do zdjęcia komórki nabłonka. Nie mógł uwierzyć w to,
na co patrzył. W głowie pojawiało mu się tysiące
pytań, lecz żadnej odpowiedzi.
- Doktorze – odezwał się po dłuższej zadumie
– ta czarna linia... To mithril?
- Nie - odparł krasnolud.
Joren aż poderwał się z łóżka.
- Wykonaliśmy analizę tej substancji. Cząsteczki, z których się składa przypominają regularne
ośmiościany. Jednak nikt z nas nigdy z czymś podobnym się nie spotkał.
- Czy ja śnię? – wyszeptał Joren.
Przez gęstwinę brody widać było, że krasnolud się uśmiechnął.
- Wyjdzie panu na zdrowie. Wie pan czym są
cytokiny?
- Nie wiem.
- Mówiąc najbardziej oględnie, to cząsteczki
stymulujące reakcję odpornościową komórek.
Mówiąc obrazowo natomiast – jest to paliwo dla
układu odpornościowego. Tworzą swoistą sieć
cząsteczkową o niezwykle skomplikowanym
działaniu. Dopuszczalne możliwości oddziaływań miedzy cytokinami a innymi komórkami
oraz między samymi cytokinami są praktycznie
nie do zbadania. Nauka odkryła i zastosowała
jedynie niewielki ułamek procenta tych relacji, a u pana... – zaobserwowano niewiarygodną
wręcz ilość tych cząsteczek – dokończył cynicznie Joren.
- Myli się pan – doktor znów się uśmiechnął –
Pana organizm nie produkuje więcej cytokin niż
inne. Niewiarygodne jest natomiast to, że nauka
w ogóle nie zna cytokin, które u pana zaobserwowano.
- Nie rozumiem....
- Cytokiny dzieli się na określone typy. Każdy z nich odpowiada za inną reakcję obronną
organizmu. Przykładowo, znanych jest około
dwadzieścia pięć wytwarzanych przez limfocyty
QFANT.PL - numer 7/10
71
POLECANKI
opowiadanie
Artur Rakowski
cytokin, które - mówiąc najogólniej – odpowiadają za wszystko, co jest związane ze stanami
zapalnymi. Istnieje też określona liczba innych
cytokin wytwarzanych przez inne komórki. Niektóre z nich determinują proces krwiotworzenia,
a inne skład szpiku kostnego.
Te cytokiny, które wytwarza pana organizm
są dla nas całkowitą tajemnicą. Nie wiemy, które
komórki je wytwarzają, ani za co one odpowiadają.
Przez chwilę zapanowała cisza. Joren wciąż
miał wrażenie, że śni. Bo przecież czym może
być historia o człowieku, który człowiekiem już
nie jest? Który człowiekiem być nie może, gdyż
nieludzko funkcjonuje jego organizm. Czym innym, jak nie snem?
Krasnolud zauważył konsternację pacjenta.
- Początkowo – powiedział – również nie mogliśmy w to wszystko uwierzyć. Minęło jednak
sporo czasu i przywykliśmy do świadomości, że
mamy do czynienia z cudem. Inaczej tego traktować nie można. Trzeba to jednak poznać i zbadać. Być może pana organizm stanowi jakiś przełom w stanie medycyny.
- Minęło sporo czasu? – Joren zacytował doktora.
- Tak. Cztery miesiące. Był pan w śpiączce.
- Gdzie jest moja żona? Gdzie my w ogóle jesteśmy? Co się stało w laboratorium? – pytał dalej Joren. Miał bladą twarz.
- Pani Aihanoor jest tutaj z nami. W tym budynku. Znajdujemy się w schronie magistratu –
pod starą fabryką. Tutaj rezydują teraz władze
Lorent, z merem włącznie. To prawdziwe szczęście, że czoło konwoju ewakuacyjnego przejeżdżało akurat na tym odcinku ulicy, przy którym
pan stracił przytomność. Mer nie mógł pozostać
obojętny na wołanie o pomoc pańskiej żony.
- Kiedy się z nią zobaczę?
- Już wkrótce – uśmiechnął się doktor.
72
XI
Wykłady z historii nie są moją rolą. Większą
wiedzę w tym zakresie posiadają – mimo Katastrofy – uczeni i badacze kronik z Arhendoub.
Niemniej, jeśli już zgromadziłem przed sobą
tak znaczny tłum słuchaczy, przypomnę Wam
o kimś.
Stara Era była czasem pożogi i cierpienia. Pokój i dobrobyt ustał wraz z inwazją, którą przeprowadziła armia Księstwa Zeterii na ziemie
Achamanu i podziemia Ochgis. Atak był niespodziewany i bardzo skuteczny. W krótkim czasie
zeteryjczycy zajęli najważniejsze ludzkie i krasnoludzkie twierdze, zatrzymując swoją ofensywę
na granicy Eriadoru – ziemi elfów.
Wśród historyków nie ma zgodnego przekonania o motywach, którymi kierował się książę
Reltich podejmując decyzję o inwazji na ziemie
Sojuszu Ludzi i Krasnoludów.
Według niektórych powodował się chęcią
zwykłej grabieży i wzbogacenia, a według innych, przyczyny ataku związane były z tzw. Czarną Doktryną, która do Księstwa Zeteryjskiego
napływała z południa od dobrych kilkudziesięciu
lat. Miała ona przeniknąć do najbliższego środowiska księcia, a z czasem i do niego samego.
Istotnie, zachowały się z tamtych czasów zapiski
o rytuałach, które na kilka lat przed inwazją, zaczęto odprawiać w księstwie. Wspominają one
o ofiarach i o modlitwach do dziwnych bóstw.
Lecz czy są autentyczne?
A jeśli są, to czy rzeczywiście świadczą o tym,
że książę był wyznawcą Czarnej Doktryny? Faktem jest, że tego typu ruch istniał, lecz nikt nie
jest w stanie stwierdzić, czy dotarł aż do środowiska dworu książęcego.
Zarówno sam przebieg inwazji, jak i późniejsze stuletnie panowanie Cesarza Relticha i jego
następców na ziemiach królestwa Achamanu
oraz w Podziemiach Ochgis cechowały się wyjątkowym okrucieństwem. W czasie najazdu nie
szczędzono nikogo, ani kobiet, ani dzieci, ani
starców. Po przejęciu kontroli na zdobytych te-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Gevahra
renach proklamowano powstanie Cesarstwa Zeterii, miasta i osady zaludniono zeteryjczykami,
a dotychczasowych mieszkańców wysyłano bądź
do krasnoludzkich kopalni, bądź do specjalnie
tworzonych, wokół największych miast, osiedli,
gdzie żyli w ubóstwie i w ciągłej obawie o własne
życie. Nie mieli bowiem żadnych praw ani nikogo, kto by ich chronił.
Cesarz nie miał jednak odwagi powiększyć imperium o tereny należące do elfów – na wschód
od Gór. Wolał utrzymywać z nimi zimne, choć
niewrogie stosunki. Same elfy, w obawie o własną suwerenność, również nie dążyły do wojny
z cesarstwem, choć Rada Szczepów nie raz apelowała do cesarza o łagodniejsze traktowanie
podwładnych.
Najbardziej mroczny okres zeteryjskiej okupacji przypada na czas panowania cesarza Oflada
II, następcy Relticha.
Nie będę opisywał okrucieństw, których dopuszczali się zeteryjczycy. Wystarczy, jeśli powiem, że większej rzezi w swej historii świat
wcześniej nie widział.
Po 5 latach panowania Oflada II, okupowane
tereny na wschód od Rzeki Xiun zostały całkowicie zasiedlone przez przybyszy z południa. Swoją
drogą, zastanawiające jest, czy mieli świadomość
tego, że opuścili swoje przybytki, by zamieszkać
na cmentarzysku. Ofiary okupacji bowiem, chowane były gdzie popadło. A ziemia była potem
bardzo płodna...
Ale do rzeczy!
Cesarstwo zeteryjskie okupowało podbite
ziemie ponad sto lat, sto siedemnaście – gwoli
ścisłości. Jego upadek był tak nagły, co niewiarygodny. W roku 1590 III Ery ziemie Achamanu
obiegła wieść, o tajemniczej postaci, wędrującej
od miasta do miasta, od wioski do wioski. Plotce tej towarzyszył strach, bowiem szlak owego
wędrowca znaczyła śmierć. Siedlisko, które odwiedził pozostawiał martwe. Mówiono, że roznosi nieznaną zarazę, że gdziekolwiek się pojawia
obserwuje się nadzwyczajną aktywność wszelakiego robactwa – much w szczególności. Cesarz
niejednokrotnie wyznaczał nagrodę za głowę
wędrowca bądź wręcz wysyłał wojsko w miejsce,
w którym według donosu on się znajdował. Oddziały nigdy nie wracały, a najemnicy, owszem,
dostarczali głowę wędrowca, lecz jak się okazywało – niewłaściwego.
I tak po roku, w którym śmierć zebrała żniwo
w całej wschodniej Zeterii, na dworze w Erefit,
byłej stolicy Królestwa Achamanu, pojawiła się
dziwna choroba. Mieszkańcy miasta początkowo
odczuwali dreszcze i mieli wysoką gorączkę. Następnie na ich ciałach pojawiły się rany. Niektórym czerniały dłonie i stopy. Innym doskwierał
ostry kaszel i mieli problemy z oddychaniem.
Powtarzam tutaj słowa Ducwina kronikarza.
W ciągu miesiąca miasto wymarło, a wędrowiec ruszył na zachód. Tak zakończyła się III Era
i tak upadło Cesarstwo Zeteryjskie.
Nie ustalono, kim był ów człowiek. I czy był
to człowiek. Kiedy dotarł do zachodniego wybrzeża, wieść o nim zanikła. Mówiono, że wkroczył
w wody morza i już nigdy go nie widziano. Choroba, którą roznosił, nie pojawiła się nigdy więcej.
XII
Joren nie zobaczył Gersimi i Jevel ani wkrótce, ani nawet jakiś czas później. Nie wpuszczano
do sali nikogo poza doktorem, który powiedział,
że w sprawie Jorena „zmieniono zdanie”. Nie
myślcie, że potulnie znosił niewolę. Kilkakrotnie zaatakował doktora i zniszczył wyposażenie
w pomieszczeniu. Nie mogło się to skończyć inaczej niż ponownym przytwierdzeniem go pasami
do łóżka.
Doktor zachowywał tę samą uprzejmość
i przyjazne nastawienie, co podczas ich pierwszej
rozmowy. Zdawał się nie zauważać, że Joren jest
uwięziony. Powtarzał, że konieczne jest dogłębne
poznanie fenomenu, który pojawił się w ciele Jorena - że będzie to pomocne przy leczeniu zarazy
w Lorent. Co jakiś czas pobierał komórki Jorena,
a to krew, a to naskórek i inne. Niektóre z badań
nie ujawniały żadnych rewelacji. Kilka jednak
przyniosło zaskakujące rezultaty np. obecność
elektrolitów w płynie rdzeniowo-kręgowym.
QFANT.PL - numer 7/10
73
POLECANKI
opowiadanie
Artur Rakowski
Joren bardzo źle znosił uwięzienie. Mógł zrozumieć, że dla dobra ogółu koniecznym jest
przeprowadzenie badań jego organizmu. Lecz
dlaczego nie pozwolono mu zobaczyć się z rodziną? Wtedy znoszenie tego wszystkiego byłoby
łatwiejsze. Po tygodniach wściekłości, krzyków
i próśb nadeszło zrezygnowanie. Joren cierpiał.
Niemożność ujrzenia Gersimi, wsłuchania się
w jej głos, obserwowania grymasów jej twarzy,
niemożność ucałowania Jevel wreszcie sprawiała,
że serce rozdzierał mu ból. Pragnął wyskoczyć
ze swego ciała i duchem, jakimś cudem przedostać się do niej. Odczuwał także przerażenie, że
coś może pójść nie tak, że ten koszmar się nigdy
nie skończy.
Na pewnym etapie badań doktor zaczął podawać Jorenowi wirusy. Mówiąc wprost, zarażano
go różnymi typami chorób, aby jego organizm
je zwalczył. Tak więc do cierpienia duszy dodano ból fizyczny. Joren odczuwał wszelkie objawy każdej z podanych chorób. Przez kilka dni
– dopóki choroba nie ustąpiła. Podobnie robiono
z wszelakimi szkodliwymi środkami. Joren wychodził zwycięsko z potyczek nie tylko z szczepami bakterii czy wirusów ale i z truciznami.
To wszystko bardzo osłabiło jego organizm niezwykle odporny i wytrzymały, lecz w zakresie
normalnego funkcjonowania, witalności i energii
– nie różniący się od innych.
Po kolejnych kilku tygodniach tego typu badań Joren był skrajnie wycieńczony. Brakowało mu siły, by mówić, a tęsknota sprawiała, że
i tak nie miał na to ochoty. Jedynie gdzieś w głębi świadomości zadawał sobie pytanie kim są ci,
którzy zdolni są do zadawania takiego cierpienia
– nawet w imię nauki?
To pytanie wróciło, gdy Joren odzyskał siły.
Doktor zakończył testowanie toksyn i chorób
na jego organizmie.
XIII
Jest zima 3157 roku. Grudzień. Niemal rok
wcześniej w laboratorium miała miejsce katastrofa. Oczy Jorena są rozbiegane. W głowie –
74
gonitwa myśli. Język zwilża spierzchnięte usta.
Resztki paznokci przejeżdżają po piekącej skórze
twarzy. Odczuwa swędzenie w stawach i walczy
z nim mocno prostując ręce i nogi.
Wchodzi doktor. Niesie codzienną dawkę leków, obiad i jakieś kartki – z pewnością kolejne
wyniki badań. Spodziewa się spokojnej rozmowy
na ich temat. Kładzie tacę na stoliku, znajdującym się obok łóżka. Powoli luzuje klamry pasów
unieruchamiających Jorena. Sięga po strzykawkę. Jego dłoń nie dociera do celu. Zamiast tego
ląduje na podłodze razem z resztą ciała przygniecionego przez Jorena. Ten podnosi głowę i tors,
rękoma mocno trzymając ramiona doktora.
Kolanem przygniata łokieć krasnoluda, a wolną
ręką podnosi ze stolika strzykawkę. Po chwili
igła znajduje się kilka centymetrów od lewego
oka doktora.
Słychać trzask siłą otwartych drzwi. Do pokoju wbiega dwóch strażników. W dłoniach trzymają miotacze plazmy. Zaczynają celować w Jorena.
Ten błyskawicznie wstaje, podnosząc krasnoluda
i zasłaniając się jego ciałem rusza w kierunku
strażników, którzy zaczynają się cofać. Jeden
z nich oddaje strzał w kierunku stóp Jorena. Ten
nieludzko szybko odskakuje w bok, by po chwili ogromnym susem naprzeć na obu strażników,
wykorzystując w tym celu ciało krasnoluda. Joren słyszy odgłos strzału oddanego przez jednego ze strażników. Wszyscy upadają na ziemię.
Joren podnosi się i mija próg drzwi – kątem oka
dostrzega czarną dziurę w boku doktora. Biegnie ciemnym korytarzem - tak szybko, jak tylko może. Dociera do stalowych drzwi. Są uchylone – z pewnością to pokój doktora. Wchodzi
do środka i zamyka drzwi – mechaniczny zamek
automatycznie się zatrzaskuje. Joren podchodzi
do projektora znajdującego się na małym stoliku
w rogu pomieszczenia. Dotyka palcami ekranu,
na którym pojawiają się obrazy obiektów przypominających niegdyś używane do przechowywania dokumentów teczki. Delikatnymi ruchami
palców otwiera jedną po drugiej i wyjmuje z nich
zapisane arkusze.
(...) – Frizen Eragnu - nieznany szczep QA –
zmarł (...) – czyta – (...).
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Artur Rakowski
POLECANKI
opowiadanie
- Mykey Yoz - nieznany szczep QA - zmarł.
- Shalina Nurk - zatrucie fensogesą - zmarła.
- Zaff Mudungu - wirus czarnej fryzji - sparaliżowany.
- Nevana Pagli - bryza iruleńska - wyleczona przebywa w schronie nr 5.
- Cedam Davve - nieznany szczep QA - śpiączka - prace nad DNA.
- Quatro Siulx - zatrucie fensogesą - podawane
nieznane cytokiny - przebywa w schronie nr 4
(...).
Strażnicy docierają do zamkniętych drzwi.
Słychać huk uderzeń. Chwila ciszy. Joren nerwowo przegląda kolejne teczki – coraz szybciej
i coraz mniej dokładnie.
(...) - Joren Aihanoor - nieznany szczep QA zdrowy - nie stosowano żadnej terapii - sugerowane dalsze badania.
- Zemeth Cookey - zatrucie unsofesą - wyleczony.
- Jevel Aihanoor - nieznany szczep QA - zmarła (...).
Joren czyta dalej:
(...)
- Lirian Aurum - zakażenie bakterią Rmyvorm
- wyleczona.
- Gersimi - (...).
„Jevel Aihanoor – zmarła” przelatuje mu przez
myśl. Tępo wpatruje się w imię swojej ukochanej żony, lecz nic nie widzi. Przed oczami ma
obraz córki. Słyszy swój własny głos: „zmarła”.
„Zmarła” – myśli. Ból. Stokroć silniejszy niż jakiekolwiek z cierpień doznanych w czasie niemal
rocznej niewoli. Informacja wynikająca z notatek
doktora dociera do niego wraz z pulsującymi
ukłuciami świadomości.
76
- Gersimi Aihanoor – czyta na głos – nieznany
szczep QA – płacz dławi mu gardło. Uderza głową w ekran projektora. Jeden raz. Drugi. Trzeci.
Krystaliczne tworzywo pęka.
- Zmarła!
Coraz mocniej uderza głową w projektor. Obraz teczek już dawno zniknął.
- Zmarła!
Tworzywo ekranu jest całkowicie wykruszone. Obwody i układy scalone wnętrza projektora
również zniszczone. Na skórze czoła nie pojawia
się żadne zadrapanie.
- Zmarła!
Wykrzyczane słowo zamienia się w łkanie.
Joren z całych sił przyciska resztki projektora
do twarzy. Pragnie jedynie bólu. Jak największego bólu, tego fizycznego. Może stłumi żal, który czuje w sercu. Ostre pozostałości po powłoce ekranu coraz mocniej uciskają skórę. Jednak
sprawiają zbyt mały ból. I żadnych ran.
Drzwi ustępują i dwaj strażnicy wpadają do pokoju doktora. Nie używają broni. Nie ma potrzeby. Przed sobą widzą zniszczonego człowieka.
Płaczącego, czy – aby opisać rzecz dokładniej –
wyjącego wręcz. Niczym ranne zwierzę. Twarz
zakryta jest pozostałością czegoś, co kiedyś było
projektorem.
Nagle ciało tego człowieka sztywnieje. Ramiona się prostują i zaczynają drgać. Przy twarzy
pojawia się błysk.
Do uszu strażników zaczyna dochodzić dziwny
dźwięk. Jakby syczenie. Podnoszą wzrok do góry.
Z małych otworów w suficie wydostaje się ledwo
dostrzegalny opar. Prawie przezroczysty. Schodzi coraz niżej. Dociera do nosa i ust. W gardle,
a następnie w płucach obaj zaczynają odczuwać
nieprzyjemne pieczenie. Coraz trudniej im się
oddycha. Zaczynają kaszleć. W końcu upadają
na ziemię.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Gevahra
i wychodzi ze schronu wraz z tym, co ze sobą
wnosi bądź wynosi.
XIII
W pierwszej kolejności Joren poczuł olbrzymie napięcie wszystkich mięśni twarzy,
a następnie innych części ciała, które po chwili wpadło w szalone drgawki. Doznał odczucia,
jakby każdy centymetr sześcienny jego ciała z olbrzymią siłą był przyciągany co chwilę w inną
stronę świata. Nastąpiło spięcie obwodów zniszczonego projektora. Przez ułamek sekundy,
gdzieś w głębi świadomości pojawiła się myśl
o tym, że przez ten rok niewoli nie przetestowano na nim porażenia elektrycznością. Był to również moment nadziei, że po upływie kolejnego
ułamka sekundy jego życie dobiegnie końca. Nadzieja okazała się płonną.
Zamiast słynnego, czarnego tunelu ze światłem na końcu Joren ujrzał oślepiający błysk. Następnie nie widział już nic. Jedynie czuł. I to w dodatku coś niepojętego i oczywistego zarazem.
Nagle jego możliwości przestały ograniczać
się jedynie do aktywności rąk, nóg, głowy i korpusu. W jednej chwili zyskał kilkaset, a może nawet tysiące nowych kończyn. Odniósł wrażenie,
jakby jego ciało przybrało niedający się określić
kształt. Jednak nadal mógł je kontrolować. Tak
jak każdy z Was chcąc wykonać krok do przodu, uruchamia mięśnie by tę wolę zrealizować,
a chcąc przegładzić ręką włosy – czyni to, tak
Joren był zdolny panować nad nowymi częściami jego ciała. Wystarczyła myśl, czy wręcz przebłysk woli. I było to tak naturalne, jak wcześniej
zwykły uśmiech, czy mrugnięcie okiem.
Jakimś cudem zmiany w jego organizmie spowodowały, że mógł kontrolować wszelkie urządzenia w budynku – po tym, kiedy „połączył” się
z nim w sposób, który komuś innemu przyniósłby śmierć. Nie rozumiał przyczyny tego zjawiska, lecz sam mechanizm jego działania zaczynał
pojmować. Oto impuls elektryczny pochodzący
z zewnątrz w zetknięciu ze zmodyfikowaną tkanką jego ciała nie wywołuje porażenia, czy jej spalenia. Komórki Jorena uległy modyfikacji, która
znacznie zwiększyła normę akceptowanego przez
organizm przekazu elektrycznego. Zamiast wywołać negatywny efekt, impuls dociera do mózgu
Jorena przekazując informację o całym systemie
urządzeń i mechanizmów funkcjonujących w budynku schronu. Podobnie rzecz się ma z impulsami przekazującymi wolę Jorena do tego systemu i stąd możliwość kontroli wszystkiego, co się
w nim znajduje. Tak, Joren rozumiał to wszystko.
Tylko dlaczego? I jak? Skąd te zmiany w jego
organizmie?
Pytania i euforia wywołana nowymi nieprawdopodobnymi możliwościami spowodowały, że
zapomniał o tragedii, która go spotkała. Jednak
jej świadomość szybko wróciła, a wraz z nią cierpienie i wściekłość.
Instynktownie – nie do końca wiedząc, w jaki
sposób to zrobił – dostał się do bazy danych systemu. Dział: audycje informacyjne. Kategoria: archiwum.
W jednym momencie wyłączył wszystkie
projektory w budynku. Po chwili je włączył,
lecz tylko na moment. Następnie zgasił światło
we wszystkich pomieszczeniach w schronie nr 3.
„Chwileczkę, tam są pacjenci”. Lampy znów zaczęły działać.
Przed oczami ukazał mu się obraz elfa
w schludnym, czarnym kombinezonie, z nienagannie uczesanymi brązowymi włosami. Przed
oczami? Nie. Powinienem raczej powiedzieć:
gdzieś w umyśle. Obraz ten był jakby snem, czy
też po prostu wyobrażeniem. Elf stał w jakimś
wysoko położonym pomieszczeniu, tuż przy płonącym laboratorium.
Dezaktywował skanery przy włazach do schronu. Oczami czujników optycznych widział jak
zdezorientowani strażnicy zaczynają majstrować
przy dwumetrowych ekranach, które w normalnych warunkach rejestrują każdego, kto wchodzi
- Powtarzam – mówił – Mer Miasta ogłosił
pierwszy stopień zagrożenia dla ludności Lorent.
Zarządzono ewakuację. Konwoje poduszkowców
rozstawiane są na placu Bohaterów Jaru Uffheim.
Uprasza się wszystkich, którzy są w stanie samo-
QFANT.PL - numer 7/10
77
POLECANKI
opowiadanie
Artur Rakowski
dzielnie wydostać się z Miasta o nie korzystanie
z dróg Othus i Thon, które zarezerwowano dla
konwoju kryzysowego. Pozostałe drogi...
„Dalej”
- Północna Grupa Badań i Rozwoju wydała
oświadczenie – mówiła tym razem piękna brunetka – w którym przyznaje, że w laboratorium
przechowywała próbki między innymi wirusa
QA. Z pewnością zainfekowani zostali pracownicy laboratorium i osoby przebywające w chwili
zamachu w jego okolicy. W większości przypadków zarażona została także ich najbliższa rodzina. Służby medyczne rozpoczęły organizację
kwarantanny.
Następnie pojawił się obraz przysadzistego pół
elfa – pół krasnoluda.
- Miasto zostało całkowicie ewakuowane – mówił dziwnym, dźwięcznym głosem – mieszkańcy,
którym nie udało się wyjechać zostali zgromadzeni w punktach kwarantanny. Odseparowani
przez wojska państwowe i przebadani zostali
także ci, którzy wyjechali z miasta. Mer Lorent
wraz z administracją udał się do podziemnego
schronu skąd ma koordynować dalszą kwarantannę i podjąć próby przywrócenia normalności
w mieście.
- Nie ma chyba w całej Unii nikogo, kto nie
zastanawiałby się – mignął przez chwilę obraz
elegancko ubranego gnoma skrzeczącego do mikrofonu – kto stoi za zamachem na Lorent...
- W imieniu Komisji Rządzącej Trzech Królestw informuję – ukazał się obraz krasnoluda
w złotych szatach, z brodą i wąsami ozdobionymi kamieniami szlachetnymi – że za atak na Lorent odpowiada tzw. grupa „Gevdohot”. Myślę, że
wszyscy tutaj zgromadzeni dostrzegają powiązanie z programem naukowym od lat realizowanym przez Północną Grupę Badań i Rozwoju.
Tym wszystkim, którzy nie znają krasnoludzkiego języka, co po Katastrofie nie jest niczym
wyjątkowym, wyjaśniam, że nazwa owej tajemniczej grupy oznaczała po prostu „śmierć”.
78
Wracajmy do opowieści.
- Tym samym dementuję wszelkie plotki
o prowokacji ze strony Irulii - mówił krasnolud – Wspomniana przeze mnie grupa została
utworzona w lutym zeszłego roku przez dwoje
młodych ludzi - Arona Oktasana i Zelgę Tizen
oraz elfkę Kate Luhwik i w ciągu sześciu miesięcy zyskała kilkudziesięciu nowych członków.
Nie ma wątpliwości, że w początkowym okresie
jej funkcjonowanie skupiało się jedynie na przemyśle komercyjnym. Za niemałą ilość złota osoby te gotowe były zrobić wszystko. Ci z państwa,
którzy mieli nieprzyjemność widzieć audycję pod
tytułem „Hem Naksp” wiedzą o czym mówię.
W języku elfów – „weź mnie”. Podobno autorką nazwy audycji była Kate.
- Pod koniec zeszłego roku, w czasie jednej
z audycji pan Oktasan zapowiedział, że wkrótce
jego grupa dokona „czegoś wielkiego”. Wtedy
z resztą oficjalnie nadał swojej organizacji nazwę,
którą państwu przytoczyłem. Chyba nikt z nas nie
przypuszczał, że jego słowa odnoszą się do czegoś innego niż kolejnego wygłupu. Nie wdając
się w szczegóły – ładunki wybuchowe znajdowały się w jednym z poduszkowców znajdujących
się w podziemnym garażu laboratorium. W jaki
sposób wypełniony krygsalitem pojazd dostał
się do budynku? Tego nie wiem. Wyjaśniamy tę
sprawę. Jednocześnie, Kate Luhwik, zaparkowała
swój poduszkowiec – również pełen ładunków
wybuchowych – w garażu domostwa swoich rodziców w dzielnicy Tennka. Pozostała w nim aż
do końca.
W niby-śnie Jorena ukazała się pokiereszowana twarz. Płowe, jasne włosy, kilkudniowy zarost,
błędne spojrzenie i kpiący uśmiech. Pan Aron
Oktasan.
- Nie wiedzieliśmy, co dokładnie jest w laboratorium, ale byliśmy pewni, że zrobimy dym –
mówił nie przestając się uśmiechać ani na chwilę
– o to chodziło! I udało nam się! Rozwaliliśmy
to miasto. Uciekaliście z wiochy, aż się kurzyło!
- Znudziło nam się to – odpowiedział na pytanie o powód zamachu – nie mieliśmy już tutaj
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Gevahra
nic do roboty. Kate chciała upiec swoich starych.
Mówiła, że gaz z laboratorium to zbyt łagodny
sposób na śmierć. Ona od początku chciała puścić miasto z dymem, ale zrezygnowaliśmy z tego
pomysłu. Zbyt trudny do wykonania. Przynajmniej starych usmażyła.
Następne pytanie zagłuszył śmiech Oktasana.
Wszelkie obrazy i dźwięki zniknęły. Joren słyszał jedynie własne myśli.
„Wybacz mi, Geri! Jevel! Miłości mojego życia,
moje dziecko!”.
Nie mógł płakać - jego ciałem wstrząsały
drgawki. Łkał głosem duszy.
Wszystkie te uczucia, obrazy, dźwięki przeleciały przez jego umysł błyskawicznie. Potrzebowałem wiele czasu, aby je Wam opisać, lecz Joren doświadczył tego wszystkiego w jednym momencie.
Momentalnie uświadomił sobie także coś,
o czym zawsze wiedział, lecz na co nie zwracał
uwagi. Aż do teraz, kiedy zmuszony do tego został przez osobistą tragedię. Świat jest okrutny.
Lecz to nie wszystko. Świat jest skrzywiony, podobnie jak jego mieszkańcy.
„Jak to możliwe” – myślał – „że z prostych, naiwnych istot staliśmy się kimś, kto gardzi cnotą,
a hołubi zepsucie, że miast cenić życie, gardzimy
nim, gdyż nic nas już nie cieszy, że zabijamy, aby
pokonać nudę, że sami w końcu ośmielamy się
tworzyć nowe, sztuczne życie?”.
