Lublin Siennica Różana 2012 r. Prace uczestników Akademii
Transkrypt
Lublin Siennica Różana 2012 r. Prace uczestników Akademii
Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego ARRKA Prace uczestników Akademii – Siennica Różana 2011 Lublin Siennica Różana 2012 r. arrka Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego arrka Prace uczestników Akademii – Siennica Różana 2011 Lublin Siennica Różana 2012 r. Wydano przy pomocy finansowej Polskiego Funduszu Wydawniczego (Kanada) Organizator naukowy Akademii: Wydział Politologii we współpracy z Wydziałem Humanistycznym UMCS Zleceniodawca wydania: Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Siennickiej 22–304 Siennica Różana Projekt okładki i wydania, skład i łamanie: Karolina Przesmycka Redakcja: Marek Kusiba Franciszek Piątkowski Współpraca redakcyjna i korekta: Agnieszka Janiak © Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Siennickiej © Drukarnia Akapit S.C. ISBN 978-83-896164-2-5 Druk i oprawa: AKAPIT S.C. ul. Węglowa 3, 20–481 Lublin www.akapit.biz spis tr e ś ci Spis • treści • W SIENNICY I OKOLICY Wstęp 8 Julia Dziubek Okno na świat 10 Zespół autorów Kronika rozumowana 15 Michał Chrzanowski panna anna „bosa” 54 Maciej Bielak demostenes z siennicy 79 Iwona Czerkies „Żeby ino chcieli chcieć” Diana Byra szkolna układanka Karolina Nowak pamiętnik z siennicy 87 97 102 Katarzyna Sołtan pięć kartonów franciszka gila 5 108 „TO DAWNOŚĆ TAK Z NAMI” TYLKO TROCHĘ DALEJ spis tr e ś ci Aleksander Przytuła w polskę jedziemy 117 Olga Kielak czulent po łosicku 131 Elwira Wachel nałęczowskie zakamarki Gabriela Rybińska cmentarz Paulina Krzyżowska płyniesz, olzo... Ewelina Jabkiewicz o janie, co zerwał kwiat paproci Małgorzata Iwaniuk podlaski sabat Marlena Rycombel babcine pierogi Małgorzata Rejnowska wiesz, magda 140 146 Klaudia Komsta wieniec z leśnych wrzosów 150 153 161 169 172 177 6 SŁOWA O SŁOWACH VARIA Z ROZMÓW spis tr e ś ci Kacper Kondrakiewicz Dotrzeć do najciekawszej warstwy przeżyć 193 Małgorzata Iwaniuk MIĘDZY ROSJĄ A „rzeczpospolitą” 198 Ewa Fac suka biłgorajska Olga Kielak marsz w dorosłość, dzieci Maciej Bielak ostatnie takie trio Maciej Bielak to tylko król 223 Karolina Nowak noc listopadowa 227 Anna Kiedrzynek polski reportaż podróżniczy 230 204 212 219 Diana Kuprel, Marek Kusiba „ja od poezji zaczynam dzień...” 238 Edward Zyman „Taki mój los skażony...” 247 Edward Zyman powroty do lubelskiej arkadii 253 Marek Jurkowicz zanim dosięgnie kamień 258 7 wstęp • Wstęp • Trzeci numer naszego pisma ukazuje się w roku trzech rocznic Ryszarda Kapuścińskiego: 80. rocznicy urodzin (4 marca 1932), 50. rocznicy debiutu książkowego pisarza zbiorem reportaży „Busz po polsku” (czerwiec 1962) i 5. rocznicy śmierci (23 stycznia 2007). Tak się składa, że w roku trzech ważnych rocznic do polskich czytelników trafiają trzy ważne książki autorstwa lub współautorstwa wykładowców Akademii i przyjaciół Ryszarda Kapuścińskiego – dwie poświęcone życiu i twórczości reportera: „Hombre Kapuściński” Mirosława Ikonowicza (Rosner & Wspólnicy, Warszawa 2011), Marka Millera „Pisanie. Z Ryszardem Kapuścińskim rozmawia Marek Miller” (Czytelnik, Warszawa 2012), a także „Wiersze zebrane – Collected Poems” Ryszarda Kapuścińskiego (Wydawnictwo UMCS, Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie, Lublin 2012) – pierwsza, polsko-angielska edycja wierszy wszystkich reportera i poety w przekładach Diany Kuprel i Marka Kusiby. Wymienione książki, jak i bieżący numer „ARRK-i” (od: Akademia Reportażu Ryszarda Kapuścińskiego) będą czytane i omawiane (także na spotkaniach promocyjnych Marka Millera i Mirosława Ikonowicza) przez naszych studentów i wykładowców podczas IV już edycji Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego w Siennicy Różanej na Lubelszczyźnie. Hasłem nadrzędnym jest w tym roku „Otwieranie reportażu”. Otwierać zatem będziemy wspomniane tytuły, aby zobaczyć, jak reportaż jest zbudowany, ale także po to, by wiedzieć, jak uprawiał literaturę faktu Patron Akademii i jeden z najwybitniejszych reporterów w dziejach świata. Książki Millera i Ikonowicza z chirurgiczną precyzją analizują sztukę zatrudniania słowa i metodykę dziennikarską Kapuścińskiego, a jego wiersze dopełniają obraz wszechstronnego pisarza, jednego z niewielu reporterów, który zaprzągł do reporterskiej orki Pegaza, podnosząc uprawiany gatunek do rangi sztuki. Autor „Cesarza” w reportażach często posługiwał się technikami poetyckimi uważając, że poezja jest czymś więcej niż li tylko przekaźnikiem informacji czy też dobrze opowiedzianą fabułą; mówił, że „poezja to dziwna forma dobrze czująca się w tym, co ukryte przed naszymi oczyma, gdzie w kilku wersach zawrzeć można potężny ładunek doświadczenia i zarazem transgresji”. A także: 8 wstęp „W poezji następuje największa ‘alchemizacja’ języka, bo poeta skupia się na tym, co dzieje się, kiedy słowa zderzają się ze sobą i jakie nowe sensy oraz znaczenia z tego wynikają” (w wywiadzie z Wojciechem Kassem „Przeciw odmetaforyzowaniu języka”, [w:] „Nowa Okolica Poetów”, Rzeszów 1/2005). W czasie dwóch tygodni lipca będziemy po raz kolejny zderzać ze sobą słowa i sensy, a jeśli wynikną z tego nowe sensy i znaczenia, a co najważniejsze – nowe teksty naszych studentów, wypełniona zostanie idea Akademii. Jej IV edycja zostanie też „zderzona” z Mistrzostwami Europy w piłce nożnej. Nie od rzeczy będzie więc pamiętać, że podczas nauki w Gimnazjum im. Stanisława Staszica w Warszawie młody Kapuściński trenował piłkę nożną i boks (został wicemistrzem juniorów Warszawy w wadze koguciej), a młodzieńcze wiersze, pisane w przerwach między wkuwaniem, boksowaniem i kopaniem, i posyłane do pism literackich, zwróciły uwagę tworzącej się redakcji „Sztandaru Młodych” na wszechstronnie utalentowanego młodzieńca i otworzyły mu drogę do dziennikarstwa. Kilkoro z naszych młodych autorów, publikowanych w poprzednich numerach „ARRK-i”, też już zwróciło na siebie uwagę kilku periodyków w Polsce, a nawet w Nowym Jorku. Jesteśmy przekonani, że autorzy tekstów zamieszczonych w tym numerze też przykują uwagę ambitnych redakcji – choć nie wszyscy piszą wiersze, ćwiczą boks i strzelają bramki… Miłej lektury! Marek Kusiba Zamiast powyższego wstępu – trzeci numer „ARRK-i” miał poprzedzać tekst Julii Dziubek pod tytułem „Okno na świat”. Dlaczego? Dlatego, że napisała go najmłodsza, zaledwie piętnastoletnia, słuchaczka Akademii, laureatka konkursów literackich, przedmiotowych, ortograficznych; w sumie – kilkudziesięciu. I dlatego także, że o Siennicy i Akademii J. Dziubek pisze z wrażliwością właściwą swojemu wiekowi. F.P. 9 okno na ś wiat julia dziub e k Okno na świat „Słowa staniały. Rozmnożyły się, ale straciły na wartości. Są wszędzie. Jest ich dużo. Mrowią się, kłębią, dręczą jak chmary natarczywych much. Ogłuszają. Tęsknimy więc za ciszą. Za milczeniem. Za wędrówką przez pola. Przez łąki. Przez las, który szumi, nie plecie, nie tokuje”. Ryszard Kapuściński Wśród złocistych pól i zielonych łąk Lubelszczyzny leży Siennica Różana. Miejsce, w którym można znaleźć ciszę, tak rzadko spotykaną we współczesnym świecie. Miejsce, w którym każdy ma swoją własną, wyjątkową historię. Drzewa szepczą o swoich tajemnicach. Domy także dużo mają do opowiedzenia. Tak jak i internat przy miejscowej szkole, który tak wiele widział i słyszał i na pewno niejedno jeszcze zobaczy. Siennica Różana to miejsce, w którym słowo nabiera specjalnego znaczenia. Daje władzę, daje moc zmieniania otaczającego nas świata. Tutaj słowo darzy się wyjątkowym szacunkiem. Tutaj każdy wie, jak wiele dobrego i złego może ono zdziałać. Tutaj słowo jest niezwykle cenionym narzędziem, za pomocą którego można zrobić prawie wszystko, od opisania swych uczuć, po namalowanie uśmiechu na twarzach ludzi. I nic dziwnego. W końcu to właśnie w tym miejscu, w Siennicy Różanej, jest organizowana Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego. JUŻ NIE MA ODWROTU Ciekawość i zamiłowanie do pisania popchnęły mnie do wypełnienia formularza zgłoszeniowego. I oto jestem na Placu Zamkowym w Lublinie, ze 10 okno na ś wiat zbyt ciężką walizką i żołądkiem ściśniętym z przerażenia. Skłonność do histerii szybko dała o sobie znać. W głowie milion czarnych scenariuszy, pełnych zakapturzonych, ciemnych postaci. Ze spoconych od upału i strachu dłoni wyślizgnęło się ucho walizki. Podniosłam ją nerwowo i przeciągnęłam do murku, po którym biegały mrówki. Zamknęłam przejście dla korowodu tych wyjątkowo pracowitych stworzeń. Spojrzałam na zegarek. Pierwsza. Cóż, spędzę tu około godziny. Przez plac przechodziło wiele osób. Zakochani, grupki przyjaciółek, samotnicy z psami, turyści... Młoda para robiła sesję zdjęciową na schodach. Choć panna młoda była bardzo ładna, w oczy rzucała się jej koleżanka w niezwykle jaskraworóżowej sukience. Aż oczy bolały. Nienawidzę różu. Zostało jeszcze pół godziny czekania. Kilka osób z walizkami usiadło na murku parę metrów ode mnie. Pewnie też czekają na autobus do Siennicy Różanej. Podeszłabym, ale moja nieśmiałość przewyższała mnie o głowę. Miałam nadzieję, że ktoś z nich do mnie podejdzie, zaprosi do grupy, zaprowadzi. Gdy stałam już w tej grupce, panika znów wyciągnęła w moją stronę kosmate łapska. Czy powinnam porozmawiać? Jeśli tak, to o czym? Oni wszyscy są tacy dorośli, dojrzali, onieśmielający... Zamiast otworzyć buzię i wygłosić pochwałę pogody, jak pewnie zrobiłby każdy cywilizowany człowiek, stałam cicho i słuchałam. Uratował mnie autobus. Wsiadłam. MIEJSCE ABSOLUTNIE MAGICZNE Panika towarzyszyła mi nieustannie. Przykleiła się do mnie spoconymi ze strachu łapami i nie chciała odejść. Dobrze, stara, wyluzuj. Nie będzie tak źle. To nic, że jesteś najmłodsza. Nieważne, że nic nie wiesz. W końcu przyjechałaś tu, by się czegoś nauczyć, by zdobyć doświadczenie. Skup się na tym, to może zapomnisz o lęku i nieśmiałości, które ściskają ci żołądek. A może to głód? Może jak się najem, to poczuję się lepiej? Adorację paniki przerwał mi widok zapierający dech w piersiach. Pola, łąki, las, stawy... Głęboko ukryty wśród krajobrazów Lubelszczyzny klejnot. Siennica Różana. Zdarza się, że napotykamy na swojej drodze coś, co zupełnie wytrąca nas z równowagi. Zmienia kierunek naszej wędrówki, czasami jej cel, a nawet wywraca życie do góry nogami. Coś się zmieniło – na lepsze, na gorsze... Nieważne. Takie wydarzenia pozostawiają niezatarty ślad w naszej psychice. I ja 11 okno na ś wiat właśnie coś takiego poczułam, gdy stanęłam na siennickiej ziemi. Spokój, który ukoił skołatane nerwy. Nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Radość, bo tu wcale nie jest obco. Może ja nie wyjechałam? Może po prostu wróciłam do domu? NIE TACY STRASZNI, JAK ICH MALOWAŁAM Okazuje się, że licealiści i studenci wcale nie są tacy przerażający. Nie noszą samurajskich mieczy w kieszeniach ani nie potrafią strzelać piorunami. Z bliska też nie są straszni. Da się do nich podejść i nawet porozmawiać. Wydają się całkiem ludzcy i zadziwiająco normalni. A tak bardzo się ich bałam! To dla mnie duże zaskoczenie, że ludzie starsi, doświadczeni i mądrzy tak łatwo zaakceptowali w swojej grupie piętnastoletnią dziewczynę. Miłe zaskoczenie. Pomysł rozmowy z kimś starszym do tej pory napawał mnie lękiem. A już rozpoczęcie rozmowy wydawało się dużo trudniejsze niż opłynięcie świata kajakiem. A tu? Oczywiście nie pozbyłam się wszystkich obaw, ale już nie stałam sama w kącie, czekając aż ktoś do mnie zagada. Strach przed odrzuceniem i ośmieszeniem nadal kręcił się gdzieś w pobliżu, gotowy zaatakować w najmniej spodziewanym momencie, jednak z dnia na dzień nawiązywanie kontaktu z drugim człowiekiem stanowiło dla mnie coraz mniejsze wyzwanie. Nabierałam powoli pewności siebie, której tak bardzo wcześniej mi brakowało. Nabierałam przekonania, że wcale nie jestem aż tak bardzo inna, że jednak jest dla mnie miejsce w tej wyjątkowej społeczności... ŚWIAT SIĘ ROI OD GENIUSZÓW To oczywiste. Stało się to dla mnie jeszcze bardziej oczywiste po dwóch tygodniach wykładów i warsztatów prowadzonych przez tak wybitne osobistości. Siedziałam na krześle, piłam wodę z cytryną, a wykładowcy raz po raz ściągali mi klapki z oczu i otwierali szerzej okno na świat. Podczas tych dwóch tygodni nauczyłam się więcej niż przez wszystkie lata uczęszczania do szkoły. Dowiedziałam się, jak ważne w rozmowie jest słuchanie drugiego człowieka. Jak ważna jest szczera chęć poznania jego historii. Jak ważne, by umieć się na niego otworzyć, wczuć się w jego sytuację i spojrzeć choć raz na świat jego oczami. To bardzo trudne. A przecież to podstawa udanej komunikacji 12 okno na ś wiat – umiejętność słuchania innych. Między innymi tego uczyłam się podczas Akademii. Jak żyć wśród innych, a tak bardzo podobnych. Na ulicy, w autobusie, w szkole... Wszędzie tam, gdzie spotykam się z Innym, z drugim człowiekiem, pojawia się problem nawiązania kontaktu. Patrzę na ludzi z bezpiecznej