Wraz z tymi pytaniami do Jorena dotarła
świadomości niewinności. Swojej i jego rodziny. Świadomość świętokradztwa, którego dopuściła się owa grupa wyrostków. W imię czego?
Zabicia nudy? Cóż za absurd! Nie zdarzyłby się
kiedyś. Z pewnością nie! Nie było wówczas tylu
zepsutych ludzi. I nie mieli możliwości wpływania na innych – tworzenia armii bezmyślnych
istot podległych jedynie rozrywce. Nie mieli takiej technologii. Ona jest winna temu, że poziom
zepsucia niemal dogonił swym okrucieństwem
czasy Okupacji Zeteryjskiej.
W tym maglu gniewu, rozważań, rozpaczy
i pytań pojawiła się iskra spokoju oraz zrozumienia. Zabłysła wraz ze wspomnieniem historii
o upadku Cesarstwa Zeterii.
O ówczesnej epidemii.
Joren już wiedział, co należy dalej czynić.
W całym schronie zainstalowany był tzw. system Tens (po krasnoludzku: sieć) – układ wypełnionych trującym gazem szczelin znajdujących
się w ścianach wszystkich pomieszczeń w budynku. Był to relikt z czasów Kryzysu Iruliańskiego,
kiedy stolica ludzkich ziem, będąca jednocześnie
miastem portowym, znalazła się w bezpośrednim
zagrożeniu atakiem ze strony zamorskiej Irulii.
Jego przeznaczenie było dramatyczne – w przypadku opanowania schronu przez iruliańczyków,
Tens miał uśmiercić wszystkich – zarówno władze i wojsko Lorent, jak i wroga. Nie znalazł zastosowania aż do dnia, w którym uruchomił go
Joren.
XIV
Długo czekał, aż ponownie otworzy powieki.
Mimo że nie trzymano go w schronie w ciemnościach, to jednak jego oczy odzwyczaiły się
od światła słonecznego. Gdy już do niego przywykły, po raz pierwszy od ponad roku rozejrzał
się po Lorent.
Miasto było całkowicie puste. Panowała niczym niezmącona cisza. Jakże olbrzymia różnica
od tego zatłoczonego i pełnego zgiełku miejsca,
w którym oboje z Gersimi postanowili spędzić
życie. Jakże duże podobieństwo do jego stanu ducha - bez niej. Pustka.
Ruszył ulicą Thon. Był nagi - szpitalny kaftan
spłonął w kontakcie z prądem. Mijał witryny
sklepowe brutalnie pozbawione szyb. Gdzieniegdzie leżały przykryte śniegiem przeróżne sprzęty i akcesoria, upuszczone w pośpiechu przez
uciekających z Lorent mieszkańców – z pewnością nie byli to ich prawowici właściciele. Kilka razy ujrzał zamarznięte zwłoki. Niechybnie
ofiary wirusa QA. Nie było nikogo, kto zadbałby
o należyty pochówek.
QFANT.PL - numer 7/10
79
POLECANKI
opowiadanie
Artur Rakowski
Minął kilka przecznic, po czym skręcił w wąską, ciemną uliczkę, na końcu której znajdował
się szary, zaniedbany budynek. Skromna, rzekłbyś uboga, fasada z drobnymi zdobieniami. Nad
wejściem widniały święcące runy: Dos, Ankas,
Ekimenas i Iptivi – czworo zapomnianych Bogów, ukrytych w ciasnym zakamarku metropolii.
Zaginionych w odmętach technologii.
Joren pchnął uchylone drzwi. W środku panował półmrok. Gdzieniegdzie porozrzucane relikwie mieniły się w bladym świetle dnia docierającym do świątyni przez małe okna. Obszedł Salę
Modlitwy i usiadł przy ołtarzu.
„...I wierzymy w Cztery Żywioły i w tych, których zrodziły...” - jego wzrok spoczął na fragmencie modlitwy wyrytym w podstawie ołtarza
– „...którzy oczyścili świat z plugastwa topiąc je
w głębinach oceanów, którzy zachodnim wichrem uśmiercili okrucieństwo, którzy wzniecając pożogę uleczyli zepsutych, tych w końcu,
którzy wstrząsną podwalinami świata i na nowo
połączą nas z wszechświatem...”.
- ...A my będziemy oczekiwać w czystości...dokończył zachrypniętym szeptem.
Rozumiał już wszystko. Metamorfoza jego
ciała nagle znalazła swoje uzasadnienie. Śmierć
Gersimi i Jevel również.
Wiedział już co dalej powinien uczynić. Złożył
pokłon Czterem Żywiołom i zaczął się modlić.
XV
Na wschód od Lorent, zaraz za rzeką Cakotphan, znajdował się jeden z największych kompleksów wojskowych Unii - Hekaton. Po całym
kontynencie rozsiane były centra militarne –
główne ośrodki dowodzenia unijnych sił zbrojnych. Jeden z nich znajduje się także niedaleko
nas, tam na południe od Khullangel, za tymi
wzgórzami – jednak odradzam wszelkie wycieczki do tego miejsca. Ale wracając do rzeczy
– ośrodki te wyposażone były w głowice nuklearne, które zainstalowano tam po konflikcie
z Irulią. Miało to powstrzymać ofensywne zapędy
80
zamorskiego przeciwnika, który tego typu technologią nie dysponował.
Hekaton znajdował się w pewnej odległości
od Lorent, więc nie wymagał ewakuacji po zamachu na laboratorium, jednak kompleks został całkowicie odizolowany od świata. Wzmożono monitoring terenów otaczających ośrodek
i zwiększono częstotliwość patroli powietrznych.
Poza tym, jak na co dzień funkcjonowały skanery terenu. Nie było możliwości, aby ktoś niezauważony przedostał się w pobliże elektrycznego
ogrodzenia kompleksu.
12 grudnia 3157 roku, o godzinie 13:33 skaner
wykrył żywy organizm zbliżający się do Hekatonu z zachodu. Sensory optyczne ukazały nagiego
człowieka, niespiesznie kroczącego po śniegu.
Natychmiast skierowanych w jego stronę zostało
większość jednostek powietrznych.
Rozkazano mu się zatrzymać. Nie zareagował. Nie odpowiadał również na żadne wezwania.
Po pół godzinie bezskutecznych prób powstrzymania intruza ze sztabu głównego padł rozkaz,
by otwarto ogień. Strzelcy pokładowi nacisnęli
spusty. Rozległ się ogłuszający huk, a sylwetka
człowieka zniknęła na kilka sekund z oczu wojskowych. Ku ich zaskoczeniu, gdy opadł zielony
dym wzniecony eksplozjami ładunków plazmowych, znów się pojawiła. Człowiek podniósł się
i ponownie ruszył w stronę ogrodzenia Hekatonu. Powtórzono manewr – z tym samym skutkiem.
Ostatecznie postanowiono, że należy podjąć
próbę pochwycenia intruza. Wcześniej generał
wolał uniknąć tego rozwiązania z uwagi na ryzyko zakażenia żołnierzy. Jednak w obliczu niewiarygodnej bezsilności standardowych środków uznał, że nie ma innego wyjścia. Kilka chwil
po tym, jak Joren podjął marsz, ciężkie, żołnierskie buty skrzypnęły w śniegu. W tym samym
czasie z wahadłowca wystrzelono pocisk, który
w połowie drogi rozpostarł się w siatkę z obciążnikami umieszczonymi na jej krawędziach.
Pochwyciła ona jednak jedynie suchy kikut
martwego krzewu. Joren zaczął biec. Żołnierze
ruszyli za nim, jednak po kilku chwilach przystanęli i przyłożyli miotacze plazmy do ramion.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Gevahra
W ciężkim rynsztunku nie byli w stanie dogonić
kogoś, kto poruszał się w tak nieludzko szybkim
tempie. Oddali kilka serii strzałów.
Joren poczuł eksplozję plazmowego pocisku na swoim prawym barku kiedy znajdował
się kilkadziesiąt metrów od ogrodzenia Hekatonu. Chyba żadna broń nie była w stanie go
skrzywdzić. Jednak siła eksplozji uderzała w organy wewnętrzne, co z pewnością nie należało
do przyjemnych doznań. Prawdę mówiąc, to już
pierwszy atak z powietrza niemal doprowadził
go do utraty przytomności. Czuł rozdzierający
ból w niemal każdej części ciała. Upadł, a chłód
śniegu przyniósł mu nieznaczne ukojenie. Nie
na długo jednak. Gdy podniósł wzrok w kierunku nieba przez sekundę ujrzał jakby błyskawicznie przelatujący cień. Natychmiast po tym, górną
część jego ciała odrzuciło w tył, aż przywarł plecami do podłoża z siłą, która wywołała w nim
wyobrażenie przygniecenia przez ciężar ważący
setki ton. Żołnierze pozostali na pozycjach. Wahadłowce po raz kolejny podjęły ostrzał. Jeden
z pocisków trafił Jorena prosto w twarz. Przestał cokolwiek widzieć i słyszeć. Nie czuł już nic.
Mechanicznie, niczym maszynami, które tak łatwo kontrolował w schronie w Lorent, wsparł się
na ramionach i uniósł. Po chwili, zataczając się,
ruszył w kierunku ogrodzenia Hekatonu, wkładając w tę ostatnią próbę resztki sił. Jego ciałem
ponownie wstrząsnęła eksplozja pocisku plazmowego, która odrzuciła go kilka metrów do przodu, aż zatrzymał się na twardych prętach ogrodzenia. Po raz drugi – i ostatni zarazem – jego
ciałem wstrząsnęły konwulsje wywołane kontaktem z elektrycznością.
Kilka chwil po tym, ze wschodniej części
kompleksu dobiegł potężny hałas. Pozostawiając
po sobie smugi światła po szarym nieboskłonie
wędrowało kilka podłużnych kształtów. Wojskowi w Hekatonie zamarli. Pociski nuklearne zostały odpalone.
Epilog
W grudniowy dzień ostatniego roku Złotej
Ery, w godzinach popołudniowych, głowice nuklearne uderzyły w centra niemal wszystkich
największych metropolii Kontynentu. Uwagę ich
mieszkańców przykuł przerażający huk. Nie zdołali zastanowić się nad jego źródłem.
Detonacja ładunków atomowych momentalnie zamieniła w gruz wszelką infrastrukturę
miejską, a w popiół – mieszkańców miast. Fala
uderzeniowa w postaci kilkusetmetrowej ściany
ognia, pędzącej we wszystkich kierunkach z prędkością dźwięku, unicestwiła wszelką formę życia
w promieniu kilkuset, a może i tysięcy kilometrów. Nikt nie cierpiał. Nikt nie miał na to czasu.
W jednym momencie cywilizacja i jej osiągnięcia
przestały istnieć.
Chmura pyłów, którą utworzyły eksplozje
na ponad rok zakryła słońce. Nastała niekończąca się zima. Nawet dzisiaj, kiedy już możemy
obserwować zmiany pór roku skutki eksplozji są
dostrzegalne.
Umyślnie użyłem słowa „cywilizacja”. Żadna
z rakiet, ani nawet fala promieniowania nie dotarły do Gniazd Orków, górskich siedzib Yathów
czy Wielkich Bagien. Kataklizm ominął także
niektóre osady ludzkie, elfie i krasnoludzkie –
te oddalone od metropolii, a nawet mniejszych
miast. Życie ocalało. Najlepszym przykładem jesteście Wy, moi kochani.
Świat powoli się odradza, w brudzie i w pyle.
W radioaktywnym promieniowaniu. Pełen ruin
zamieszkałych przez mutacje zwierząt i ludzi.
Świadomych bądź nie. To przeminie. Kiedyś
wszystko na nowo rozkwitnie. I będą wśród tego
nasi potomkowie – czyści i świadomi obecności
Czterech Żywiołów.
Teraz naszym zadaniem jest przekazać Prawdę o tym, co się stało w Lorent. Joren Aihanoor
nie był szaleńcem ani zamachowcem. Nie był
bezdusznym niszczycielem świata. Jorena zrodziła Iptivi, bogini ognia, i on nam ogień przyniósł. Dokładnie, tak jak jest to zapisane. Jego
ciało nadal tam jest, w Strefie, do której nikt nie
śmie wkroczyć, a kto się odważy, ten nie wraca. Kiedyś zostanie odnalezione, a wówczas świat
uwierzy w słowa Wiary. W nasze słowa, kochani.
Wokół nas panuje szarość i smutek, lecz nasze
serca się radują. Bogowie ponownie dali nam
szansę na nowy początek. I my musimy tę Praw-
QFANT.PL - numer 7/10
81
POLECANKI
opowiadanie
Artur Rakowski
82
dę głosić, aby Wiara ponownie nie umarła. Aby
nienawiść i zepsucie nie triumfowały po raz kolejny. To ostatnia szansa.
Moja rola w tej historii dobiega końca. Jesteście
jednymi z moich ostatnich słuchaczy, a Khullangel moim ostatnim postojem. Przekazałem słowa
Prawdy tak, jak mogłem i tam, gdzie mogłem.
Mam nadzieję, że spiszecie je i przekażecie dalej, tak jak to robili wasi poprzednicy. Zbudujcie
świątynie. Kontynuujcie moją pracę. Zostałem
wybrany, by świadczyć o Iptivi i Jej łasce. Teraz
pora abym nareszcie spotkał się z Synem.
Artur Rakowski
Miejsce urodzenia,
wychowania i zamieszkania: Łódź. Skończyłem studia wyższe
na Uniwersytecie Łódzkim, kierunek: prawo.
Mimo dość praktycznego
wykształcenia
(i zatrudnienia) nigdy
nie przestanie fascynować mnie to, czego
w prawdziwym świecie nie spotkamy. I to zapewne popycha mnie do pisania. Człowiek
musi zachować równowagę:) Cenię nieszablonowość, oryginalność, niepowtarzalność.
Takiej literatury czy też – ogólnie rzecz ujmując – twórczości poszukuję i na miejscu
każdego autora taką starałbym się tworzyć.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Bartosz Szczygielski
POLECANKI
opowiadanie
Bartosz Szczygielski
LED2
Ekran od tygodni nie przejawiał żadnej aktywności. Nie pojawiały się na nim liczby, wykresy
ani nawet migające piksele. Nic, pustka. Było
tak od chwili uruchomienia programów skanujących otoczenie. Oprócz standardowych testów
zapuszczanych zaraz po wylądowaniu nie pojawiła się żadna informacja. Mogło to oznaczać dwie
rzeczy. Na planecie nie istniało życie albo coś się
zepsuło w stacji badawczej LED 2.
Trudno jednak uwierzyć w teorię, zgodnie
z którą maszyny za miliony dolarów przestały
funkcjonować. Przez kilkanaście lat były ulepszane, dopieszczane i modyfikowane, tak aby odnajdywały nawet najmniejsze formy życia. Tu jednak nie zdziałały nic, przynajmniej do tej pory.
Uporczywe, nasilające się z każdą chwilą
dźwięki wypełniały pomieszczenie. Robiło się coraz głośniej i chcąc nie chcąc, James musiał coś
z tym zrobić. Namacał w ciemności mały prostopadłościan, a na nim odpowiedni przycisk.
— Światło, poziom trzeci.
Łagodna poświata wypełniła kajutę. Oprócz
koi znajdowało się w niej biurko, zawalone wydrukami oraz mała szafka. Wszystko utrzymane
w odcieniach szarości. Cholernie wkurzających
odcieniach – szczególnie gdy oglądało się je
od kilku miesięcy dzień w dzień.
James był na stacji LED 2 dokładnie od 246
dni. Propozycja wylotu spadła jak dar z niebios.
Nic lepszego nie mogło go spotkać. Na Ziemi
miał za sobą rozwód i tę nieszczęsną wizytę u lekarza. Los się musiał odmienić.
Teraz sądził, że dopadło go prawo serii.
— Doktorze, pora wstawać – ze ściany dobiegł
metaliczny głos.
— Tak wiem, wiem – odparł i opuścił nogi
na podłogę.
84
Na całej stacji obowiązywał bezwzględny zakaz palenia. W każdym pomieszczeniu zostały
umieszczone czujniki dymu. Jednak odrobina
owsianki skutecznie usuwała ten problem. Wystarczyło jednego dnia nie zjeść śniadania, poczekać aż wszystko ostygnie, a następnie wepchnąć
całość w czujnik. Substancja, która w ten sposób
powstała, skutecznie blokowała dopływ czegokolwiek do sensorów urządzenia. Nie mówiąc
już o dymie papierosowym. Niezawodna metoda.
Dwie pieczenie na jednym ogniu. Serwowane jedzenie nie należało do najlepszych, a tak przynajmniej na coś się przydawało.
James sięgnął po leżącą na biurku paczkę
brązowych Marlboro. Cudowna rzecz – połączenie papierosów z kawą przyniosło koncernowi
miliardowe zyski. Przyczyniło się też do upadku
kilku kawiarni na świecie. Wyciągnął jednego
papierosa i oderwał zapalającą końcówkę. Ogień
wesoło zaskwierczał, a po pomieszczeniu rozszedł się zapach kawy.
— Najlepszy wynalazek człowieka – powiedział sam do siebie, wydmuchując dym. — Bezapelacyjnie.
Smakowe fajki zrewolucjonizowały rynek.
Nie musiałeś w drodze do pracy zatrzymywać się
w kawiarniach, wystarczył jeden mały papierosek i czułeś się jak po dwóch espresso. Szkoda
tylko, że nikt nie pomyślał o lekarstwie na raka.
Ziemia jest przeludniona, wymyślanie nowych,
skutecznych leków to marnotrawstwo energii.
Dlatego tak uparcie szukano innych planet
gotowych do kolonizacji. Taki właśnie miał być
Orion. Pierwsza planeta z atmosferą odkryta
poza Układem Słonecznym, w której człowiek
może egzystować. Pojawiało się tylko pytanie,
czy coś tam, w odległym kosmosie, jest w stanie
zagrozić ludzkości. Po czasie, jaki grupa badawcza spędziła na planecie, hipoteza ta nie wydawała się wielce prawdopodobna.
Gdy James zszedł do jadalni, wszyscy byli już
na miejscu. Zespół składał się z czterech osób,
a on był współodpowiedzialny za zwerbowanie
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
LED2
każdej z nich. Sam zajmował się biologią, potrzebował więc wybitnego inżyniera, który w razie
potrzeby wszystko naprawi. Peter Rust wydawał się idealny na to stanowisko. Młody i ambitny, brakowało mu tylko doświadczenia. LED 2
to zmieni.
Korporacja finansująca wyprawę wybrała lekarza, była nim Madelaine Cidre, trzydziestokilkuletnia Francuzka. Do tej pory jej jedyną interwencją okazało się opatrzenie dużego palca
Petera, po tym jak podczas wymiany jednego
z modułów stacji, spadł mu na stopę klucz francuski.
Ostatnią osobą w pomieszczeniu był Harrison
Black – zawodowy żołnierz. To w razie gdyby
się okazało, że grupa nie jest na Orionie sama.
Na Ziemi zajmował się szkoleniami, ale jeszcze
w czynnej służbie zasłużył się na tyle, żeby dostać
odznaczenie od samego prezydenta. Na razie się
nudził. Miał najmniej pracy ze wszystkich. Musiało go to męczyć, bo coraz rzadziej przychodził
na wspólne posiłki.
Na początku każdy dzień zaczynał się tak samo.
Wszyscy spotykali się w pokoju obserwacyjnym,
pełnym monitorów i sprzętu pomiarowego. Wyczekiwali jakichkolwiek oznak życia. Ze względu
na panujący wewnątrz mrok do pomieszczenia
przylgnęła nazwa „ciemnia”.
James przychodził tam codziennie. Był odpowiedzialny za misję i nie mógł sobie pozwolić
na zaniedbanie. Najpierw śniadanie, potem każdy
oddawał się swoim zajęciom. Peter szedł do maszynowni, Madelaine do ambulatorium, a Harrison do zbrojowni. James większość dnia spędzał
w ciemni, szukając nowych obszarów, gdzie można wysłać sondę.
Przed przylotem na Oriona dostali komplet
map przedstawiających najbliższą okolicę stacji.
Gdy skończyli je przeglądać, James zaczął tworzyć nowe plany. Kartografia od dzieciństwa była
jego pasją, której teraz mógł się oddawać bez
końca. Do czasu, aż trafią na obce formy życia.
Chociaż bardziej prawdopodobne wydawało się
znalezienie ich w śniadaniu.
— Witam wszystkich, był już ktoś w obserwacyjnym? – zapytał James, wchodząc do stołówki.
— Ja się tam wybieram, jak zjem – odparł
znad talerza Peter.
— Doskonale, przyda mi się towarzystwo.
A tak w ogóle, co tam dziś w menu?
— Kończą nam się zapasy, więc znowu jemy
owsiankę — powiedział Harrison, wyłoniwszy się
zza rogu z talerzem w ręku.
Atmosfera z dnia na dzień stawała się coraz
gęstsza. Programy skanujące nic nie wykryły
w obrębie stacji. Trzeba było się zapuszczać coraz głębiej w lasy porastające planetę. Korporacja oczekiwała wyników, a konkretniej — odpowiedzi, czy można bezpiecznie zasiedlić Oriona.
Bieżące raporty miały być wysyłane jak najczęściej. Sam fakt, że nic nie znaleziono, był dla właścicieli Fosex dużą niedogodnością.
Od LED 2 wymagano wyników, na które załoga nie miała żadnego wpływu. Korporacja Fosex
posiadała prawie 80% zysków i udziałów w rynku na Ziemi. Produkowali wszystko: od papierosów, przez leki, na osiedlach mieszkaniowych
kończąc. Płacili za wszystko, co znajdowało się
na wyposażeniu stacji. Na każdym sprzęcie widniało logo firmy. Nawet kombinezony i bielizna
opatrzone były charakterystycznym i rozpoznawalnym logotypem.
Po miesiącach odosobnienia brak indywidualizmu urósł do rangi dużego problemu. Dobrze,
że na wszystko można znaleźć sposób. Harrison
miał kontakty w sekcji transportowej. W paczkach z jedzeniem zawsze coś się mogło zawieruszyć. Czasem między pudełkami z owsianką i suszonym mięsem leżał karton papierosów, bluzka
dla Madie lub batony czekoladowe dla Petera.
Dla każdego coś dobrego.
James nałożył sobie owsianki i usiadł za stołem. Naprzeciwko siedziała Madelaine i przeglądała w skupieniu dokumenty.
— Co czytasz? – spytał.
QFANT.PL - numer 7/10
85
Bartosz Szczygielski
POLECANKI
opowiadanie
— Patrzę na wasze wyniki i szczerze mówiąc,
nie jestem zachwycona tym, co widzę.
— A czym dokładnie? – zapytał, wkładając
do ust następną łyżkę. – Rany, to smakuje jak
klej.
Peter wstał i zaniósł talerz do zmywarki.
— Może i tak, ale przynajmniej jest sycące.
Przetrzymamy do następnej dostawy. I tak nie
mamy wyjścia – powiedział, odstawiając naczynie.
— Wracając do waszych wyników, chłopcy:
chcę o tym pogadać, ale wolałabym z każdym
na osobności.
Madie spojrzała wymownie na Petera. Harrison chyba wyczuł, o co chodzi, bo cichcem
wymknął się do zbrojowni już parę chwil wcześniej.
— Dobra, dobra, już mnie nie ma. Spotkamy
się w ciemni, jak skończycie – rzucił i wyszedł
z kuchni.
Gdy zostali sami, mogli porozmawiać bez
przeszkód.
— Nie widzę żadnej poprawy. Przykro mi –
powiedziała, nie podnosząc wzroku.
Odepchnęła od siebie wydruki. Łagodnie
przesunęły się po blacie wprost pod palce Jamesa. Odstawił talerz i wziął je do ręki. Widać było,
jak jego oczy poruszają się, kiedy czytał linijki
tekstu. Na chwilę zatrzymały się na zdjęciu rentgenowskim, przyczepionym do jednej ze stron.
Bez słowa włożył wszystkie dokumenty z powrotem do teczki.
— Może powinniśmy je powtórzyć. Tak dla
pewności. Sprzęt czasem przekłamuje – powiedziała.
— Ile?
Milczała.
86
— Ile, Madie? – powtórzył.
— Nie wiem. Niedługo. Pół roku, może.
Wstała tak gwałtownie, że krzesło, na którym
siedziała, upadło na podłogę.
— I na cholerę były ci te papierosy! – krzyknęła, waląc ręką w stół. – Jakim cudem w ogóle
się tu znalazłeś? Przecież w Fosex musieli wiedzieć, w jakim jesteś stanie.
— Najwidoczniej nie przypuszczali, że zabawimy tutaj tak długo – odparł.
Podszedł do niej i złapał ją za ręce. Mogła
mieć każdego, a jednak jakimś dziwnym trafem
wybrała jego. Był od niej starszy, ale nie aż tyle,
żeby ich związek wzbudzał kontrowersje. Reszta
załogi patrzyła z niechęcią na ich romans, ale
to zrozumiałe. Trzech mężczyzn i jedna kobieta
w pełnym odosobnieniu. Musiało się skończyć
tak, że dwóch będzie niezadowolonych. Teraz
przywykli. Nie mieli wyjścia.
— A jak reszta? – odsunął ją od siebie i usiadł
z powrotem za stołem.
— Są wyczerpani, ale fizycznie nic im nie dolega. Widać, że chcą już wracać. Zresztą ja też.
— Uwierz, że gdyby to zależało ode mnie, już
dawno bylibyśmy w domu. Lepiej będzie, jak
schowasz te wyniki. Nie chcę ich martwić.
— Jasne. Będę w gabinecie. — Położyła mu
dłoń na ramieniu i pocałowała go w czubek głowy. — Widzimy się na obiedzie
Znaleźć na tym odludziu cokolwiek. Byle co,
chociażby jakiegoś małego królika. Cokolwiek,
co je, oddycha, rozmnaża się i wydala. Najlepiej,
gdyby okazało się przyjazne, w innym przypadku
Harrison bardzo szybko pozbędzie się ich biletu
powrotnego do domu.
Na początku XXI wieku na jednym z księżyców Saturna znaleziono życie. Mała skalna osobliwość została nazwana Augustinem. Odkrycie
to miało być wielkim krokiem naprzód w po-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
LED2
szukiwaniach życia pozaziemskiego. Maszyny
zdołały pochwycić parę egzemplarzy w celu ich
głębszego poznania. Większość zmarła w drodze
powrotnej, cała reszta po paru godzinach w laboratorium.
Peter był już na miejscu i grzebał w czymś
przy biurku. Wyglądało jak jedna z kamer
umieszczonych pierwotnie na zewnątrz.
W Muzeum Narodowym w Londynie nadal
można oglądać film z pamiętnej sekcji, a słoik
z eksponatem pełen jest odcisków palców spragnionych wrażeń turystów.
— A, jesteś w końcu. — odpowiedział, nie odrywając się od pracy. — Naprawiam kamerę, zaczęła ostatnio nawalać.
Okazało się, że poza naturalnym środowiskiem
Augustin nie miał szans przeżycia. Do tej pory
naukowcy nie wiedzieli, dlaczego tak się działo.
Na studiach wtłacza się studentom do głowy, że
w kosmosie istnieją inteligentne formy życia. Stacja LED 2 ma to udowodnić. Choć każdy wie, że
najlepiej, jakby tego życia tam nie było. Wtedy
człowiek będzie mógł w spokoju zniszczyć następną planetę. Korporacja zbuduje osiedla, obsługa stacji wróci do domu.
Tymczasem Augustin żyje tak, jak żył, a ludzkość nie posunęła się ani trochę w swoich poszukiwaniach.
Wszystko na stacji, nawet korytarz, było szare,
żadnych okien, przez które można oglądać okolicę. Zamiast nich na ścianach wisiały ekrany,
rozświetlane przez obrazy z kamer znajdujących
się na zewnątrz. Bardzo pożyteczna rzecz. Można na chwilę przystanąć i popatrzeć na porastające Oriona rośliny. Wyglądały, jakby je żywcem
przeniesiono z Ziemi. Tylko bardziej zielone, rozłożyste i ładniejsze.
Przynajmniej na początku wszyscy odnieśli takie wrażenie. Teraz to bez znaczenia – opatrzyły
się jak wszystko inne. Znali swoje pokoje i miejsca pracy tak dokładnie, że gdyby ich obudzono
w środku nocy, wyrecytowaliby, co gdzie jest.
James przestał patrzyć na ekrany i ruszył
przed siebie prosto do obserwacyjnego. Na obejście stacji potrzeba około 15 minut. On jako koordynator miał ten przywilej, że mieszkał najbliżej najważniejszego z pomieszczeń — ciemni.
— Co tam masz? – spytał James.
Od miesięcy pokój wyglądał tak samo. Ciemne ekrany, jednostajny szum wiatraków chłodzących komputery. Tym razem było inaczej.
Na jednym z monitorów coś się działo.
— Peter, sprawdzałeś dziś odczyty? — spytał
koordynator.
— Szczerze mówiąc, nie widziałem sensu,
a co?
James nie odpowiedział, patrzył na migający
i przemieszczający się punkt. Peter przerwał pracę i odwrócił się Zerwał się jak oparzony.
— Jasna cholera! Harrison, Madie, chodźcie tu
natychmiast! – wrzeszczał przez drzwi.
— Uspokój się, przecież cię nie słyszą. Użyj
komunikatora.
— Eee, racja, racja – odparł.
James podszedł do biurka i usiadł na miejscu
inżyniera, który w tym czasie panicznie szukał
komunikatora.
— Harrison, Harrison, jesteś tam? – Peter
praktycznie krzyczał do urządzenia znalezionego
pod stertą dokumentów.
— Jestem, czego chcesz? – odpowiedział mu
opanowany głos.
— Chodź natychmiast do ciemni i zgarnij
po drodze panią doktor. Chyba coś mamy.
Nie czekając na odpowiedź, rozłączył się, rzucił sprzęt na stół i podszedł do Jamesa. Teraz obaj
patrzyli na migające punkty na ekranie. Stali tak,
QFANT.PL - numer 7/10
87
Bartosz Szczygielski
POLECANKI
opowiadanie
aż pojawiła się reszta załogi.