odległości, mijam ich, bo przecież po co się znać? I właśnie wtedy znikają bezpowrotnie okazje poznania niezbadanych światów, i właśnie wtedy tracę możliwość wysłuchania absolutnie wyjątkowej i niepowtarzalnej historii, która na pewno zasługuje na uwagę. Gdy tak się dzieje, staję się uboższa o kolejne doświadczenia, a moja ciekawość bezlitośnie skazuje mnie na męki. Gdy się tak dzieje, odcinam się od świata. Przyczyniam się do niszczenia tego, o co tak bardzo walczą reportażyści, do niszczenia łączności z innymi ludźmi. NIEBIESKA JASZCZURKA Kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, widzę, jak wielkie zmiany wprowadziła WARRK-a w moje życie. Zrewidowałam swoją hierarchię wartości, poszczególne punkty planów na przyszłość uległy zmianie, a ja zrobiłam kolejny krok w stronę samorealizacji. Całkiem inaczej postrzegam otaczający mnie świat. Wszystko stało się nagle zupełnie nowe, choć znam to od kilkunastu lat. Zawsze będzie przede mną jakaś góra, a ja zawsze będę chciała ją poruszyć. Nie sądzę, by sama wiara mogła wystarczyć. „Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę ziemię” – skoro Archimedes dałby radę poruszyć cały świat, to cóż to jest jedna góra? Skoro inni mogli, to ja też, a skoro inni nie mogli, to spróbuję, by przekonać się, czy ja nie dam rady. Problem polega na tym, że nie mam ani punktu podparcia, ani niczego do podparcia. Ale to, co jest mi potrzebne, to po prostu ciekawość. Ciekawość i upór. Poruszę tę górę, gdy na gadanie ludzi, że to niemożliwe, ruszę w jej stronę i spróbuję wszystkich możliwych sposobów. Potem tych niemożliwych. Nie dla poruszenia jej naprawdę, tylko dla doświadczenia wszystkiego, czego doświadczyć mogę. Nieważne, co czeka na mnie po drugiej stronie góry. Ważne, by spróbować ją pokonać. Dzięki Akademii rozmiar mojej góry nie uległ zmianie. Nie. WARRK-a dała mi nowe buty. Siedmiomilowe. Na razie się wspinam, ale widoki są niezłe. Ciekawe, jakie będą na szczycie. Są tacy ludzie, są takie miejsca i zdarzenia, które głęboko zapadają w pamięć. I gdziekolwiek się później znajdziemy, wspomnienia te będą nam towa- 13 okno na ś wiat rzyszyć. Będą umilać wędrówkę i przypominać o celu, do którego dążymy. Do nich właśnie należy Siennica Różana i jej serce, Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego, ludzie, którzy są jej częścią, i wydarzenia, które miały tam miejsce. I jeśli choć raz Siennica Różana stała się dla nas azylem, to pozostanie nim już na zawsze. Bo to jest naturą człowieka, by szukać schronienia w znanych mu już miejscach. „O każdej drodze lubię myśleć, że jest ona drogą bez końca, że biegnie dookoła świata. A wzięło się to stąd, że z mojego Pińska można było dotrzeć łódką do wszystkich oceanów. Wyruszając z małego, drewnianego Pińska można opłynąć cały świat”. (Ryszard Kapuściński) Julia Dziubek 14 kronika rozumowana W akacyjna akad e mia r e portażu 2 0 1 0 Kronika rozumowana • 26.06.2011 • INAUGURACJA Uroczystość rozpoczął redaktor Franciszek Piątkowski, który powitał wszystkich zgromadzonych, wymienił dotychczasowe sukcesy Akademii i przedstawił obecnych na inauguracji gości. Wśród nich znaleźli się: wdowa po najwybitniejszym polskim reportażyście, Alicja Kapuścińska, Wicemarszałek Województwa Lubelskiego Krzysztof Grabczuk, Rektor UMCS Andrzej Dąbrowski oraz Marek Kusiba, który na siennickie warsztaty przyleciał prosto z Kanady. Wszystkich zebranych przywitał również Wójt Gminy Siennica Różana Leszek Proskura, który podkreślił, jak niezwykła jest współpraca wielkiego lubelskiego uniwersytetu i małej gminy w powiecie krasnostawskim. Po krótkiej prezentacji poszczególni goście przekazali zebranym swoje refleksje. Alicja Kapuścińska, która od początku istnienia Wakacyjnej Akademii Reportażu jest jej Honorowym Rektorem, mówiła o ideałach twórczych męża, umiłowaniu Ryszarda Kapuścińskiego do czynienia dobra oraz o jego wielkiej chęci kształcenia. Podziękowała twórcom i organizatorom, Uniwersytetowi Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie oraz wszystkim uczestnikom za trud i zaangażowanie w rozwój Akademii. Wyraziła również ogromne zadowolenie ze sposobu, w jaki Wakacyjna Akademia Reportażu w Siennicy Różanej kontynuuje dzieło jej męża. Następnie wszedł na mównicę Wielki Mecenas Akademii, Rektor UMCS prof. dr hab. Andrzej Dąbrowski. Stawiając pytanie, dlaczego akurat Sienni- 15 kronika rozumowana ca Różana została wybrana na stolicę WARRK-i, jednocześnie na nie odpowiedział: „To miejsce ludzi, którzy mają dobrą energię”. Wspomniał również o Patronce UMCS-u, przyrównując jej geniusz do geniuszu mistrza Kapuścińskiego. Powiedział, że Akademia wymaga jeszcze wiele pracy, ale to my, uczestnicy, jesteśmy jej budulcem i to my tworzymy mapę kulturową gminy, województwa i kraju. Kolejnym gościem inauguracji był Wicemarszałek Województwa Lubelskiego Krzysztof Grabczuk. Swoje przemówienie rozpoczął od nawiązania do osoby Ryszarda Kapuścińskiego i jego twórczości. Radził młodym, by poszukiwali wartościowej drogi życia, zdobywali wiedzę i umiejętności: „Znajdźcie pracę, którą pokochacie, a nigdy więcej nie będziecie pracować”. Polecał również, byśmy brali przykład z Kapuścińskiego, gdyż radość z pracy napędza wielkie czyny. Wyraził głęboką nadzieję na kontynuację Akademii w kolejnych latach. Potem wysłuchaliśmy słów Marka Kusiby, dziennikarza z niesamowitym poczuciem humoru, człowieka pachnącego żywicą. On również rozpoczął przemówienie od wspomnień na temat Ryszarda Kapuścińskiego, swojego wieloletniego przyjaciela. Jako kolejny z gości nawiązał do podobieństwa między Marią Skłodowską-Curie a Kapuścińskim, zaznaczając, że obydwoje mają swoją publikację na liście 150 książek, które zmieniły świat. Był dumny, że spełniliśmy marzenie Kapuścińskiego, dając głos tym ludziom, którzy często go nie mają. Po części inauguracji złożonej z przemówień odbyła się uroczysta prezentacja i wręczenie zebranym gościom kolejnego wydania ARRK-i – periodyku Akademii, na który składają się reportaże, wywiady oraz teksty naukowe i publicystyczne uczestników warsztatów. Pani Alicja Kapuścińska była dumna z dokonań młodych dziennikarzy i wyraziła nadzieję na otrzymanie autografów od wszystkich współtwórców najnowszego numeru. Zaprezentowany został również debiutancki tom reportaży Agnieszki Góry, jednej z uczestniczek Akademii. Na zakończenie Karolina Wojciechowska zabrała głos na temat wystawy fotografii Ryszarda Kapuścińskiego, której jest opiekunem i kuratorem. Tytuł wystawy to „Zmierzch Imperium”. Zawiera ona zdjęcia wykonane przez reportażystę podczas jego podróży do upadającego ZSRR. Przedstawiają one przede wszystkim ludzi i ich emocje związane z przewrotem. Wystawa skłania do refleksji nad człowiekiem i jego codziennością, ale również nad historią 16 kronika rozumowana i przemijaniem. Patrzymy na świat nam nieznany, a mimo to tak podobny do naszego własnego. Wszechobecna gra świateł na fotografiach dodatkowo potęgowała efekt zadumy. Po inauguracji uczestnicy udali się do Urzędu Gminy Siennica Różana, gdzie odbył się koncert Zespołu Muzyki Salonowej „Concerto” w składzie: Natalia Kozub – skrzypce, Mirosław Kozub – wiolonczela, Andrzej Mazur – klarnet, Marta Szermińska – fortepian. Artyści zaprezentowali program o intrygującej nazwie „Od Gershwina do Beatlesów”. W czasie koncertu zachwycała idealna współpracą klarnetu i skrzypiec. Wykonawcy doskonale wiedzieli, jaki nastrój zachować przy danym utworze. Niemal bawili się dźwiękami, płynnie przechodząc z rock’n’rolla w utwory spokojniejsze, bardziej stonowane. Dynamizm widziało się nie tylko w muzyce, ale także w mimice i gestach artystów. Po inauguracji i części artystycznej wiedzieliśmy, że jesteśmy w odpowiednim miejscu, o odpowiedniej porze. I że czeka nas tutaj mnóstwo pracy, która zaowocuje w przyszłości. A.J. • 27.06.2011 • co jest pod powierzchnią? Cykl spotkań i wykładów poświęconych teorii reportażu rozpoczął się w poniedziałek. Pierwszym wykładowcą był prof. Przemysław Czapliński, wybitny krytyk literacki i znawca literatury współczesnej. Wystąpienie dotyczyło przede wszystkim twórczości Patrona Akademii, poruszone jednak zostały także pewne aspekty związane z dorobkiem innych twórców. Za najważniejsze w dorobku Ryszarda Kapuścińskiego książki Czapliński uważa „Szachinszacha”, „Wojnę futbolową” i „Cesarza”. W dziełach tych pojawiły się po raz pierwszy – i rozwiązały się – największe problemy, przed jakimi staje twórca reportażu: w nich właśnie ustaliła się forma, sposób kontaktowania się reportażysty z rzeczywistością; określona została też rola osoby piszącego w tekście. Kapuściński odrzucił zdecydowanie formę reportażu polegającą na odwiedzaniu wysoko postawionych notabli i tak zwanych szych, uważając, że ich wypowiedzi utrwalają jedynie oficjalny obraz wydarzeń. Nie dowiemy się prawdy o rewolucji w Iranie od Chomeiniego. Trzeba zejść niżej, z perspektywy orlej do 17 kronika rozumowana pespektywy żabiej. Kapuściński rozmawiał z prostymi ludźmi, interesowało go życie codzienne. Nie zadawał pytań – słuchał, co ludzie mają do powiedzenia. Nie chodziło mu o uzyskanie precyzyjnego obrazu rzeczywistości, przedstawiał przede wszystkim ludzi, na których życie ta rzeczywistość wpłynęła. Od lat pięćdziesiątych, gdy zawierza partii, interesuje go przede wszystkim rewolucja. Ściga ją więc po całym świecie. Jest przekonany, że cały proces społeczny ma jeden kierunek i cel – od czasów Rewolucji Francuskiej zmierza nieustannie i nieodwracalnie ku powszechnej wolności, równości i braterstwu. Pełen podobnej wiary odwiedza Iran, pisze „Szachinszacha” i… zaczyna wątpić. Wtedy bowiem dostrzega, że rewolucja nie oznacza spełnienia się ideałów. Później, obserwując kolejne przewroty w Afryce, widzi z całą jego głębią proces, w którym bunt prowadzi do ponownego zniewolenia – kolonizator wraca do kolonii, już bez wojska, ale z kapitałem – albo do zupełnego chaosu, ciągłych wojen domowych i rzezi. Zaczyna rozumieć, że Afryka nie jest w stanie zrozumieć pojęć tak oczywistych dla Europejczyków, jak naród czy państwo pojmowane jako wspólne dobro wszystkich obywateli. Kapuściński początkowo mówi o „wrzeniu świata” – płynnej rzeczywistości otoczonej sztywnymi granicami, jak garnek z wrzącą wodą. Przykrywka tego garnka – symbolizująca ucisk i niewolę – nie jest w stanie się utrzymać na skutek procesów zachodzących „w środku”. Potem jednak reportażysta używa innej metafory – historia jest dla niego już raczej „rwącym nurtem”, bez brzegów, ograniczeń i jasnych podziałów, nie ma już jednej, wyznaczonej drogi, nie ma kierunku ani celu. Kapuściński piszący „Imperium” nie wierzy już, jak dawniej, że sama ludzka potrzeba wolności musi przynieść zwycięstwo. Wybitny polski reportażysta korzystał z arystotelesowskiej koncepcji prawdy. Nie chodziło mu o prawdę 1:1, pokazywał raczej to, co ukrywa się pod powierzchowną rzeczywistością. Dlatego też zarzuty stawiane mu przez niektórych (pojawiające się zwłaszcza po wydaniu biografii pisarza autorstwa Artura Domosławskiego) należy uznać za bezpodstawne. Prawda jest bowiem już tylko jedną z metod przedstawiania świata. Jak z rozpadem narracji i niemożliwością przedstawienia rzeczywistości poradzili sobie reportażyści po Kapuścińskim? Czapliński przytacza przykład polskiego twórcy, Włodzimierza Nowaka, i jego reportażu „Cała Polska trzaska”. Opisuje on działalność ludzi, którzy oferują swoim klientom „kontrolowane wypadki”, umożliwiające pobranie odszkodowania za uszkodzone auto. Środowisko tych ludzi wykształciło własną, specyficzną formę slangu, którą 18 kronika rozumowana autor oddaje wiernie w tekście. Początkowo niewiele rozumie, wszystkiego musi się nauczyć. Nowak idzie do ludzi, którzy posługują się niezrozumiałym dlań językiem, bo wie, że nie ma już społeczności zmierzającej w jakimś kierunku. Nie da się skompletować pełnego obrazu świata, więc szuka się po prostu inności, która stanowi rzeczywistość pozakategorialną. Dlatego tak ważną rolę odgrywa teraz język. Kapuściński w „Cesarzu” stylizował wypowiedzi swoich bohaterów, stworzył dzieło bardziej prawdziwe od historii. Nowak robi coś zupełnie innego: przytacza wypowiedzi ludzi takimi, jakie są. Język bowiem oddaje to, jak ktoś patrzy na świat, słowa – jak wyraził się Czapliński – „powołują rzeczywistość do istnienia”. Język jest integralnym aspektem rzeczywistości (co pojawia się także w twórczości innego autora, Mariusza Wilka, Polaka piszącego o Rosji swoistą mieszaniną polskiego i rosyjskiego). Niemożliwość opisania rzeczywistości, która przebija przez karty „Szachinszacha”, z pełną mocą objawia się zatem w twórczości współczesnych reportażystów. Dziś nie trzeba już jechać do Iranu lub do Afryki – inność jest wszędzie. M.K. zrozumieć rosję Wykład Sławomira Popowskiego, doświadczonego dziennikarza i publicysty, stanowił inaugurację wystąpień kolejnych ekspertów w sprawach Rosji i byłych krajów sojuza, w obecność których tegoroczna Akademia obfitowała. Dziennikarz poświęcił wiele czasu na omówienie najważniejszego wydarzenia współczesnej Rosji, to jest pieriestrojki, ponieważ aby zrozumieć dzisiejszą sytuację Rosjan, należy wiedzieć, co stało się w tym kraju w latach 1985–1991. Pieriestrojka (ros. перестройка, przebudowa) – proces przekształceń systemu komunistycznego w ZSRR, który został zapoczątkowany przez Michaiła Gorbaczowa – przyniosła ze sobą wielkie zmiany. Zmiany, które – jak podkreślał Popowski – wciąż się dokonują. Rozpad ZSRR był wielkim przewrotem geopolitycznym. Nie docenia się tego, co stało się po 1985 roku. W Rosji wiek XX zakończyła właśnie pieriestrojka, a jej skutki do dziś pociągają za sobą kolejne przemiany w rosyjskim społeczeństwie. Sławomir Popowski uważa, że miał wielkie szczęście jako dziennikarz, mogąc obserwować z bliska wydarzenia z tamtego okresu. Dzięki temu jest w stanie patrzeć na współczesną Rosję z ówczesnej perspektywy. Wiele pro- 19 kronika rozumowana blemów, z którymi boryka się dzisiaj ten kraj, jest skutkiem tego, co stało się tam w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Wielu korespondentów i publicystów nie zdaje sobie z tego sprawy. Sławomir Popowski pojechał do Moskwy w październiku 1985 roku jako korespondent Polskiej Agencji Prasowej na 27 Zjazd KPZR. „Miałem się tylko przyglądać, bo wszyscy czuliśmy, że coś może się wydarzyć. Nie wiedziałem jednak tego, co wiedziały władze partii – że to już pewne”. Dziennikarz ubarwił swój wykład opowieścią o znajomości z Ryszardem Kapuścińskim, którego poznał w 1971 roku w Instytucie Dziennikarstwa, gdzie mistrz prowadził zajęcia z reportażu. Później obaj mijali się w siedzibie Polskiej Agencji Prasowej. Ponownie spotkali się w Rosji. „Ryszard przyjechał w gorącym okresie – luty/marzec 1989 roku. Odebrałem go z lotniska, mieszkał z nami przez dwa lata”. Pozostali korespondenci pomagali mu organizować podróże. Chciał rozmawiać ze zwykłymi ludźmi, nie z politykami. Sławomir Popowski wspomina, że Kapuściński, zapytany dlaczego nie chce rozmawiać z Michaiłem Gorbaczowem, odpowiedział: „O czym mam z nim rozmawiać? Mógłbym z nim dyskutować, ale o kobietach, miłości, książkach”. Dziennikarz zaznaczył, że w swojej ocenie Rosji stara się być obiektywny i neutralny, że ucieka od wizerunku rusofila. Czasem stara się nałożyć sobie autocenzurę, żeby nie kierować się stereotypami. Swoim przyjaciołom Rosjanom mówi wszystko to, co myśli, bo „za bardzo ich ceni, by ich okłamywać”. Po wykładzie Marek Kusiba zainicjował dyskusję z udziałem Inny Demid (dziennikarki z Białorusi, wielbicielki i propagatorki twórczości Ryszarda Kapuścińskiego), zadając młodym uczestnikom Akademii Reportażu pytanie o osąd współczesnej Rosji. Najważniejsze zdanie wygłosił jednak Sławomir Popowski: „Niektórzy mówią, że Rosji nie można zrozumieć, a ja mówię: ale można próbować”. D.B. • 28.06.2011 • filmy o ryśku Redaktor Franciszek Piątkowski już po raz trzeci powitał w murach Akademii niewątpliwie mądrego i uroczego Piotra Załuskiego. Przedstawiając bardzo krótką, osobistą biografię gościa, powiedział, ze poznał go bardzo 20 kronika rozumowana dawno temu, kiedy ten występował w „Szewcach” Witkacego, najlepszej realizacji tego dramatu w dziejach polskiego teatru. Później ich drogi przecięły się w czasach napięć, przy okazji nadzwyczajnego zjazdu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, którego – jak dodał Piotr Załuski – „w zasadzie sprawcą był także Franciszek”. „Macie przed sobą emeryta, który na starość postanowił zostać młodym pisarzem. Siedemnastego września będzie premiera mojej książki o Mickiewiczu” – zaczął wybitny gość, już niepraktykujący reżyserii filmowej. Piotr Załuski zaproponował uczestnikom Akademii obejrzenie swoich fenomenalnych filmów dokumentalnych o Ryszardzie Kapuścińskim. Zaczął od swojego spotkania z Ryśkiem, dla którego był on starszym bratem. Zaprzyjaźnili się w siedemdziesiątym trzecim roku, ale dopiero w dziewięćdziesiątym dziewiątym, po wielu latach prób, udało im się razem wyjechać do Pińska – miasta, z którego można „wypłynąć i opłynąć cały świat”, bo – jak powiedział Ryszard – „O każdej drodze lubię myśleć, że jest drogą bez końca, że biegnie dookoła świata. A wzięło się to stąd, że z mojego Pińska można było łódką dotrzeć do wszystkich oceanów. Z małego drewnianego Pińska można opłynąć cały świat”. Tam właśnie zrealizował dwuczęściowy film o słynnym reportażyście pt.: „Druga Arka Noego”, który w telewizji polskiej został wyemitowany o najlepszej porze w tamtych czasach – dodał ironicznie prowadzący – czyli o godzinie pierwszej w nocy. Pierwsza część tej ekranizacji nosi tytuł „Stąd cały świat”. Ryszard opowiada o swoim rodzinnym Pińsku, o tym starym i tym nowym, który odwiedza po tylu latach. Cała jego podróż zaczęła się właśnie tutaj. Pojmuje ją jako owocne przeżywanie świata, zgłębienie jego prawd i tajemnic. Przede wszystkim podróżowanie to refleksja i filozofowanie. Mistrz mówi o ciekawości świata, która jest siłą napędową podróżowania. Jeśli przestanie się być ciekawym świata, to przestanie się jeździć. Kolejnym ważnym, wprost fundamentalnym warunkiem pracy reportera jest zjawisko identyfikacji – utożsamianie się z codziennością jaką się spotyka na swojej drodze. Trzeba żyć wśród ludzi, jadać z nimi, zapominając o innym świecie. Na tym polega samotność reportera. Reporter to postawa życiowa, charakter. Drugi film zaprezentowany przez Piotra Załuskiego to – jak sam to nazwał – sklejenie odrzutów z materiału roboczego, który musiał wyciąć z poprzedniego filmu. Jest to opowieść Ryśka o pisaniu. Premiera tego filmu odbyła się 31 stycznia 2007 roku w dzień pogrzebu reportera. Kapuściński mówi o swoim świecie, który cały czas się tworzy. Kształtuje go ze swoich podróży i przemyśleń. Jest to próba stworzenia obrazu całej swojej planety. Bardzo ważna w życiu 21 kronika rozumowana mistrza była poezja, od której praktycznie wszystko się zaczęło. To ona nauczyła go niesłychanego skupienia. Mówi o niej: „Jest krystalizacją, esencją. Krystalizuje życie”. Uważa ją za skarbnicę słowa, co ma wielki wpływ na pisanie prozy. Zauważył, że pisze się wiersze wtedy gdy nie da się przedstawić danego tematu w inny sposób. Żeby coś napisać to trzeba czytać, ale nie jest to czytanie od deski do deski. Swoje czytanie określił jako wyrywkowe, po kilka, kilkanaście zdań, które inspirują i są do czegoś potrzebne. Czytanie pojmuje jako ucieczkę przed trudnościami własnego pisania. A co pisze? Własne tworzenie określa jako pisanie tekstów. Nie wie, czy to będzie opowiadanie, czy reportaż. Pisze taki tekst, w którym w najlepszy sposób chciałby wyrazić to, co chce powiedzieć. Kolejną, solidną porcją wiedzy o patronie Akademii była druga część filmu „Druga Arka Noego” zatytułowana „Horyzonty i słowa”. To kontynuacja pierwszej części, w której Kapuściński wraca bardzo głęboko do swojego dzieciństwa na Polesiu. Bardzo ciekawie mówi o wartości butów w tamtych czasach. Mówi o tzw. łapciach plecionych z łyka, które były najtańszym obuwiem przed i w czasie okupacji. Może dlatego przywiązał się tak bardzo do butów. Jest nimi zafascynowany: „Lubię buty. Lubię patrzeć na buty, lubię oglądać wystawy z butami; ten przedmiot mnie w nich pociąga. Może to jest związane też z chodzeniem, z wędrowaniem”. Niezwykle ważne jest również to, że u Kapuścińskiego nie ma kultur wyższych i niższych. One wszystkie są równe, tylko są różne. Najważniejszy jest szacunek dla tych ludzi, o których się pisze. Piotr Załuski przez zaprezentowanie swoich filmów wtajemniczył nas w świat Ryszarda Kapuścińskiego. Łącząc jego wypowiedzi, recytowane wiersze, teksty z „Cesarza”, „Szachinszacha” czy „Imperium” oraz dodając do tego mieszankę zdjęć z Afryki, Iranu czy komunistycznej Polski i wycinków z gazet przeniósł nas w psychologiczny wymiar Polesia. Na zakończenie podzielił się swoimi wspomnieniami z planu, kiedy kręcił swojej filmy o Ryśku. Powiedział, że Ryszard był bardzo trudnym aktorem, trudnym bohaterem, że jakby bał się kamery. Był bardzo stremowany i kiedy przychodziło do nakręcenia jakiejś prostej sceny, to trzeba ją było powtarzać kilka razy by uzyskać zadowalający efekt. Mimo swojego obycia w świecie był pod tym względem człowiekiem trochę wstydliwym. Prowadzący zwrócił też uwagę na to, że główny bohater często znikał z planu, aby porozmawiać z ludźmi. Zawsze umiał nawiązać kontakt, zamienić kilka słów z mieszkańcami Polesia. Kiedy był potrzebny, zawsze trzeba było go szukać. M.B. 22 kronika rozumowana • 29.06.2011 • jacka żakowskiego rozprawa o wywiadzie Może pokazać człowieka w dobrym świetle, może go zniszczyć. Dobrze poprowadzony, ma ogromny wpływ na opinię publiczną. Wywiad, bo o nim mowa, stał się głównym tematem spotkania słuchaczy Akademii Reportażu z dziennikarzem i publicystą Jackiem Żakowskim, zatytułowanego „Wywiad. Rozprawa o metodzie”. Pełni oczekiwania na inspirującą rozmowę o metodach i nie tylko, po cichu licząc na ciekawe anegdoty dotyczące tego zawodu, przygotowaliśmy notesy. Po krótkim wstępie Franciszka Piątkowskiego, w którym reportażysta ulokował Jacka Żakowskiego wśród swoich ulubionych dziennikarzy i zdradził, że nałogowo czyta jego wywiady i komentarze, nastąpiła główna część spotkania – wykład. Czym więc jest wywiad według człowieka, który zna ten gatunek od podszewki? Żakowski zaznaczył, że to szczególny rodzaj utworu, który wymaga wysiłku zarówno od dziennikarza, jak i od jego rozmówcy. A co za tym idzie – ma dwóch autorów: dziennikarz odpowiada za formę i konstrukcję merytoryczną, a rozmówca, udzielając mniej lub bardziej trafnych odpowiedzi, próbuje pokazać się z jak najlepszej strony, „próbuje przeżyć”. To prawdziwa, „psychologiczna gra”, w której moralna odpowiedzialność za konsekwencje rozmowy, ponoszone szczególnie przez ludzi biorących udział w życiu publicznym, spoczywa na dziennikarzu. Publicysta stanowczo podkreślił, że w wywiadzie nie chodzi o sprowadzanie rozmowy do konwencji ringu. „Nie jesteśmy egzekutorami. Nasi rozmówcy nie są mięsem armatnim – to są ludzie!” Przyznał jednak, że w przypadku, gdy naszym zdaniem ktoś przynosi szkodę interesom publicznym, należy to ujawnić, bez względu na nieprzyjemności dla tej osoby. To pociąga za sobą kolejny problem. Problem walki. Gdy człowiek uważa, że jesteśmy w stosunku do niego niesprawiedliwi, otacza się murem, zaczyna walczyć. Co zrobić, żeby relacja z rozmówcą nie była oparta na walce? Kluczem jest, wspominany już wcześniej, wysiłek obu stron. Jak to osiągnąć? Redaktor Żakowski radzi: relacja musi być moralnie czysta od samego początku. Być może ten zawód nie cieszy się zbyt dobrą opinią, ale solidne przygotowanie, zrozumienie rozmówcy i odwaga, by spojrzeć mu w oczy, otwiera go. Nie 23 kronika rozumowana zaszkodzi też element zaskoczenia, kiedy interlokutor nie spodziewa się, jak wiele o nim wiemy. „Trzeba udowodnić poważny stosunek do przedsięwzięcia” – zaznaczył dziennikarz. Nie obyło się bez wskazówek technicznych. Żakowski rozróżnił dwa modele rozmowy: model pierwszy to rozmowa kooperatywna, podczas której słuchamy odpowiedzi z zaangażowaniem, staramy się zrozumieć rozmówcę, wykazujemy naturalną ciekawość. Reagujemy. Gdy to się uda, nawiązujemy „więź kooperacji”. Przecież obu stronom zależy na zrobieniu dobrego wywiadu. Model drugi to rozmowa niekooperatywna. Jesteśmy krytyczni wobec tego, co druga strona mówi i robi, chcemy udowodnić odbiorcom, że opinie rozmówcy są niesłuszne. Walczymy na argumenty, na kompetencje. W obu modelach najważniejszą, podstawową rzeczą, bez której nie da się współpracować, a od której trzeba zacząć, jest wzajemny szacunek. Kolejny etap to podział rozmów ze względu na ich charakter (na informacyjne, relacyjne i intelektualne). W rozmowie informacyjnej dystansujemy się od informacji. Bezpieczniej zapisać ją w formie rozmowy, odpowiedzialność spoczywa wtedy na rozmówcy. Jeżeli zależy nam na wytworzeniu odpowiednich emocji, zapiszmy tekst jako relację. Rozmowa relacyjna łatwiej oddaje niewerbalną część przekazu. Dramaturgia rośnie dzięki zapisowi, didaskalia są zbędne. Rozmowa intelektualna wymaga wciągnięcia odbiorcy w proces myślenia. Nie rozstrzygamy problemu, „relacjonujemy proces dochodzenia”. Według Jacka Żakowskiego jest to najtrudniejszy, ale i najciekawszy, najbardziej uprawniony gatunek, który umożliwia dużą kondensację tekstu. Po tym jak słuchacze skrupulatnie zanotowali wszystkie cenne wskazówki, można było przejść do drugiej części spotkania – dyskusji. Jacek Żakowski, postawiony w krzyżowym ogniu pytań, zgodnie z oczekiwaniami nie unikał odpowiedzi nawet na te najtrudniejsze. Zaczęło się od wyjaśnienia kwestii technicznych, które najbardziej nurtowały słuchaczy. Na pytanie, jaka jest granica ingerencji dziennikarza w to, co powiedział rozmówca, publicysta odpowiedział, że podczas zapisu trzeba być po stronie rozmówcy, starać się przekazać to, co miał on na myśli. W trakcie rozmowy niezmiennie obowiązuje obiektywizm. Czy każdy dziennikarz powinien być obiektywny? „To niewykonalne w naszych warunkach kulturowych. To nie obiektywizm dziennikarza, ale jego transparentność jest wartością”. Ta pożądana transparentność to nic innego jak uczciwość i odwaga wypowiedzenia własnego zdania. 