— Coście się tak podniecili, jakby… — Madelaine zamilkła, gdy tylko spostrzegła, o co chodzi.
— Program wykrył przynajmniej piętnaście
organizmów. Niesamowite, tyle czasu nic, a teraz... Po prostu nie wierzę – wymamrotał James.
— Gdzie to jest? — spytał Harrison. – Czy
to obszar, na którym już byliśmy?
Nikt mu nie odpowiedział. Cała trójka stała
jak zahipnotyzowana.
— James! Gdzie to jest? – powtórzył.
Zdecydowany ton,Harrisona przywołał wszystkich do porządku. Otrząsnęli się z odrętwienia,
a James wraz z Peterem zaczęli przeglądać wydruki, które zalewały ich teraz z każdej strony.
Dokopali się do pierwszej z kartek.
— Pierwsza aktywność została zarejestrowana
parę minut temu. Obszar Alpha-5. Zostawiliśmy
tam podręczne skanery dwa dni temu. — Peterowi aż zaświeciły się oczy, gdy o tym mówił. —
Wiecie, co to oznacza? Mamy tu życie.
Czekali na to miesiącami, a gdy przestali wierzyć w powodzenie całego przedsięwzięcia, coś
się ruszyło. To jest ten moment, po którym już
nic nie będzie takie jak kiedyś. Wiedzieli o tym
doskonale i motywowało ich to do pracy jak nigdy i nic wcześniej.
Od samego początku misji wiedzieli, co robić
w przypadku odnalezienia obcych form życia.
Po rozpoznaniu, czy istnieje bezpośrednie zagrożenie, należało zdecydować o tym, kto uda się
po obiekt. Po jego zdobyciu przeprowadzi się badania w warunkach laboratoryjnych.
— Co wywnioskowały skanery? Podały przybliżoną wielkość obiektu? — spytał Harrison.
James oglądał zapisane kartki. Na podstawie
danych dało się wyestymować interesujące ich
parametry.
88
— Jest to bardzo małe stworzenie wielkości
dżdżownicy – przez podniecenie, jakie go opanowało, wystrzeliwał z siebie słowa z prędkością
karabinu maszynowego. – A raczej setki zwierząt,
o ile można je tak nazwać. Mam za mało danych,
potrzebne są badania.
Skierowali wzrok na Harrisona. To on podejmował decyzje w kwestii wyjścia poza bazę. Jest
wojskowym i jego najważniejszym zadaniem jest
zapewnienie bezpieczeństwa wszystkim mieszkańcom. On decydował.
— Pójdziemy we dwóch. Ja i James. Wyruszamy za pół godziny, zabierz odpowiedni sprzęt —
powiedział.
— Ej, czemu tylko we dwóch, co? – odezwał
się Peter.
— Z prostej przyczyny: jesteś potrzebny w bazie, gdybyśmy potrzebowali jakichś informacji.
Przydasz się bardziej na miejscu. A nasza pani
doktor — spojrzał na nią z lekkim uśmiecham
— jest zbyt cenna, żeby ją narażać.
Harrison obrócił się na pięcie i wyszedł na korytarz. Patrzyli za nim, dopóki jego plecy nie
zniknęły im zupełnie z oczu. Widać było, że udał
się prosto do swojej części bazy — zbrojowni.
Każde wyjście na zewnątrz traktował tak samo
poważnie. Nawet jeśli miało trwać kilka minut.
— Czasem ten facet mnie przeraża. Ale jak
dobrze pójdzie, to niedługo wrócimy szczęśliwie
do domu. I to z tarczą, a nie na niej — powiedziała pani doktor.
— Nie napalaj się tak. Bo jak na razie to się wydaje, że odkryliśmy kosmiczną glistę. A to splendoru nie przyniesie. Potrzebujemy czegoś, co jest
znacznie większe. Drugi Augustin nic nam nie da
— ostudził jej zapał Peter.
— Od czegoś trzeba zacząć. Wiesz, mały krok
dla ludzkości i tak dalej – odparła z uśmiechem.
Zamiast włączyć się w dyskusję, James zaczął
zbierać sprzęt. Wszystko potrzebne do przechwy-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
LED2
cenia obiektu już dawno leżało na półkach i tylko
czekało na użycie. Od najmniejszych probówek
z nietłukących się materiałów po wielkie siatki.
W magazynie z żywnością stała nawet klatka
ze specjalnie wzmocnionymi ścianami i prętami
na wypadek agresywnego osobnika. W przypadku agresywnej dżdżownicy raczej się nie przyda.
Cisza przed burzą w końcu się zaczęła.
— Sprawdź raz jeszcze, czy dobrze mnie zapięłaś.
— James, uspokój się, przez to podniecenie
trzeba będzie wymienić ci skafander — odparła
spokojnie pani doktor i raz jeszcze sprawdziła
wszystkie połączenia.
Harrison parsknął i zaczął poprawiać swoje
oprzyrządowanie. Przed wyjściem na zewnątrz
należało się odpowiednio przygotować. Sprzęt
LED 2 nie wskazywał na obecność niczego niebezpiecznego w atmosferze Oriona. Przypominała Ziemię z czasów, gdy ta nie była jeszcze przeludniona i zanieczyszczona. Czyli w okresie, gdy
chodziły po niej dinozaury. Ale takie wyprawy
rządzą się swoimi prawami. O bezpieczeństwo
należało dbać na każdym kroku. Na Ziemi każdy
liczył na nich i powodzenie misji, więc przezorność stała się ich obowiązkiem. Wyprawy na zewnątrz od początku wzbudzały wiele emocji.
Przy każdym wyjściu spodziewano się odkrycia
lub chociaż spotkania czegoś niezwykłego, niewystępującego nigdzie indziej we Wszechświecie. Do tej pory za każdym razem kończyło się
podobnie. Załoga wracała zmęczona, ubrudzona
błotem oraz wszelkiego rodzaju liśćmi. Nikt nie
ośmielił się nazywać tego sukcesem.
— No, ten żołnierzyk jest już gotowy do drogi — powiedziała Madelaine, poklepując Jamesa
po pośladkach.
— Jeżeli każdego z żołnierzy tak traktujesz,
to moje oprzyrządowanie możesz sprawdzać,
kiedy chcesz.
— Tylko jednego tak traktuję, Black, więc bę-
dziesz musiał uśmiechnąć się do Petera. Kto wie,
może coś ugrasz.
Puściła oko do Harrisona i odeszła na bok,
żeby sprawdzić raz jeszcze ich bagaże. Niczego
nie powinno brakować.
W plecakach znalazły się probówki odpowiadające wielkością temu, co prawdopodobnie znajdą na miejscu. Oczywiście jeżeli komputer się
nie pomylił. Jak coś kosztuje miliardy, to lepiej,
żeby się nie myliło. Przynajmniej nie za często.
Dotarcie na miejsce miało zająć nie więcej
niż trzy godziny. Na wszelki wypadek zapakowali też racje żywnościowe. Apteczka znajdowała
się w standardowym wyposażeniu od początku
i po prostu musieli ją mieć ze sobą podczas każdego wyjścia na zewnątrz. Mimo tego, że atmosfera planety zbliżona jest do ziemskiej, a właściwie jest niemal identyczna, wyjście bez skafandra
z tlenem było niedopuszczalne. Nie wiadomo, czy
w powietrzu nie znajduje się coś, o czym ludzkość do tej pory nie miała pojęcia. Lepiej dmuchać na zimne.
Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, na planetę wyśle się stado małp. Gdy nie zjedzą się nawzajem
lub nie zmienią w coś paskudnego, będzie można
stworzyć tam osiedla mieszkaniowe. W przeciwnym wypadku zrobi się na planecie kolonię karną dla przestępców. Nic nie może się zmarnować
i należy wyeksploatować wszystko, co tylko możliwe. Odwieczna dewiza ludzkości.
Harrison i James zbliżali się do śluzy prowadzącej na zewnątrz. Pierwszy wydawał się opanowany, czego nie można było powiedzieć o drugim.
Gdyby mógł, pobiegłby na miejsce znaleziska
i nie oglądał się na nic i na nikogo. Fakt, że Harrison prawdopodobnie by go za to zastrzelił, skutecznie osłabiał cały zapał. Żołnierz wydawał się
zrównoważonym osobnikiem, ale tak naprawdę
nikt nie wiedział, do czego może być zdolny.
Przed wylotem obsługa naziemna uprzedziła
ich, że te wszystkie pochwały, które miał wpisane w papierach, to nic niewarte wymysły. Korporacja miała swój cel, obsadzając go na planecie.
Jaki, nie wiedzieli. Jedno było pewne – lepiej było
QFANT.PL - numer 7/10
89
Bartosz Szczygielski
POLECANKI
opowiadanie
go mieć przy sobie jako przyjaciela niż wroga.
Ale znając ludzi pracujących w obsłudze,
to wszystko mogło być tylko żartem.
Podczas jednej z symulacji wyjścia na powierzchnię planety, przygotowanej jeszcze
we wstępnej fazie treningów na Ziemi, naukowcy zażartowali z Petera. Każdy musiał przejść
takie samo szkolenie, na wypadek gdyby trzeba
było przejąć obowiązki innego członka ekipy.
Oczywiście bez przesady — nie nauczy się inżyniera tego, jak szybko i sprawnie obezwładnić
wroga albo lekarza, jak ustawić wszystkie parametry programu skanującego, tak by działał poprawnie. Musieli wiedzieć, jak wyjść bezpiecznie
na zewnątrz.
Gdy przyuczany był Peter, naukowcy zgłosili,
że potrzebują dokładniejszych odczytów funkcji
życiowych. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że skaner, który miał to pomierzyć,
umieszczany był w odbycie. Po kilku ostrych słowach i zapewnieniach naukowców, że tak musi
być i każdy tak robi, Peter się zgodził. Chodził
po makiecie terenu w pełnym oprzyrządowaniu
przez kilka godzin, po czym oznajmił obsłudze,
że „sonda nie trzyma się najlepiej i chyba wypadła”. Przez słuchawkę umieszczoną w uchu usłyszał tylko donośny śmiech. Nie myśląc za wiele,
zaczął zdejmować z siebie skafander. Gdy został
w samej bieliźnie wsadził rękę między pośladki i wyciągnął pięknego, dorodnego i ciepłego
fistaszka. Od tamtej pory przylgnęło do niego wdzięczne przezwisko — Orzeszek. Gdyby
na przygotowanie misji było więcej czasu, Peter
na pewno by zrezygnował i chętnie oddał swoje
miejsce komuś innemu. To jednak nie wchodziło
w grę.
Przed samym wylotem z Ziemi urządzono
wielką imprezę dla obsługi, na której alkohol lał
się strumieniami, a dziewczyny do towarzystwa
robiły wszystko, na co klient miał ochotę. Jako
że astronauci nie mogli wziąć alkoholu do ust,
zabawiali się w inny sposób. Peter oprócz miłych
pań do towarzystwa zaprosił też panów, wyglądających zupełnie jak panie. Zdjęcia z balu można było znaleźć wszędzie, począwszy od kuchni,
a skończywszy na parkingu przed ośrodkiem ba-
90
dań. Skutecznie ostudziło to zapał kadry do dalszych dowcipów z astronauty. Ale przezwisko
„Orzeszek” zostało, a o jego powstaniu krążą legendy, opowiadane szeptem gdzieś w kuluarach.
Wszyscy pamiętają, jak uciążliwe były treningi
i niekończące się przygotowania. Każdy dzień zaczynał się tak samo. Bieg na tysiąc metrów, szybkie śniadanie, wyjście na makietę planety, obiad,
a następnie każdy ze swoim osobistym trenerem
udawał się na indywidualne zajęcia. Odliczanie
dni do wylotu było rytuałem każdego z członków
załogi. Po opuszczeniu planety wszystko miało
ulec zmianie. Nikt nie mógł przewidzieć, że tam,
daleko w kosmosie też będą odliczali każdy kolejny dzień.
Harrison wysunął rękę przed siebie i końcówkami palców dotknął ekranu znajdującego się tuż
przy śluzie. Ten rozjaśnił się na chwilę, z głośników usłyszeli, że za 60 sekund otworzą się drzwi.
Obaj przed wyjściem ustalili, że najlepszym rozwiązaniem podczas marszu będzie milczenie. Nie
chodziło o oszczędzanie tlenu. Po wielu dniach
spędzonych razem, tematy po prostu się kończą.
Przestrzeń na zewnątrz przywitała ich wprost
nieprawdopodobną jasnością. Po tygodniach
w zamknięciu i tylko sporadycznych wyjściach,
widok roślin oraz czystego nieba robił wrażenie.
Aż chciało się ściągnąć hełm i wziąć głęboki oddech. Poczuć w płucach świeże powietrze, zupełnie inne od tego przetworzonego przez stację.
Jednak odgórnie ustalone przepisy jasno tego
zabraniały. Mimo że aparatura, której jedynym
celem było sprawdzenie, czy atmosfera planety
nadaje się dla ludzi, nie wskazywała nic, co mogłoby wzbudzać podejrzenia. Azot, tlen, argon,
hel, neon, krypton, wszystko na swoim miejscu
oraz w odpowiednich proporcjach. Widać osoby
zajmujące się bezpieczeństwem załogi, siedzące
w swoich kwaterach na Ziemi wiedziały lepiej,
co i jak. Zawsze można natknąć się na coś, czego
do tej pory nikt nie poznał. Coś niebezpiecznego.
To jednak w żaden sposób nie studziło zapału.
Człowiek trzymany w niewoli, nawet na własne
życzenie, w końcu ucieknie, choćby miał zaryzykować życie.
James pozwolił Harrisonowi iść przodem. Od-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
LED2
czekał, aż ten znajdzie się kilka kroków przed
nim. Zamknął oczy i zaczął głęboko oddychać.
Jeden wdech za drugim. Wdech, wydech, wdech,
wydech. Ręka sama powędrowała do hełmu,
żeby odsunąć szybkę. Sunęła gładkim, parabolicznym torem prosto do celu, gdy coś ją zatrzymało. James otworzył oczy i zobaczył przed sobą
Harrisona.
— Raczysz mi wyjaśnić, co robisz? — zapytał.
— Uspokój się, przecież widziałeś odczyty.
Wszystko jest w porządku. Nie masz ochoty zaciągnąć się świeżym powietrzem?
— Pewnie, że mam. Ale znasz przepisy. Nie
zrobisz tego. Masz na to moje słowo — wysyczał
do mikrofonu i mocniej zacisnął palce na ręce
Jamesa.
— Dobra, rozumiem. — odpowiedział ten pokornie.
Trwali tak przez chwilę, patrząc na siebie, aż
James spuścił ulegle wzrok. Harrison odwrócił
się i zaczął iść we wcześniej obranym kierunku.
Środowisko, jakie wytworzyło się na planecie,
wyglądało jak żywcem przeniesione z obrazów,
które oglądali na zajęciach w akademii. Bardzo
dawno temu. James zapamiętał bijącą z nich intensywność kolorów. Realizm niemal wylewający
się z ekranu przenosił go w zupełnie inne miejsca. Takie jak to, gdzie jest teraz. Szkoda, że nie
mógł ich poczuć na własnej skórze. Wiatru, promieni słonecznych czy chropowatości roślin, gdy
wyrywa się je z ziemi i kładzie na dłoni.
Dupek.
„Dupek i służbista” — pomyślał James. Miał
na tyle zdrowego rozsądku, aby zachować te myśli dla siebie. Nie przyleciał przecież na planetę
po to, by spotkała go śmierć z rąk troglodyty.
Ciemnia przeżywała swój renesans. Od dnia
powstania nie uświadczyła takiego ruchu i aktywności jak teraz. Peter biegał od jednego urządze-
QFANT.PL - numer 7/10
Barbara Wyrowińska
91
POLECANKI
opowiadanie
Bartosz Szczygielski
nia do drugiego. Madelaine patrzyła na to ze stoickim spokojem. Siedziała wygodnie na krześle
z nogą założoną na nogę. Ze stopy swobodnie
zwisał jej but, odsłaniając zadbane pięty i kołysał
się leniwie w przód i w tył. Wzięła do ręki teczkę
leżącą na stole.
— Peter, wiem, że jesteś podekscytowany tym,
co się dzieje, ale musimy porozmawiać – powiedziała, podążając wzrokiem za inżynierem.
Ten pozostał niewzruszony i dalej zajmował
się swoimi sprawami.
— Peter, słyszysz mnie?
— Słyszę, słyszę. Ale czy naprawdę to, o czym
chcesz porozmawiać, nie może trochę zaczekać?
— odparł, nie odrywając się od klawiatury.
— Teraz jest odpowiednia chwila. Jesteśmy
sami.
Peter odwrócił się na krześle i zaszczycił panią doktor spojrzeniem.
— Zaciekawiłaś
o co chodzi.
mnie.
No
dobra,
mów,
Madelaine wstała i podała inżynierowi teczkę
z wynikami badań.
— To Jamesa.
Otworzył dokumenty i zaczął szybko czytać
podsunięte informacje. Widać było, jak jego oczy
podążają za linijkami tekstu. Wiersz za wierszem,
nie zatrzymując się ani na chwilę na znakach
przestankowych i licznych wykresach. Spomiędzy kartek wysunął się rentgen i poszybował dostojnie na podłogę wprost pod nogi Madie. Przykucnęła, podniosła go i podała Peterowi.
— Spójrz lepiej na to.
Peter podniósł rentgen pod światło i uważnie
przyglądał się negatywowi. Zastygł na chwilę
z ręką w powietrzu i spojrzał z powrotem na Madie.
92
— To ostatnie zdjęcie?
— Tak.
— Rozwija się. Dobrze się złożyło – powiedział, a jego usta wykrzywiły się w uśmiechu.
— Jest szansa, że tym razem się uda. W końcu
– odparła. – Masz wszystko gotowe?
— Obrażasz mnie. Jestem perfekcjonistą.
Obydwoje powrócili do swoich wcześniejszych
zajęć. Madie nie miała w zwyczaju przejmować
się rzeczami, na które nie miała wpływu. Teraz
mogła tylko płynąć z prądem — swoje zadanie
do tej pory wykonała bez zarzutu. Czas pokaże,
co będzie dalej.
— Powinni już dotrzeć na miejsce. Kiedy wyszli? Godzinę temu? — spytała.
— Czterdzieści minut. Lada moment powinni
się odezwać.
Wskazówki zegara przestały gnać przed siebie na złamanie karku. Zwolniły do swojego
normalnego trybu pracy, można by rzec, że nawet przyhamowały. Pani doktor odniosła takie
wrażenie, kiedy patrzyła, jak sekundnik przeskakiwał z jednego punktu do drugiego, a potem
do trzeciego, wcale nie śpiesząc się do upragnionej mety. „Spoglądanie na zegar na pewno nic
nie przyśpieszy” — pomyślała i skierowała swój
wzrok na wyniki badań Jamesa.
Źdźbła traw ocierają się kusząco o buty mężczyzn. Tańczą z ich sznurówkami i łaskoczą
smutne, czarne spodnie. Próbują z całych sił ich
zatrzymać, oderwać się choć na chwilę od swojej
wiecznej samotności. Oni nie słuchają — brną
naprzód, nie bacząc na prośby i zaczepki. Są zbyt
blisko celu.
Harrison podniósł do góry zaciśniętą w pięść
dłoń. Dla Jamesa był to znak, żeby się zatrzymać
i pod żadnym pozorem nie ruszać. Stanął jak
wryty i zaczął nasłuchiwać. Z głośników w heł-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
LED2
mach wydobywał się tylko jednostajny szum —
prawdopodobnie spowodowany przez sam sprzęt,
a nie otaczające ich środowisko. Mimo wszystko
stali i nasłuchiwali.
— Co jest? — wyszeptał do mikrofonu James.
— Jesteśmy blisko, lepiej uważać, niż wystraszyć nasze znalezisko — odparł metodycznie
Harrison.
Machnął ręką na Jamesa i powoli ruszył
do przodu. Trawa bez oporów poddawała się
ich ciężkim butom. Harrison odbezpieczył broń,
która do tej pory bezwładnie zwisała z jego ramienia. Wyglądała na ciężką oraz niebezpieczną
i na pewno taka była.
Krajobraz wokół nich szybko zaczął się zmieniać. Z pustych przestrzeni na coraz bardziej zarośnięte. Wszystko robiło się z każdym krokiem
większe. Drzewa, krzewy, a nawet trawa. Gdy wychodzili ze stacji, drzewa były rzadkością. Teraz
co chwila jakieś mijali. Zaczynało to przypominać wędrówkę po dżungli. Ciemność powoli zaciskała się wokół nich. Każdy krok żołnierza poprzedzany był odsłonięciem roślin, zwisających
z otaczających ich coraz gęściej gałęzi.
Po wyczerpujących minutach marszu na twarzy Harrisona pojawiły się pojedyncze punkty
światła. Przebijały się one przez gęste rośliny
z coraz większą siłą. Po chwili musieli mrużyć
oczy przyzwyczajone już do panującego mroku.
Jeszcze chwila, jeden moment i będą na miejscu.
Harrison odsłania pnącza zwisające wprost
przed nim i wtedy oblewa ich ostry blask. Mają
przed sobą ogromna polanę. Całkowicie pustą,
nie licząc jednego rozłożystego drzewa na samym jej środku. Wygląda, jakby ktoś w środku
lasu zrobił idealne koło, wypalił wszystko do gołej ziemi, a następnie pośrodku zasadził nowe
życie. Harrison obejrzał się na Jamesa, jakby szukał wyjaśnienia tego widoku.
— Piękne — wyszeptał James i ruszył do przodu.
Żołnierz próbował go zatrzymać, ale złapał
tylko powietrze tuż za jego plecami.
— Stój, do cholery! — wrzasnął do mikrofonu.
Ale było już za późno. Ruszył za nim i rzucił się, przygniatając go ciężarem swojego ciała.
Przycisnął hełm Jamesa do ziemi i nachylając się
nad nim, wyszeptał do mikrofonu:
— Obiecałem ci, że jak mnie nie posłuchasz,
to pożałujesz. No i patrz, do czego mnie zmuszasz, człowieku.
Raz jeszcze uderzył jego kaskiem o ziemię,
po czym wstał i otrzepał się z kurzu.
— Wstawaj — rzucił beznamiętnie.
— Zachowujesz się jak dyktator, wiesz o tym?
— zapytał James i podniósł się najpierw na kolana, a następnie do pozycji wyprostowanej. — Nic
by się przecież nie stało.
— Tego nie wiesz, a poza tym jestem odpowiedzialny za ciebie i za wszystko inne podczas
wyjść. Jesteś tylko nadbagażem, który mi przeszkadza, pamiętaj o tym. Zbieraj swoje próbki
i zmywamy się stąd. Mam złe przeczucia.
James zabrał się za wypakowywanie sprzętu. Zdjął plecak i położył go na ziemi. Przejrzał wszystkie kieszenie i schowki, sprawdzając
czy przygniecenie przez Harrisona niczego nie
uszkodziło. Wyglądało na to, że wszystko jest
w porządku i może zabrać się za poszukiwania
oznak życia. Rozejrzał się jeszcze po okolicy. Żołnierz chciał chyba podejść do drzewa, ale zatrzymał się kilka kroków przed nim i nie odrywał
wzroku od korony. James podążył za jego przykładem i podszedł bliżej, zostawiając całe oprzyrządowanie za sobą.
Nie sposób było oderwać wzroku od tego cuda.
Pod stopami było pełno popiołu, który wznosił się z każdym stawianym krokiem, następnie
osiadał na butach i spodniach. Gdyby nie kaski,
mieliby go pełno w ustach i nosach. Natomiast
drzewo to zupełnie inna bajka. Nasycone kolo-
QFANT.PL - numer 7/10
93
POLECANKI
opowiadanie
Bartosz Szczygielski
rem o barwie tak mocnej, że patrzenie na roślinę mogło wywołać oczopląs. Konar musiał mieć
przynajmniej 5 metrów średnicy.
— Eden — wyszeptał James.
— Co? — zdziwił się Harrison.
— Ech, Ogród Rozkoszy Ziemskich, nie przypomina ci się, co napisano w Biblii? Spokój, ład,
porządek, wyłaniający się z wszechobecnego
chaosu. Piękne.
— Jeżeli tak, to ja jestem nowym Adamem,
moja droga— powiedział Harrison, śmiejąc się
przy tym jak stary marynarz.
James nie miał tego nawet jak skomentować.
Choć w myślach zaśmiał się z żartu żołnierza.
Widać tlą się w nim jeszcze resztki intelektu. Gasną jednak z każdym podmuchem słów wydobywającym się z jego ust.
— To ty sobie pooglądaj drzewko, a ja przyjrzę
się bliżej polanie. To nie jest normalne, musisz
przyznać. — Harrison nie patrząc nawet w stronę naukowca, powoli zaczął się oddalać i oglądać,
a to ziemię, a to drzewa na granicy z polaną. —
Masz być ostrożny, nie ufam temu miejscu.
— Nic się nie bój, jestem dorosły — powiedział James.
— Co nie musi oznaczać, że jesteś odpowiedzialny. Masz przestrzegać protokołów, zrozumiano? — powiedział, patrząc z oddali, jak James
nie odrywa wzroku od drzewa.
— Zrozumiano — w słuchawce zabrzęczał
głoś Jamesa.
Harrison stał jeszcze przez moment, po czym
wrócił do robienia obchodu polany. Starał
się co chwila spoglądać w stronę Jamesa. Tak
na wszelki wypadek, jakby tamtemu strzeliło coś
do głowy. Coś głupiego, co naraziłoby zdrowie
zarówno jego, jak i całej ekipy, za którą Harrison
czuł się odpowiedzialny. A poczucia obowiązku
nie można mu odmówić.
94
James też spoglądał co jakiś czas na to, co robił i gdzie się znajdował Harrison. Gdy ten był
odpowiednio daleko, mógł przystąpić do swoich
zajęć i nie martwić się, że żołnierz będzie mu
przeszkadzał. Wyciągnął z plecaka cały zestaw
menzurek potrzebnych do pobrania próbek. Powoli zaczął je segregować, by ułatwić sobie pracę,
gdy jego wzrok zatrzymał się na jednej z gałęzi
drzewa.
Coś prześwitywało spomiędzy liści. Czerwona plamka na zielonej powierzchni. Jak mógł
to przegapić za pierwszym razem? Odłożył menzurki z powrotem do plecaka. Powoli podszedł
do drzewa, oglądając się zawczasu, gdzie jest
Harrison. Skupił wzrok na czerwonym punkcie,
który z każdym krokiem robił się coraz większy
i wyraźniejszy. Teraz był pewien, że wzrok go
nie mylił.
Owoc.
Piękne, dorodne jabłko. James stał dokładnie
pod nim. Na wyciągnięcie ręki. Nawet nie musiałby skakać, żeby go dosięgnąć.
— Drzewo poznania pełną gębą – wyszeptał.
— Mówiłeś coś? — usłyszał w słuchawce głos
żołnierza, obserwującego go z końca polany.
— Nie, musiałeś się przesłyszeć. Mógłbyś mi
nie przerywać? Pracuję – odparł.
Harrison nie odpowiedział. Popatrzył przez
chwilę na postać przy drzewie i wrócił do swoich
zajęć. James nie mógł oderwać wzroku od pięknego owocu. Chciał go zerwać jednym szybkim
ruchem i włożyć do ust. Poczuć w nich smak
czegoś innego niż starej owsianki i przefiltrowanej wody.
Chciał czegoś prawdziwego.
Soku spływającego po brodzie, skapującego
na ubranie i brudzącego ręce. Zupełnie zapomniał, że głównym celem ich podróży było znalezienie obcego życia. Jedyne, co go teraz interesowało, miał tuż przed oczyma. Bez odrywania
wzroku od jabłka, zaczął zdejmować rękawice.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
LED2
Odpiął najpierw jedno zabezpieczanie, a zaraz
po nim następne i następne.
Byli z Harrisonem tak opatuleni warstwami
ochronnych ubrań, że wydostanie się z nich mogło zająć kilka minut. James chciał poczuć coś
prawdziwego na skórze, na chwilę, przez parę sekund powrócić do normalności. Gładkość skórki,
chropowatość liścia, to wszystko, czego pragnął.
Na drodze do wolności stały mu tylko rzepy
umieszczone między rękawicą a rękawem wewnątrz skafandra. Wiedział, że dźwięk, który
wydadzą w chwili odciągania, na pewno zwróci
uwagę Harrisona. Wyłączył więc swój mikrofon,
wbrew wszelkim protokołom, jakie go obowiązywały. Jednym szybkim ruchem oderwał zapięcie
i rzucił rękawicę na ziemię. Poczuł przyjemny
chłód i coś, czego nie czuł już od bardzo dawna
— prawdziwe powietrze. Nic sztucznego i kilkunastokrotnie przetworzonego, jak to ma miejsce
na stacji. „Gdyby tak zdjąć na chwilę hełm i odetchnąć pełną piersią” — pomyślał James. Wycofał się jednak, gdy do głowy napłynęła kolejna
myśl — Harrison dopadający go i powalający
na ziemię, najprawdopodobniej strzelający mu
na końcu między oczy. Tak, zdecydowanie to nie
najlepszy pomysł.
Owoc nawet nie drgnął, gdy James próbował
do niego doskoczyć. Pierwsza próba za nim.
Druga, trzecia i czwarta także nie przyniosły zamierzonego efektu.
— Cholera jasna, no! — zaklął. – Chcę cię,
rozumiesz!?
Liście wokoło zadrżały i momentalnie pożółkły. Spadły na ziemię i utworzyły piękną mozaikę. James miał teraz przed sobą nagie drzewo.