24 kronika rozumowana Następne pytanie dotyczyło patrona Wakacyjnej Akademii Reportażu – Ryszarda Kapuścińskiego. Okazało się, że Jacek Żakowski znał reportażystę, a nawet z nim podróżował. Planował napisać o nim książkę. Tropem pojawiających się w „Chrystusie z karabinem na ramieniu” bohaterów udał się do Boliwii, gdzie spotkał Chato Peredo, dawnego partyzanta komunistycznego, lekarza zajmującego się problemami bezsenności, o którym później napisał reportaż „Klinika snów doktora Peredo”. Dyskusja błyskawicznie zeszła na temat kontrowersyjnej książki Artura Domosławskiego „Kapuściński non-fiction”, ale tego chyba nie można było uniknąć. Dziennikarz opowiedział o swoich wątpliwościach dotyczących fikcji w twórczości Ryszarda Kapuścińskiego. „Zanim Artur napisał swoją książkę, ja się ze swojej wycofałem – z tych samych powodów, które spowodowały, że jego książka została źle przyjęta” – przyznał Żakowski. – „Pomyślałem sobie, że nie jestem człowiekiem od wykonywania egzekucji”. Przywołana została definicja reportażu magicznego, występującego często w dziennikarstwie amerykańskim, w którym świadome wprowadzanie elementów „nadrealistycznych” jest dopuszczalne. Powinno być to jednak czytelne dla każdego odbiorcy. Na zarzuty o kłamstwa i naciąganie rzeczywistości ostro zareagował Franciszek Piątkowski. „Dla Ryszarda nie była istotna powłoka faktu tylko istota faktu” – zaczął. „Czym się różni człowiek rozumny od idioty? Idiota patrzy na wahadło zegara i liczy: raz, raz, raz, raz – ale nigdy nie będzie wiedział, która jest godzina. Ryszardowi nie chodziło o liczenie ruchów wahadła, tylko o ustalanie godziny świata”. Zauważył też, że patron Akademii dokonał podziału na reportaż i informację narracyjną, w których forma zapisu jest bardzo podobna. Nieuchronnie zbliżał się koniec spotkania. Redaktor Żakowski wyjaśnił jeszcze kilka kwestii technicznych, o które pytali studenci. Zadowoleni z wykładu, z notatnikami wypełnionymi po brzegi nowymi informacjami i z nadzieją na kolejne ciekawe spotkanie, pożegnaliśmy Jacka Żakowskiego gromkimi brawami. P.P. reportaż – dzieło zbiorowe Tuż po kolacji wszyscy uczestnicy Wakacyjnej Akademii Reportażu udali się do Centrum Kultry, by tam – przy świetle gasnącego czerwcowego słoń- 25 kronika rozumowana ca – wysłuchać wykładu Ireny Piłatowskiej-Mądry, reportażystki, redaktor naczelnej Studia Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia. Czym jest reportaż radiowy? Czym różni się on od reportażu pisanego czy filmowego? Tymi pytaniami Irena Piłatowska rozpoczęła swój wykład, zachęcając jednocześnie uczestników Akademii do włączenia się w dyskusję. „Najważniejszy jest dźwięk” – usłyszeliśmy pierwszą nieśmiałą odpowiedź. „Dźwięki w reportażu radiowym mówią i dużo znaczą”. Jak się dowiedzieliśmy, reportaż dźwiękowy różni się od reportażu filmowego czy pisanego środkami wyrazu. „Innymi środkami wyrazu operuje reportaż filmowy, bo – wiadomo – tutaj najważniejszy będzie obraz; oczywiście dźwięk jest tam także obecny, ale on w pewnym sensie odgrywa rolę drugoplanową” – tłumaczyła reportażystka. „W reportażu pisanym najważniejsze jest słowo, a w reportażu radiowym wszystkie radiowe środki wyrazu” – rozbrzmiewał po sali mocny głos. „Możemy do nich zaliczyć zarówno muzykę, słowo, różnego rodzaju efekty dźwiękowe (specjalnie preparowane, stworzone na potrzeby reportażu), odgłosy otoczenia, jak i ciszę”. Irena Piłatowska-Mądry zwróciła również uwagę na bardzo ważną kwestię różnicy między reporterem a reportażystą. Kolejnym istotnym zagadnieniem była forma reportażu radiowego i jego cechy. Według jednej z definicji reportaż dźwiękowy to literatura faktu, która nie została napisana, lecz od razu udźwiękowiona. Reportaż powinien zawierać pogłębioną refleksję, przesłanie oraz opinie ludzi mających różne punkty widzenia danej sprawy, dlatego też dokumentacja jest dłuższa i pochłania więcej pracy. Nastepnie nasz gość wymienił kolejne kroki pracy nad reportażem radiowym. Należą do nich: • wybór tematu i dostosowanie go do odbiorców i ich zainteresowań; • dokumentacja, czyli zdobywanie informacji, szukanie ludzi, za pomocą których będziemy mogli przedstawić dźwiękowo daną historię, wyruszenie “w teren” na nagranie; • selekcja materiału; • tworzenie scenariusza, czyli koncepcja, jak opowiedzieć tę historię; • montaż (konstrukcja dramatyczna: prolog, zawiązanie akcji/wątku, rozwinięcie, punkt kulminacyjny, zakończenie, przesłanie). „To, co wysyłamy w eter, to dzieło otwarte, ponieważ każdy słuchacz «dopisze sobie» resztę poprzez własny, wewnętrzny odbiór” – tłumaczyła słuchaczom Irena Piłatowska-Mądry. Reportaż odwołuje się głównie do emocji, a przez nie 26 kronika rozumowana – do intelektu. Bywa tak, że na emocjach się kończy (to zależy od odbiorcy), ale bywa też, że słuchacz uruchamia intelekt i dopisuje treści, literackie skojarzenia i odwołania, o jakich autor nawet nie pomyślał. Jakie będzie nasze dzieło w ostatecznym odbiorze, tego nie wiemy, bo to zależy od słuchacza. Dlatego też reportaż nazywamy dziełem zbiorowym – współtworzą go autor i odbiorcy. Redaktor Piłatowska-Mądry zdradzała nam kolejne tajniki pracy reportażysty radiowego. „Jeżeli w radiu nie złapiemy za ucho w ciągu pierwszych sekund, słuchacz przełączy na inną stację. Te sekundy muszą w jakiś sposób zaintrygować” – mówiła z przekonaniem. Dużą uwagę zwróciła na zadania i rolę dziennikarza. „Naszym zadaniem nie jest kreowanie rzeczywistości, ale pokazywanie jej” – podkreślała. „Podstawowym celem reportażysty jest szukanie prawdy i dążenie do niej. Dlatego musimy mieć oczy i uszy dookoła głowy”. Ważna jest również umiejętność słuchania, intuicja i determinacja. Aby potwierdzić słuszność tezy, że intuicja jest w tym zawodzie niezwykle potrzebna, redaktor opowiedziała bardzo ciekawą, a zarazem nieco zabawną historię o rolniku z Sieradza i jego psie – bohaterach jednego z jej reportaży. Następnie wysłuchaliśmy – a nawet go obejrzeliśmy – reportażu pani Ireny "Siusiający na księżyc". Jest to opowieść o urologu pasjonującym się malarstwem Bruegela. Historia ta została przedstawiona za pomocą metody fotocast, będącej czymś pomiędzy reportażem filmowym a fotograficznym. Nie jest to jednak zwykły pokaz zdjęć, lecz opowieść wzbogacona o dźwięk, obraz i elementy ruchu. Na koniec reportażystka nagrodziła upominkami kilka osób biorących udział w dyskusji, po czym, uśmiechając się skromnie, podziękowała nam za obecność i gromkie oklaski. Rozmawiając, powoli wychodziliśmy z sali, by udać się do swoich pokoi. Krople deszczu zatrzymywały się na naszych włosach, a wilgotne, rześkie powietrze zapraszało do snu. M.R. • 1.07.2011 • spotkanie z wojciechem góreckim Piątkowe popołudnie słuchacze WARRK-i spędzili w towarzystwie Wojciecha Góreckiego, który niezwykle barwnie i wyczerpująco opowiadał o swojej pracy reporterskiej. Początek wystąpienia dotyczył podróży na pogranicza Euro- 27 kronika rozumowana py i Azji – specyfiki terenów, mentalności tamtejszej ludności. Dalsza część wykładu poruszała kwestie związane stricte z pracą reporterską, obfitowała przy tym w osobiste doświadczenia zafascynowanego Wschodem prelegenta. Autor „Planety Kaukaz” przytoczył trzy zasady, którymi powinni kierować się młodzi adepci sztuki dziennikarskiej. Pierwszą z nich jest specjalizacja. Czas „omnibusów” (takich jak Kapuściński) nieuchronnie zmierza ku końcowi. Obecnie panuje zapotrzebowanie na ludzi będących specjalistami w jakiejś dziedzinie, dlatego też najlepiej skupić się na jednym obszarze tematycznym. Druga zasada to umiejętność wykorzystania własnych cech osobowości w pracy nad reportażem. Co decyduje o tym, JAKI będzie reportaż? Niemalże wyłącznie empatia i inteligencja autora. Bowiem to reporter decyduje o wyborze tematyki, źródłach informacji i innych aspektach tworzenia tekstu. Zasada trzecia to wybór własnej ścieżki w obrębie dziennikarstwa. Warunkiem bycia dobrym reporterem jest, jak twierdzi Górecki, poznanie siebie. Należy przez to rozumieć świadomość własnych mocnych i słabych stron. Samoświadomość nadaje właściwy kierunek naszym działaniom. Najlepszą bronią reportera jest bycie sobą. Górecki podczas wystąpienia udzielał również wskazówek dotyczących pracy dziennikarza. Podkreślał, że należy odróżnić temat od pomysłu. I tak pod pojęciem tematu kryje się treść, zaś pomysł to forma. Autor „Planety Kaukaz” uświadamiał słuchaczom, że to, co trafia do czytelnika, to ułamek całej naszej pracy. Podczas spotkania słuchacze dowiedzieli się, że – co wydawać by się mogło paradoksalne – bardzo wielu reporterów jest chorobliwie nieśmiałych. Reportaż jest dla nich formą terapii. Górecki uczył, jak można wykorzystywać brak pewności siebie w pracy reporterskiej. Wśród plusów tej cechy osobowości wymienił między innymi niezwykle cenną w branży dziennikarskiej umiejętność słuchania drugiego człowieka. Osoba małomówna, zamknięta w sobie sprawia, że rozmówca w sposób naturalny otwiera się przed nią. To, co zwykle postrzegane jest jako wada, tutaj okazuje się jedną z największych zalet, niezwykle pomocną w pracy reportera. Siłą dziennikarza jest jego wiedza. W myśl powiedzenia: „Im więcej włożę, tym więcej wyjmę”, Górecki radził słuchaczom, aby jak najlepiej przygotowywali się do swej pracy. Wiedza procentuje, dlatego należy starać się jak najwięcej dowiedzieć o przedmiocie naszych reporterskich poszukiwań. Należy więc czytać, czytać i jeszcze raz czytać! P.K. 28 kronika rozumowana • 2.07.2011 • „Warto życiu zawierzyć” Fenomen kolejnego gościa Akademii – Hanny Krall – mieści się bez problemu w jednym wyrazie. Brzmi on: niepodrabialność. Nie można być takim jak Hanna Krall. Nie można być podobnym do Hanny Krall. Niemożliwe jest zrobienie czegokolwiek w sposób zbliżony do tego, w jaki zrobiłaby to ona. Nie można tak pisać, tak słuchać ani tak mówić. Hanna Krall jest jedna, osobna, absolutnie niepowtarzalna. I przyznać musi to każdy, nawet ten, kto nie ceni jej pisania (są tacy?), a także ten, kto woli historie nieprawdziwe od tych, które podsuwa życie. Zanim bohaterka tego dnia zaczęła opowiadać o pracy nad najnowszą książką, gospodarz spotkania, Bogusław Wróblewski, podzielił się swoimi refleksjami na temat jej twórczości. Odwoływał się przy tym zarówno do „Białej Marii”, jak i wcześniejszych o dwa lata „Różowych strusich piór”. Podkreślił, że tym, co je łączy, jest zastosowana przez autorkę poetyka fragmentu. Swoich bohaterów, często od dawna już nieżyjących, Krall zaczepia w opisywanym przez siebie świecie za pomocą detali, materialnych drobiazgów. Przywiązanie do takiego sposobu konstruowania reportaży jest wyrazem szacunku dla pamięci, która często bywa przechowalnią mało istotnych z pozoru szczegółów – jednak potem to właśnie dzięki nim powstają historie bliskie współczesnemu czytelnikowi. Komentując „Białą Marię”, Wróblewski zacytował fragment recenzji Tadeusza Sobolewskiego, publicysty „Gazety Wyborczej”: „nowa książka Krall to czarna opowieść z bielą w tytule”. Czy na pewno wyłącznie „czarna”? Co do tego redaktor naczelny „Akcentu” miał wątpliwości, wykazując, że Krall, pisząc o takich ludziach jak Maria Ostrowska czy Marek Edelman, uczy nas o dobru. Sama autorka nie odniosła się do tych opinii i od razu przeszła do konkretów związanych z pracą nad „Białą Marią”: „z nią od początku było inaczej. Gdy zbierałam materiały do poprzednich książek, miałam do czynienia z fragmentem świata, który dawał się wyodrębnić: z jednorazowym zdarzeniem, jakim było powstanie w getcie warszawskim; z jednym budynkiem – starą lubelską kamienicą i jej mieszkańcami; z życiem jednej osoby – Izoldy R. – w «Królu kier znów na wylocie». Zaczynając pracę nad «Białą Marią», nie byłam do końca pewna, co właściwie robię”. Początkowa dezorientacja w miarę poznawania kolejnych historii zaczęła ustępować temu, co reporterka kocha najbardziej: poczuciu, że wszystko zaczyna się splatać. „Warto życiu zawierzyć” – powiedziała z uśmiechem Han- 29 kronika rozumowana na Krall i na dowód tego stwierdzenia przytoczyła opisaną w najnowszej książce historię dwóch poruczników Wiślickich. Gdyby nie nagła śmierć jednego z nich, ich losy byłyby niemal idealnie równoległe. Ta opowieść do złudzenia przypomina główny wątek słynnego filmu Krzysztofa Kieślowskiego „Podwójne życie Weroniki”. Gdy reżyser pokazał jego scenariusz Krall, ona orzekła, że jest to zbyt wykoncypowane i nieautentyczne. Po latach reporterka natrafiła na identyczną niemal historię, jak sama twierdzi – przekornie podsuniętą jej przez zmarłego przyjaciela. Na zakończenie spotkania Hanna Krall poradziła młodym adeptom sztuki reporterskiej: „pozwalajcie opowieściom wybrzmieć”. A.K. • 3.07.2011 • ZAWÓD: REPORTER (SPEKTAKL W DWÓCH AKTACH) One-man show. To wyrażenie najlepiej oddaje charakter niesamowitego dwuczęściowego spotkania z Jackiem Hugo-Baderem. Bo jak to określić inaczej – tylko spotkanie? Nie, to za mało powiedziane. Wykład? Przecież Hugo-Bader już na wstępie zarzekał się z całych sił, że nie będzie robił wykładu! Wystąpienie? To już prędzej, ale i to określenie nie oddaje w pełni atmosfery tego popołudnia. Niech więc będzie one-man show. Był to bowiem spektakl jednego aktora w dwóch aktach, z przerwą na kolację. Pierwszy akt przedstawienia reporter „Gazety Wyborczej” rozpoczął od tropienia faktów (tak zatytułowane było wystąpienie Hugo-Badera). Zaczął od nietypowego wyznania: „Nie wiem, co to znaczy i nie bardzo rozumiem temat naszego dzisiejszego spotkania”. Czaruś! Wie doskonale, o czym przekonał słuchaczy chwilę później. Każdy reporter musi oczywiście mieć temat, żeby wiedzieć, co tropić. Podstawą konstruowania reportażu jest jednak tzw. „zahaczka”, czyli pierwszy pomysł. Owa „zahaczka” najczęściej bierze się z indywidualnych spostrzeżeń i przeżyć reportera – kiedy coś nas zaboli, coś doskwiera. Bohater wieczoru zwierzył się też, że jednym z jego problemów zawodowych jest – paradoksalnie – kryzys bogactwa: „Szybciej dorzucam tematy niż je wybieram i analizuję. Taka jest tendencja. Przykra, bo wiem, że wszystkich tych tematów nie zrealizuję”. Jacek Hugo-Bader nie stronił także od refleksji warsztatowych. Według niego najtrudniejszym elementem pisania reportaży jest… pisanie. Dlaczego? 30 kronika rozumowana „Czasami przy pisaniu masz taki impas, że nie wiesz, jak napisać zdanie. Kurde balans! Masz tych sześć słów, na przykład, w zdaniu, i po prostu nie wiesz, w jakim szyku je ustawić. I mordujesz się pół dnia nad zdaniem. Mam takich kolegów, którzy jak trafiają na trudne miejsce, to je opuszczają – wrócą do niego później. Ja tak nie potrafię. Muszę wyjść z psem, pobiegać, i wtedy «to coś» przychodzi do głowy”. Co zatem jest w tym zawodzie najprzyjemniejsze? Poznawanie nowych miejsc i nowych ludzi. Reporter musi chodzić nieprzetartymi szlakami, a każda podróż powinna być ekspedycją (nawet w sensie przenośnym). Autor „Białej gorączki” opowiedział również o najważniejszych elementach swojego reporterskiego ekwipunku – dyktafonie, kluczu do konserw i kamizelce. To, że dyktafon jest narzędziem niesłychanie przydatnym w pracy reportera, intuicyjnie przeczuwała zapewne większość uczestników Akademii (choć przedstawiony przez Badera bardzo skomplikowany podział reporterów na tych, którzy używają dyktafonów, i tych, którzy ich nie używają, z pewnością zasługuje na wzmiankę w podręcznikach do teorii gatunku), ale co mają do reportażu klucz do konserw i kamizelka? Klucz do konserw jest metaforą reporterskiego podejścia do drugiego człowieka. „Dążymy do tego, żeby nasz bohater czuł się jak najbardziej komfortowo. Dlaczego? Bo wtedy jest go najłatwiej otworzyć. Jak konserwę. (…) Trzeba to robić niezwykle delikatnie – jak używam kluczyka do konserw, staram się to robić maksymalnie subtelnie. I często udaje mi się to zrobić tak, że rozmówca nawet nie czuje tego otwarcia”. Rozmówcę najłatwiej jest „otworzyć” wtedy, kiedy sam reporter się przed nim otworzy. Z tej części wystąpienia Badera płynie wniosek, że podstawą reportażu jest rozmowa, którą reporter przeciwstawił wywiadowi (wywiad jest „przesłuchaniem”, natomiast rozmowa działa w dwie strony). Z kolei kamizelka to „bezrękawnik z milionem kieszeni”, w którym nasz gość przechowuje pendrive’y z nagraniami swoich rozmów, przypięte do kieszeni agrafkami. Ze swoją ulubioną kamizelką Bader nie rozstaje się nigdy, nawet wtedy kiedy śpi lub idzie pod prysznic. Niezmiernie cenna w pracy reportera jest umiejętność gromadzenia i wykorzystywania tak zwanych „śmieci”. Co to takiego? „Śmieci” to szczegóły, detale, które ubarwiają reportaż oraz skupiają w soczewce całość opisywanego świata. Hugo-Bader porównał detale w reportażu do kropli wody. „To tak, jakby z całego oceanu wziąć pipetą jedną kroplę wody i sobie ją kap! na szkiełko, i żebyś w tej kropelce zobaczył cały ocean. Taka jest rola szczegółu w reportażu”. Dla reportera nie ma rzeczy nieważnych, wszystko może mieć 31 kronika rozumowana znaczenie, nawet jeśli początkowo nie zdajemy sobie z tego sprawy. Doskonałą metodą na dostrzeganie szczegółów jest lektura poezji, która jest także receptą na zwięzłość stylu. W dalszej części pierwszego aktu przedstawienia Jacek Hugo-Bader przedstawił słuchaczom okoliczności powstania swojej pierwszej książki. „Białą gorączkę” napisał pod wpływem lektury „Reportażu z XXI wieku” – książki wydanej niemal dokładnie w dniu jego urodzin, w której uczeni radzieccy i reporterzy z „Komsomolskiej Prawdy” opisywali, jak ich zdaniem będzie wyglądał Związek Radziecki pięćdziesiąt lat później. To skłoniło naszego gościa do odbycia podróży śladami radzieckich reporterów sprzed półwiecza. Tyle tylko, że oni odbyli tę podróż mentalnie, a Bader musiał odbyć ją fizycznie (rosyjskim łazikiem). Każdy rozdział „Białej gorączki” kończy fragment „Reportażu z XXI wieku”, który najbardziej kontrastuje z opisywaną przez Hugo-Badera współczesną rzeczywistością. Wśród wielu znamiennych fraz wypowiedzianych tego popołudnia przez jedną z gwiazd tegorocznej Akademii była definicja sukcesu w reportażu. Otóż w jego ujęciu sukces w reportażu to nic innego, jak „wypadkowa tego, ilu błędów uda ci się uniknąć”. A jakich błędów Jacek Hugo-Bader nie zdołał uniknąć? Najwięcej błędów – jak twierdzi – popełnił w Chinach. Po pierwsze – poruszał się po Chinach rowerem, przez co miał mniej czasu na pisanie i był z definicji „podejrzany” (rower to typowy środek transportu Chińczyków, ale biali zawsze jeździli samochodami, więc co biały robi teraz na rowerze?). Po drugie – nie znał mentalności Chińczyków. I wreszcie po trzecie – banalna sprawa – nie znał języka chińskiego, przez co był pozbawiony możliwości bezpośredniego kontaktu ze swoimi potencjalnymi bohaterami. W tak zwanym „środowisku” funkcjonuje zwrot „polecieć Baderem”, co oznacza ubarwienie reportażu wtedy, gdy zaczyna robić się nudny. W czasie siennickiego występu Hugo-Bader nie użył tego sformułowania, ale pośrednio się do niego odniósł. „Często słyszę, że moje teksty są zbyt brawurowe, że to jest przegięcie w drugą stronę. Ja czasami też widzę u innych, że polecieli w «fajność». I wtedy przyjemnie się to czyta, ale jest to błahe, głupie. (…) Staram się utrzymać równowagę między jednym a drugim: żeby ten tekst fajnie było czytać i żeby był on o czymś, żeby próbował sprawę załatwić”. Bader poruszył przy okazji ciekawy problem: czy to źle, że lektura reportaży o istotnych problemach ludzkości sprawia ludziom przyjemność? Pytanie to pozostało jednak bez odpowiedzi. 32 kronika rozumowana Optymizm przebijał za to ze słów kończących pierwszy akt widowiska. Autor, który Azję Środkową przejechał rowerem, Bajkał przepłynął kajakiem, a Kołymę przejechał autostopem, z rozbrajającą prostotą wyznał: „Przysięgam wam, że to nie jest takie trudne. Jestem głęboko przekonany, że wszystko, co człowiek wymyśli, może zrobić. Co tylko się nie udaje? To, że nie ma człowiek odwagi”. Zatem – odwagi, młodzi reporterzy! Po przerwie na kolację całkiem (nie)spodziewanie – tym razem w jadalni – rozpoczął się akt drugi. Tym razem Hugo-Bader zaczął od… dziur wysikanych w śniegu przez ludzi przejeżdżających przez Syberię. Na podstawie analizy tychże dziur reporter rozszyfrował, kto się w danym miejscu znajdował, co stało się idealnym pretekstem do opowieści o każdej grupie podróżujących. Bo przecież – wedle słów Badera – „każdy reportaż jest pretekstem, żeby opowiedzieć jakąś historię. W reportażu ubiera się ważne rzeczy w formę literacką, na tym polega literatura faktu”. W czasie swojej kariery reportera Jacek Hugo-Bader natrafiał na liczne problemy natury warsztatowej. Największym wyzwaniem był dla niego reportaż o Ewie Hołuszko – transseksualistce, którą reporter znał wcześniej jako Marka Hołuszkę, lidera warszawskiego podziemia opozycyjnego w czasach stanu wojennego. Ewa Hołuszko zgodziła się dopuścić do publikacji najbardziej intymne fragmenty reportażu, ale postawiła warunek: w tekście ani razu nie mogła pojawić się forma męska. Co zrobił w tej sytuacji reporter? Zastosował czas teraźniejszy. I udało się – karkołomne żądanie bohaterki reportażu zostało spełnione. Mamy też dobrą informację dla potencjalnych reporterów: zdobycie sponsorów na reporterską podróż to nic trudnego. Jak to zrobić? „Wystarczy mieć skończonych 50 lat, z czego 20 przepracowanych w reportażu”. Prawda, że łatwe? Hugo-Bader przekazał także słuchaczom recepty na sukces nie tylko w reportażu. Są nimi: entuzjazm i niestandardowość. No i oczywiście szczęście, ponieważ – jak stwierdził Bader, cytując gościa poprzedniej edycji festiwalu, Małgorzatę Szejnert – „reporter, który nie ma szczęścia, zasadniczo nie ma czego szukać w tym zawodzie”. Fascynujący spektakl w Siennicy trwał trzy i pół godziny, ale chyba nikt – poza samym Jackiem Hugo-Baderem – nie wyszedł z niego zmęczony. Hugo-Bader zaraził słuchaczy swoim entuzjazmem i niestandardowością, prezentując im porywające show, przy którym bledną – trafne skądinąd – słowa 33 kronika rozumowana Franciszka Piątkowskiego, który określił naszego gościa mianem „szalonego reportera”, a siłę jego obrazowania porównał do tekstów Curzio Malapartego. Po spotkaniu z reporterem „Gazety Wyborczej” można było odnieść wrażenie, że nie ma na świecie bardziej pasjonującego zawodu niż reporter. Nie ma co – Bader „poleciał Baderem”! M.B. Ostatnia książka cesarza polskiego reportażu Podczas tegorocznej WARRK po raz drugi przenieśliśmy się w świat filmu dokumentalnego. W podróż po magicznym Pińsku i wspomnieniach związanych z Ryszardem Kapuścińskim zabrała nas Beata Hyży-Czołpińska, reżyserka filmu „Ostatnia książka Ryszarda Kapuścińskiego”. Na początku spotkania rozmawialiśmy o tym, jak poszukiwać tematu. Reżyserka zwróciła naszą uwagę na to, że musi on być „obrazowy”, ponieważ nie da się zrealizować filmu dokumentalnego, jeśli nie mamy obrazu. Sam temat jednak nie wystarczy, trzeba mieć pomysł, jak opowiedzieć historię. Kiedy znaleźliśmy już temat i mamy pomysł, jak go pokazać, następuje etap dokumentacji. Wykładowcy tegorocznej Akademii wielokrotnie podkreślali, jak ważne podczas dokumentacji jest zdobycie zaufania naszego rozmówcy. Czasami jednak podczas gromadzenia materiału nasz bohater jest otwarty, a przy nagraniach nie może się otworzyć. W takich sytuacjach naszym zadaniem jest pomóc rozmówcy, by opowiedział nam ponownie tę samą historię. Po dokumentacji rozpoczyna się etap pracy z ekipą i sprzętem. Po śmierci Ryszarda Kapuścińskiego Hyży-Czołpińska została poproszona o nakręcenie filmu o najwybitniejszym polskim reportażyście. Zleceniodawcą była TVP Polonia. Główny wątek filmu stanowiła ostatnia, nienapisana książka Kapuścińskiego, której tematem miał być Pińsk – rodzinne miasto reportażysty. Reżyserka wykorzystała wspomnienia mieszkańców Pińska, pamiętających rodzinę Kapuścińskich, oraz stare fotografie. Kapuściński chciał napisać swoją ostatnią książkę z perspektywy dziecka, dlatego autorka sięgnęła do wspomnień małego Ryszarda i przedstawiła je w sposób fabularny. Film porównuje Pińsk, który pamiętał Ryszard Kapuściński, z Pińskiem współczesnym. Beata Hyży-Czołpińska wykorzystała także fragmenty filmu Piotra Załuskiego „Druga Arka Noego”, w których Kapuściński wspomina, że jego książka o Pińsku miała pokazywać, jak wyglądał on przed drugą wojną 34 kronika rozumowana światową. W dokumencie Załuskiego Kapuściński przywołuje z pamięci przepiękne ogrody w Pińsku i rzekę Pinę. W filmie Hyży-Czołpińskiej mieszkańcy Pińska wspominają przedwojenne dziecięce zabawy i szkolne mundurki. Reżyserka ukazała również oczami dziecka wkroczenie Armii Czerwonej do Pińska. Wzruszające jest stwierdzenie jednej z mieszkanek: „niestety Pińsk to już nie jest miasto mojej młodości”. Mieszkanki przypominają, że „tu była Polska”, i z rozgoryczeniem mówią o granicach podziału. W ostatnich minutach filmu Alicja Kapuścińska opowiada, jak mąż pracował nad książką. Ryszard Kapuściński chciał opisać Pińsk, ponieważ był jedynym piszącym pińczukiem. Jednym z ostatnich wspomnień Kapuścińskiego wykorzystanych w filmie Beaty Hyży-Czołpińskiej jest obraz myszy, która jadła jego ciastko. Jednak mieszkańcom Pińska ta historia nie jest znana. Całość filmu dopełniają piękne obrazy ukazujące przyrodę Polesia i wpadająca w ucho muzyka. Dokument zakończył się piosenką „Polesia czar” i długimi brawami. Po projekcji uczestnicy spotkania rozmawiali o filmie i zbieraniu informacji, dzieląc się swoimi odczuciami. K.N. • 4.07.2011 • kulisy powstawania dokumentu Podczas poniedziałkowego popołudnia po raz drugi