Kora z każdą sekundą wyglądała na coraz starszą. Wszystkie jego tkanki umierały. Spojrzał pod
stopy, ale po liściach nie było już śladu. Wszystkie zmieniły się w popiół, tak samo jak trawa
pod nimi. Końcówki gałęzi zaczęły się rozpadać,
a ich fragmenty spadały wprost na hełm Jamesa,
brudząc mu szybkę wizjera. Przetarł ją ręką, tak
żeby poczuć między palcami konsystencję popiołu, który pod wpływem ciepła jego ciała rozpuszczał się jak śnieg. Przypomniał sobie o jabłku,
szybko zwrócił wzrok na gałąź, gdzie znajdowało
się przed chwilą. Jeszcze sekunda i spadnie. Jest
na wyciągnięcie reki — wystarczy się zdecydować.
A on był zdecydowany.
Harrison skończył patrolować okolicę i chciał
wrócić do Jamesa. Stanął jak wryty, gdy tylko obrócił się w jego stronę. Doktor stał z wyciągniętą
dłonią przed czymś, co jeszcze parę minut temu
było najpiękniejszą rośliną, jaką widział. Teraz
jest szarą, rozpadającą się breją. James nie miał
na sobie rękawicy ochronnej, a w dłoni trzymał
małe, okrągłe i krwistoczerwone jabłko. Wśród
panującej wokoło ciszy, dźwięk odbezpieczanej
broni był wyjątkowo głośny.
Było twarde jak skała. Ściskanie sprawiało,
że opuszki palców robiły się blade od spodu,
a czerwone na obrzeżach. Wyglądało jak zwykłe jabłko, ale miało w sobie coś niesamowitego,
przyciągającego wzrok. James powoli obracał je
w palcach, przyglądając mu się z każdej strony.
Miało wyjątkowo regularny kształt.
Przez chwilę zdawało mu się, że dostrzegł
na jego powierzchni jakieś zabrudzenie. Przetarł po nim kciukiem i wyraźnie poczuł wgłębienie. Zrobił tak jeszcze kilka razy, miał teraz
pewność. Powierzchnia nie była tak idealna, jak
założył na początku. Wyciągnął z kieszeni mały
nóż i zaczął powoli poszerzać szczelinę w owocu. Ustępowała wyjątkowo łatwo, z każdym ruchem ostrza powiększała się, odsłaniając jasne
wnętrze. James przerwał na chwilę, gdy zauważył
małą czarną plamkę wewnątrz.
Wyglądała jakby się poruszała.
Powoli i miarowo, tuż pod powierzchnią miąższu. Była coraz wyraźniejsza. James zaczął podejrzewać, że obca forma życia, po którą tu przyszli,
spoczywa w jego rękach. Nie mylił się, bo oto
właśnie wydostawała się na zewnątrz.
QFANT.PL - numer 7/10
95
POLECANKI
opowiadanie
Bartosz Szczygielski
Najpierw głowa — wyglądała jak wierzch
szpilki — spłaszczona, o owalnym kształcie. Nie
mógł dopatrzeć się weń oczu. Stworzenie zastygło bez ruchu, jakby nasłuchiwało tego, co dzieje
się wokoło. Spod miąższu zaczęły wydobywać się
odnóża, najpierw jedno, a potem następne. Gdy
wypełzło w całości, wyglądało jak szczypawka.
Miało dużo więcej nóg niż jej ziemski odpowiednik.
James patrzył na nie z zachwytem. Powoli zaczął cofać się w stronę plecaka. Najwolniej, jak
tylko potrafił — nie chciał, żeby owad poczuł
jakikolwiek ruch spowodowany jego krokami.
Byłaby to niepowetowana strata, gdyby uciekł teraz i zniknął pomiędzy grudkami popiołu. Ten
jednak nie przejawiał jakiegokolwiek zainteresowania naukowcem. Zachowywał się tak, jakby na coś czekał. Przy jego odwłoku pojawiła
się kolejna ciemna plamka. I tak jak poprzednia
zmieniła się w dużego skorka.
Cały owoc zaczął pokrywać się brunatnymi
wypryskami, a każdy z nich przekształcał się
w kolejnego mieszkańca planety. James zwalczył
w sobie chęć zrzucenia ze swojej skóry nadmiaru owadów, przestał się przejmować, że któryś
może spaść podczas podchodzenia do sprzętu.
Uklęknął przed plecakiem i lewą ręką zaczął go
przetrząsać.
Probówki powinny być na wierzchu. Był tak
podekscytowany znaleziskiem, że nawet najprostsze rzeczy mu nie wychodziły. Probówki
wytoczyły się z plecaka i wylądowały w popiele. Wyciągnął najbliżej leżącą i spojrzał na dłoń,
gdzie zobaczył kłębowisko owadów. [Autor: Barbara Wyrowińska]
Zdał sobie sprawę, że nie czuje ręki. Zerwał
się na równe nogi. Owady wgryzały się pod skórę. Niektóre były już w połowie zagłębione wewnątrz naukowca. Patrzył na to zszokowany. Próba strząśnięcia nie przyniosła żadnych efektów.
Wyrzucił trzymaną probówkę i podniósł nóż.
Krew płynęła szerokim strumieniem z każdego otworu, jaki pojawiał się na jego dłoni. Spróbował wygrzebać owada, który wgryzł się najgłębiej. Ostrze, mimo tego że wchodziło coraz
96
głębiej, nie sprawiało mu bólu. Widać znalezisko
posiadało umiejętność znieczulania, a to nie wróżyło nic dobrego.
Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Nóż wypadł i utonął się w popiele. Spuścił głowę i zobaczył pod sobą dużą kałużę krwi powstałą z niezliczonej ilości kropli. Upadł na kolana. Większość
owadów znalazła się już wewnątrz ciała Jamesa,
reszta szukała wolnych miejsc na odsłoniętej skórze. Jabłko zniknęło całkowicie, pozostał po nim
tylko szary nalot.
James chciał wezwać Harrisona na pomoc, ale
nie miał siły, żeby cokolwiek powiedzieć. Nagle
coś nim targnęło i przewróciło na plecy. Zobaczył nad sobą żołnierza z lufą skierowaną prosto
w jego skroń. Chciał odciągnąć ją od siebie, ale
był tak wyczerpany, że nie trafił w nią dłonią.
— Mówiłem ci, żebyś przestrzegał przepisów,
do cholery — krzyknął Harrison. — Sądzisz, że
robię to z przyjemnością?
James nie miał siły na cokolwiek, a tym bardziej na nieprowadzące do niczego dysputy.
— Pamiętaj, to ty mnie do tego zmusiłeś —
rzekł Harrison.
Strzały było słychać w promieniu kilkuset metrów. W powietrze nie wleciały żadne ptaki, żadna zwierzyna nie uciekła spłoszona. Jeżeli na tej
planecie coś oprócz owadów żyło, znajdowało się
daleko od nich. Albo było głuche.
Peter siedział na krześle i patrzył się beznamiętnie w monitor. Madelaine skończyła wertować wyniki Jamesa.
— Idę do łazienki, zawołaj mnie, jak coś zacznie się dziać – powiedziała, wstając od stołu.
— Jasne, jasne. Teraz pozostaje nam tylko czekać na ich powrót — odparł Peter, nie odrywając
wzroku od monitora.
Madelaine poszła do łazienki. Zatrzymała się
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
LED2
przed lustrem zajmującym prawie całą ścianę.
Popatrzyła na swoje odbicie, poprawiając włosy.
Łzy popłynęły same, nie potrafiła ich zatrzymać,
ściekały po policzkach i skapywały na jej biały fartuch. Nawet nie próbowała się opanować.
Chciała wyrzucić z siebie wszystkie niepotrzebne
emocje. Szczególnie te, które przeszkadzają jej
w pracy.
Jest profesjonalistką i nią pozostanie. Jeszcze
chwila i wszystko wróci do normy. Zawsze tak
mówiła i prędzej czy później okazywało się, że
ma rację. Tak jak teraz. Łzy przestały lecieć jak
na zawołanie. Madelaine przemyła twarz wodą
z kranu, a potem wytarła ją papierowym ręcznikiem. Z głośników umieszczonych w każdym
miejscu stacji rozległ się głos Petera — „Madie,
wracaj tu. Nie uwierzysz, co zrobił ten idiota”.
Przed wyjściem pani doktor jeszcze raz spojrzała na swoje odbicie. Narzuciła swój najlepszy
uśmiech, po czym wyszła z toalety. Na korytarzu
usłyszała krzyki Petera i Harrisona, więc przyśpieszyła kroku. Wpadła do ciemni i to, co zobaczyła, przeszło jej najśmielsze oczekiwania.
James leżał na stole, na którym jeszcze przed
chwilą przeglądała wyniki badań. Był cały blady,
powyżej łokcia miał opaskę uciskową, a po jego
prawej dłoni nie było śladu. Harrison wrzeszczał
na Petera i szturchał go palcem w pierś. Ten nie
pozostawał mu dłużny i na każde jego pchnięcie
odpowiadał własnym. Gdyby nie leżący na stole
James, sytuacja byłaby komiczna. Madelaine dobiegła do niego i sprawdziła puls. Ledwo wyczuwalny, ale jest. Odetchnęła z ulgą.
— Zamknijcie się w końcu — wrzasnęła. – Są
teraz ważniejsze sprawy. Przenieście go do mojego gabinetu, bo za chwilę będziemy mieli tu
zimnego trupa.
Mężczyźni ucichli natychmiast. Popatrzyli
na siebie i niemalże jednocześnie ruszyli, żeby
przenieść Jamesa. Przelewał im się przez dłonie.
Harrison złapał go pod pachami, a Peter za stopy. Normalnie Madelaine nie pozwoliłaby przenosić kogokolwiek w ten sposób, ale teraz nie była
skłonna myśleć logicznie. Stała jak zaklęta. Skarciła się w myślach i pognała za nimi do gabinetu.
Gdy tam dotarła, James leżał na stole, a Harrison
zdejmował mu kombinezon.
— Dobra, wystarczy. Zostawcie mnie samą,
muszę go poskładać do kupy – rzuciła znad stołu i zabrała się do przygotowywania sprzętu potrzebnego do operacji.
Nie spojrzała na wychodzących mężczyzn nawet przez chwilę. Zamknęła oczy i głęboko odetchnęła. Wiedziała, jak dużo od niej zależy. Była
gotowa.
Gdy Madelaine weszła do kuchni, Harrison
kończył swoją opowieść. Żołnierz przerwał, gdy
ją zobaczył.
— Co z nim? — zapytał.
— Wraca do siebie. Dłoni nie odzyska, zwłaszcza że chyba jej ze sobą nie przyniosłeś — odparła ze złością w głosie. — Jak do tego doszło? I daruj sobie wstęp, przejdźmy do meritum, OK?
Żołnierz spojrzał na nią, jakby chciał ją zabić.
— Jak już mówiłem, wracając z regulaminowego obchodu, zobaczyłem Jamesa bez rękawicy
ochronnej na dłoni. Jakby tego było mało, trzymał na niej przedmiot nieznanego pochodzenia.
Podbiegłem więc najszybciej, jak mogłem. Nie
odpowiadał na to, co krzyczałem do mikrofonu,
musiał swój wyłączyć.
Przerwał na chwilę, żeby łyknąć trochę kawy.
Chociaż nazywanie kawą tego, co dostawali w zapasach, to jak nazywanie osła koniem.
— Gdy do niego dobiegłem, miał dłoń całą
w robakach. Całą, rozumiecie? Ani kawałka skóry nie widziałem spod tego kłębowiska. Wszędzie było pełno krwi, a James wyglądał, jakby
miał zejść z tego świata za parę sekund.
Harrison spojrzał na Madelaine i powiedział:
— Wolałabyś, żebym skrócił jego cierpienia
czy jego rękę? — zapytał zgryźliwie.
QFANT.PL - numer 7/10
97
POLECANKI
opowiadanie
Bartosz Szczygielski
Spuściła wzrok i podeszła do stołu. Usiadła razem z nimi. Nikt nic nie powiedział.
James powoli otworzył oczy. Światło raziło
niemiłosiernie. Chciał powiedzieć do komputera
obsługującego pokój, żeby ten zmniejszył natężenie, ale nie był w stanie wydobyć z siebie ani
słowa. W ustach czuł dziwny metaliczny smak.
Wyglądało na to, że gardło nie było używane
od wielu dni.
Podniósł się i usiadł, zwieszając nogi przez
krawędź łóżka. Odchrząknął parę razy, chowając twarz w dłoniach. Poczuł kilkudniowy zarost.
Zdecydowanie minęło parę dni. Próbował coś
sobie przypomnieć, ale ostatnie, co zapamiętał,
to wejście na polanę. Potem pustka. Zeskoczył
z łóżka i podszedł do stołu.
Wiedział, że leży w gabinecie Madelaine, a ona
była zaopatrzona na każdą możliwą okazję. Znalazł spodnie i białą koszulę, nie mógł tylko zlokalizować butów. Ubrał się i udał w stronę stołówki.
Stacja wyglądała na wymarłą, co wcale nie było
dziwne. Zawsze tak wyglądała.
Była za to sterylnie czysta. Owszem dbano
o porządek, ale nigdy w takim stopniu jak teraz.
Podłoga i ściany lśniły, można było wręcz przeglądać się w płytkach. James zostawiał za sobą
ślady spoconych stóp. Gdy opuszkami palców
przesuwał po płytkach na ścianie, czuł najmniejsze wgłębienia, chociaż powierzchnia wydawała
się zupełnie gładka. Szedł tak całą drogę, od gabinetu aż do kuchni. Zastał resztę załogi spożywającą śniadanie. Madelaine siedziała tyłem, gdy
wszedł, Peter i Harrison zobaczyli go jako pierwsi. Zastygli z łyżkami w ustach.
— O, cholera — wymamrotał Peter.
— Co jest? — zapytała Madie, nie odrywając
się od swojej miski owsianki. Gdy nie uzyskała
żadnej odpowiedzi, postanowiła sama zobaczyć,
co tak poruszyło inżyniera. Podążając za jego
wzrokiem, obróciła się na krześle.
98
— James! Obudziłeś się! — krzyknęła, rzucając mu się na szyję.
— Ktoś się stęsknił — odparł spokojnie, odgarniając jej włosy z twarzy.
Odskoczyła jak oparzona. Patrzyła na niego
z takim zdziwieniem, jakiego mógł się spodziewać, gdyby był żywym trupem, a nie czuł się tak.
Peter i Harrison patrzyli w ten sam sposób. Nie
miał pojęcia, o co może im chodzić. Przejechał
dłońmi po całym swoim ciele i nie znalazł nic
niepokojącego. Przynajmniej w jego mniemaniu.
— Wyglądacie, jakbyście zobaczyli trupa. Ktoś
mi wyjaśni, o co chodzi? — spytał — No i gdzie
się podziały te dni, których nie pamiętam?
— Twoja dłoń — powiedział Harrison, wskazując palcem na prawicę Jamesa — nie powinno
jej tam być.
— A gdzie miałaby być? Jest tam, gdzie zawsze
— odparł spokojnie z uśmiechem na ustach.
— No, ale nie powinno jej tam być. Odstrzeliłem Ci ją pięć dni temu, a Madelaine zaszyła
ranę. Wczoraj jej jeszcze nie miałeś.
Patrzył na nich z niedowierzaniem. Spytał
z przekąsem:
— Żartujesz, prawda?
Nie odpowiedzieli. Nie miał pojęcia, o czym
mówi Harrison, ale patrząc to na niego, to na resztę, zrozumiał, że mówi prawdę. Niełatwo pogodzić
się z czymś tak niewiarygodnym jak to, co właśnie usłyszał.
Minął bez słowa Madie i usiadł na jej krześle. Odczekał chwilę i postanowił dowiedzieć się
czegoś więcej. Łowił niektóre z wypowiadanych
przez Petera słów: wyprawa, radar, polana, robaki, krew. Nie brzmiało to najciekawiej, szczególnie gdy głównym bohaterem okazujesz się Ty
sam.
— Czekaj, czekaj. Jeszcze raz, ale powoli, że-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
LED2
bym zrozumiał, co się stało — poprosił.
— Powiedz, co pamiętasz. Podejrzewam, że
wyjście z bazy, a potem?... — spytał Peter.
— Potem już niewiele. Pamiętam polanę
z pięknym drzewem pośrodku. Dalej nic — odparł.
W pomieszczeniu rozległ się świst zakończony głuchym uderzeniem. Peter wstał od stołu
tak gwałtownie, że krzesło, na którym siedział,
odleciało pod ścianę. James spojrzał na stół i zobaczył wbity w swoją dłoń nóż, tak że wystawała
tylko rękojeść. Przeniósł wzrok na Harrisona.
— Zwariowałeś do reszty? — powiedział James.
Chciał nawrzeszczeć na tego idiotę i bezmyślną maszynę do wykonywania poleceń. Powstrzymało go jednak coś, czego się nie spodziewał.
Ból.
A dokładniej jego absolutny brak. Wysunął
rękę spod ostrza, a skóra wokół niego rozpływała
się jak woda. Podniósł dłoń pod światło. Widział
jak wewnątrz poruszają się podłużne stworzenia.
Nie widział natomiast śladu kości, żył czy mięśni.
Nie zobaczyłby nic takiego, patrząc na normalną
rękę. Teraz miał pewność — coś jest bardzo nie
tak. Patrzyli na niego jak na dziw natury. Sam
się zresztą tak czuł. Obejrzał się na Madelaine —
widać było, że jest przerażona. Podeszła jednak
do niego, chwyciła za ramiona i zmusiła do wstania.
— Chodź, zrobimy ci badania, zobaczymy,
co to za cholerstwo — powiedziała spokojnie.
Obydwoje udali się z powrotem do gabinetu lekarskiego. Odprowadzał ich wzrok Petera
i Harrisona.
James odczekał chwilę, aż maszyna skanująca
wróci na miejsce, po czym podniósł się z zimnego stołu. Teraz pozostaje tylko czekać na wy-
niki. Sprzęt, jakim dysponowali na stacji, upora się z tym w kilka minut. Cały czas nie mógł
zrozumieć tego, co się stało. Jak to możliwe, że
odzyskał dłoń, a tym bardziej — jak ona funkcjonuje?
Madelaine siedziała za biurkiem i przyglądała
mu się, gdy oglądał swoją rękę z każdej strony. Potrafił utrzymać w niej przedmiot, ale mógł
przecisnąć długopis przez środek dłoni i nie poczuć absolutnie nic. James patrzył na dłoń jak
na ciało obce. Skupił się intensywnie. Chciał ją
zmienić. Przetransformować w coś innego. Dłoń
zaczęła drżeć, a wszystkie owady wewnątrz wyglądały, jakby oszalały. Poruszały się w różnych
kierunkach, jeszcze chwila i się uda.
— James, podejdź do mnie, proszę — przerwała mu Madelaine.
Spojrzał na nią, a potem z powrotem na swoją
dłoń. Wyglądała normalnie, o ile jest to w ogóle
możliwe w tej sytuacji.
Madie patrzyła na ekran. Widać na nim było
całe ciało Jamesa, prześwietlone w każdym możliwym kierunku. Ręka była czarnym punktem
na tle całości. Co gorsza, można było zauważyć
inne takie punkty. James mimowolnie przyłożył
rękę do piersi — nie poczuł nic pod skórą. Skaner pokazywał jednak coś innego.
— Co to ze mną robi? — spytał.
— Nie wiem. Ale troszczy o ciebie, bo wyleczyło twojego raka — odpowiedziała i spojrzała
mu prosto w oczy. — Rozumiesz? Jesteś zdrowy.
Tak mniej więcej — dodała z uśmiechem, przytulając się do niego.
James stał bez ruchu, nie odwzajemniając jej
gestu. Kolejna szokująca wiadomość. Czy czeka
go coś jeszcze, czy na tym koniec niespodzianek?
— Pobierz próbkę — powiedział spokojnie –
Chcę wiedzieć, co to jest.
— Jasne, masz rację. Kładź się z powrotem.
Podam ci lek usypiający.
QFANT.PL - numer 7/10
99
POLECANKI
opowiadanie
Bartosz Szczygielski
Madelaine podeszła do szuflady pełnej fiolek. Patrzyła na nie tak, jakby zastanawiała się,
co zrobić. Odwróciła się do niego i powiedziała:
— Gotowy? Zaczynamy.
— Widziałem raport. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem wyników. Tym razem jest
już lepiej.
— Też tak sądzę. Co robimy dalej? Kończymy?
— Nie, jeszcze nie. Zanim przejdziemy do kolejnych prób, Trójka musi dojrzeć. Wykorzystajmy ten czas na jeszcze jeden test. Wiesz, o którym mówię.
— Oczywiście. Jeszcze jedno. Co robimy
z Harrisonem? Trochę przedobrzył ostatnio.
— Nie możemy ryzykować. Nic nie wie i niech
tak pozostanie do końca. W kolejnych testach
zrezygnujemy z tego czynnika.
— Jak wolisz, wracam do pracy. Widzimy się
niedługo.
Cała stacja spała już od kilku godzin. Madelaine stała w swojej łazience całkiem naga. Na półce obok niej leżała bielizna i fartuch. Odkręciła wodę w umywalce i przemyła twarz. Patrząc
w lustro, podążała wzrokiem za kroplami spływającymi z ust wprost na podłogę. Zamknęła oczy
i z całej siły uderzyła głową o taflę lustra.
Szkarłatna krew popłynęła gęstym strumieniem z czoła. Podniosła swoje majtki i przyłożyła
do rany. Gdy były już całkowicie przesiąknięte,
założyła je na siebie. Następnie ubrała się w fartuch, odrywając jednocześnie jeden z rękawów.
Popatrzyła raz jeszcze na swoje odbicie i udała
się w kierunku gabinetu. James leżał na stole
w takim samym stanie, w jakim go zostawiła kilka godzin temu. Uszczypnęła się, a łzy pojawiły
100
się w jej oczach jak na zawołanie. Stanęła nad
śpiącym naukowcem, wzięła głęboki oddech.
— James! James! — płakała, szarpiąc go za ramiona.
Otworzył oczy po kilku chwilach. Widać było,
że jest zdezorientowany i nie wie, gdzie się znajduje. Mogła mu dać inny lek usypiający. Teraz
to i tak bez znaczenia.
— Eee, co się stało? — spytał, przecierając
oczy.
Nic nie odpowiedziała, czekała aż wróci mu
w pełni świadomość i sam zorientuje się w sytuacji. Nie trwało to długo. Jego źrenice rozszerzyły
się, gdy zeskakiwał ze stołu.
— Kto ci to zrobił? Harrison? — bardziej
stwierdził, niż spytał.
Przytaknęła i wtuliła się w niego najmocniej,
jak potrafiła. Czuła, jak rośnie w nim gniew, gotuje się krew, a owady robią się niespokojne. Odsunął ją od siebie.
— Poczekaj tutaj, zaraz wrócę. Wszystko będzie dobrze.
Wyszedł z gabinetu. Widziała, jak jego dłoń
faluje i zmienia się w coś, co wygląda jak nóż. Ale
mogło to być tylko dziwnie padające światło.
James szedł powoli, potem szybciej i szybciej,
by na końcu już biec. Zatrzymał się przed drzwiami Harrisona, wcisnął przycisk otwierający, a te
przesunęły się torując drogę do zemsty. Żołnierz
spał na swojej pryczy.
— Hej! — krzyknął James.
Harrison poderwał się, automatycznie łapiąc
za broń trzymaną na szafce nocnej. Rozejrzał się
po pokoju.
— Oszalałeś, mogłem cię zastrzelić — powiedział, opuszczając broń.
— Coś mi mówi, że byś nie zdążył — odparł
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
LED2
James i rzucił się na niego.
Chciał go uderzyć tak mocno, jak tylko potrafi. Ręka nie zatrzymała się na twarzy, a poszybowała dalej. Po podłodze potoczyła się głowa żołnierza, jego ciało bezwładnie opadło na podłogę.
James podniósł rękę pod światło i zobaczył, jak
z ostrza zmienia się z powrotem w dłoń. Rozdziela
się na pięć, a krew spływa wzdłuż przedramienia.
Odwrócił się i zobaczył w drzwiach Madelaine.
— Nie wiem, jak to zrobiłem... — wyszeptał
James.
— Ale ja wiem — odparła.
James zauważył broń w jej dłoniach. Tę samą,
którą przed chwilą trzymał Harrison.
— Po co ci to? — zapytał.
— Przyszła pani Madelaine Cidre — sam ton,
z jakim wypowiadała słowa, mógł dawać wyobrażenie, jaka jest seksowna.
— Niech wejdzie.
Madelaine była ubrana w czarną sukienkę
ściśle przylegającą do ciała. Podeszła do krzesła,
usiadła i założyła nogę na nogę.
— Trójka będzie gotowa za kilka dni, wygląda
więc na to, że mam krótkie wakacje — powiedziała.
— Jasne, zasłużyłaś na nie. Muszę przyznać, że
eksperyment udał się w stu procentach. Posprzątano już makietę?
— Tak, Peter zlecił to komu trzeba — odpowiedziała.
— To dobrze. Przypomnij mi, żebym dał mu
wysoką premię za ten numer z drzewem. Majstersztyk. Nie wiem, skąd on bierze te pomysły,
ale już nie mogę się doczekać, co wymyśli, jak
projekt LED 3 wystartuje. Talent w najczystszej
postaci.
Strzał było słychać w całej stacji. Odgłos upadającego ciała już nie. Krew rozlała się gęsto
pod głową Jamesa. Z ciała wychodziły owady.
Do pokoju wbiegł Peter. Ogarnął całą sytuację
wzrokiem, przesunął Madie na bok i podszedł
do zwłok naukowca. Wyciągnął z kieszeni
probówkę i zaczął zbierać owady. Gdy zebrał
co większe sztuki, podszedł do pani doktor i podstawił jej pod sam nos.
Madelaine nie miała ochoty na komentowanie tej wypowiedzi.
— Widzisz, wszędzie pakują swoje cholerne
logo. Jeszcze trochę i będą nas stemplować —
powiedział.
— Co na to korporacja, wdrożymy owady
do produkcji leków? — spytała. — Spełniły swoją rolę.
Spojrzała na niego, a potem na owady, które
trzymał. Na ich tułowiach można było dostrzec
małe logo Fosex.
Mężczyzna odsunął się od biurka i podszedł
do niej. Usiadł na krześle stojącym obok i położył dłoń na jej kolanie.
— Pieprzona korporacja — rzucił Peter, wychodząc.
— Nie sądzę. Leczenie jest mało opłacalną gałęzią przemysłu. Co innego wojsko. Szczególnie
teraz, gdy wiemy, co potrafią te cudeńka.
Madelaine nie zwróciła uwagi na niego ani
na krew obmywającą jej stopy.
Gabinet był wypełniony światłem. W głośniku
odezwał się ciepły głos sekretarki:
Madelaine wstała, strącając jego dłoń i ruszyła w stronę wyjścia.
— Masz rację, jak zwykle. O której będziesz
w domu? — spytała, nie patrząc w jego stronę.
— Późno. Muszę nanieść poprawki do refera-
QFANT.PL - numer 7/10
101
Bartosz Szczygielski
POLECANKI
opowiadanie
tu, który dziś wygłaszam. A potem jest bankiet.
Sama rozumiesz.
Bartosz Szczygielski
Nie odpowiedziała. Wyszła z gabinetu, trzaskając drzwiami. Mężczyzna wrócił do swojego biurka. Leżała na nim gruba teczka z materiałami
na zbliżające się sympozjum. Musi wymyślić inny
tytuł wykładu, ten nie jest najlepszy. Naukowcy
zjedliby go żywcem, gdyby tylko mogli.
Ale już niedługo, jeszcze trochę i będą mu
lizać buty. Wstał od biurka i podszedł do okna.
Patrzył z góry na cały zabiegany świat pod nim.
Rewolucja jest blisko. Spojrzał na zegarek, musi
się pośpieszyć. Zebrał materiały i raz jeszcze rzucił okiem na tytuł odczytu:
„Klonowanie ludzi — dylematy prawne i moralne”
Autor: James Metot
102
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Przyszedł na świat
w 1985 roku. Zwolennik teorii, że lepiej nie
wierzyć i mile się zaskoczyć, niż wierzyć
i zawieść się boleśnie.
Wielbiciel
tatuaży,
książek i Nestea o zapachu gumy Turbo.
Zakochany w dźwięku
przedwojennej maszyny do pisania.
Tomasz Przewoźnik
POLECANKI
opowiadanie
Tomasz Przewoźnik
Modlitwa
- Od kiedy to schizofrenia i rozszczepienie jaźni pacjenta są wystarczającym powodem do wysyłania do niego gejszy? – zapytał chudy neurotechnik, wycierając spocone czoło. Chociaż
sprzęt, który wyjmował z samochodu był przenośny, zmęczył się solidnie.
- Artur… też mnie to zdziwiło – odrzekł gejsza,
rozglądając się wokoło.
- Też nie lubisz przedmieść? Czuję się, jakbym
był na linii frontu.
Brudne domy długimi rzędami ciągnęły się jak
okiem sięgnąć. Niby nie były to jeszcze biedne
dzielnice, ale graniczyły z nimi. Gejsza spojrzał
na zaniedbany dom, obok którego zaparkowali
i zauważył dziewczynkę siedzącą na schodach.
Weszli na zaśmiecony trawnik.
- Gdzie jest twoja mamusia? – Technik pogłaskał dziecko po głowie, gdy już postawił sprzęt
na ostatnim stopniu.
- W środku – powiedziała z węgierskim akcentem.
„Ciekawe, czy są legalni?”, myślała gejsza. Odkąd Węgry zostały wydalone z Unii Europejskiej,
Polska borykała się z falami emigrantów.
- Jonasz, weź proszę dodatkowe baterie – powiedział neurotechnik do gejszy. – Cholera wie,
ile będziemy musieli tu siedzieć.
W ciemnym przedpokoju najpierw poczuli
charakterystyczny zapach kadzidła, dopiero później dostrzegli słabe światło padające na podłogę
na końcu korytarza. Zamarli, gdy usłyszeli cichy
śpiew. Gejsza próbował wyłapać znaczenie słów,
ale zrezygnował, bo głosy były zbyt niewyraźne.
Skinął na towarzysza, ruszyli ostrożnie dalej.
104
Otwierając na oścież drzwi, w półmroku rozjaśnionym świecami zauważyli ściany pokryte
religijnymi symbolami różnych wyznań. Weszli
do środka dużego pokoju, w którym kilkanaście
osób stało wokół łóżka. Oczy rozmodlonych ludzi wpatrzone były w leżącą kobietę.
- To zgromadzenie jest nielegalne! – rzucił
neurotechnik, opierając zaciśnięte pieści na biodrach.
Ludzie odwrócili się i spojrzeli na gości zaskoczeni.
- Mi van? – warknął mężczyzna, ruszając w kierunku przybyszów. Z łatwością odepchnął sąsiadów, szykując się do bójki. Podwinął rękawy.
- Marasztal! – powiedziała kobieta na łóżku.
Podniosła się na łokciach, kilka osób pomogło
jej podstawiając poduszki pod plecy.
Mężczyzna zatrzymał się zdezorientowany.
- Zgodnie z artykułem 93 paragraf 23, wszelkie zgromadzenia religijne powyżej pięciu osób
są nielegalne! – dodał neurotechnik.
W głuchej ciszy jaka zapadła po jego słowach
można było usłyszeć strzelający knot świecy.
Zgromadzeni mierzyli gości, jakby zastanawiając
się, czy stanowią duże zagrożenie.
- Tak? – zapytał mężczyzna z węgierskim akcentem. – I co nam zrobicie? – Kilka osób ruszyło powoli w ich kierunku.
- Za napad na funkcjonariusza państwowego… - Artur cofnął się o krok - grożą poważne
kary. On jest gejszą. - Wskazał na Jonasza, który
obserwował wszystko z rogu pomieszczenia.
- Spokojnie – powiedziała kobieta z grymasem
bólu na twarzy. – Czekałam na was.
Wszyscy spojrzeli na nią zdziwieni.
- Odejdźcie – zwróciła się do zgromadzonych
wokół łóżka. – Poradzę sobie.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Modlitwa
- Hanem… - zaczął mężczyzna wskazując
na przybyszów.
- Dam sobie radę! Dziękuję, Csaba. – Wyciągnęła dłoń. Mężczyzna podszedł, ujął ją
z namaszczeniem i pocałował. Wyszedł powoli
a za nim ruszyła reszta zgromadzonych osób, patrząc z niechęcią na przybyszów. Ktoś szturchnął
neurotechnika w ramię.
- Ciekawe, kiedy była tutaj policja emigracyjna?! – rzucił Artur, mierząc mijającą go kobietę,
która wcześniej klęczała przy łóżku.
- Daj już spokój. - Gejsza położył rękę na ramieniu towarzysza.
Gdy ludzie wyszli Artur nagle ruszył za nimi,
jakby o czymś sobie przypomniał.
Jonasz podszedł do łóżka i spojrzał uważnie
na kobietę. Mogła mieć około pięćdziesięciu lat.
Ładną twarz szpecił grymas bólu. Szczupłą dłonią wskazała krzesło stojące w kącie. Gejsza postawił je obok i usiadł.
- Czekałam na was. – Uśmiechnęła się, po czym
zacisnęła usta z bólu.
- Pani nas zna? – Jonasz odwzajemnił uśmiech,
ale w myślach przypominał sobie szczegóły zlecenia: schizofrenia, zaburzenia dysocjacyjne tożsamości, podejrzenie o założenie grupy wyznaniowej.
- Można tak powiedzieć. Wiedziałam, że
w końcu przyjdziecie.
- Aha.
Patrzyli na siebie spokojnym wzrokiem, bez
agresji, bez potrzeby dominowania, nie byli przecież psami i nic nikomu nie musieli udowadniać.
Między nimi była raczej życzliwa ciekawość.
Po chwili usłyszeli rumor na korytarzu i ciche
przekleństwa Artura. Wszedł do pokoju taszcząc
sprzęt.
- Nie uwierzysz – powiedział do Jonasza. – Ni-
QFANT.PL - numer 7/10
rys. Barbara Wyrowińska
105
POLECANKI
opowiadanie
Tomasz Przewoźnik
czego nie ukradli. To, co nie upadło z trzaskiem
na podłogę, położył ostrożnie. Zdążyłem pewnie
w ostatnim momencie.
- Artur. – Jonasz zerknął na kolegę. – Ta pani
mówi, że na nas czekała.
- Tiaaa. Połowa z nich tak mówi. Albo że są
Jezusami, Napoleonami, Kleopatrami…
- Boli? – zapytał.
- Nie traćmy czasu – przerwał gejsza, spoglądając na kobietę. – Musimy panią zbadać.
- Boli – odrzekła po chwili. - Nigdy nic nie
bolało mnie tak bardzo.
Wstał i zrobił miejsce neurotechnikowi, który
od razu zabrał się za robotę – sprawdzał sprzęt,
przypinał bezprzewodowe czujniki, ustawiał parametry pomiarowe. Kobieta współpracowała
chętnie.
- Patrząc na ciebie nigdy bym nie przypuszczał.
Gejsza w tym czasie rozejrzał się po pomieszczeniu. Wyglądało jak zaimprowizowana, wielowyznaniowa świątynia. Pierwszy raz spotkał się
z tym, żeby na ścianie wisiały symbole prawie
wymarłego już katolicyzmu obok symboli islamskich oraz orientalnych. Rozpoznał Geneszę –
wielkiego słonia dosiadającego mysz, zauważył
zdjęcia al-mudżtahid al-mutlak, krzyż, figurkę
buddy. Poniżej, hinduscy i buddyjscy strażnicy
doktryny, dzierżący w dłoniach dziesiątki ostrych
broni i narzędzi, obiecywali symbolicznym wrogom ciężkie chwile. Wszystko to stanowiło jeden
wielki ołtarz, owiewany ciężkim dymem z kadzideł palących się wśród kwiatów na podłodze.
- Masz drugi czytnik. – Artur podał gejszy
sprzęt a sam usiadł na krześle w kącie pomieszczenia.
- Proszę pani… – powiedział gejsza.
- Mam na imię Paulina – przerwała mu kobieta.
- Paulino, nazywam się Jonasz Hosala i zostałem tutaj wysłany, żeby ci pomóc. A to jest mój
współpracownik, Artur Ginsz, jest neurotechnikiem i będzie czuwał nad tymi… klamotami.
Skinęła głową uśmiechając się, lecz nie skomentowała.
106
Spojrzeli na ekrany. Obszary mózgu odpowiedzialne za odczuwanie bólu świeciły jasnoczerwonymi barwami. Co jakiś czas wybuchały
jaśniejszymi plamami, a mięśnie twarzy kobiety
tężały minimalnie. Artur w całej swojej karierze
nie widział na ceregrafii takiej feerii barw.
Jonasz usiadł obok Pauliny, mówiąc:
- Powiedziano nam, że… słyszysz głosy.
- To nieprawda – skwitowała szybko, patrząc
gejszy prosto w oczy. – To jest jeden głos.
- Tak… I co ten głos mówi?
- Że trzeba kochać ludzi, wybaczać, znosić cierpienie i wykorzystywać je do własnego wzrastania. Mówi wszystko to, co oni już dawno mówili
– odrzekła, wskazując w stronę prowizorycznego
ołtarza i religijnych symboli.
- Zorganizowane formy religijne są zabronione, wiesz o tym?
- Wiem.
- Więc dlaczego… - spojrzał na figurki świętych.
- To nie jest moja robota. To ludzie, których
stąd wyprosiłam. A ja… przecież nie mam siły
im niczego zabronić – zadrwiła. – Jestem chora, mam raka. Nie mogę wstawać. - Wyglądała
na rozbawioną całą sytuacją.
- Pozwolisz, że zadam ci kilka pytań… – Wręczył ekran kobiecie.
- Tak, ale najpierw ja – przerwała mu. – Muszę
was o coś prosić.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Modlitwa
- Słucham – zachęcił gejsza, Artur podniósł
wzrok znad czytnika.
- Zdmuchnijcie mnie.
Jonasz patrzył w ciszy na kobietę, jakby z twarzy chciał wyczytać, skąd u niej tak szalony pomysł.
- Nie jesteśmy zespołem tanacyjnym – skwitował Artur.
- Ale wiem, że możecie…
- To nie wchodzi w rachubę – uciął gejsza.
Wskazał na ekran w dłoni Pauliny i powiedział: –
Proszę połącz punkty, które tutaj widzisz.
Wykonała zadanie lekko trzęsącymi się dłońmi.
Jonasz spojrzał na Artura, który po kilku sekundach skinął głową.
- A teraz przeczytaj ten tekst.
Mrużąc oczy czytała pojawiające się na ekranie słowa. Po chwili neurotechnik znowu dał
znak Jonaszowi, że wystarczy. Wykonanie standardowych testów zajęło około godziny.
***
Artur obrabiał ostatnie dane, gdy Jonasz czytając
akta kobiety, nagle poczuł przemożną chęć zażycia
induktora. „Co jest?” – pomyślał, próbując znaleźć
źródło tego pragnienia, jednak nawet świetnie wyszkolony umysł gejszy zgubił trop i wpadł w pętlę
myślową – Uroboros zjadał swój ogon, jedna myśl
prowadziła do drugiej i z powrotem.
Spojrzał na Paulinę - uśmiechała się do niego. „Coś tutaj jest nie tak.” Ale dłoń jakby sama
sięgnęła po pudełko z lekkim halucynogenem,
poszerzającym przestrzeń umysłu. Gładził palcem wytłoczoną na wieczku tybetańską literę
„A”. Zmagał się chwilę z irracjonalną chęcią, ale
w końcu zażył środek. Spojrzał na neurotechnika. Taboret był pusty. „Dziwne. Nawet nie zauwa-
żyłem.” Wyszedł za kolegą. Dziewczynka gdzieś
zniknęła.
- I jak? – zapytał gejsza, mrużąc powieki. Induktor zaczynał działać, zmysły wyostrzyły się,
światło przybrało na sile.
- Wszystko wygląda w porządku, płaty czołowe
wykazują zwykłe zużycie związane z wiekiem. –
Artur zapalił papierosa. Po chwili wypuścił chmurę dymu, mówiąc przy tym jednocześnie: - Tylko, kurwa, coś tutaj jest podejrzanego! – Patrzył
nerwowym wzrokiem. - W pewnym momencie
poczułem, jakby ktoś zgniatał mi mózg, nie wiem
o co chodzi.
- To pewnie te kadzidła. – Jonasz nie chciał
podsycać złych przeczuć współpracownika.
Milczeli chwilę. Gejsza poczuł strach towarzysza, więc spróbował wznieść świadomość wyżej,
spojrzeć z innej perspektywy. Spojrzał na swój
wyjątkowo wartki strumień umysłu, jak zimorodek obserwujący rzekę i zauważył, że lęk Artura
odbijał się w myślach, niczym promienie słońca
na łuskach ryb. Skierował uwagę gdzie indziej.
- Mam pomysł – zaczął Jonasz. - Zabrałeś Siatkę Abbotta?
- Chyba tak, muszę sprawdzić. Myślisz, że
to coś da?
- Da nam o wiele lepszy obraz.
- To fakt.
Gdy wrócili do pokoju, Artur zabrał się za odłączanie czujników.
- Już po naradzie? – zapytała Paulina neurotechnika.
- Co? Tak, to znaczy… - zająknął się i zamilkł.
Z walizki wyjął zawiniątko. – Proszę się podnieść,
muszę to nałożyć.
Artur naciągnął na głowę kobiety delikatną,
elastyczną siatkę gęsto pokrytą czujnikami. Wrócił na miejsce i uruchomił oprogramowanie.
QFANT.PL - numer 7/10
107
Tomasz Przewoźnik
POLECANKI
opowiadanie
- A jak u ciebie ze snem? – zapytał Jonasz.
- Nie spałam od miesiąca.
- Słucham? – spojrzał na kobietę, jakby nie
dosłyszał.
- Nie spałam od miesiąca – powtórzyła wyraźniej.
Gejsza spojrzał na ekran. Tym razem obraz
mózgu był o wiele bardziej szczegółowy, mógł
obrócić go pod wieloma kątami a nawet zagłębić
się w wewnętrzne warstwy. Zrobił zbliżenie. Gdy
Paulina sięgnęła w stronę szklanki, płaty czołowe rozbłysły kolorami, niczym rozżarzone węgle, na które ktoś dmuchnął. Jonasz zatopił się
w to światło i wszedł głębiej, w stronę szyszynki.
Po chwili zatrzymał obraz. W miejscu, w którym
zazwyczaj znajduje się glandula pinealis falowała
plama, niczym kropla czarnej rtęci pochłaniająca
światło. Gejsza spojrzał zdziwiony na Artura.
Neurotechnik klikał pospiesznie na wyświetlaczu - zmieniał pozycję trójwymiarowego rzutu, przybliżał, oddalał, korygował rozdzielczość,
ale nic nie pomagało. W końcu wstał i podszedł
do kobiety. Wzrokiem przebiegł szybko od czujnika do czujnika. Odpiął jeden z mierników
i przyczepił nowy. Spojrzał na wyświetlacz. Nic,
falująca pustka, szyszynki nie ma. Drżącymi
dłońmi zaczął niezdarnie przepinać przewody
na głowie Pauliny. Kobieta skrzywiła się z bólu,
gdy po raz kolejny szarpnął jej włosy.
- Daj spokój. - Gejsza złapał współpracownika
za rękę.
Induktor działał w pełni, więc Jonasz mógł zobaczyć, jak strach Artura w postaci ciemnozielonych wstęg faluje wokół chudej postaci neurotechnika, niczym glony na dnie oceanu.
Neurotechnik wyprostował się, zrobił kilka oddechów i powoli wrócił na krzesło. Wbił wzrok
w ekran i zacisnął dłonie na jego krawędziach.
Kobieta patrzyła na niego ze smutkiem, ale Jonaszowi wydawało się, że zobaczył w jej twarzy coś
jeszcze.
108
- Sprzęt działa – wychrypiał w końcu neurotechnik. - Możemy kontynuować.
- Paulino, czy jest coś, co chciałabyś nam powiedzieć? – zapytał Jonasz.
- Muszę zapalić! – Artur wstał i wyszedł szybko z pokoju, ciągnąc za sobą zielony welon. Gejsza patrzył zdumiony na współpracownika. Trochę już się znali ale jeszcze nigdy nie widział go
w takim stanie.
- Chcę ci powiedzieć, żebyś dobrze pilnował
kolegi. – Paulina wskazała na drzwi.
Jonasz ruszył na zewnątrz i o mało nie wpadł
na Artura skulonego na schodach. Usiadł obok.
Neurotechnik wbił wzrok w ziemię i palił papierosa, po chwili zapytał drżącym głosem:
- Jonasz, o co tu chodzi?
- A co się dzieje?
- No, ta baba bez szyszynki. Próbowałem wejść
do tej dziury w mózgu… - tłumaczył nerwowo. To jest niemożliwe, żeby on… ona…
- O czym ty mówisz?
- Jakim kurwa cudem, on zna fakty z mojego
życia?! – Artur złapał Jonasza za kołnierz marynarki. – Znaczy się, ona.
- Jakie fakty? Przecież nic nie mówiła.
Ulicą szło kilka osób, patrząc z zaciekawieniem na samochód oraz krzyczącego Artura.
W brudnych oknach domu po przeciwnej stronie zamajaczyły jakieś twarze.
- Nieważne. – Artur uspokoił się trochę. Zapalił kolejnego papierosa. - Może ktoś sobie robi
jaja?
- Może. – Gejsza postanowił nieco zmienić temat, żeby uspokoić kolegę. – Spotkałeś się kiedyś z takim… czymś zamiast szyszynki?
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Modlitwa
ny za Jonaszem. – Po cholerę żarłeś induktor?
- Nie.
- Ja też. – Jonasz nie wiedział, co to może znaczyć. Nigdy nie spotkał się z taką sytuacją, nawet na zajęciach teoretycznych w domu gejsz,
a okiya Kryształowy Lotos, w którym przez kilka
lat pobierał nauki, posiadał jedne z najlepiej wyposażonych laboratoriów. Nawet wojsko korzystało z usług tego domu. – Już wiem. – Spojrzał
na neurotechnika i milczał chwilę, jakby próbował zebrać myśli. – Może to jakieś maskowanie?
Wojskowa technologia?
- A bo ja wiem? – powiedział Artur. Żółtym
palcem wydłubywał kawałki tytoniu przylepione
do warg. – Tylko po co? Poza tym, gdyby to było
ekranowanie, to powinno być widać elektronikę,
albo inny sprzęt, a tu nic. Pustka…
Milczeli. Gejsza patrzył na papierosa - żar
konsumował powoli bibułkę, niczym lęk pochłaniający umysł Artura.
- A może… - zaczął neurotechnik, wyrywając
Jonasza z zamyślenia.
- Może co?
- Może powinniśmy zrobić to, o co prosi?
- Nie! – powiedział gejsza, kręcąc głową. –
To nie leży w naszych kompetencjach.
- Ale przecież kwalifikuje się i świadomie
o to prosi.
- Nie wiemy jeszcze, na ile świadomie. Jest podejrzenie o rozdwojenie jaźni.
- No tak.
- Sam nie wiem.
Gejsza szedł ciemnym korytarzem trzymając
prawą dłoń w kieszeni spodni. Między palcami
przesuwał koraliki mali, powtarzając szybko
w myślach mantrę: „Niech współczucie moje będzie absolutne, a miłość niech nie przytępi zmysłów. Niech współczucie moje będzie bezstronne,
a litość niech nie staje na mej drodze…”
Wrócili na swoje miejsca. Paulina wydawała
się drzemać, ale Jonasz zauważył, że delikatnie
drgają jej powieki. „Walczy z bólem.” Usiadł obok
łóżka. Właśnie chciał coś powiedzieć do Artura,
gdy usłyszeli niski głos:
- Porozmawiajmy spokojnie.
Jonasz z neurotechnikiem rozejrzeli się po pokoju. Paulina patrzyła nieobecnym wzrokiem, nikogo poza nimi nie było w pomieszczeniu.
- Słyszałaś? – zapytał kobietę gejsza. Podejrzewał, że induktor płata mu figle, ale przecież nie
pierwszy raz był pod jego wpływem, dokładnie
wiedział, czego się spodziewać, jednak to...
- Tak, słyszałem – powiedziała kobieta głębokim, męskim głosem.
Upuścił ekran i wstał, wywracając krzesło. Podrapał czoło, wystraszony.
- Co tu się… Kim ty… - słowa grzęzły gdzieś
w gardle.
- Siadaj, porozmawiajmy.
Gejsza odwrócił się – neurotechnika nie było.
- Wracamy?
- Co z Arturem? – Nie usiadł.
- Nie wiem.
- Nie dam sobie rady z całym tym sprzętem,
potrzebuję cię tam… Poza tym zażyłem induktor
i teraz jestem, no wiesz… wszędzie i nigdzie.
- No dobra. – Wstał niechętnie i ruszył zgarbio-
- Musiał zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie
będzie nam przeszkadzał.
Skoncentrował się na sygnałach płynących
ze zmysłów. Spojrzał na ekran - czarna plama
w miejscu szyszynki falowała szybko, jakby mia-
QFANT.PL - numer 7/10
109
Tomasz Przewoźnik
POLECANKI
opowiadanie
ła zamiar rozsadzić mózg Pauliny od środka.
- Kim jesteś? – zwrócił się Jonasz do kobiety.
- Nie udawaj, że nie wiesz.
Plama na ekranie zaczęła płynnie zmieniać
kształt, a Jonasz dopiero po chwili zdawał sobie
sprawę, na co patrzy. Czerń na moment przybrała postać krzyża, potem półksiężyca, następnie
tybetańskiej litery „A”, później sześcioramiennej gwiazdy. „Przecież to niemożliwe” powtarzał
w głowie.
- Czyżby? – zapytał głos wydobywający się
z ust Pauliny.
- Boga nie ma.
- Z mojego doświadczenia wynika coś innego.
- To pewnie induktor, to się nie dzieje naprawdę.
- A czy twój towarzysz również zażył to, co ty?
Nie. Jeśli chcesz, to weź antypsychotyk, nic to nie
zmieni.
- Ale przecież żaden stwórca nie istnieje… jest
tylko umysł… - Jonasz próbował przypomnieć
sobie nauki wyniesione z domu gejsz, ale ta sytuacja przeczyła wszystkiemu co wiedział. Wybełkotał jeszcze: – To człowiek jest bogiem.
- Darujmy sobie intelektualne spekulacje
i przejdźmy do sedna.
Jonasz nie wiedział, co powiedzieć, próbował
zapanować nad zamętem w głowie.
- Jak widzisz Jonaszu, Paulina naprawdę słyszy
głos. Mój głos.
Gejsza patrzył bezrozumnym wzrokiem
na kobietę, mówiącą męskim głosem, uważającą
się za boga. Nie tak to wszystko miało wyglądać. To miała być rutynowa robota wylosowana
z mieszarki, typowa danina na rzecz społeczeństwa, by potem powrócić do intratnych zleceń
domu gejsz. Wybiegł na zewnątrz.
110
Artur palił kolejnego papierosa. Wbił w chodnik tępy wzrok, po chwili zapytał drżącym głosem:
- Jonasz, o co tu chodzi?
- Nie wiem.
- Kto ci to zlecił?
- Poszło z mieszarki. Daj papierosa.
Neurotechnik podał papierośnicę gejszy. Ten
otworzył ją lekko trzęsącymi się dłońmi. Wsunął
papierosa do ust. Gdy odpalał, musiał przytrzymać zapalniczkę oburącz. Rzadko palił, ale teraz
musiał zabić smród strachu towarzysza. Feromonowe ślady drażniły gejszę coraz bardziej.
- To jest niemożliwe – powiedział neurotechnik - żeby on… ona…
- Niemożliwe. – Jonasz wypuścił chmurę dymu
i zakaszlał krótko.
- On wie wszystko. – Artur wpatrywał się
gdzieś w dal. – Skąd?
- Nie wiem. Może ktoś przekazał te dane
z centrali?
- Niemożliwe! – wykrzyczał Artur w twarz gejszy, który zauważył ocierające się o niego zielone
wstęgi. – On zna mój podpis genetyczny – ciągnął neurotechnik. - On wie nawet… - Twarz wykrzywił mu brzydki grymas, gdy zacisnął mocno
usta. – Wie za dużo.
Jonasz zażył antypsychotyk niwelujący działanie induktora. Po kilku minutach, gdy kolory
przybladły a dźwięki przestały domagać się uwagi, poczuł spokój i pewność. Nie wyczuwał już
feromonów lęku Artura.
- Na pewno da się to jakoś wytłumaczyć – powiedział gejsza, wstając. Rozprostował kręgosłup i wziął kilka głębokich wdechów. Powtarzał
w myślach mantrę: „W esencji umysłu przyjmuję schronienie, we współczuciu bezgranicznym
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Modlitwa
przyjmuję schronienie…” – Chodź.
Wrócili do środka. Jonasz nie wiedział jak się
zachować, więc chwilę stał w milczeniu, patrząc
na Paulinę. W końcu usiadł.
- Jak właściwie mamy się do ciebie zwracać?
– zapytał gejsza. Nie mógł uwierzyć, że dał się
wciągnąć w to szaleństwo.
- Jak chcecie.
- Nie widzę problemu – powiedział Deus.
- Muszę się zastanowić. – Gejsza wstał i skinął
na Artura.
Usiedli w samochodzie. Kilka osób z sąsiedniego domu wyszło na zaśmiecony trawnik. Patrzyli na pojazd i dyskutowali zawzięcie.
- I co teraz? – zapytał Jonasz.
- Ja jestem za tym, żeby spełnić jego prośbę –
odparł neurotechnik trąc powieki palcami.
- Może… Deus?
- Może być Deus.
- Przyszedłeś obwieścić koniec świata? Potop,
siedem lat nieszczęścia, plagi egipskie?
- Koniec świata? Można tak powiedzieć. – Deus/
Paulina spojrzał w stronę Artura. – Co u twojego
syna? Ile ma lat? Trzy?
Neurotechnik skulił się w kącie i zaskomlał,
jak wystraszony kundel.
- Zróbcie to, o co prosi Paulina. Zabijcie ją –
rozkazał Deus.
- Coś mi tu nie pasuje. Jeśli to jest bóg… chyba zwariowałem, że to powiedziałem, ale… jeśli
to jest bóg, to dlaczego chce zabić Paulinę? Dlaczego sam nie rozkaże jej tego zrobić?
- Nie dałaby rady, nie w jej stanie.
- No to dlaczego nie zmusi kogoś z nich – skinął brodą na sąsiadów.
- Może nie potrafią tego zrobić? Jeśli ona jest
dla nich kimś świętym, to nigdy nie podniosą
na nią ręki.
- Niezbadane są wyroki boskie.
- A co jeśli to jest jakaś część Pauliny, która
uzyskała autonomię, na przykład... – Jonasz rozglądał się po samochodzie, jakby właśnie tutaj
miał znaleźć wskazówkę – z powodu nieznośnego bólu i prosi nas o odłączenie?
- Niby jak sobie to wyobrażasz?
- To chyba tym bardziej trzeba ją odłączyć.
- Dlaczego tak na to nalegacie? – zapytał Jonasz.
- Paulina ma BDD108.
Gejsza zerknął na neurotechnika, ten chwilę
szukał czegoś na ekranie, po czym potwierdził
skinieniem głowy.
BDD108 był medycznym układem wszczepionym w rdzeń kręgowy. To tam wpinały się zespoły tanacyjne w celu dokonania eutanazji, choć
chip nie do tego służył.
- Paulina będzie musiała podpisać stosowne
oświadczenie – stwierdził Jonasz.
- Widzę, że już jesteś gotowy. – Jonasz spojrzał
przenikliwie na neurotechnika.
- Nie… - zawahał się Artur, unikając wzroku
gejszy. – Ale jak na razie wszystko za tym przemawia.
- Masz odpowiedni sprzęt?
- Tak. Odłączanie nie jest trudne… z technicznego punktu widzenia.
- Tylko, że to nie jest nasza robota.
QFANT.PL - numer 7/10
111
POLECANKI
opowiadanie
Tomasz Przewoźnik
- Spójrz na to z innej strony. – Artur szczypał
dolną wargę, szukając odpowiednich słów. – Myślisz, że można zabić… boga?
Gejsza spojrzał zaskoczony, zastanawiając się,
skąd u towarzysza takie dziwaczne, wręcz chore
myśli.
- Jeśli Królem by był, nie mógłbyś go zranić – powiedział cicho Jonasz, odwracając głowę
na bok.
- Że co?
- Nic. Cytat jednego ze starych mistrzów. No
boga chyba zabić się nie da, chociaż w dwudziestym wieku pewien filozof mówił, że już dawno
to zrobiliśmy.
- Mamy szansę sprawdzić. Teraz.
- Nie uważasz, że to trochę chore?
- Tak uważam, ale co nam pozostało? Tak naprawdę, jeśli nie my, to niedługo i tak zjawi się tu
zespół tanacyjny. Może uda nam się dowiedzieć
czegoś więcej?
- No dobra. Jeśli Paulina podpisze oświadczenie, możemy ją odłączyć.
Wyszli z samochodu i odprowadzeni przez
wrogie spojrzenia sąsiadów wrócili do domu Pauliny. Coraz więcej osób gromadziło się w okolicy,
jakby wiedzieli, co się święci.
- Jestem gotowa – powiedziała Paulina swoim
głosem, gdy weszli do pomieszczenia. – Mam nadzieję, że was nie wystraszył za bardzo.
Patrzyli zdumieni. W końcu Jonasz zapytał:
- Kim on jest?
- Głosem. Bogiem – szukała odpowiedniego
słowa zniecierpliwiona. Twarz wykrzywiał grymas bólu. - Nie wiem. Daj to oświadczenie.
Artur przygotował formularze i podał kobiecie ekran.
112
Gejsza obserwował w ciszy, jak Paulina czyta
dokumenty, przykłada dłoń do skanera linii papilarnych, zatwierdza decyzję podpisem genetycznym. Po chwili oczy kobiety zaszły mgłą.
- Możecie zaczynać – powiedział Deus.
Artur podłączył się do BDD108, załadował
oświadczenie Pauliny. Gejsza wprowadził swój
podpis, jako świadek i rozpoczęli procedurę.
Jonasz schylił się nad uchem kobiety i zaczął
szeptać słowa Modlitwy Stanu Pośredniego:
- Kiedy to obecne, iluzoryczne ciało nagle
dotknie ostateczna choroba, obyś sama z siebie
wyzwoliła przywiązanie do przedmiotów materialnych i percepcji umysłu. W stanie pośrednim
umierania, chociaż otaczają nas ukochani i krewni, podążamy do innego wymiaru w samotności.
Kiedy świadomość zostaje jak sierota, bez żadnego wsparcia, a w innym wymiarze pojawia się wizja straszliwego pana śmierci, powstają dźwięk,
wizje światła i promieni wynikające z niewiedzy,
obyś wyzwoliła się w stanie pośrednim, obyś rozpoznała wszystkie wizje, jako iluzje…
W tym czasie Artur najpierw wyłączył zmysły
kobiety, później zatrzymał oddychanie, a na końcu serce.
Od strony technicznej, rzeczywiście było to łatwe, jednak Jonasz ciągle czuł, że coś jest nie
tak. Nawet tradycyjny bloker kontrolujący emocje gejsz nie wyłączył tego odczucia. Obserwował jak Paulina gaśnie na jego oczach, rysy jej
twarzy łagodnieją i znika gdzieś grymas bólu.
Po wszystkim wyglądała, jakby odmłodniała dobrych kilka lat. Spojrzał na ekran. Mózg nie wykazywał żadnej aktywności.
- Zabiliśmy go – powiedział Artur z błyskiem
w oku.
- Boga nie ma – skwitował Jonasz. – To chyba jednak rzeczywiście była część jej psychiki.
Spójrz na skaner. Jest szyszynka.
Neurotechnik rzucił okiem na ekran, po czym
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Modlitwa
skinął głową. Odłączył sprzęt i schował go do walizek.