spotkaliśmy się z Beatą Hyży-Czołpińską. W trakcie tego spotkania obejrzeliśmy dwa filmy poświecone ludziom z Podlasia: „Maszer” i „Dojechać do końca”. Uczestnicy spotkania dyskutowali na temat konstrukcji filmu dokumentalnego, który przedstawia relacje maszera (osoby, która prowadzi psie zaprzęgi) z chłopcem chorującym na zespół Downa; maszer realizuje z niepełnosprawnym dzieckiem proces dogoterapii. „Maszer” został skonstruowany na zasadzie kontrastu i ukazuje życie dorosłego, zdrowego, silnego mężczyzny i codzienne zmagania chłopca z zespołem Downa. Podczas dogoterapii chory Marcin chciał być taki jak jego terapeuta Darek. Mężczyzna jednak zdawał sobie sprawę, że chłopiec nigdy nie zostanie maszerem. W dokumencie ukazano obcowanie Marcina z psami. Pierwsze kontakty są trudne i chłopiec gotów jest na powrót do domu, ale w miarę upływu czasu coraz bardziej przywiązuje się do nowych przyjaciół. Dokument pokazuje niezwykłą siłę przyjaźni między człowiekiem a zwierzę- 35 kronika rozumowana ciem. Film dokumentalny Beaty Hyży-Czołpińskiej jest też opowieścią o spełnianiu marzeń – podobnie jak Darek, który pod wpływem fascynacji kulturą Indian zapragnął zostać maszerem, Marcin chce nim zostać za sprawą swojego terapeuty. Obydwu im się to udaje – w ostatniej scenie Marcin sam powozi psi zaprzęg i choć na chwilę zostaje maszerem. Po projekcji nasz gość ujawnił kulisy powstawania dokumentu. W filmie została zastosowana prowokacja, która polegała na intensyfikacji działań związanych z prowadzeniem dogoterapii. Później Hyży-Czołpińska wraz z ekipą filmową podglądała relacje pomiędzy chłopcem, maszerem i psami. Praca z Marcinem na planie była przyjemna. Reżyserka nie nagrywała filmu w oparciu o scenariusz, bo scenariusz do tego dokumentu napisało życie. Czasami Marcin nie chciał robić przed kamerą tego, o co go proszono i wtedy ekipa obserwowała, jak zachowuje się chłopiec. Hyży-Czołpińska zadała nam pytanie: o kim był ten film? Zdania na sali były podzielone, ponieważ część uczestników twierdziła, że film był poświęcony maszerowi Darkowi, a pozostali uczestnicy mówili, że był to film o Marcinie. Następnym filmem, który wspólnie obejrzeliśmy, był dokument pod tytułem „Dojechać do końca”. Opowiadał o wyścigach psich zaprzęgów w Norwegii. W tych wyścigach uczestniczył bohater wcześniejszego dokumentu. W filmie pokazany był trud związany z przygotowaniami i startem w wyścigu. Reżyserka nie mogła cały czas podróżować z maszerem, ponieważ groziło to dyskwalifikacją. Nagrania mogły się odbywać tylko na punktach kontrolnych. Beata Hyży-Czołpińska długo zastanawiała się, w jaki sposób pokazać wyścig – ostatecznie zdecydowała się opisać to, jak przeżywała go rodzina Darka. Reżyserka była oczarowana Norwegią i dlatego zastosowała w filmie obrazy przedstawiające tamtejszą przyrodę – zależało jej na ukazaniu spokoju i ogromnej przestrzeni tego kraju. Kadry z domu rodzinnego Darka przeplatały się z ujęciami z wyścigu w Norwegii. Po obejrzeniu filmu rozpoczęła się dyskusja, o czym był ten dokument. Dla mnie był to film o przyjaźni między człowiekiem a zwierzęciem, dla innych o wytrwałości i wyścigu, a dla jeszcze innych – o miłości. Ostatnia opinia bardzo zdziwiła reżyserkę, która przyznała, że nigdy nie myślała o tym dokumencie w kategoriach filmu o miłości. Ta rozmowa zakończyła nasze spotkanie z filmem dokumentalnym podczas tegorocznej Akademii. K.N. 36 kronika rozumowana Czy pisanie może cokolwiek zmienić? Kolejnym z wyjątkowych i ważnych gości trzeciej edycji Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego była dr Bożena Dudko. Redaktorka książek i opiekunka archiwum największego polskiego reportażysty jest jednocześnie wybitną specjalistką i wielbicielką jego twórczości. Wstępem do wykładu zatytułowanego „Recepcja twórczości Ryszarda Kapuścińskiego” był film z finału Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki w 2011 roku. Wraz z już znanym słuchaczom Akademii Wojciechem Góreckim znaleźli się w nim Szwed Peter Fröberg Idling, Amerykanin John Pomfret, Australijka Chloe Hopper oraz Białorusinka Swietłana Aleksijewicz, ostateczna laureatka nagrody. Przed ogłoszeniem zwycięzcy, podczas konferencji, wszyscy finaliści opowiadali o swoim pierwszym spotkaniu z reportażami Ryszarda Kapuścińskiego oraz o ich wpływie na swoją twórczość. Po projekcji dyskusja skierowała się w stronę stanu czytelnictwa w Polsce. Jednym z przykładów była „Ścieżka Ryszarda Kapuścińskiego” otwarta w 2010 roku na Polach Mokotowskich. Inspiracją do jej stworzenia był esej autorstwa pisarza pod tytułem „Spacer poranny”. Według naszego gościa władze jednej z warszawskich dzielnic niepotrzebnie wydały na nią pieniądze, skoro tylko około 30 procent osób z niej korzystających wie, kim był jej patron. Pytanie do nas, co możemy zrobić, aby poprawić tę statystykę, otworzyło drugą część spotkania. Składały się na nią dwie prezentacje pokazujące książki o Ryszardzie Kapuścińskim wydane w Polsce od 2005 roku oraz w całej Europie od roku 2007. Zostały nam przedstawione historie tłumaczeń i wydań poezji, esejów i oczywiście reportaży. Ciężka praca wielu tłumaczy – w Europie i Ameryce Północnej – zaowocowała ogromnym sukcesem. Pierwsza recenzja „Cesarza” w Stanach Zjednoczonych, napisana przez Johna Updike’a i opublikowana w prestiżowym „New Yorkerze”, otworzyła Ryszardowi Kapuścińskiemu drogę do oszałamiającej popularności na całym świecie. W pierwszą rocznicę jego śmierci wydawnictwo Agora wypuściło na rynek cykl "Dzieła wybrane"; to 16 tomów, na które złożyły się między innymi „Heban”, „Wojna futbolowa”, „Szachinszach”, „Imperium”, „Podróże z Herodotem”, a także mniej znane „Lapidaria” i „Wiersze zebrane”. Każdy z tomów jest wzbogacony o wstęp – można tam znaleźć eseje wybitnych autorów, tłumaczy i przyjaciół Ryszarda Kapuścińskiego, takich jak Salman Rushdie, 37 kronika rozumowana Hanna Krall, John Updike, William Brand, Moses Isegawa, Dušan Provaznik oraz Sławomir Popowski (jeden z tegorocznych gości Akademii). Bardzo cennymi elementami tej kolekcji są audiobooki. Cztery najpopularniejsze książki Kapuścińskiego („Cesarz”, „Imperium”, „Szachinszach” i „Wojna futbolowa”) są czytane przez znanych i cenionych polskich aktorów – Zbigniewa Zapasiewicza, Jerzego Zelnika, Jerzego Radziwiłowicza – a także przez dziennikarkę i lektorkę Krystynę Czubównę. Każdy slajd z prezentacji został przez panią Bożenę Dudko opatrzony bardzo ciekawym komentarzem. Dowiedzieliśmy się między innymi o konsekwencjach pobytu Ryszarda Kapuścińskiego w Stoczni Gdańskiej podczas strajków w 1981 roku, a także o tym, że „Szachinszach” wyszedł w Czechach wcześniej niż w Polsce. U nas książka ta pojawiła się w księgarniach w roku 1982, podczas stanu wojennego, co – jak na owe czasy – było rzeczą niesamowitą i prawie niemożliwą. Zostało nam również przedstawionych kilka antologii i wyborów twórczości Ryszarda Kapuścińskiego wydanych za granicą (między innymi w Bułgarii, Szwecji, Niemczech i Hiszpanii), gdzie jest ona popularna i uważana za bardzo dobrą. Dzięki temu spotkaniu my, jako wielbiciele i ambasadorzy twórczości Ryszarda Kapuścińskiego wśród bliskich i rówieśników, odkryliśmy go na nowo. Pisarz, który był nominowany do Literackiej Nagrody Nobla i który słusznie już na początku swojej kariery reportażysty ochrzczony został mianem „współczesnego Herodota” i „cesarza reportażu”, miał ogromny wpływ na dwa pokolenia reportażystów (i to z pewnością nie koniec), w tym na nas. Bożena Dudko zakończyła swój wykład pięknym cytatem z „Lapidarium VI”: „Czy pisanie może cokolwiek zmienić – tak, głęboko w to wierzę, bez tej wiary nie mógłbym pisać”. J.S. • 5.07.2011 • sztuka zatrudniania słowa W retoryczne zagadnienia i meandry poprawności językowej wprowadzał zebranych dr Paweł Nowak podczas zajęć ze „Sztuki zatrudniania słowa”. Były one podzielone na dwie części: teoretyczną i praktyczną. W pierwszej kolejności była mowa o definicjach retoryki według teoretyków tej nauki: Arystotelesa, Kwintyliana, Jakuba Lichańskiego, Jerzego Ziom- 38 kronika rozumowana ka i Mirosława Korolki. Następnie słuchacze zapoznali się z działami retoryki. Pierwszy z nich to inventio – wynajdywanie tematu i przedmiotu myśli. Teksty, które powstają za pomocą języka, odnoszą się do świata. Mogą go opisywać, ale teoria języka jako opisu rzeczywistości bywa niewystarczająca, ponieważ jesteśmy w stanie przedstawić przy użyciu słów na przykład Marsjanina czy krasnoludka, mimo że go nigdy nie widzieliśmy. Podobnie bywa z uczuciami. W Polsce miłość ma się w sercu, a w kulturze angielskiej utożsamia się ją z „motylkami w brzuchu”. Dlatego język przede wszystkim interpretuje i wyjaśnia świat. Nie da się myśleć bez języka, gdyż za jego pośrednictwem tworzymy obrazy świata. Kolejnymi aspektami retoryki są: dispositio – funkcjonalne ułożenie zebranego materiału; elocutio – poprawne, jasne, stosowne i ozdobne wysłowienie się, memoria – pamięciowe opanowanie myśli, gdyż nie da się mówić bezmyślnie, a tekst ma być skuteczny, przynieść zamierzony cel; i actio – właściwe opracowanie, zredagowanie tekstu. Potem dr Nowak przedstawił trzy najważniejsze funkcje retoryki, czyli informowanie, relacje między rozmówcami i wzajemne wywieranie wpływu. Jeśli chodzi o pierwszy cel komunikacji, to ważna staje się kwestia, czy informujemy w skali mikro, związanej z codziennością, czy makro, dotyczącej wydarzeń ogólnoświatowych. Dr Nowak podkreślił, że autorzy artykułów odwołują się albo do kryterium własnego doświadczenia (seria reportaży o społecznościach żyjących w rzeczywistości postpeerelowskiej), albo do wiarygodności nadawcy. O wiarygodności decyduje komunikacyjność i kompetencje, które przyczyniają się do budowania zaufania ze strony odbiorców. Do cech „dobrego mówienia” wykładowca zaliczył: autentyczność udziału (wola udziału w akcie komunikacji), adekwatność (języka, tematu, etapu komunikacji), równorzędność. Z właściwym doborem tematu ściśle wiąże się rodzaj więzi łączących uczestników komunikacji; na przykład gdy są to więzi familijne, istnieją tematy krępujące. Możemy też wyróżnić trzy sztuczne więzi dotyczące tematu: oficjalną, rytualną (w sądzie), komunalną (w szpitalu). Dr Nowak szczególną uwagę zwrócił na cztery rodzaje maksym. Maksyma jakości (mów prawdę albo sygnalizuj stopień prawdziwości) realizuje się poprzez zastosowanie trzech działań językowych: operatorów modalnych (chyba, być może, wydaje się), potwierdzających (na pewno, naprawdę), czasowników mentalnych, powoływanie się na źródła. Wykładowca postawił pytanie: czy można kłamać? W mediach można tylko w prima aprilis. Są trzy rodzaje kłamstw dopuszczalnych w życiu: białe (wobec śmiertelnie chorego), 39 kronika rozumowana towarzyskie (komplement, flirt) oraz za zgodą i wiedzą odbiorcy. Oprócz tego wyróżniamy: maksymę ilości (mów tyle, ile potrzeba), relewancji (mów na temat; dlatego niepożądane są aluzje, kawały, dygresje), sposobu (mów jednoznacznie, interesująco, ciekawie). W drugiej części zajęć uczestnicy mogli zmierzyć się z ankietą i sprawdzić swoje umiejętności językowe, wybierając prawidłowe formy czy zapisując liczebniki. Ćwiczyli też w praktyce cechy dobrego stylu (jasność, prostota, zwięzłość, dynamiczność, konkretność, konstrukcyjność i stosowność), a także przekształcali frazeologizmy. Największe zainteresowanie wzbudziło tworzenie przymiotników od nazw miast (np. Biała Podlaska – bialski, Grodzisk Mazowiecki – grodziski) oraz nazw mieszkańców w rodzaju żeńskim i męskim od nazw miejscowości, państw, regionów (np. Polesie – Poleszuk, Poleszuczka). E.W. literackość reportażu „Chciałbym, żebyście nie stracili ciekawości, o której tak dużo rozmawialiście, zwłaszcza że wasza ciekawość wypełniona jest po brzegi po tylu wykładach i spotkaniach z ludźmi praktykującymi dziennikarstwo i reportaż”. Tak rozpoczął swój wykład profesor Zygmunt Ziątek, słynny literaturoznawca, członek Rady Naukowej Instytutu Badań Literackich PAN. I dodał: „Nie będzie to wykład o Ryszardzie Kapuścińskim. Chciałbym mówić o tym jak rozumieć reportaż, literackość reportażu. O tym, czy są takie sposoby ujęcia literackości, które nie narażają reportażu na różnego rodzaju posądzenia. Kapuściński będzie tutaj jednak bardzo ważnym punktem odniesienia, ponieważ dla literackości tekstu reportażowego jest to postać kluczowa, która odmieniła polski i nie tylko polski reportaż, wytyczając mu nowe granice w pisarstwie”. Nasz gość na samym początku przedstawił swoje krytyczne stanowisko w sprawie głośnej książki „Kapuściński non-fiction” Artura Domosławskiego. Uprawianie reportażu stanęło w ostatnim czasie na ostrzu noża właśnie za sprawą tej publikacji. Domosławski w bardzo brutalny sposób zakwestionował wartość literackości w twórczości Kapuścińskiego, a więc w wykonaniu mistrza. W jego ujęciu uprawiać literaturę to znaczy ubarwiać, zmyślać, konfabulować. Autor krytykuje literackość dzieł