Wychodząc na zewnątrz minęli w korytarzu
kilka osób. Ktoś szturchnął Artura. Na schodach
gejsza zauważył, że w kierunku domu idą ludzie.
Niektórzy nieśli kwiaty, inni świece, ale byli też
tacy, którzy trzymali pałki i kije. Wykrzykiwali
groźby.
Artur z Jonaszem wsiedli do samochodu. Gdy
tylko zamknęli drzwi, coś z hukiem uderzyło
w karoserię.
gnał myśli i puścił głośniej dźwięk.
- Najpierw chciałam cię przeprosić. Wiem, że
nie po to przyjechałeś do mnie, a ja poniekąd cię
do tego zmusiłam, ale wierz mi, robisz mi wielką
przysługę – twarz stężała jej na chwilę. – Kolejna
rzecz, ten twój kolega, Artur… Pilnuj go. Głos
mi powiedział… - szukała słowa. – On krzywdzi
swoje dziecko. Wiesz jak. Tak, jak żaden rodzic
nie powinien.
Gejsza zatrzymał nagranie. Na panelu ściennym wybrał numer i czekał chwilę.
- Lepiej zabierajmy się stąd szybko – powiedział
wystraszony neurotechnik, blokując od środka
drzwi. – Zaraz zacznie się piekło.
- Detektyw Marcin Morkisz, słucham? –
na ekranie wyświetliła się twarz młodego policjanta.
Ruszyli do centrum Silesii a za nimi posypał
się grad kamieni. Usłyszeli krzyki niezadowolonych ludzi. Gdy już wyjechali z przedmieść, zauważyli za sobą łunę ognia. Po drodze minęła ich
straż pożarna, po chwili radiowozy. Usłyszeli huk
potężnych silników policyjnej pustułki, sunącej
majestatycznie po niebie.
- Witam panie Marcinie, Jonasz Hosala z tej
strony
- Tośmy narobili – powiedział gejsza.
- A widzę, widzę, co tam panie Jonaszu, coś się
stało?
- Mam pewne podejrzenia, ale nie mogę powiedzieć zbyt wiele, więc najpierw proszę sprawdzić po cichu, czy mam rację.
- A co się stało?
***
Odwiózł neurotechnika do centrali a sam
wrócił do domu. Zmęczony wszedł do pustego
mieszkania. Obraz wideosekretarki puścił na jedną z kuchennych ścian i zaczął przygotowywać
jedzenie. Mniej lub bardziej znajome twarze
przeleciały szybko, nie zwrócił szczególnej uwagi
na wiadomości, gdy nagle zobaczył Paulinę.
- Artur Ginsz, mam podejrzenie, że… molestuje swoje dziecko. Sprawa jest niezwykle delikatna, ale bardzo pilna. Jest rządowym neurotechnikiem. Możecie to sprawdzić po cichu?
- Już? – zapytała sama siebie. Dłońmi coś
jeszcze poprawiała na ekranie, do którego mówiła. Na tym samym, który jeszcze kilka godzin
temu trzymała w dłoni. – Numer 982? – mruczała do siebie. – Dobra, jest – dodała zadowolona.
Obraz ruszał się na boki. – Jonasz, to ja, Paulina.
Nagrywam to pod waszą nieobecność, właśnie
wyszliście na zewnątrz.
- Dziękuję, panie Marcinie. Przepraszam, ale
muszę kończyć. Proszę mnie poinformować,
co i jak. Do widzenia.
Gejsza przysunął krzesło, usiadł i słuchał
zaskoczony. Patrzył na kobietę, która nie żyła
od kilku godzin, którą sam zabił, a teraz… Ode-
- Oczywiście, panie Jonaszu. Proszę się nie
martwić, załatwimy to tak, jak trzeba.
- Do widzenia.
Wrócił do nagrania Pauliny.
- I po trzecie. Nie tylko ja was wykorzystałam.
On również… On chce wrócić. Znowu chce zebrać wokół siebie słabych i odrzuconych. Mówił
o końcu świata.
QFANT.PL - numer 7/10
113
Tomasz Przewoźnik
Tomasz Przewoźnik
POLECANKI
opowiadanie
Nagranie skończyło się.
114
Gejsza siedział chwilę w ciszy, zastanawiając
się nad słowami Pauliny. W końcu wstał, dokończył posiłek i poszedł pod prysznic. Na ścianie
w łazience puścił wiadomości. Dzisiejszą informacją dnia były kolejne zamieszki na przedmieściach.
- Codziennie jest jakiś koniec świata – mruknął Jonasz do siebie.
Urodził się w pięknym śląskim miasteczku, słynącym ze sporego stada żubrów,
ukrywających
się
w okolicznych lasach.
Przyszedł na świat
w 1978 roku. Interesował i zajmował się
dziwacznymi i niewytłumaczalnymi rzeczami - studiował socjologię, obronił pracę traktującą o satanizmie, grał na perkusji w kilku
zespołach, uprawiał wspinaczkę sportową,
w tym bez zabezpieczenia na morskich klifach w Chorwacji, a ostatnio nawet pracuje
w wielkiej korporacji. Praktykuje buddyjskie
techniki męczenia umysłu i interesuje się
psychologią głębi oraz wszelkimi systemami
duchowego rozwoju, które ludzkość wynalazła, nie wiadomo po co. Szuka kamienia filozoficznego, ale znajduje tylko odłamki, które
(na szczęście!) są na tyle duże, żeby wybijać
nimi szyby gmachów nielubianych ideologii.
Cykl opowiadań o gejszy jest wypadkową
tych poszukiwań.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Michał Stonawski
POLECANKI
opowiadanie
Michał Stonawski
116
Zabawa
W pokoju panował chłód. Pod białymi, lekko
przydymionymi ścianami stały tekturowe paczki.
Stary, drewniany parkiet przybrudzony był farbą
i klejem. Niektóre klepki były ruchome, innych
brakowało. Pod ścianami biegły żółte zacieki.
W jednym rogu stał włączony telewizor.
Na śnieżącym ekranie migały jakieś postacie.
Szum i urywane strzępki mowy odbijały się
od ścian, tworząc echo, zagłuszające ciszę, która
tu zwykle panowała.
Przed telewizorem, na zielonym fotelu siedział mężczyzna. Ze znudzeniem wpatrywał się
w ekran, podpierając ciężko głowę na rękach
i bezmyślnie bawił się pilotem. Twarz miał napuchniętą z braku snu. Powieki co chwilę opadały mu na oczy, lecz potrząsał głową i z wysiłkiem
powracał na jawę.
W pewnym momencie wyprostował się i z kieszeni jeansów wyjął komórkę. Popatrzył na wyświetlacz. Twarz wykrzywiła mu się w grymasie
niezadowolenia. Odłożył urządzenie na oparcie
fotela. Podniósł pilot, by zmienić kanał i w tym
momencie telefon zaczął wibrować, a monotonny
szum telewizora zagłuszyła wesoła melodyjka.
Poderwał się z fotela i chwycił komórkę i szybkim ruchem przyłożył ją do ucha. Pilot wypadł
mu z ręki na podłogę. Dwie baterie potoczyły się
po ziemi. On jednak na to nie zważał.
– Halo? – zapytał nerwowo. – Słucham?Przez
moment milczał, wsłuchując się w głos w słuchawce. Jego oczekujący uśmiech zbladł i chwilę
później twarz przypominała nieruchomą maskę.
– Ach, to ty – mruknął. – Nie, po prostu spodziewałem się kogoś innego. Tak, mam czas.
Kiedy mogę przyjechać? Do domu? OK, zaraz
będę.
Rozłączył się. Podszedł do telewizora, kopiąc
po drodze jedną z baterii, która potoczyła się
po podłodze z wielką szybkością i odbiła od ściany, z której odleciały kawałki farby.
Nacisnął wyłącznik. Chybotliwy stolik zaskrzeczał w proteście, a telewizor o mało nie spadł
z niego na ziemię. Mężczyzna odwrócił się i porwał z fotela starą, skórzaną kurtkę. Sztywnym,
szybkim krokiem wyszedł z pokoju. Zabrzęczały
klucze, trzasnęły drzwi.
Mieszkanie pogrążyło się w ciszy.
***
Godzinę później był na miejscu. Jechał krętymi uliczkami osiedla, czując, jak narasta w nim
złość i nostalgia. Czuł się jak w domu. Wychował
się tu, a potem mieszkał przez jedenaście lat prawie szczęśliwego małżeństwa. Po rozwodzie stracił mieszkanie, zadłużył się i tylko jakimś cudem
udało mu się wynająć kawalerkę w śródmieściu.
Żona z dziećmi zostali w mieszkaniu i teraz wpadał do nich tylko na krótkie wizyty. Widzenia jak
w więzieniu.
Coś zabębniło pod kołami. Samochód podskoczył. Resory zaskrzypiały niebezpiecznie. Mężczyzna zaklął cicho. Zapomniał o pieprzonych
progach zwalniających.
Zwolnił. Na szczęście blok był niedaleko. Dziesięciopiętrowy moloch z wielkiej płyty, pamiętający jeszcze czasy Jaruzelskiego. Nienawidził
w nim mieszkać. Na korytarzach śmierdziało,
windy trzęsły się tak, jakby się miały rozlecieć,
a na ich podłodze codziennie znaleźć można było
odchody i zużyte prezerwatywy.
W lecie w mieszkaniach było gorąco i duszno,
nawet nocą. W zimie staroświeckie kaloryfery
nie nadążały z ogrzewaniem, a dodatkowo były
co chwilę wyłączane z powodu częstych awarii.
Co parę dni kibole ścierali się z wrzaskiem pod
oknami i robili krwawą jatkę, która kończyła się
zazwyczaj wraz z wyciem policyjnych syren.
Ale mimo wszystko był to jego dom. Lubił
to miejsce, chyba tak samo jak nienawidził.
Westchnął i skręcił w lewo, na podjazd. Jak
zwykle na małym parkingu nie było miejsca.
Podjechał więc bezpośrednio pod wejście, przykrywając dziury po słupkach.
Wysiadł. Przez chwilę stał, rozglądając się wokół, czując jak wiejący tu zawsze silny wiatr rozwiewa mu włosy. Pod nogami przetaczały się zeschnięte liście ubrudzone błotem i gównami. Było
zimno. Zapiął kurtkę pod samą szyję i wspiął się
po schodkach do wejścia.
Otworzył zardzewiałe, metalowe drzwi, w których kiedyś była szyba.
Z ram wystawały ostre kawałki szkła. Wszedł.
Od razu zrobiło się cieplej. I od razu poczuł
znajomy smród, szybko więc przemaszerował
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zabawa
przez korytarz i wezwał windę, modląc się w duchu, by działała.
Ruszyła gdzieś z góry. Odległe dudnienie przybliżało się z każdą chwilą, aż wreszcie w małym
okienku w drzwiach ukazało się światło i winda
ze zgrzytem zatrzymała się na parterze. Wszedł
i wcisnął przycisk z numerem ósmym. Winda
zatrzęsła się i zaczęła się wznosić, a on zaczął
się znów modlić, by nie zablokowała się gdzieś
pomiędzy piętrami.
***
Chwilę później stał już przed kratą broniącą
wejścia do mieszkalnej części korytarza. Nacisnął dzwonek, słysząc, jak za drzwiami po prawej
rozlega się znajomy świergot. Przez chwilę nic
się nie działo, potem w zamku zazgrzytał klucz.
Drzwi uchyliły się, a zza framugi wychyliła się
głowa jego ośmioletniej córki – Zosi.
– Mama zaraz otworzy, tylko wyjdzie z łazienki – wyrecytowała.
Wbił ręce w kieszenie. Oczywiście.
– OK, a dzień dobry tatusiowi nie powiesz? –
zapytał.
– Dzień dobry, tatusiu!
– Tak lepiej.
Zniknęła. Stał w milczeniu przed zakratowaną
bramą, czując, jak narasta w nim złość. To jego
mieszkanie, a musi czekać jak debil, by go wpuszczono. Bo oczywiście zapobiegliwa mamusia zdążyła już wymienić zamki.
Po pięciu minutach drzwi znowu się otworzyły. Z mieszkania wyszła blondynka w szlafroku. W ręku trzymała podzwaniający pęk kluczy.
Uśmiechała się. Sztucznie.
On także się uśmiechnął. Jeszcze sztuczniej.
– Cześć, Marek – powiedziała, otwierając kratę. – Przepraszam, że tak długo czekałeś, ale musiałam się jeszcze umyć.
– Jasne. A nie mogłaś tego zrobić wcześniej?
Wiedziałaś, że się zjawię, sama zadzwoniłaś.
Przywołała na twarz przepraszający uśmiech.
Prawie prawdziwy.
– Ale nie widziałam, że tak szybko. W końcu
teraz mieszkasz daleko.
Nic nie odpowiedział, całą siłą woli walcząc,
by nie powiedzieć, kto faktycznie powinien
mieszkać teraz daleko. Powstrzymał się, jednak
uśmiech spełzł mu z twarzy. Bez słowa wszedł
do środka i skierował się w stronę mieszkania.
Wyprzedziła go, by wejść pierwsza.
– Dzieci gotowe? – zapytał, gdy już zatrzasnęła
za nim drzwi. – Gdzie Maciek?
– Odrabia lekcje w pokoju. Zosia właściwie
musi się tylko ubrać… Zosiu! – zawołała w głąb
mieszkania. – Wkładaj już buty, tata zabierze was
na spacer!
Z pokoju dobiegały odgłosy jakiejś kreskówki. Dziewczynka wychyliła się z kanapy, na której siedziała, patrząc w nowiutką plazmę.
– Za chwiiilkę… – poprosiła.
Marek wykonał ruch, jakby chciał do niej
podejść, lecz jego eks była szybsza. Podbiegła
do dziewczynki i klęknęła przy niej. Pogłaskała
po główce.
– Rozumiem cię świetnie, kochanie – powiedziała słodkim głosem. – To twoja ulubiona bajka,
ale twój tatuś zażyczył sobie, byś natychmiast się
ubrała. Przepraszam, ale nic na to nie poradzę…
QFANT.PL - numer 7/10
Ernest Dziedzic
117
POLECANKI
opowiadanie
Michał Stonawski
Poczuł, że jeszcze chwila i wybuchnie. Zacisnął dłonie w pięści i odwrócił się na pięcie. Zapukał w drzwi drugiego pokoju.
– Maciek? Można? – Nacisnął klamkę.
Jego trzynastoletni syn siedział przy biurku
pochylony nad zeszytem. Z głośników na półce
wrzeszczał jakiś raper, klnąc co drugie słowo.
Maciek potrząsał do taktu głową, prawie waląc
nią w blat.
– Maciek, wychodzimy!
Nawet się nie odwrócił. Dalej kiwał głową.
Marek podszedł do niego z tyłu i położył mu
rękę na ramieniu. Młody odwrócił się zaskoczony. W uszach miał słuchawki. Wyjął jedną.
– Cześć, tato.
– Po co ci ta muzyka z głośników, jak i tak
słuchasz czego innego?
Tamten wzruszył w odpowiedzi ramionami.
– Tak, o. To co, mam się ubierać?
– Byłoby fajnie…
Wyszedł z pokoju, pozostawiając syna, grzebiącego w szafce. Znów stanął niezdecydowany w przedpokoju. Zosia właśnie nieumiejętnie
wkładała buty. Minę miała niewesołą. Marek
obiecał sobie, że kupi jej czekoladę w najbliższym sklepie.
Wreszcie, po blisko piętnastu minutach oboje
byli gotowi. Maciek co chwila podciągał opadające
spodnie, a Zosia właśnie zaczynała się pocić w puchowej kurteczce. Popatrzył na nią krytycznie.
– Nie przesadzasz aby? – zapytał swojej eks.
Uśmiechnęła się cierpko.
– Nie. Widzisz, ja dbam o zdrowie moich dzieci.
Zacisnął zęby.
– Wrócimy za trzy godziny.
– Dwie i pół – powiedziała, znacząco patrząc
na zegarek. – Zosia musi iść spać, a Maciek ma
jeszcze zadania domowe do odrobienia.
Skinął głową.
– Dobrze. Dwie i pół. Chodźcie, idziemy.
Wyszedł. A za nim dzieci.
– Mama was kocha! – doleciało ich jeszcze,
kiedy pani domu zamykała drzwi.
Marek przyspieszył kroku.
***
Wrócił do swojego mieszkania zmęczony i ubłocony. Pojechali w ich ulubione miejsce – do lasku w Balicach. A jeszcze wcześniej
118
na lody, na Karmelicką, do ,,Czarodzieja”. Starał
się być dobrym ojcem. Zosia chyba to doceniła,
bo na zakończenie dnia dostał od niej buziaka.
Maciek tylko wywrócił oczami i nałożył na uszy
słuchawki.
Potem ich odwiózł, ale już nie wchodził
do mieszkania. Nie wytrzymałby kolejnych gierek swojej byłej żony. Przekazał dzieciaki w jej
ręce. Sam czmychnął czym prędzej do swojego
zacisza.
Miał jeszcze rozpakować swoje rzeczy. Był
jednak tak zmęczony, że tylko nadmuchał materac i od razu zasnął.
Wieczór z wolna zatapiał Kraków w ciemnościach. W mieszkaniu Marka białe ściany długo walczyły z mrokiem, jednak w końcu i one
się poddały. Ciemność coraz bardziej pogrążała mieszkanie. Wkrótce nie było widać już nic,
prócz majaczących w ciemnościach kształtów.
Zza niezasłoniętych okien wpadało do mieszkania światło miasta. Niebawem jednak i ono
zgasło. W pokoju Marka nie było widać już nic,
sama ciemność zdawała się przygniatać, wysysać
powietrze i przesłaniać rzeczywistość jak ciężka
kurtyna opadająca na scenę po przedstawieniu.
Z tym że ta wcale się nie podniosła, by aktorzy
mogli ukłonić się wśród braw.
Przez chwilę w mroku coś się szamotało i dyszało. Raz dał się słyszeć zduszony krzyk, cichszy
od szeptu, jak gdyby dobiegał z bardzo daleka,
spod grubej tafli materiału.
A potem zapadła cisza, jak gdyby poza mrokiem nic nie istniało.
***
Kiedy weszła do klasy, jak zwykle zrobiło się
cicho. Uśmiechnęła się z satysfakcją i podeszła
do biurka. Szpilki głośno dudniły na drewnianej
podłodze. Usiadła. Potoczyła wzrokiem po klasie.
– Czemu na tablicy nie ma daty? – zapytała
ostro. – Kto jest dyżurnym?
Nikt nie odpowiedział. Otworzyła dziennik
i przejechała palcem po liście nazwisk.
– Janek, dostajesz uwagę!
Chłopiec w drugim rzędzie zbladł, ale nic nie
powiedział. Nauczył się już, że to tylko pogorszy
jego sytuację. A płakać może na przerwie. Wytrzyma.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zabawa
Podeszła do tablicy, wyjęła kredę. Zapisała
datę i temat, głośno dyktując go klasie.
Ale tak naprawdę czekała. Zawsze, ilekroć się
odwracała do nich plecami, zaczynali szeptać. Nie
przyznawała się do tego nikomu, ale uwielbiała,
kiedy mogła im wpisać za to uwagi. Wychowywać gówniarzy od małego. Tresować, by kiedyś
wyrośli na sensownych ludzi.
Uczyła już ponad trzydzieści lat i, jako doświadczona nauczycielka, wiedziała, co dla nich
dobre. A ponieważ rodzice i inni nauczyciele byli
zbyt miękcy, to na nią spadał obowiązek wychowania. I wypełniała go. Gorliwie.
Ten dzień był jednak inny. Nikt nic nie mówił. Po raz pierwszy na lekcji panowała idealna
cisza. Odwróciła się do nich przodem. Wszyscy
siedzieli sztywno, patrząc się na nią bez wyrazu.
I notowali. Idealnie, w równym tempie.
Stała, patrząc się na nich bezrozumnym wzrokiem. Nie wiedziała, jak ma zareagować. Czy
to jakiś nowy żart? Ma ich ukarać?
Nagle jedno z dzieci odłożyło długopis
i uśmiechnęło się do niej. Potem, dwa rzędy dalej, następne. A potem następne.
– Justyna, czemu się śmiejesz?!
Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się szerzej.
Jak gdyby właśnie dostała wymarzony prezent.
– Jasiek! Anka! Zosia! Dostaniecie uwagi! Czemu się uśmiechacie?!
Teraz cała klasa siedziała wyprostowana,
a każde z dzieci miało przylepiony do twarzy szeroki uśmiech, nie obejmujący pustych, pozbawionych emocji oczu.
Poczuła, że włosy na karku stają jej dęba. Serce przyspieszyło. Kłujący, paraliżujący dreszcz
przeszedł od pleców, po szyi, aż dotarł do dudniących skroni.
– Prze… przestańcie! Czemu się uśmiechacie?! Co wam tak wesoło?!
Zaczęła dygotać. To jakiś żart. Bezczelny żart,
w całej swojej karierze nie spotkała się jeszcze
z takim brakiem szacunku! Podeszła do ławki
Huberta.
– Hubert, twoi rodzice mają przyjść do mnie
na rozmowę! – warknęła przez zęby. – A ty dostajesz uwagę i jedynkę z przedmiotu…
Nie dokończyła zdania. Chłopiec uśmiechnął
się jeszcze szerzej. Wprost promieniowało z niego szczęście, patrzył się na nią, jak gdyby właśnie
dała mu piątkę i pochwaliła przed całą klasą. Rozejrzała się. Wszyscy tak się patrzyli. Dwadzieścia
par oczu skierowało się na nią z uwielbieniem.
Poczuła gniew. Jeszcze nigdy czegoś takiego
nie przeżywała. I nigdy żaden z jej uczniów nie
zdobył się na taką impertynencję.
– Co to za wygłupy?! – wrzasnęła. Cała się
trzęsła. Serce waliło jak oszalałe, a złość przemieniła się w furię.
Schwyciła Huberta za twarz. Mocno. Jej paznokcie przeorały mu policzki do krwi. Mimo
to chłopiec nadal się uśmiechał.
– Przestań. Się. Ze. Mnie. Śmiać! – Wrzasnęła
i z całej siły uderzyła go w twarz.
Zwalił się z krzesła. Uderzył o podłogę z łomotem. Leżał, nadal się uśmiechając.
Przestała nad sobą panować. Podbiegła
do Agnieszki, strzeliła ją w twarz. Potem do Jasia
i przyłożyła mu pięścią. Podbiegła pod tablicę,
by wziąć linijkę i zatrzymała się, dysząc ciężko.
Nikt się nie poruszył, nikt nie zapłakał. Siedzieli
dalej, uśmiechając się idiotycznie.
– Przestańcie! – wrzasnęła. – NIE MACIE
PRAWA SIĘ ŚMIAĆ!
Siedzącej w pierwszym rzędzie Zosi kąciki ust
zadrgały nieznacznie. Nauczycielka popatrzyła
się na nią tępo.
– Co…?
Wszystkie uśmiechy zgasły w jednym momencie. A potem dzieci zniknęły i w pustej klasie
została sama Zosia, patrząca się na nią z twarzą
bez wyrazu.
– Jest pani moją ulubioną nauczycielką – powiedziała beznamiętnym tonem.
Starsza kobieta patrzyła na nią bezrozumnie.
Była jak sparaliżowana.
Zosia wykrzywiła twarz w beznamiętnym
uśmiechu.
A potem znikąd nadciągnęła ciemność i stara
kobieta przestała istnieć.
***
Obudził go chłód. Wilgotne macki wciskały
się siłą pod kołdrę, głaszcząc go po nogach. Bezwiednie zwinął się w kłębek. Otworzył oczy.
Na ścianie, pięć metrów przed nim, siedział
wielki pająk. Po podłodze przesuwał się kurz,
gnany podmuchami zimnego powietrza spod
QFANT.PL - numer 7/10
119
POLECANKI
opowiadanie
Michał Stonawski
dziurawych drzwi balkonowych, zza których dobiegał jednostajny szum deszczu.
Usiadł. Przez chwilę tępo wpatrywał się w swoje ręce. Potem, bardziej z przyzwyczajenia niż
świadomego działania, wstał. Podłoga zaskrzypiała pod nogami. Zaspanym jeszcze wzrokiem
rozejrzał się po mieszkaniu. Szybko wciągnął
spodnie, rzucone w pośpiechu na oparcie krzesła. Kiedy się pochylał, kątem oka zobaczył, że
diody jego leżącej na telewizorze komórki błyskają miarowo. Wziął ją do ręki.
Na ekranie rozbłysł komunikat o ponad stu
nieodebranych połączeniach i dwudziestu wiadomościach. Potrząsnął głową w geście niezrozumienia. Wcisnął klawisz i ruszył w stronę kuchni.
Dzwoniły do niego tylko dwie osoby; jego była
i facet, z którym miał się umówić na rozmowę
o pracę. On jakieś piętnaście razy, ona dziewięćdziesiąt. Przysłała też esemesy, by oddzwonił, kiedy tylko znajdzie czas. Na początku były
to zdania, potem już tylko lakoniczne ,,oddzwoń”,
,,oddzwoń” powtarzane jak mantra. Przyszły chlebodawca zadowolił się wysłaniem jednej wiadomości – że nie zamierza się spotykać z kimś, kto
nie traktuje go poważnie.
Marek zaklął. O ile wiadomości od byłej żony
mógł jakoś przecierpieć, o tyle rozmowa o pracę
była dla niego priorytetem. Zwłaszcza, że powoli
kończyły mu się pieniądze.
Chciał oddzwonić, tak do żony, jak i gościa
od pracy, lecz w tym momencie zdarzyły się dwie
rzeczy: poczuł straszliwy głód i siadła mu bateria.
Z wściekłością rzucił komórkę na stół i zabrał
się za robienie śniadania.
***
Czterdzieści minut później siedział przy stole, żując powoli zimny, mokry chleb wyjęty z zamrażarki. Dla smaku pogryzał suchą kiełbasą –
jedyną, która nie spleśniała. Komórka ładowała
się w kącie, pod oknem.
Nie miał pojęcia, co się stało. Prawie wszystkie, i tak dosyć mizerne, zapasy jedzenia albo wyschły, albo zgniły. Chleb był twardy i spleśniały,
nawet biały ser w lodówce zdążył się zepsuć. Zwalił to na awarię prądu i wszechobecną wilgoć.
Zjadł szybko. Był głodny, a do kawalerskiego
barachła był przyzwyczajony. Nie zadawał sobie
trudu zmywania. Przynajmniej jeden plus samot-
120
ności. Potem włączył komórkę i szybko odnalazł
w kontaktach swoją byłą. Skrzywił się. Nie zdążył
jeszcze zmienić nazwy i ciągle zapisana była jako
,,mysia”. Obiecał sobie, że zaraz po rozmowie
nada jej nowe przezwisko, bardziej adekwatne
do sytuacji.
Nie odbierała. Mimo to Marek czekał cierpliwie. Przez te wszystkie lata małżeństwa zdążył
na tyle dobrze poznać swoją żonę, by wiedzieć,
że zwykle trzyma telefon w torebce i chwilę trwa,
zanim się do niego dogrzebie. W istocie, minutę później dosłyszał w słuchawce jej zdyszany,
wściekły głos:
– Marek?! Co ty sobie wyobrażasz?!
Westchnął.
– Dzwoniłaś, więc oddzwaniam. Czego chciałaś?
– Masz czelność! Nie dosyć, że wybiegłam
spod prysznica, myśląc że to ktoś ważny, to jeszcze oświadczasz mi, że łaskawie wreszcie postanowiłeś się skontaktować!
Odetchnął głęboko, by się uspokoić.
– Nie rozumiem cię, kochanie – powiedział,
najspokojniej jak umiał. Nie mógł się jednak
opanować przed dodaniem tego ,,kochanie”.
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.
Marek prawie widział jej zaciśnięte mocno wargi
i przymrużone oczy. Zaraz westchnie, ale długo,
ze świstem wypuszczając powietrze z ust.
– Nie rozumiesz?! – ze słuchawki dobiegło
świszczące westchnienie. – Rozumiem, że ze mną
nie chcesz się kontaktować, ale Zosia, która tak
cię uwielbia…
– Nie mieszaj w nasze sprawy Zosi – warknął.
– Już wystarczająco dużo musiała przechodzić
w trakcie rozpraw. I mów, o co chodzi, nie mam
czasu na kłótnie.
– O co chodzi?! Jeszcze się pytasz?! Dzwonię
do ciebie od pięciu dni, a ty nie dajesz znaku życia!
Nie oczekuj, że będziesz mógł sobie wziąć jakiś
inny dzień wizyt! Nie ma, przepadło! Zresztą, jak
widzę, i tak się dzieckiem nie interesujesz, więc…
Marek już nie słuchał. Stał osłupiały pośrodku kuchni, wpatrując się tępo w targane wiatrem
drzewa za oknem.
– Co ty, kobieto, wygadujesz? – zapytał cicho,
przerywając jej tyradę. – Jakie pięć dni? Przecież
wczoraj byłem z dziećmi na spacerze!
Teraz z kolei ona przez dłuższą chwilę była
cicho.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zabawa
– Jaja sobie ze mnie robisz? – warknęła. –
Albo może jesteś pijany, co? Po pierwsze z jakimi dziećmi? Po drugie na spacerze to byłeś
w sobotę. Dziś mamy czwartek, czyli twój dzień
wizyt. Jak nie chcesz przyjeżdżać, to zwyczajnie
powiedz, bardzo chętnie podzielę się tą informacją z naszą córką.
– Nie, nie, przyjadę – mruknął zdezorientowany. – Ale przecież dziś jest… – spojrzał na kalendarz – …czwartek.
– Tak, czwartek, mój drogi. Dobrze, że doszliśmy do porozumienia. Wychodzę z koleżankami,
umówiłam się z nimi o piętnastej, więc zostaniesz
z Zosią sam. A jak wrócę, to poważnie pogadamy.
– Wychodzisz z koleżankami…?