mistrza jako taką, która jest nie do pogodzenia z reportażem i powinnościami dziennikarskimi. Odwołuje się do opozycji dokumentu i literackości, która staje się w jego rozumieniu bardzo sztywna i w ostateczności utożsamia literackość z fikcją. Przez swój 40 kronika rozumowana celowy zabieg manipulacyjny – wyszukiwanie drobiazgów, wyjmowanie szczególików z kontekstu – stara się pominąć całe przesłanie utworu. Wynajduje w „Cesarzu” i „Hebanie” zakłamanie rzeczywistości, aby zakwestionować wiarygodność całych tekstów. Chce przez to zdyskredytować utwór i pisarza, a tym samym zjawisko literackości w reportażu. Głównym celem Domosławskiego było wstrząśnięcie legendą Kapuścińskiego. Sprzeciw wobec literackości reportażu został jednak skierowany nie tylko w stronę Kapuścińskiego, ale również do grona młodszych reportażystów, do najbardziej twórczej formacji, między innymi Jacka Hugo-Badera, Mariusza Szczygła, Wojciecha Tochmana. To oni próbowali organizować całą akcję oporu przeciwko książce Domosławskiego, ponieważ poczuli się zagrożeni dyskredytowaniem literackości reportażu. W ostatnich latach literatura faktu przesuwa się – jako gatunek – z nieuchronną siłą w stronę literatury. Nie zależy to jednak od talentu, możliwości i chęci uprawiających tego typu dziennikarstwo. Dzisiejsi twórcy i czytelnicy mają świadomość, że przemieściło się ono w stronę literatury. Nasz gość przytoczył tutaj wypowiedź Wojciecha Jagielskiego: „Może nie tyle w gazetach, co w literaturze, reportaż jest i będzie. Nie jest powiedziane, że będzie się cieszył opinią najlepszego gatunku dziennikarskiego. Reportaż będzie w niszy, ale nie kojarzmy niszy z marginesem. Będzie w niszy elitarnej”. Do tej pory o reportażu nie mówiło się nigdy jako o gatunku elitarnym. Bez wątpienia reportaż, jako gatunek literacki, przesunął się w stronę książki. Kiedyś pełnił funkcję podstawową w prasie. Z publikowanych na pierwszych stronach gazet reportaży powstawały później największe dzieła, między innymi „W czerwonej Hiszpanii” Ksawerego Pruszyńskiego. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić powstanie takiego utworu, ponieważ reportaż został wypchnięty z prasy i zastąpiony „szybką” informacją. Dlatego, żeby ocaleć, musiał przesunąć się w stronę literatury. Wojciech Tochman podkreślił w jednej ze swoich wypowiedzi: „Bo czy reportaż nie może być literaturą? Czy reportaż traci swoją naturę i tożsamość tylko dlatego, że jest dobry, wybitny, że jego autor dba o formę i o język?”. Utożsamienie literackości z fikcją, wywodzące się z czasów narodzin reportażu, ma swoje źródła w historii. Reportaż został przeciwstawiony rozwiniętej powieści realistycznej, operującej zmyśloną fabułą, bohaterami, modelowym przedstawieniem rzeczywistości. Pojawiły się opinie o reportażu jako o czymś, co przybliży literaturę życiu, co pokaże autentyczność. Wielkie idee zreformo- 41 kronika rozumowana wania powieści miały swoich zwolenników, którzy bardzo szybko się rozczarowali, a wkrótce stali się przeciwnikami literatury faktu. Stwierdzili, ze reportaż nie jest w stanie udźwignąć pewnych znaczeń i nie będzie umiał zastąpić powieści. W XX wieku model owej powieści realistycznej bardzo się zmodyfikował, co doprowadziło do jego rozpadu. Zaczęły się pojawiać różnego rodzaju formy hybrydyczne. Nastąpiło zmieszanie się gatunków, co zaowocowało wielkim awansem piśmiennictwa pozbawionego fikcji (listy, pamiętniki, dzienniki), doprowadzając do rozkwitu literatury dokumentu osobistego. Historia literackości i fikcji została poparta przykładami, które – jak stwierdził prowadzący – ciekawsze będą od suchej teorii. Profesor Zygmunt Ziątek zwrócił uwagę na dwie postacie. Pierwsza z nich to czołowy pisarz amerykański lat trzydziestych, Ernest Hemingway, który długo był dziennikarzem uchodzącym za bardzo dobrego reportażystę. O dziwo, ten gatunek bardzo go rozczarował, dlatego wybrał na stałe powieść; jak sam podkreślił w jednym ze swoich wyznań: „Na czym polega dobre pisarstwo? – Dobre pisarstwo jest pisarstwem prawdziwym. Jeśli ktoś wymyśla jakąś historię, będzie ona prawdziwa proporcjonalnie do posiadanego przezeń zasobu znajomości życia i tego, jak dalece jest sumienny. Tak że kiedy coś wymyśli, jest to takie, jakie byłoby naprawdę. Jeżeli będzie pisał o czymś, czego nie zna, przekona się, że oszukuje. Kiedy oszuka parę razy, nie potrafi już pisać uczciwie”. (Jest to taki program pisarstwa realistycznego, które umie się wylegitymować wiedzą o świecie.) „A co z wyobraźnią? – Poza uczciwością jest to jedyna rzecz, jaką musi mieć dobry pisarz. Im więcej uczy się z doświadczenia, tym prawdziwiej może sobie coś wyobrazić. Jeżeli dojdzie do tego, że potrafi sobie coś wyobrazić dostatecznie prawdziwie, ludzie będą myśleli, że wszystko, co opowiada, zdarzyło się naprawdę i że to tylko relacjonuje. – Czym to będzie się różniło od reportażu? – Gdyby było reportażem, nie zapamiętaliby tego. Kiedy opisuje się coś, co zdarzyło się danego dnia, aktualność sprawia, że ludzie widzą to w swojej wyobraźni. W miesiąc później ten element aktualności niknie i nasza relacja będzie płaska. I nie zobaczą tego w swoim umyśle ani nie zapamiętają. Ale jeżeli się coś wymyśla zamiast opisywać, można to uczynić plastycznym, pełnym, zwartym i nadać temu życie. Tworzy się to na dobre czy złe. Jest wymyślone, nie opisane. Jest tak dalece prawdziwe, jak daleko sięga nasza zdolność obmyślania tego i wiedza, którą się w to wkłada”. Pierwsza odpowiedź na teorię Hemingwaya znalazła się w książce „Jarmark sensacji” Egona Erwina Kischa, twórcy europejskiego reportażu 42 kronika rozumowana – w uwagach o fikcji i jej braku w tekście reportażowym, opartych na własnym doświadczeniu dziennikarza. Kisch od samego początku swojej kariery dziennikarskiej miał problemy z literackością, dlatego za wszelką cenę dążył do innego sposobu pisania. Jego książka jest czymś w rodzaju pamiętnika, gdzie deklaruje: „My jednak stwierdzeniu «Tylko to, co się nigdy nigdzie nie wydarzyło, nie starzeje się nigdy» przeciwstawiamy inne – «Tylko to nie starzeje się, co się zawsze i wszędzie wydarzyć może»”. Fikcja nie jest konieczna, konieczne jest wydobycie pierwiastka uniwersalnego z tego, co się wydarzyło, tego, co jest pojemne. Niezwykle ważna jest także u samego Kischa rola „fantazji”: „Często przyjaciele i krytycy doradzali mi, abym nie nazywał siebie reporterem, a moich utworów reportażami, i żebym nie podkreślał, że moje materiały pokrywają się z rzeczywistymi wydarzeniami. Niechże pan opuści daty i nazwiska oraz pisze w podtytule: «nowela». Wtedy ocenią pana jako literata, człowieka z fantazją. Fantazja. Czy kształtowanie prawdy nie wymaga fantazji? To prawda, fantazja nie może się w tym wypadku swobodnie rozwinąć. Może posuwać się jedynie wąską ścieżyną między jednym faktem a drugim. Ruchy jej muszą pozostawać w rytmicznej zgodzie z faktami. Ale nawet tego ograniczonego miejsca nie ma fantazja wyłącznie dla siebie. Wraz z całym zespołem baletowym form sztuki musi się ona obracać w korowodzie, aby najbardziej kruchy materiał – rzeczywistość, niczym nie ustąpił bardziej elastycznemu materiałowi kłamstw”. Według Kischa zachowanie walorów rzeczywistości w opisie wymaga takiego samego wysiłku twórczego, jak posługiwanie się fantazją, fikcją. Publicystyka była najważniejszym gatunkiem prasy w końcu XIX wieku i początku XX wieku. Była to publicystyka komentująca, objaśniająca świat. Natomiast reportaż istniał jako podrzędny gatunek. Mówiono nawet, że to niedokończona publicystyka, która zatrzymała się na poziomie zbierania faktów. Kariera reportażu wydawała się więc dla twórczości publicystycznej zagrożeniem. Reportaż bardzo szybko zastąpił publicystykę i stał się najważniejszym gatunkiem dziennikarskim. Polski reportaż – szkic planowanej książki Profesor Zygmunt Ziątek na wstępie drugiej części swojego przemówienia podkreślił, że polski reportaż wypracował sobie kanon literackości, który obywa się bez fikcji. 43 kronika rozumowana Historia polskiego reportażu zaczyna się w latach trzydziestych. Pojawiają się wtedy autorzy, dla których pisanie reportaży było jedynym zajęciem. To oni stworzyli ten gatunek – był on dla nich najważniejszy z urodzenia, powołania, od początku do końca. Do dzisiaj istnieją w naszej pamięci jako ojcowie, założyciele gatunku. To z nimi się ciągle rozmawia, dyskutuje, to do nich nawiązują kolejne pokolenia. W nich tkwi tradycja opowieści niefikcjonalnej. Podwaliny polskiego reportażu stworzyli trzej najwybitniejsi reportażyści przedwojenni. Melchior Wańkowicz – jedyny na świecie pisarz, który w blisko sto lat po debiucie ma w tej chwili publikacje wszystkich swoich dzieł. Ksawery Pruszyński – pojawia się w pamięci wszystkich reportażystów z następnego pokolenia po przerwie wojennej. Konrad Wrzos – mniej pamiętany dzisiaj, ale to człowiek, który wyniósł w Polsce reportaż na poziom liczącego się zjawiska. Wrzos był publicystą komentującym wielkie wydarzenia dyplomatyczne. W 1933 roku porzucił ten fach i udał się w podróż po kraju, czego owocem była książka „Oko w oko z kryzysem” (z podtytułem „Reportaż z podróży po Polsce”). Jest to pierwsza polska książka, która używa słowa „reportaż” w tytule. Co łączy tych trzech autorów? Wszyscy trzej byli znakomitymi, znaczącymi publicystami, którzy o coś walczyli. Chcieli zmieniać społeczeństwo. Łączy ich myślenie całościowe; są to tacy autorzy, którzy na miarę swojego czasu starali się ujmować w całość swoje doświadczanie ówczesnego świata. Ksawery Pruszyński i Melchior Wańkowicz, doświadczeni kataklizmem historycznym, widzą potrzebę syntezy, bezustannego myślenia w kategoriach historycznych. Następna formacja ukształtowała się na dobre po 1956 roku. Zaliczyć należy do niej trzy wybitne postaci, bez których nie byłoby powojennego i współczesnego reportażu: Krzysztofa Kąkolewskiego, Hannę Krall i Ryszarda Kapuścińskiego. Są to osoby, które zostały dotknięte grozą wojny. Mają poczucie utraty dotychczasowego świata. Poczucie, że mają jeden nowy świat – świat, który trzeba odbudować, rozpoznać, zaangażować się w niego. Poprzez swoje doświadczenia znajdują własny język widzenia i opisu rzeczywistości, który przesuwa ich pisarstwo na piętro bardziej uniwersalnych znaczeń. Ta trójka wybitnych reportażystów inspiruje się tym, co zyskało miano literatury świadczącej. Hanna Krall dokonuje tego w rozmowie z Markiem Edelmanem w „Zdążyć przed Panem Bogiem”. Pobudza do głosu autentycznego świadka, który otwiera się po trzydziestu latach milczenia. W swoich reportażach Krall zbudowała sztukę intymnej, budzącej zaufanie rozmowy. Natomiast dla Krzysztofa Kąkolewskiego rozmowa z bohaterem reportażu była walką 44 kronika rozumowana o prawdę. Nigdy nie dawał się podporządkować swojemu rozmówcy, raczej starał się go zdewastować. Nastawiał się na wydobycie prawdy autentycznej. Ryszard Kapuściński sam stał się świadkiem w swoich reportażach, dlatego pragnął zamienić swoją obecność w obecność kogoś, kto uczestniczy w doświadczeniu. Z roku na rok zaczął utożsamiać się z ofiarami. Chciał być na marginesie, w zarazem centrum wszystkich niebezpieczeństw. Starał się pisać z perspektywy siebie samego jako świadka, co jest bardzo wyraźnie ukazane w „Wojnie futbolowej”. Aktualizował własną przeszłość wojenną, co potem rozwinął w „Imperium” . Ryszard Kapuściński potrafił przeobrazić się w wędrowca po obcych kulturach, co stało się wyznacznikiem reportażu jako współczesnej odmiany podróży antropologicznej. Z perspektywy czasu należałoby inaczej spojrzeć na dzisiejsze problemy młodszych formacji reportażystów. Współczesny reportaż stara się formułować przesłania o charakterze uniwersalnym – dlatego musi się skupić na poziomie sensu, musi być wiarygodny i aktualny. Z pewnością do tej formacji możemy zaliczyć (już wspomnianych) zafascynowanego Czechami Mariusza Szczygła czy specjalizującego się w Rosji Jacka Hugo-Badera. Bardzo ciekawą analizą współczesnego reportażu byłoby skonfrontowanie dwóch książek: „Nocnych wędrowców” Wojciecha Jagielskiego i „Dzisiaj narysujemy śmierć” Wojciecha Tochmana. „Tak pokrótce widzę rys planowanej książki o polskim reportażu, która może powstanie w najbliższym czasie” – spointował swój wykład profesor Zygmunt Ziątek. M.B. • 6.07.2011 • magia radia w siennicy różanej Warsztaty radiowe rozpoczęły się w Gminnym Ośrodku Kultury zaraz po śniadaniu. Swoje dziennikarskie doświadczenia przedstawiała dzisiejszego dnia wspaniała reportażystka Radia Lublin, Monika Hemperek, wprowadzając nas tym samym w zupełnie inny świat – świat zapomnianego dziś, radiowego przekazu. Tematem zajęć miała być relacja między reporterem i jego bohaterem, przedstawiona na podstawie zawodowych doświadczeń dziennikarki podpartych reportażami jej autorstwa. Tytułem wstępu pani Monika zo- 45 kronika rozumowana brazowała temat, wypowiadając słowa, które brzmią w mojej głowie do dziś: „Relacja między bohaterem