– Tak. Dziwi cię to? Jestem teraz wolna i mogę
prowadzić życie towarzyskie. W przeciwieństwie
do niektórych mam z kim. – Rozłączyła się.
Marek stał bezradnie, wciąż w tym samym
miejscu. Usiłował zrozumieć cokolwiek z tego,
co usłyszał.
Po chwili dał sobie z tym spokój. Wziął tylko
kurtkę i wyszedł z domu.
***
Dzwonił do mieszkania jakieś pół godziny później. W mieście wyjątkowo nie było dzisiaj korków. Tym razem otworzyła mu osobiście jego
była. Umalowana, w butach na obcasach i obcisłych spodniach podkreślających jej kształty. Podeszła do bramki. Zadzwoniły klucze.
– Ładna tapeta – mruknął, przechodząc obok
niej.
Nic nie odpowiedziała. Kroczyła za nim, a obcasy stukały głośno po posadce. Gdy wszedł
do przedpokoju, popatrzyła na niego chłodno.
– Powinnam wrócić za jakieś cztery, pięć godzin. Siedź tutaj, nie zostawiam ci kluczy. Na łóżku poukładałam resztę twoich rzeczy. Mają zniknąć albo je wyrzucę. Masz być, jak wrócę.
Kusiło go, by wziąć dzieci i wyjść.
– Będę – obiecał. – I ty też bądź o czasie, choć
w to akurat nie wierzę…
Uśmiechnęła się krzywo.
– Zosiu! – zawołała w głąb mieszkania. – Jakby co, znasz do mnie numer! I pamiętaj, że masz
nigdzie z tatusiem nie wychodzić!
– Dobrze, mamusiu!
– Pozdrów koleżanki – mruknął Marek. –
I kolegów pewnie też.
Tylko się uśmiechnęła.
– Z przyjemnością, a kolegów to nawet ucałuję! – Wyrwała mu klamkę i zatrzasnęła za sobą
drzwi. Klucze zachrobotały w zamku. Oddalający
się stukot obcasów wskazywał, że ich właścicielka szybko nie wróci do swojej enklawy.
Marek odetchnął i zdjął buty. Kurtkę rzucił
na szafkę. Skierował się do pokoju syna. Jak zwykle drzwi były zamknięte, ale nie dobiegała zza
nich żadna muzyka, ani wrzaski. Delikatnie nacisnął klamkę i wszedł.
– Maciek… – zaczął, lecz głos uwiązł mu w gardle. Pomieszczenie w niczym nie przypominało
tego, w którym był ostatnio. Pół pokoju zajmowały ciężkie, niebieskie worki wypełnione ubraniami, drugie pół – pudła i kartony, a na nich
inne ubrania, stare zabawki i czasopisma. Nic
nie świadczyło o tym, że kiedykolwiek w pokoju
przebywał nastolatek.
Zdezorientowany cofnął się, o mało nie wpadając na córkę, która stanęła tuż za nim. Obrócił
się.
Zosia patrzyła się na niego z uśmiechem.
– Tatusiu, pobawisz się ze mną? – zapytała.
Wyciągnęła do niego rączkę. Ujął ją bezwiednie
i dał się zaciągnąć do drugiego pokoju. Panował
tu wręcz nieziemski bałagan, cała podłoga zawalona była klockami, przytulankami i książeczkami. Z ustawionego w kącie magnetofonu dobiegały ciche dźwięki jakiejś piosenki dla dzieci.
Usiedli na podłodze.
***
Marek wziął do ręki plastikowy klocek i obrócił go parę razy bezmyślnie w palcach.
– Kochanie, a gdzie jest Maciek? – zapytał.
– Kto? – zapytała, nie odrywając się od zabawy.
Przełknął ślinę. Coraz mniej mu się to podobało.
– Maciek, Zosiu. Twój rodzony brat.
– Tatusiu, ale ja nie mam brata. – Dalej przekładała klocki, z jednej kupki na drugą. Nie patrzyła się na niego.
Nie wytrzymał. Chwycił ją za ramię i siłą odwrócił.
– Jak to nie masz?! – krzyknął. – Maciek! Ma
QFANT.PL - numer 7/10
121
POLECANKI
opowiadanie
Michał Stonawski
trzynaście lat, długie włosy i… – urwał. Poczuł,
jak włosy jeżą mu się na karku. Nie pamiętał, jak
wygląda jego syn!
Wstał. Nerwowo rozglądnął się wokoło, jak
gdyby gdzieś w pomieszczeniu miał nadzieję znaleźć rozwiązanie.
Mimochodem spojrzał w okno. Cofnął się z cichym krzykiem. Potknął się i aż usiadł na podłodze. Na zewnątrz padał śnieg. Grube płatki osiadały na już i tak sporej warstwie na parapecie.
Była noc, a światło ulicznych latarni odbijało się
od śniegu, tworząc żółtą poświatę. Jednocześnie
przez szybę wpadało srebrne światło księżyca
w pełni. W jego smudze siedziała Zosia. Śmiała
się. Zimno. Cienkim, nieprzyjemnym głosem.
– Co…? – Z roztargnieniem dotknął dłonią
twarzy. Palce zanurzyły się w gęstej brodzie.
***
Śmiech ucichł. Klęczał w klockach, patrząc
na wschodzące słońce. Obok niego, na ziemi leżało ciało Zosi. Miała obitą twarz, a z otworów
w klatce piersiowej płynęła gęsta krew.
Marek opuścił głowę, z niedowierzaniem wpatrując się w zakrwawiony ołówek, który trzymał
w dłoni.
Nagle świat przesłoniła ciemność.
wytrzyma.
Chłopak popatrzył się na niego zimno.
– To on? – zapytał Zosi.
Kiwnęła główką.
– Niezły.
Marek zacisnął pięści z bólu. Jęknął. Z nosa
poleciała mu stróżka krwi.
– Nie rozumiem… – wycharczał.
Zosia spojrzała mu prosto w oczy. Małą rączką pogładziła po policzku.
– Nie musisz – powiedziała. Jej twarz była pusta, pozbawiona jakichkolwiek emocji. Mówiła
zimnym, beznamiętnym głosem. – To mój przyjaciel – wskazała ręką na Maćka. – Mama mówi,
że wymyślony – rączka przeniosła się na jego
głowę. Pogłaskała go po włosach. – Muszę już
iść. – Odwróciła się i podeszła do brata. Razem
wyszli z pokoju. Trzasnęły drzwi.
Chciał krzyknąć za nią, że nie może, że przecież jest jej ojcem. Nie mógł. Ból eksplodował
mu w czaszce. Coś chrupnęło. Świat spowiła
ciemność. Spadał. Złapał się za brzeg dywanu,
lecz ten rozpadł się pod jego dotykiem. On sam
też się rozpadał. Nogi rozsypały się w proch, ręce
strzeliły w stawach i oderwały od ciała. Spadał,
gubiąc siebie samego. Zanikając coraz bardziej,
aż wreszcie stał się tylko cząstką swojego ja.
A potem i to znikło.
***
***
Znów noc. Zosia siedziała w strudze księżycowego światła. On klęczał przed nią na ziemi.
Twarz schował w dłoniach. Dyszał ciężko, jak
gdyby przebiegł maraton. Głowę rozsadzał mu
ból. W uszach słyszał brzęczenie. Cały się trząsł.
– Tatusiu…? – Mała rączka dotknęła jego głowy. – Tatusiu, co się stało?
Popatrzył na nią spomiędzy palców. W jej niebieskich oczach błyszczały łzy.
– Ja… nie wiem… – wydyszał. Powietrze było jakieś dziwne. Rozrzedzone, jak wysoko w górach.
Musiał robić pełne wdechy i wydechy, by oddychać. Mimo to i tak kręciło mu się w głowie.
– Zosiu, musimy już iść – powiedział ktoś
za jego plecami.
Obrócił się. Oderwał ręce od twarzy.
– Maciek…? – wychrypiał.
Ból rozsadzał mu czaszkę. Przed oczami pojawiły się czarne plamy. Czuł, że długo tego nie
122
Siedziała na dywanie w małym pokoju na poddaszu. W powietrzu unosił się zapach obiadu,
gdzieś z podwórka słychać było szczek psa.
– Zosiu! Obiad! Umyj ręce i schodź na dół!
Odwróciła się do drzwi.
– Już idę, mamusiu!
Nie ruszyła się z miejsca. Twarz miała pustą.
Spojrzenie jej jasnobłękitnych, świdrujących
oczu skupiło się na trzymanej w dłoni lalce. Podeszła do regału.
– Do zobaczenia, tatusiu – szepnęła. Delikatnie postawiła lalkę na półce. Potem odwróciła
się i podeszła do drzwi. Zatrzymała się, skupiła. Na pustej twarzy pojawił się słodki, dziecinny
uśmiech, oczy pociemniały. Nucąc pod nosem
piosenkę z jakiejś kreskówki, wybiegła z pokoju.
Lalka, postać szczupłego mężczyzny, drgała przez chwilę niespokojnie. Wydawało się, że
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zabawa
zwykle uśmiechnięte usta otwarte są szeroko jak
do krzyku. Potem jednak, gdy na korytarzu ktoś
zgasił światło, a oświetlenie się zmieniło, figurka
na powrót stała się zwykłą zabawką, czekającą,
aż jej właścicielka znów zechce się nią pobawić.
Kraków,
11 marca 2010 r.
Michał Stonawski
Urodzony w A.D.
1991. Krakus całym
sercem.
Chorobliwa wręcz ciekawość
od małego pcha go
do zadawania uciążliwych pytań. Bibliofil,
znany też jako „pożeracz książek”. Człowiek nocy, uzależniony od pobudzającej
(w dużych ilościach) herbaty Earl Grey. Pisze
od ósmego roku życia, przekraczając tym
samym wszelkie granice terminu „uparty”.
Recenzent, felietonista amator. Terminuje
na pisarza. Od dziesięciu lat bez pamięci zakochany w fantastyce.
LITERACI
Z PIEKŁA RODEM...
PRZYŁĄCZ SIĘ DO NAS
WWW.QFANT.PL/FORUM
QFANT.PL - numer 7/10
123
„Mogliby w końcu kogoś zabić”
POLECANKI
POLECANKI
sty były publikowane również w Qfancie. Pojawiają się również: Artur Górski, Piotr Rowicki,
Katarzyna Gacek, Agnieszka Szczepańska, Piotr
Schmandt oraz Ewa Ostrowska, czyli cała czołówka polskiej literatury zbrodni.
Antologia daje nam nie tylko możliwość przyjrzenia się różnorodnym stylom pisarskim, jak głosi notka z tyłu okładki, ale i różnicom w podejściu
autorów do tego samego tematu. Każdy z pisarzy
zinterpretował tytułowe zdanie na własny sposób,
z charakterystyczną dla siebie manierą.
Zbiorek otwiera opowiadanie Jacka Skowrońskiego. Muszę powiedzieć, że ucieszyło mnie
to niezmiernie. Ciekaw jestem, w jakim kierunku
rozwija się mój redakcyjny kolega, a opowiadanie to pozwoliło mi na chwilę zaspokoić literacki
głód w oczekiwaniu na kolejną jego powieść.
„Mogliby w końcu kogoś zabić”
- antologia
Autor: Piotr Dresler
Korekta: Natalia Bieniaszewska
Zaledwie kilka dni temu zakończyły się we Wrocławiu „Dni Fantastyki”, w których miałem przyjemność uczestniczyć. Atrakcji było bardzo dużo.
Spotkania z pisarzami, projekcje filmowe, panele
dyskusyjne... Osobiście wziąłem udział w jednym
z nich, poświęconym związkom grozy z kryminałem. Uczestnikami byli: Jacek Skowroński, Katarzyna Rogińska, Rafał Kotomski oraz, w charakterze prowadzącego, Łukasz Śmigiel.
Utwory trojga z wyżej wymienionych znalazły
się w antologii „Mogliby w końcu kogoś zabić”,
wydanej pod szyldem Oficynki (nie ma w niej
Rafała Kotomskiego). W zbiorze można znaleźć
opowiadanie Adrianny Ewy Stawskiej, której tek-
124
Jacek zaserwował nam opowieść z przymrużeniem oka, wykorzystując swoje niebywałe poczucie humoru. Takie sploty wydarzeń nie trafiają
się w prawdziwym życiu, mogły się zrodzić jedynie w głowie pisarza. Czytając „Kosztowny błąd”,
bo taki tytuł nosi opowiadanie, mroczny pasażer
we mnie krzyczał: „Mogliby w końcu kogoś zabić!”. Jednak nic takiego się nie stało. Mój towarzysz był trochę zawiedziony, ja – wręcz przeciwnie. Skowroński pokazuje nam tę radosną
stronę kryminału (jeśli w ogóle można o takiej
mówić). Jest zagadka, czasem uczucie grozy, ale
wszystko zostało podane z odpowiednią dawką
humoru. Nie zdziwię się, gdy pojawią się głosy, iż
opowiadanie jest przekombinowane a wydarzenia w nim opisane – niewiarygodne, lecz wydaje mi się, że na tym właśnie polega urok Jacka
Skowrońskiego i jego prozy.
Po panelu dyskusyjnym we Wrocławiu miałem wielką ochotę przeczytać coś autorstwa Pani
Katarzyny Rogińskiej, gdyż zainteresowała mnie
swoją osobowością. Zatem od razu przeskoczyłem do „Blondynek”. Jest to opowiadanie napisane, według mnie, w stylu kobiecym, co się rzadko zdarza w literaturze kryminalnej. Nie ma tu
zbędnych opisów, a jedynie takie, które pobudzają wyobraźnię czytelnika i są zdecydowanie lepsze, niż podawanie wszystkiego wprost. Chociaż
muszę przyznać, że fabuła jest troszkę przewidy-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
George R.R. Martin - „Ostatni rejs Fevre Dream”
walna. Po kilku pierwszych stronach wiedziałem,
co się tak naprawdę stało. Jednakże opowiadanie
prezentuje bardzo przyzwoity poziom i po jego
lekturze wzrosło we mnie pragnienie, by sięgnąć
po książkę Pani Katarzyny. Przy najbliższej wizycie w księgarni z pewnością się za nią rozejrzę.
Opowiadań w tej antologii jest tak wiele, że
trudno mi opisać, choćby krótko, każde z nich,
zwłaszcza, że planowałem w miarę zwięzłą recenzję, a powoli zmierzam ku elaboratowi.
Jednak skoro już trzymam się pewnego schematu, to wspomnę jeszcze tylko o opowiadaniu
napisanym przez prowadzącego panel. Tekst
„Noc wszystkich trupów” Łukasza Śmigla sprawił,
że mroczny pasażer we mnie przestał marudzić,
a zaczął radośnie chichotać. Opowiadanie troszkę przypominało mi powieść Katarzyny Rygiel
„Gra w czerwone” – tam również pojawił się antropolog. Jednak podobieństwo to jest nieznaczne. Śmigiel nie unika opisów zbrodni, lecz i nie
rozwleka ich. Pojawiają się tutaj smaczki w stylu:
„Przymierzył ostrze do szyi i zaczął zadawać krót-
George R.R. Martin
„Ostatni rejs Fevre Dream”
Autor: Grzegorz Gajek
Korekta: Natalia Bieniaszewska
Jakiś czas temu byłem w Empiku. Uderzyło
mnie, że trzy czwarte ściany z bestsellerami zajmują powieści z serii „Zmierzch” lub jakieś tejże
serii spin-offy (fotoalbumy z filmu, filozoficzne
rozprawy o Edwardzie i tym podobne). A co zajmuje pozostałą jedną czwartą? Ciśnie mi się tutaj
słowo „podróbki”, czyli najróżniejsze szeregowe
cykle o wampirach, takie jak „Błękitnokrwiści”
czy „Upadli”. Odkąd zaczęła się ta histeryczna
hucpa wokół wampirów, nasi wydawcy (zresztą
pewnie nie tylko nasi) gotowi są zabijać, żeby tylko dostać w łapy jakąkolwiek książkę, w której
pojawiają się choćby najbledsze aluzje do picia
krwi i długich zębów. Nie można jednak powiedzieć, że cała ta awantura nie niesie ze sobą niczego dobrego. Bywa bowiem, że w poszukiwaniu kolejnego heroicznego krwiopijcy wydawca
natrafia na jakąś perełkę, która, gdyby nie szcze-
kie ciosy, zupełnie tak, jakby oczyszczał z sęków
drewniany pieniek”. Bardzo obrazowe.
Podsumowując: „Mogliby w końcu kogoś zabić” to bardzo udana antologia. Myśl przewodnia
zbioru została odczytana przez każdego pisarza
inaczej. Każdy z nich stworzył odmienne dzieło,
dzięki czemu książkę czyta się bardzo przyjemnie i szybko. Na końcu pozostaje uczucie niedosytu, które można zaspokoić, sięgając po powieści poszczególnych autorów. I cierpliwie czekać,
bo a nuż, ukaże się kolejna część?
Autor: wielu (antologia)
Tytuł: Mogliby w końcu kogoś zabić
Data wydania: 2 lipiec 2010
Wydawnictwo: Oficynka
Oprawa: miękka klejona
Data wydania: 2010-07-02
Cena: 29,90 zł
ISBN /ISSN: 978-83-62465-02-6
Ilość stron: 316
Wymiary: (mm)124/194
gólna koniunktura, być może nigdy by się w Polsce nie ukazała. I właśnie lekturę takiej perełki
pragnę Wam zaproponować.
George R.R. Martin (znany polskiemu czytelnikowi przede wszystkim jako autor fantasy, jak
„Gra o tron”) popełnił powieść „Ostatni rejs Fevre
Dream” już prawie trzydzieści lat temu. Jest to historia zdecydowanie romantyczna, niosąca proste,
humanistyczne przesłanie o potrzebie przyjaźni
i współpracy ponad różnicami rasowymi. W wizji Martina wampiry są odrębną rasą – silniejszą
i bardziej żywotną niż ludzie, ale nieobdarzoną
żadnymi magicznymi mocami. Jest to również historia o marzeniach dwóch osób – kapitana Abnera Marsha, który pragnie zbudować najpiękniejszy i najszybszy statek, jaki pływał po Missisipi
oraz jego przyjaciela, wampira Joshuy Yorka,
który marzy o pojednaniu obu ras i zwalczeniu
„czerwonego pragnienia”
Koncepcja ta jest
prosta, ale nie naiwna. Martin unika bombardowania czytelnika banałami, dba o psychologiczną
wiarygodność swoich postaci i nie sięga po tanie,
sentymentalne chwyty, którymi aż ociekają inne
QFANT.PL - numer 7/10
125
George R.R. Martin - „Ostatni rejs Fevre Dream”
POLECANKI
POLECANKI
dawca powieści, czyli wydawnictwo Zysk i S-ka.
Książka dobrze się prezentuje, ma porządną,
choć miękką, okładkę. Korekta wykonała swoją
robotę solidnie, nie natrafiłem podczas lektury
na żadne literówki ani inne błędy. Nie mogę też
nic zarzucić tłumaczowi, panu Robertowi Lipskiemu. W przeszłości miałem przyjemność czytać
jego całkiem udane przekłady trudnej, w gruncie rzeczy, prozy Lovecrafta i muszę powiedzieć,
że i tym razem stanął na wysokości zadania, nadając językowi „Ostatniego rejsu Fevre Dream”
klimatyczny, nieco staroświecki ton, bardzo adekwatny do atmosfery powieści.
Podsumowując, z czystym sumieniem mogę
polecić tę powieść zarówno tym, którzy dali się
wciągnąć wampiromanii, jak i wszystkim fanom
przygody i grozy. Czas poświęcony na jej lekturę z pewnością nie będzie czasem straconym,
a warto poznać odmienne, marzycielskie oblicze
zarówno naszych chłeptających krew przyjaciół,
jak i George’a R.R. Martina.
powieści o wampirach. W jego książce w stosunkach dwóch całkiem odmiennych ludów nie ma
nic prostego, nie ma rzeczy jednoznacznie złych
i dobrych, bohaterowie nieraz są zmuszani do podejmowania decyzji niejednoznacznych moralnie.
Ostatecznie jedyną drogą porozumienia jest wzajemny szacunek i dialog, a nie, dajmy na to, bezmyślna namiętność jakiejś nastolatki do rozdartego wewnętrznie krwiopijcy
Autor: Autor: George R.R. Martin
Tytuł: Ostatni rejs Fevre Dream (Fevre Dream)
Data wydania: 20 lipiec 2010
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Tłumaczenie: Robert P. Lipski
Ilość stron: 588
ISBN-13: 978-83-7506-497-1
Oprawa: miękka
Cena: 35,90 zł
Opis na tylnej stronie okładki głosi, że „Ostatni rejs Fevre Dream” łączy w sobie coś z marzycielstwa Marka Twaina i coś z napięcia typowego
dla twórczości Stephena Kinga. To prawda. Akcja
powieści toczy się powoli jak wody wielkiej Missisipi, nieraz autor zatrzymuje ją, by za pomocą
barwnego opisu odmalować przed oczami czytelnika jakiś obraz, nie jest jednak nudna. Łatwo
się wciągnąć w atmosferę tego dawno minionego
świata wielkich parowców, a Martin umiejętnie
wprowadza do narracji suspens i sceny akcji.
Na pochwałę zasługuje również polski wy-
126
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Catherynne M. Valente - „Palimpsest”
Catherynne M. Valente
„Palimpsest”
Autor: Łukasz Szatkowski
Korekta: Natalia Bieniaszewska
Fantastyka ewoluuje. Zmienia się, rozgałęzia,
łączy, dzieli, wraca do korzeni, wybiega w przyszłość, ciągle szuka nowych, oryginalnych inspiracji. Dawno minęły czasy, kiedy mogliśmy ją ładnie, ostro i wyraźnie podzielić na fantasy, science
fiction i horror, jeśli w ogóle kiedykolwiek była
taka możliwość. „Palimpsest” Catherynne M. Valente również wymyka się klasyfikacji. Niech każdy sam, korzystając z poniższej analizy, określi
sobie gatunek, podgatunek, nurt czy cokolwiek.
O ile mu to do szczęścia potrzebne.
„Palimpsest” opowiada o losach czwórki zwykłych ludzi z najróżniejszych zakątków świata,
których połączyło miasto. Jakim cudem, skoro mieszkają na trzech różnych kontynentach?
Otóż nie jest to zwykłe miasto, a wejść do niego
mogą jedynie nieliczni – ci, którzy mieli szczęście
spotkać odpowiednią osobę. W grupie zwiększonego ryzyka znajdują się ludzie, eufemistycznie
mówiąc, lekko się prowadzący bądź mający niezbyt wiernych partnerów życiowych. Owszem,
Palimpsest jest niczym choroba przenoszona
drogą płciową, a rzeczona droga jest jedyną, która zapewni nam do niego powrót. I kolejny, i kolejny… kolejny…
Powieść Valente jest jak ziołowy napar – sprawia wrażenie eterycznej, lecz składa się z wielu
elementów. Wyczuć w niej można szkielet a la
Neil Gaiman, wykonanie w stylu Jonathana Carrolla i klimat, jak u Harukiego Murakamiego.
Wszystko z niedużą, acz wyraźnie wyróżniającą
się dawką poezji. Cóż, pięć tomików wierszy, wydanych przez autorkę, zobowiązuje i odciska swoje piętno. Chwilami wydawać się może, iż to poemat sprytnie i z powodzeniem wcielił się w rolę
powieści, a zdradzają go jedynie odruchy bezwarunkowe, jak specyficzny język, dobór słów,
spojrzenie na różne sceny ze zgoła odmiennej,
niż zazwyczaj, strony. Wszystko to znakomicie
oddał Wojciech Szypuła w swoim tłumaczeniu.
Szczególnie żeńska część odbiorców fantastyki,
szukająca w książkach czegoś innego, niż śmi-
ganie po kosmosie, nawalanie się mieczami czy
przysmażanie wzajemnie kulami ognia, powinna
być zachwycona. Choć magii tu nie brakuje, jednak nie jest ona oczywista, efektowna, nie ma
machania różdżkami czy wykrzykiwania zaklęć
w dziwnym języku. Magia w „Palimpseście” jest
niejako oniryczna – marzenia senne w pewnym
momencie przestają nimi być, a stają się po prostu drugim światem, alternatywną rzeczywistością. Wtedy nie wiadomo już dokładnie, który
ze światów jest tym prawdziwym.
Moje odczucia po lekturze „Palimpsestu” są
nieco ambiwalentne. Odrobinę zniesmaczyło
mnie, że cała powieść aż pływa w seksie. Do wyboru, do koloru: zwykły, małżeński, przygodny,
gejowski, lesbijski, kazirodczy, trójkącik, orgie
wszelkiego rodzaju, nawet wątek wyobrażonej
wprawdzie, ale za to kazirodczej nekrofilii. Początkowo ten nadmiar erotyki może przytłoczyć,
później człowiek obojętnieje – za dużo. Podczas
czytania chodziły mi po głowie dwa cytaty. Pierwszy ze wspomnianego już Carrolla: „Mężczyźni
traktują seks jak gimnastykę. Kobiety jak mszę”.
QFANT.PL - numer 7/10
127
POLECANKI
POLECANKI
Steve Thayer - „Pogodynek”
Drugi z Sapkowskiego: „Nic, jeno o tym! Mądrze
zaczynają, a zawżdy na dupie kończą!”. Wydawać
mogą się wprawdzie przeciwstawne, ale pierwszy dotyczy języka, drugi zaś – fabuły. Nie ma
się co oszukiwać – seks w literaturze występuje.
Niemniej, pisarze traktują go zwykle raczej jako
standardowy element wyposażenia. Jeść trzeba,
spać, umyć się czasem, tak i „pociupciać”, kiedy
najdzie potrzeba. Życie. Valente opisuje stosunki
seksualne tak poetyckim, eterycznym, filigranowym językiem, jak i całą resztę, ale przy tym
konkretnym elemencie wyróżnia się to nadmiernie. Szczególnie przy rozmaitych obleśnych wariacjach. Jednak fabuła nie traktuje już seksu „jak
mszę”. Najpierw jest on zwyczajny, później nabiera wprawdzie charakteru rytualnego, lecz szybko
okazuje się zwykłym narzędziem, załatwieniem
niezbędnych formalności przy przekraczaniu
granicy. A powieściowe postacie przekraczają
tę granicę niczym owady ciągnące do światła,
tudzież banda ćpunów na głodzie. W krótkim
czasie wszyscy bohaterowie, niezależnie od płci,
wieku, pochodzenia, wykonywanego zawodu czy
urody, stają się biseksualnymi nimfomankami
i satyriasis. Do końca nie wiem, dlaczego tak się
tam pchają, mają wprawdzie jakieś swoje cele,
ale w pewnym momencie tracą one na znaczeniu. Palimpsest to świat dziwny, mroczny i niepokojący, a jednak przyciąga większość ludzi, którzy mieli szczęście (bądź nieszczęście) choć raz
się w nim znaleźć. Cóż, „splątane i pełne perwersji są ścieżki ludzkiego umysłu”, jak mówi cytat,
którego źródła nie pamiętam. Być może samemu
trzeba się tam znaleźć, aby to zrozumieć…
Steve Thayer - „Pogodynek”
jest w strawnej i pożywnej formie. Czytelnik, czyli
w tym wypadku skromny ja, otrzymuje do rąk
zgrabne, lecz osobliwe dziełko. Dlaczego gdziekolwiek tutaj znajduję dziwność? Już tłumaczę.
Autor: Jacek Orlicz
Korekta: Natalia Bieniaszewska
Długa i gruba powieść, zachwalana przez
samego Kinga – mistrza grozy i thrillerów, powstawała przez osiem bolesnych (pod względem
pisarskim, jak mniemam) lat. By dobrze odzwierciedlić przedstawiane realia, autor książki
– Steve Thayer, zatrudnił się w najprawdziwszej
redakcji wiadomości telewizyjnych w Minneapolis. Gruntowne, wieloletnie przygotowanie, silna
wola i konkretna, skomplikowana wizja, w której
wykorzystuje zdobyte doświadczenie, informacje
i unikalną wiedzę, z pewnością przyczyniły się
do kształtu i treści tej książki. Liczne konsultacje ze specjalistami, historykami, dziennikarzami
i funkcjonariuszami policji, a także emerytowanym naczelnikiem zakładu karnego w Stillwater
wniosły równie dużo – autor posługuje się specjalistyczną wiedzą, która nie razi, a przedstawiona
128
Z czystym sumieniem mogę polecić „Palimpsest” Catherynne M. Valente. Być może nie wszystkim, ale czy istnieje książka, która każdemu dogodzi? Jedno jest pewne – seria Uczta Wyobraźni
dorobiła się kolejnej nieprzeciętnej pozycji,
a wydawnictwo MAG jeszcze raz potwierdziło, że
żadnego (no, może poza nielicznymi wpadkami)
badziewia nie wydaje. Czasem dobrze odpocząć
od szczęku oręża i świstu miotanych magicznych
błyskawic. Byle nie na długo.
Autor: Catherynne M. Valente
Tytuł: Palimpsest
Data wydania: 2010
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
ISBN 978-83-7480-176-8
King poleca: „pierwsze czterdzieści stron mogłoby pełnić funkcję pełnego napięcia finału
większości książek – i od tego momentu coraz
mocniej epatuje dreszczami i napięciem...”. Pozwolę sobie definitywnie z takową tezą się nie
zgodzić. Widzę ten marketingowy chwyt i wykrzywiam swą młodą, literacko niedojrzałą twarzyczkę z niesmakiem. Toć Stephen czytał widocznie inną książkę! Tak, Kingu, czytaliśmy
co innego, to nie jest bowiem klasyczny dreszczowiec hołdujący zasadom Hitchcocka. Owszem, trzęsienie ziemi – jest. Napięcie na początku – jest. Przemoc, morderstwo, katastrofy – są.
Ale później napięcie – poniekąd – nie wzrasta.
I tyle w temacie rekomendacji pana Kinga.
„Pogodynek” to ponad czterysta sześćdziesiąt
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Steve Thayer - „Pogodynek”
stron – mniej lub bardziej wartkiej – opowieści.
To nie jest klasyczny thriller (o ile w ogóle), momentami owszem – przeraża, budzi skrajne emocje i wciąga niczym zwodnicze bagno, ale nie są
to chwile zbyt częste i zbyt wartościowe. Czytelnik, biorąc do ręki „Pogodynka” liczy na akcję,
rosnące napięcie, wybuchy, dźganie nożem, duszenie, morderstwa, przemoc, seks i narkotyki,
ale tutaj tego nie uświadczy w dawce dostatecznej
dla jego spragnionego płytkich wrażeń umysłu.
I to jest, moim zdaniem, jeden z największych
plusów powieści. Mimo zwodniczej okładki,
mimo dziwnej rekomendacji mistrza grozy,
mimo zapewnień o wszędzie obecnej sensacji,
dostajemy w ręce książkę godną miana dobrego
reportażu. Autor przedstawia długą, żmudną i łudzącą nieprawdziwą nadzieją historię. Historię –
dodajmy – upadku człowieczeństwa, zniszczenia
moralnego i degradacji definicji dobra. Świat nie
jest czarno-biały, świat nie jest przyjaznym miejscem dla nikogo, a przede wszystkim – świat nie
mówi jasno, jakie brutalne zasady nim rządzą.
O wszystkim musimy przekonać się sami, wszelkie niuanse i dylematy moralne musimy rozwiązywać samodzielnie. I znowu – galeria ciekawie
opisanych osób, wątpliwych etycznie działań, jak
i szaroburych pobudek oraz czynów sprawia, że
we własnym zakresie musimy rozważyć każdą
kwestię i samodzielnie ją osądzić.
Zaskakujące, że ten thriller (w końcu powieść
tak właśnie jest reklamowana) zmusza w tak
dużym stopniu do myślenia i zachowania uwagi przy czytaniu. Bez odpowiedniej koncentracji
nie sposób zauważyć wielu powiązań i drobnych
szczegółów, które stanowią jeden ze smakowitych elementów książki. Momentami autor
stosuje chwyty podwyższające napięcie i wtedy
automatycznie śledzimy akcję. Nie powinniśmy
jednak spoczywać na laurach przy spokojniejszych fragmentach – również opisy, tak pogody,
jak i miejsc, przyrody i ludzi budują specyficzny,
nieprzyjazny klimat, w którym trudno zachować
spokój ducha. Przedstawiony świat jest spójny
i logiczny, stanowi dobre odzwierciedlenie szarej
rzeczywistości miejskiego życia. Autor skupia się
na pracy redakcji stacji telewizyjnej Channel 7 –
codzienna praca dziennikarzy i reporterów jest
niezmiernie ciekawa. Trudno jest mi jednoznacznie określić, co tak naprawdę jest w tej powieści
najważniejsze – czy chodzi tu o tło – pracę i życie
prywatne postaci, czy też może o jeden konkretny wątek, w tym wypadku popełniane morderstwa i poszukiwania zabójcy. Z całą pewnością
za plus należy uznać szeroką gamę detali, jakimi
obsypuje czytelnika autor. Thayer jest w tym znakomity – dzięki jego powieści, niby przypadkiem,
zanurzyłem się w świecie, jaki zawsze mnie interesował – wielkomiejska stacja telewizyjna, skuteczne zdobywanie informacji, brak skrupułów
w walce o jak najlepszy materiał i wszechobecny
cynizm, wylewający się z każdego i w każdym
momencie. Brutalność i złożoność świata a zarazem specyficzny, wciągający klimat reporterskiej
wędrówki do prawdy – to jest to, co cenię w tej
powieści najbardziej.
Wspominając o prawdzie, nie sposób nie zajrzeć w głąb prowadzonej przez autora intrygi,
która wcale nie jest oczywista i wzbudza w czytelniku co i rusz nowe, sprzeczne emocje. Historia,
podzielona na krótkie rozdziały, toczy się z zachowaniem chronologii, a mimo to niejednokrotnie
zaskakuje. Jeśli spodziewamy się dreszczowca,
to „Pogodynek” zanudzi nas na śmierć. Długie,
QFANT.PL - numer 7/10
129
POLECANKI
POLECANKI
Steve Thayer - „Pogodynek”
mozolne wprowadzanie czytelnika w wyrastające
powoli fakty wcale nie rozgrywa się wartko i niespodziewanie. Jedyne punkty zwrotne to urywkowe sceny, przy których nie sposób oderwać się
od książki, a które wrzucają tok rozumowania
czytelnika na nowe tory. W powieści nieraz zdarza się, że popadamy w wątpliwości i nie wiemy,
o co tak naprawdę chodzi, dokąd zmierza autor
i czy w tym całym reporterskim śledztwie jest
jakiś cel. Muszę ostrzec czytelników i zarazem
pochwalić ostrożność i mozolność Thayera –
wszystko w powieści ma swoje miejsce i składa
się na spójną całość, widzianą jednakże z różnych
perspektyw. „Pogodynek” to książka skomplikowana, składająca się z ostrożnie dozowanej akcji
i urywkowych faktów oraz zakrapiana soczystą
dozą smaczków z przedstawianych, dziennikarskich realiów.
Historia opowiedziana przez autora emocjonuje i momentami wzrusza. Muszę przyznać, że
niektóre fragmenty robią duże wrażenie, podczas gdy inne zdają się usypiać i dokumentnie
nudzić. Mniemam, że był w takim rozwiązaniu
głębszy sens, aczkolwiek niecierpliwi i porywczy
czytelnicy mogą poczuć się rozczarowani. Tak
czy inaczej – dla pewnego, konkretnego momentu warto przeczekać całą powieść. Wszystkie niuanse i domysły, dotyczące rozwiązania zagadki tajemniczych morderstw zostają poddane
trudnej próbie – autor zaskakuje, autorowi udaje
się wgnieść czytelnika w glebę, autor zanudza
na śmierć. Paradoksalne, ale prawdziwe. Pod pozorem wolnej, usypiającej narracji Thayer snuje
przerażającą, bo dotyczącą tak naprawdę każdego z nas, opowieść. Polityczne, etyczne i moralne
dylematy zaprzątają umysły zwykłych obywateli,
ale to nie wszystko. Poszczególne jednostki, stając oko w oko ze śmiercią, ponoszą niebagatelny
wysiłek, by nadal pozostać sobą. To nie jest jednak możliwe. W skrajnych sytuacjach możemy
liczyć tylko na siebie, to stara prawda, która znajduje tutaj zastosowanie w stu procentach. Główny wątek, klarujący się pod koniec powieści jest
jej największym atutem. Autor wykazał się sporą
umiejętnością wcielania w skórę osoby skazanej
na upadek i dość dobrze do pokazuje. Sprawy
błahe nie wychodzą mu tak dobrze, jak główny
rys fabularny, przez co, jak sądzę, chciał uwypuklić konkretny problem. I udało się, ów konkret-
130
ny problem jest zauważalny – wpędza czytelnika
w zadumę i wywołuje refleksje.
Na pochwałę zasługuje kreacja głównych bohaterów. Jeden z nich to pogodynek, Dixon Graham Bell. Ta tajemnicza postać już od samego
początku intryguje i zachwyca. Człowiek umiejący przepowiadać pogodę na podstawie obserwacji poczynionych za pomocą własnych zmysłów
to nie lada czarodziej meteorologii. Podobnie
niezwykły jest Rick Beanbossom – zagadkowy
reporter w masce, postać równie nieprzyjazna,
co lojalna i ciekawa prawdy. Poza wspomnianą
dwójką, autor przedstawia nam wielu pobocznych bohaterów, których kreacja nie jest jednak już tak zachwycająca. Niektóre postacie, jak
Andrea – ślicznotka z telewizji, czy też redaktor
naczelny, Jack, są specyficzne i szybko zapadają
w pamięć. Gorzej jest z innymi członkami redakcji i policjantami – widać, że te postacie zostały
potraktowane po macoszemu. Niemniej – od czego mamy czytelniczą wyobraźnię?
Wracając do początku – King mylił się,
co do rozkładu napięcia w powieści, fakt. To jednak nie znaczy, że cała wypowiedź mistrza była
pozbawiona sensu. „To zdumiewająca historia,
jedna z tych, które zostaną w mojej pamięci na długi czas.” To również słowa Kinga, tym
razem z frontowej okładki. I pod tymi słowami
mogę się z czystym sumieniem podpisać.
Autor: Steve Thayer
Tytuł: Pogodynek
Data wydania: 2010
Wydawnictwo: Replika
Nr wydania: 1
Oprawa: miękka
Ilość stron: 468
Wymiar: 145/205
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
China Miéville - „W poszukiwaniu Jake’a i inne opowiadania”
China Miéville
„W poszukiwaniu Jake’a
i inne opowiadania”
Autor: Natalia Bilska
Korekta: Natalia Bieniaszewska
Betonowa dżungla rozrasta się coraz bardziej. Bohater, który kiedyś przemierzał puszcze,
walczył z dzikimi zwierzętami i zdobywał ukryte skarby – a do miasta udawał się tylko po to,
by uzupełnić ekwipunek – nie opuszcza teraz labiryntu ulic i zaułków. To jego naturalne środowisko. Intrygujące i niebezpieczne zarazem.
Nietrudno zauważyć, że urban fantasy zyskuje coraz większą popularność wśród czytelników (sama również darzę tę odmianę fantastyki
szczególną estymą), a nikt chyba lepiej od Chiny
Miéville’a nie wykorzystuje możliwości, jakie ta
konwencja oferuje. Zarówno powieści tego autora, jak i utwory drobne, z którymi niedawno
miałam okazję się „zaprzyjaźnić”, wyrażają niegasnącą fascynację życiem wielkich aglomeracji.
Fascynację, trzeba dodać, często podszytą zaniepokojeniem, a w dodatku przybierającą najróżniejsze formy literackie: od miejskich ballad,
przez powiastki grozy, aż po historie alegoryczne.
Ich bohaterem najczęściej bywa homo urbanus
– współczesny nomada, który, wędrując ulicami,
zwiedzając puby, sklepy i ruiny kamienic, odkrywa prawdziwe oblicze miasta.
Ten, kto kiedykolwiek łamał pióro, próbując
stworzyć własne opowiadanie, dobrze wie, że
krótka forma wymaga nie tylko pomysłu, ale
i samodyscypliny. Niedociągnięcia, zarówno fabularne, jak i stylistyczne, które w powieści mogłyby pozostać niezauważone, w drobnym utworze
od razu rzucają się w oczy i psują efekt końcowy.
Dlatego bardzo cenię dobre zbiory opowiadań.
Takie, które składają się z pojedynczych, literackich perełek, tworzących niebanalną, spójną wewnętrznie całość. Ponieważ jestem czytelnikiem
bardzo wymagającym – a już szczególnie w stosunku do krótkich form literackich – rzadko
kiedy lektura w pełni mnie zadowala. Najczęściej
doszukuję się wad: a to opowiadania są nierówne
(kilka świetnych, kilka bardzo słabych), a to zbio-
rowi brakuje linii przewodniej,natomiast poszczególnym tekstom „klimatu” lub „bożej iskry”.
Nazwisko Chiny Miéville’a nie było mi obce, czytałam bowiem wcześniej jego znakomite powieści, byłam więc bardzo ciekawa, czy w krótszych
utworach sprawdza się równie dobrze. Lekturę
„W poszukiwaniu Jake’a” potraktowałam więc jako
ostateczny sprawdzian. I mogę teraz z czystym sumieniem stwierdzić, że test został zdany śpiewająco, a nowy zbiór, wydany przez Zysk i Spółkę,
to książka godna polecania każdemu miłośnikowi
opowiadań, miejskości i mądrej (uwaga, to nie
jest przejęzyczenie!) literatury grozy.
W skład zbioru wchodzi trzynaście opowiadań
i jeden minikomiks. Akcja wszystkich utworów
rozgrywa się w Londynie... ale nie do końca takim, jaki znamy – czytelnika czeka spore zaskoczenie! Miasto nieustannie się zmienia, czasem
bawi a innym razem przeraża, przede wszystkim
zaś przynależy do różnych rzeczywistości alternatywnych, rządzących się odmiennymi prawami.
QFANT.PL - numer 7/10
131
POLECANKI
POLECANKI
Tad Williams, Deborah Beale - „Smoki ze Zwyczajnej Farmy”
Tutaj może się zdarzyć wszystko: ulice wędrują, kochają się i zadają sobie rany („Doniesienie
o pewnych wypadkach w Londynie”), przez okno
można zobaczyć inny świat („Inne nieba”), Święta Bożego Narodzenia zostają sprywatyzowane
i trzeba płacić za możliwość ich obchodzenia
(„Dzień dziś wesoły”), chowańce czarodziejów wymykają się spod kontroli („Chowaniec”), a ludzie
chorują na przedziwną chorobę, zwaną słowożytem („Hasło z encyklopedii medycznej”). Całość
zbioru została ujęta w „apokaliptyczną” klamrę,
ponieważ zarówno pierwsze opowiadanie „W poszukiwaniu Jake’a”, jak i ostatnie „Lustra”, ukazują
przedśmiertne drgawki Londynu, jego ostateczny
koniec, któremu w żaden sposób nie można się
przeciwstawić.
Warto zwrócić uwagę na różnorodność opowiadań: każde z nich jest inne, niepowtarzalne,
charakteryzuje się też odmienną formą, dzięki
czemu czytelnikowi ani przez chwilę nie grozi
nuda. Autor nieustannie nas zaskakuje. Raz mamy
do czynienia z narracją trzecioosobową, innym
razem – bohater sam relacjonuje swoje dzieje;
jedno z opowiadań przybiera formę notatki encyklopedycznej, inne składa się z fragmentów
dokumentów i listów. Pojawiają się elementy fantasy, science fiction i powieści grozy. W dodatku
przekładem utworów Miéville’a zajęły się aż cztery osoby, dzięki temu różnorodność dotyczy także
warstwy językowej, co, akurat w tym przypadku,
jest dużym atutem i dodatkowo urozmaica lekturę. Krótko mówiąc – zarówno dobór utworów, jak
i ich opracowanie, to kawał dobrej roboty.
Tad Williams, Deborah Beale
„Smoki ze Zwyczajnej Farmy”
Autor: Maryla Kowalska
Korekta: Natalia Bieniaszewska
Po rozwodzie rodziców Tyler i Lucinda mieszkają z matką, ojca widując jedynie od czasu
do czasu. Kiedy zatem pani Jenkins wpada na pomysł wyjazdu na obóz dla samotnych, pojawia
się problem opieki nad dziećmi. Ratunek przychodzi w postaci listu od dawno niewidzianego
krewnego, Gideona, który zaprasza rodzeństwo
na swoją farmę – na całe wakacje. To znaczy,
132
Wyobraźnia Chiny Miéville’a nieodmiennie
mnie zachwyca. To jest coś tak świeżego, tak niesamowicie żywotnego, że każdy kolejny kontakt
z utworami tego autora owocuje syndromem odstawienia – nie można się pogodzić z faktem, że
ostatnie słowo właśnie wybrzmiało, a dalej jest
już tylko spis treści i bezlitosna okładka. Chciałoby się więcej i więcej. Wiem z czytelniczego
doświadczenia, jak łatwo literatura fantastyczna
– a już szczególnie powieści grozy – poddaje się
uproszczeniom, jak łatwo pozbawić ją jakiegokolwiek głębszego sensu, zadowalając się scenami krwawych łaźni, które, nawiasem mówiąc,
bardziej śmieszą niż budzą przerażenie. Całe
szczęście, proza Miéville’a skutecznie broni się
przed takimi zabiegami i nadal pozostaje wysmakowaną propozycją dla koneserów. Jej siła tkwi
nie w dosłowności, lecz w metafizycznym dreszczyku i grozie ukrytej między wersami utworu.
Autor: China Miéville
Tytuł: W poszukiwaniu Jake’a i inne opowiadania
Data wydania: 27 lipca 2010
Wydawnictwo: Zysk i S – ka
Tytuł oryginalny: Looking for Jake and Other
stories
Przekład: Michał Jakuszewski, Konrad Walewski,
Grzegorz Komerski, Dorota Gutfeld
ISBN 978 – 83 – 7506 – 527 – 5
Ilość stron: 276
Format: 135×205cm
Cena: 29,90 zł
jest to ratunek dla matki Tylera i Lucindy; oni
sami postrzegają to jako katastrofę. Czeka ich
całe lato doglądania krów i kurczaków… a przynajmniej tak im się wydaje. „Zwyczajna Farma”
nie jest bowiem wcale zwyczajna, pełno na niej
dziwnych ludzi różnych narodowości i na dodatek wygląda na to, że wszyscy ukrywają coś przed
młodymi przybyszami. Sam wujek Gideon wydaje się niezrównoważony psychicznie (mówiąc
delikatnie). Rodzeństwo postanawia więc odkryć
tajemnice Farmy na własną rękę.
Jeśli po tym wstępie oczekujecie słodkiej książki dla dzieci, w sam raz do poczytania na dobra-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Tad Williams, Deborah Beale - „Smoki ze Zwyczajnej Farmy”
noc, grubo się mylicie. Niech nie zwiedzie was
pastelowa okładka i tytuły rozdziałów, jak choćby „Rozbrykane bułeczki” czy „Herbatka z cesarzową lilii”. Tytuł książki też jest sugestywny, ale
żadna z tych rzeczy nie odzwierciedla prawdziwego ducha książki. Owszem, mamy tu smoki, ale
jeden ma depresję, a drugi jest całkowicie dziki;
tak czy siak, niedobrze jest się do nich zbliżać.
Jednorożce? Proszę bardzo, ale uważajcie, bo zanim się zorientujecie, rozpłatają was tymi pięknymi, srebrzystymi rogami. Przy tym wszystkim
bazyliszki wydają się wręcz pieskami kanapowymi. Nie chcę przez to powiedzieć, że książka duetu Williams – Beale jest przerażająca; nadaje się
dla dzieci czy też raczej „młodej młodzieży”. Jest
jednak na swój sposób niepokojąca. Pewna część
umysłu czytelnika nie jest do końca przekonana,
czy w książce dla naszych milusińskich wypada
od razu w pierwszym rozdziale prezentować brutalne morderstwo na pliszce. Ale dzieci w końcu
kochają makabrę, nieprawdaż?
Na wyjątkową uwagę zasługują bohaterowie
książki. Każdy z nich jest, powiedzmy, wybitną indywidualnością i natychmiast zdobywa sympatię
czytelnika. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, zarówno miłośnicy miłych olbrzymów, tajemniczych
staruszków, jak i złych, acz pięknych czarownic.
Nawet postacie zaprojektowane, by przerażać lub
co najmniej budzić niechęć, w jakiś sposób trafiają do serca. Główni bohaterowie, Lucinda i Tyler, są zaskakująco prawdziwi w swoich kłótniach
i solidarności przeciwko obcym. Z kolei ich rówieśnik, Colin, mieszkający na farmie, prezentuje
skrajnie różne podejście do każdego wydarzenia,
w którym uczestniczy rodzeństwo. Uświadamia
czytelnikowi, że to, co dla Jenkinsów może być
niezwykłą przygodą, w rzeczywistości jest potencjalnym zagrożeniem odkrycia farmy i wystawienia jej na atak mediów. To chroni książkę przed
cukierkowo-słodkim podejściem pod tytułem:
„Odkrywamy magiczny świat bez wad”.
Fabuła „Smoków…” jest idealnie wyważona.
Każde przedstawione wydarzenie stanowi absolutnie niezbędny element całości. Biorąc pod uwagę,
że jest to pierwsza część pięciotomowego cyklu,
książka tworzy osobną, zamkniętą historię, ale też
zostawia przestrzeń do rozwijania jej w kolejnych
częściach. Autorzy nie popełniają też żadnego błę-
du przy zakończeniu: jeden rozdział więcej i czytelnik byłby znużony, jeden mniej – i pozostałby
niedosyt. Jestem pod dużym wrażeniem warsztatu pisarskiego małżeństwa, choć niektóre dialogi – maksymalnie nastawione na naśladownictwo
mowy codziennej – na papierze wyglądają nieco zabawnie. A skoro już przy zabawie jesteśmy,
nie sposób nie docenić rzucanych mimochodem
przez wujka Gideona żartów, których rodzeństwo
Jenkinsów, jako przedstawicieli pokolenia komputerów, nie rozumie, ale które na twarzy uważnego
czytelnika wywołają uśmiech.
Na tylnej okładce „Smoków…” wydawca zamieścił pochlebną opinię pióra Christophera Paoliniego. Chociaż z zasady nie zgadzam się z niczym, co autor „Eragona” powiedział czy napisał,
w tym przypadku zmuszona jestem podpisać się
pod jego słowami wszystkimi czterema łapkami:
„Smoki ze Zwyczajnej Farmy” to książka „pomysłowa i tajemnicza” i ja także „nie mogę się doczekać kolejnej książkowej przygody”. Pierwszy
tom cyklu jest absolutnie porywający i nie widzę w nim wad. W trakcie czytania uroniłam na-
QFANT.PL - numer 7/10
133
POLECANKI
POLECANKI
Stephen King - „To”
wet łezkę z obawy o życie ulubionego bohatera,
a przecież emocjonalne zaangażowanie czytelnika w fabułę już samo w sobie świadczy jak najlepiej o jakości książki.
Stephen King - „To”
Autor: Ewelina Kozik
Korekta: Maja Borawska
Miałam pięć, może sześć lat, nie więcej. Leżałam w łóżku po uszy nakryta kołdrą i powinnam już dawno spać, więc musiało być późno.
Ze swojej poduszki widziałam ekran telewizora, troszkę pod dziwnym kątem, ale w sumie
nie było na co narzekać. Telewizor był włączony, siedzieli przed nim rodzice i oglądali film –
oglądali, bo mogli – dorosłość jest wspaniała!
Walcząc ze snem, ukradkiem obserwowałam
przemykające po ekranie obrazy. Pamiętam, że
dźwięk był przyciszony (zapewne po to, żeby nie
zbudzić śpiącego grzecznie dzieciaka) i kadry filmu przewijały się przede mną bezgłośnie. Zobaczyłam chłopca w żółtym płaszczyku przeciwdeszczowym, biegnącego tuż przy krawężniku.
Gonił papierowy okręcik, porwany przez wodę,
spływającą skrajem ulicy. Okręcik nagle zniknął
w głębokim kanale i chłopczyk uklęknął z nadzieją, że być może uda mu się go jeszcze wyłowić. Wsunął głowę w szeroki otwór i począł się
rozglądać. I wtedy pojawiło się To. Wrzasnęłam
przeraźliwie i nakryłam się kołdrą, ze strachu
szczękając zębami, aż zadzwoniło. Tamtej nocy
rodzice odkryli, że telewizor stoi pod troszeczkę
niewłaściwym kątem względem mojego łóżka
i szybko naprawili ten błąd.
Jakiś czas potem przeprowadziłam małe śledztwo i odkryłam, co takiego widziałam tamtej nocy
– film na podstawie książki Stephena Kinga „To”.
134
Autor: Tad Williams, Deborah Beale
Tytuł: Smoki ze Zwyczajnej Farmy
Data wydania: 30 czerwiec 2010
Wydawnictwo: Rebis
Tytuł oryginalny: The Dragons of Ordinary Farm
Ilustracje: Greg Swearingen
Przekład: Jarosław Rybski
ISBN: 978-83-7510-365-6
Ilość stron: 400
Format: 132 x 202
Cena: 33,90 zł
Poprosiłam rodziców, żeby mi ją kupili, a ledwie
umiałam czytać. „Wybij to sobie z głowy”, usłyszałam w odpowiedzi, co bardzo mnie oburzyło. Ale
przecież dzieci dorastają, a dorosłość bywa pod
pewnymi względami wspaniała, prawda? Mając
wreszcie w ręce powieść i patrząc na jej okładkę z głową clowna/klauna wyzierającą z kanału,
bałam się. Ale nie Tego. Jestem już duża i potwory dawno przestały mnie przerażać. Bałam się,
że książka mnie zawiedzie, że nie okaże się taka,
jaką przez lata sobie wyobrażałam. Bałam się,
że Stephen King, mistrz w straszeniu nie tylko
pięcioletnich dziewczynek, jednak nie sprosta
oczekiwaniom, które zdołały we mnie urosnąć
do niewyobrażalnych rozmiarów. Legenda – tylko
to przychodzi mi do głowy, kiedy o tym myślę.
Otworzyłam książkę i początek zwalił mnie
z nóg. Czarne macki niesamowitego klimatu
wychynęły z pierwszej strony, schwyciły mnie
i brutalnie wciągnęły prosto w opowieść o małym George'u, który w żółtym płaszczyku przeciwdeszczowym biegł za papierowym okrętem,
porwanym przez nurt spływającej ulicą wody.
George natknął się na To. Nie był jedyną ofiarą
psychopaty, który grasował po Derry, czyhając
na dzieci, kalecząc je i mordując w sposób tak
okrutny, że ciarki chodzą po grzbiecie – tak mówili dorośli. Ale dzieci wiedziały swoje: To nie było
człowiekiem. Niejeden chłopczyk widział w Derry clowna/klauna stojącego niedaleko i uśmiechającego się ohydnie, z pożółkłymi zębami i pękiem balonów w wyciągniętej ręce. I to właśnie
dzieciom przyszło stoczyć walkę ze złem. Jednak
po wielu latach zło do Derry powróciło.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Stephen King - „To”
Książka ma swój ciężar i wcale nie mówię tutaj o czymś, co można określić za pomocą kilogramów. „To” jest jak głęboka studnia z kleistym
błockiem, które wciąga. I kiedy, po lekturze, ręce
mogą już sięgnąć krawędzi studni, uchwycić się
jej i pomóc wydostać na światło dzienne, jeszcze
przez długi czas można znaleźć na sobie ciężki
zapach tej historii, błąkającej się po głowie i raz
po raz zawracającej myśli w jej stronę – „To” jest
książką, która nie pozwoli o sobie zapomnieć.
Nie czyta się też jej szybko. Nie w tym rzecz, że
tysiąca stu stron pomiędzy okładkami, nie da się
pochłonąć w krótkim czasie. Przewraca się stronę, czas zwalnia, rzeczywistość oddala się i znika. W tym przypadku to nie czytelnik pochłania książkę, ale to książka pochłania czytelnika
– przerażająca, ponura i niesamowita.
Dawno temu, będąc dzieckiem, przestraszyłam się zębów clowna/klauna, obserwującego
z kanału chłopca goniącego papierowy okręcik.
Potem bałam się, że kiedy przeczytam powieść,
ten dziwny i trochę niesamowity obraz rozmaże
się i zniknie, zastąpiony czymś dużo mniej przerażającym. A potem się bałam, kiedy Eddie Kaspbrak zaglądał w piwniczne okno opuszczonego
domu i zobaczył za szybą clowna z ropiejącymi
strupami na gnijącej twarzy; i kiedy Don Hagarty rozszerzonymi oczyma obserwował, jak jego
przyjaciela To morduje pod mostem, uśmiechając się dziko i krzycząc, by Don też przyszedł,
że na pewno mu się spodoba! I tylko strach, że
lektura zawiedzie, okazał się być niesłuszny.
„To” jest jedną z najbardziej niesamowitych
książek, jakie czytałam. Polecam tym, którzy
w powieści nie szukają szybko następujących
po sobie zdarzeń i zawrotnej akcji, a zamiast tego
wolą powoli drążyć historię, zapadając się w nią
coraz głębiej i głębiej. Stephen King spokojnie
prowadzi czytelnika z leniwym nurtem wody, czarując genialnym językiem. I nagle uśpiony czytelnik zdaje sobie sprawę że woda, na którą wypłynął, ma dużo ciemniejszy odcień niż z początku
mu się zdawało, że tuż obok czyhają niepokojące
wiry, zrobiło się nieprzyjemnie ciemno i chciałoby się już wrócić do domu. Ale na to za późno,
bo łódka jest maleńka, woda głęboka i zimna,
a wiosła nie wiadomo kiedy przepadły i teraz
suną w ciemnościach w stronę dalekiego brzegu.
Wtedy strach przeradza się w coś namacalnego.
Niesamowite, że można tak zaczarować i przerazić czytelnika, niesamowite – to jedno słowo bez
przerwy tłucze mi się po głowie. Z tej książki nie
sposób się otrząsnąć.
Autor: Stephen King
Tytuł: To
Data wydania: 2009
Wydawnictwo: Albatros A. Kuryłowicz
Pozostałe dane: tłumaczenie: Robert Lipski
Tytuł oryginału: IT
ISBN: 9788373599550
Ilość stron: 1104
QFANT.PL - numer 7/10
135
ZARZĄD
Redaktor naczelny: Piotr Dresler ([email protected])
Z-ca redaktora naczelnego: Jacek Skowroński ([email protected]),
Jarosław Makowiecki ([email protected]), Michał Stonawski ([email protected])
Sekretarz redakcji: Jarosław Makowiecki ([email protected])
DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ
Kierownik działu: Anna Perzyńska ([email protected])
DZIAŁ GRAFICZNY
Kierownik działu: Barbara Wyrowińska ([email protected])
Grafika okładki: Krzysztof Trzaska
DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY
Kierownik działu: Lucyna Markowska ([email protected])
Kierownik działu recenzji: Jacek Orlicz ([email protected])
DZIAŁ WSPÓŁPRACY Z WYDAWNICTWAMI
Kierownik działu: Marta Konopko ([email protected])
DZIAŁ MARKETINGOWY
Kierownik działu: Michał Stonawski ([email protected])
Specjalista ds. składu kwartalnika: Andrzej Kidaj
136
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Partnerzy medialni
weryfikatorium.pl
arenahorror.pl
fantasta.pl
civilization.org.pl
stefandarda.pl
blog.adesign.8p.pl
swiat-fantastyki.pl
piszmy.pl
portal-pisarski.pl
bractwocienia.com
trojcarpg.pl
zaginiona-biblioteka.pl
www.jacekskowronski.com.pl
cartoonwarsblog.blogspot.com

Podobne dokumenty