a reporterem… Jest to coś wyjątkowego. Coś, na co – nie wiem, dlaczego –zasłużyliśmy sobie, wchodząc do obcego domu, widząc obcego człowieka. Człowieka, który się przed nami otwiera, który otwiera przed nami zupełnie nieznany nam świat. Jest to wyjątkowa i na pewno magiczna relacja. Zaskakuje mnie bardzo często to, co słyszę i jak blisko jestem z moim bohaterem. Naprawdę zawstydza mnie to niejednokrotnie…”. Następnie odsłuchaliśmy reportaż z 2006 roku – „Warstwy pamięci”. Jest to temat bardzo bliski Monice Hemperek, ”znaleziony przez okno” – audycja przedstawia wydarzenia, które mają miejsce na osiedlu autorki. Dziennikarka Radia Lublin określa swoją pracę jako reportaż wielowątkowy ze skomplikowaną dramaturgią. Naszym zdaniem jest to historia zwykłej budowy drogi z niezwykłym odkryciem wstrząsającej historii tego miejsca. Akcja dzieje się w lubelskiej dzielnicy Czuby, gdzie pracujące koparki odsłoniły ludzkie szczątki. Nasza reporterka próbuje dowiedzieć się, skąd – zaraz pod blokiem, w którym mieszka – wzięło się to miejsce pochówku i kto w nim spoczywa. Zainteresowana losami mieszkających tu niegdyś ludzi, postanawia odkryć tę smutną tajemnicę. Pierwsze podejrzenie pada na okres I lub II wojny światowej i ofiary obozu koncentracyjnego na Majdanku. Jednak prawda okazuje się inna. Długie badania i opinia specjalistów wykazały, że jest to dużo starsza mogiła niż podejrzewano. Prawdopodobnie cmentarzysko powstało kilkaset lat temu po epidemii dżumy, która spustoszyła Lublin w 1629 roku. Niemożliwe jest ustalenie tożsamości ofiar zarazy. Pani Monika przyznaje, że była wstrząśnięta tym przerażającym odkryciem, którego dokonały, jak dowiadujemy się na początku reportażu, dzieci z jej bloku. Wśród bohaterów jest starsza pani, której dom ma być zniszczony na rzecz budowy nowej drogi. Jej przykład pokazuje, jak trudno zdobyć zaufanie rozmówcy. Kobieta ta dopiero po roku zdecydowała się na ujawnienie swojej historii pani Monice. Po krótkiej przerwie nastąpiła zamiana ról. Pani redaktor postanowiła oddać swój mikrofon w ręce aspirujących dziennikarzy. Jak postrzegamy reportera? Czego oczekujemy od reportera? Jakim reporterem chcielibyśmy być? Skąd w nas powołanie do wykonywania zawodu dziennikarza? Długa wymiana zdań na temat naszego spojrzenia na tę pracę zaowocowała wieczorną audycją w cyklu „Reportaż Cafe” autorstwa Pani Moniki zatytułowaną „Zawód na czasie”. Nie tracąc zapału i energii, sami podjęliśmy się reporterskiego zadania. Ruszyliśmy w poszukiwaniu informacji na temat Wakacyjnej 46 kronika rozumowana Akademii Reportażu, pytaliśmy o życie w Siennicy słuchaczy Akademii, wykładowców i tutejszych mieszkańców. Usłyszeliśmy wiele historii i anegdotek, nawiązaliśmy kilka przyjaźni, a przede wszystkim wyraziliśmy siebie. Okazało się jednak, że praca ta jest bardzo wciągająca – do chwili przerwy skłoniła nas tylko perspektywa nadchodzącego obiadu i lekko doskwierający głód. „Wszystko w reportażu jest opowieścią”. Tymi słowami popołudniową część Dnia Radiowego rozpoczęła Katarzyna Michalak, dziennikarka należąca do najwybitniejszych reportażystek świata. Według niej istnieją dwa różne podejścia i spojrzenia na rzeczywistość. Do refleksji skłoniło ją spotkanie z Andrzejem Mularczykiem, w którym uczestniczyliśmy kilka dni wcześniej. „To są odwieczne dwa spojrzenia dotyczące wszystkich, którzy chcą opowiadać o świecie. Zarówno pisarzy, jak i malarzy czy muzyków” – powiedziała. Abyśmy dobrze zrozumieli, o co chodzi, przedstawiła obraz niderlandzkiego malarza Pietera Bruegla „Myśliwi na śniegu”, który ilustruje zimę. „Dla mnie to jest spojrzenie Ryszarda Kapuścińskiego i większości tych reportażystów, którzy zdobyli wielką sławę” – mówiła. Dla niej pierwsze podejście to świat, który składa się z wielu elementów; każdy szczegół jest ważny, każdy coś znaczy. Jedność w wielości i tworzenie syntezy z wielu elementów. Drugie podejście to właśnie to, które pani Michalak nazwała „Mularczykowskim”, a z którym sama się utożsamia. To, co w tym podejściu jest najważniejsze, to zagubiona ludzka dusza. Czytanie świata przez pojedynczy los. Następnie padło ważne pytanie do słuchaczy, a mianowicie: z którym kątem widzenia utożsamiamy się my sami? Czy opisujemy szczegóły, tworząc syntezy z wielu elementów, czy będzie to pojedynczy ludzki los, który jest oknem na świat. To ważne pytanie zadane przez panią Michalak było punktem do naszej indywidualnej refleksji. Następnie wysłuchaliśmy reportażu o żebrzącej pod kościołem dwunastoletniej dziewczynce z Rumunii. Ten trzyminutowy materiał wywarł na wszystkich ogromne wrażenie, a dla samej pani Katarzyny był reportażem przełomowym. Autorka bardzo przeżyła dramat swojej bohaterki. Przekonaliśmy się, że tak naprawdę każdy dzień może wyłonić bohatera, ale my sami musimy zrozumieć jego sytuację, wejść w nią. Jak powiedziała reportażystka – to jest najważniejsze, bo to jest filozofia dialogu, polegająca na tym, że my jesteśmy uczniami, a nasz bohater nauczycielem, mimo braku wykształcenia czy młodego wieku. Zrozumieliśmy, że nie należy wpływać na drugiego człowieka emocjami, tylko dać mu się otworzyć. 47 kronika rozumowana Te cenne wskazówki przekazane przez Katarzynę Michalak pokazały słuchaczom, że radio buduje pewną bliskość między ludźmi, a reportaż radiowy to sposób na poznanie świata, i – co więcej – pozwoliły nam zrozumieć pracę reportera radiowego. K.K., O.M. • 7.07.2011 • dzień reportażu radiowego Słoneczny czwartek był drugim z kolei dniem Akademii poświęconym reportażowi radiowemu. Poranne spotkanie poprowadziła Katarzyna Michalak, laureatka wielu krajowych i międzynarodowych nagród. Na początek wysłuchaliśmy wstrząsającego reportażu Alicji Grembowicz pod tytułem „Snajper Louis”. Opowiadał on o losach Louisa Jurkowlańca, syna polskiego emigranta, który w 1950 roku wraz z rodziną przeniósł się do Stanów Zjednoczonych. Gdy miał 19 lat, wstąpił do amerykańskiej armii. Służba wojskowa miała pomóc młodemu mężczyźnie w dostaniu się na studia, jednak zamiast na uczelnię, trafił na front do Wietnamu. Trzy lata spędzone na wojnie okazały się dla bohatera niewyobrażalnym koszmarem, z którym nie może się uporać do dziś. Reportaż Alicji Grembowicz sprowokował nas do poszukania odpowiedzi na pytanie: w jaki sposób opowiadać historie, które już zostały opowiedziane? Katarzyna Michalak przytoczyła bardzo cenne słowa: „Nie przejmuj się – wszystko już zostało powiedziane, ale nie przez ciebie”. W odkrywanych na nowo historiach pojawia się nasz własny wyraz, nasz sposób mówienia o odwiecznych rzeczach. Choć o Wietnamie powiedziano już wiele, to w reportażu Alicji Grembowicz pojawiła się nowa jakość. Odkryliśmy coś nowego – poznaliśmy dramat tamtych dni widzianych oczami naszego rodaka. Szczególnie przejmujący był sposób, w jaki mówił bohater – w jego wypowiedziach mieszał się bowiem amerykański akcent i gwara góralska, przez co głos snajpera Louisa brzmiał trochę jak głos dziecka. Katarzyna Michalak zauważyła, że wielką sztuką reporterską jest szukanie tematów uszami. Szukanie bohaterów, którzy rewelacyjnie opowiadają historię, takich, których nie da się nie słuchać. W dalszej części spotkania usłyszeliśmy o tym, jak ważne jest otworzenie rozmówcy. Reportażystka podzieliła się z nami swoim doświadczeniem w zdobywaniu zaufania bohaterów: 48 kronika rozumowana 1.Katarzyna Michalak musi się spotkać z twarzą rozmówcy, z jego oczami. Według niej w reportażu musi być zaznaczona obecność reportera, tak żeby wypowiedź bohatera nie była jedynie strumieniem świadomości trafiającym w pustkę. Musi być poczucie, że mówi on do kogoś, że ktoś go słucha. 2.Reporter jest kimś, kto chce się dowiedzieć, kto chce przeżyć z bohaterem jego los. Jest on uczniem; kimś, kto chce zostać obdarowany. 3.Bohater musi zapomnieć, że rozmawia z dziennikarzem. Dobrze jest, gdy spotkanie odbywa się w domu rozmówcy, w przestrzeni, w której dobrze się on czuje. 4.Trzeba oswoić rozmówcę z obecnością mikrofonu. Katarzyna Michalak zdradziła, że podczas spotkania z rozmówcą najpierw trzyma mikrofon na stoliku, potem zakłada słuchawki na szyję, a dopiero gdy czuje, że rozmówca jest gotowy, zaczyna nagranie. 5.Rozpoczęcie nagrania jest dalszym ciągiem rozmowy z bohaterem, nie powinno rozpoczynać się od zadania nowego pytania. 6.Mikrofon najlepiej trzymać poniżej linii wzroku, aby rozmówca skupiał się na reporterze, na jego oczach. 7.Strój reportera również ma znaczenie. Dobrze jest mieć ciemne ubranie, tak aby mikrofon wtopił się kolorystycznie, a w rezultacie szybko stał się niewidzialny. 8.Nie zaczynamy pytań od „czy”. Warto zapytać inaczej: „jak to było?”, „chciałbym/chciałabym wiedzieć”, „bo gdybym ja był w takiej sytuacji, to…”. Zadane w ten sposób pytanie sprawi, że rozmówca chętniej podzieli się z nami swoją opowieścią. 9.Podsumowując: w reportażu ważny jest czas, spokój, maksimum szacunku, zaangażowania i emocji. Następnym ważnym zagadnieniem poruszonym podczas spotkania z reportażystką były granice, których nie wolno w reportażu przekroczyć. Katarzyna Michalak uczuliła nas, że musimy wiedzieć, czemu służy wyciąganie emocji od rozmówców. Bo to musi czemuś służyć. Jak mawiał Diogenes: „Cokolwiek robisz, patrz końca”. Musimy wiedzieć, czemu służy to, że my płaczemy, że bohater płacze, jaka uniwersalna prawda się tu wyłania. Co będzie, jeśli ktoś puści tę audycję za kilka lat – czy to nie będzie banał? Dziennikarka zostawiła nas z tym pytaniem, a tymczasem przystąpiliśmy do warsztatowej części dnia radiowego. Ustawiliśmy się w kole, w środku którego znajdował się mikrofon trzymany w ręku innej wybitnej reportażystki Radia Lublin 49 kronika rozumowana – Moniki Hemperek. Dowiedzieliśmy się, że koło to najlepsza forma nagrywania rozmów z grupą ludzi – mogą patrzeć na siebie nawzajem, tworzy się między nimi pewna wspólnota. Rozmawialiśmy o tym, czym jest dla nas zawód reportera, ale również o tym, co każdy z nas wyniósł z Akademii Reportażu dla siebie, które spotkania były dla nas szczególnie ważne, co z wypowiedzi zaproszonych gości szczególnie utkwiło nam w pamięci. Następnie uczestnicy Akademii – Małgosia Iwaniuk, Karolina Nowak i Maciek Bielak – mogli poczuć, jak to jest być reporterem radiowym: dostali mikrofony i wyruszyli „w teren”. Karolina i Maciek zajrzeli do banku, do fryzjera, zatrzymywali spotykanych po drodze ludzi. Pytali ich, czy słyszeli o Akademii Reportażu i jakie mają zdanie na jej temat. Małgosia prowadziła rozmowy z uczestnikami Akademii w uroczej altance pod Domem Kultury. Efekty tych rozmów mogliśmy usłyszeć w wyemitowanej wieczorem w radiu Lublin relacji z Siennicy Różanej. Wielu z nas po raz pierwszy miało okazję usłyszeć swój głos w radiu. Było to naprawdę niezwykłe przeżycie. Po południu wysłuchaliśmy krótkiej prelekcji na temat transmisji dźwięku w radiu przygotowanej przez Dariusza Kriegera – technika Radia Lublin. Radiowiec zabrał nas w fascynującą podróż po odległym dla wielu z nas (humanistów) świecie techniki. Dowiedzieliśmy się co nieco o dźwięku analogowym, cyfrowym i cyfryzacji dźwięku cyfrowego. Nie mogliśmy się oprzeć wrażeniu, że opowiada nam to człowiek z pasją, który trudne i skomplikowane zagadnienia techniczno-radiowe jest w stanie wyłożyć w zrozumiały, okraszony wieloma ciekawymi przykładami sposób. Bogatsi o wiedzę techniczną wyszliśmy przed Dom Kultury, gdzie lśnił w słońcu najnowszy nabytek Radia Lublin – wóz transmisyjny. Pierwszą rzeczą, jaka wyróżniała go spośród poruszających się po ulicach pojazdów była ogromna antena umieszczona na dachu. Wnętrze pojazdu również było niezwykłe – znajdowało się w nim ministudio radiowe z wygodnymi fotelami. Każdy z nas mógł wejść do środka i powiedzieć coś do mikrofonu podwieszonego pod sufitem. W tym czasie pan Krieger znajdował się w świątyni migających światełek, przycisków oraz niezliczonej ilości różnych pokręteł i wskaźników ukrytej w bagażniku pojazdu. Również tam mogliśmy zajrzeć. Po cichu podziwialiśmy pana Kriegera za doskonałe orientowanie się w tym, co do czego służy i co w którym momencie trzeba nacisnąć. Wieczorem, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, wóz transmisyjny odjechał z Siennicy, zabierając do Lublina naszych sympatycznych wykładowców. 50 kronika rozumowana Ten dzień, nasze rozmowy podczas warsztatów, wypowiedzi sienniczan i wspaniała atmosfera pozostaną jednak z nami na długo. Z zebranych nagrań obie panie reportażystki stworzyły piękny obraz dźwiękowy zatytułowany „Wyspa reporterów”. Jego premiera miała miejsce 2 sierpnia na antenie Radia Lublin. 27 września reportaż emitowany był również w I Programie Polskiego Radia. Za ten niezwykły prezent, dzięki któremu wielu z nas myślami przeniosło się z powrotem do Siennicy Różanej, obu paniom serdecznie dziękujemy. K.Z. • 8.07.2011 • czarowanie słowem Grażyna Lutosławska, dziennikarka redakcji publicystyki Radia Lublin, na co dzień prezentuje programy o wydarzeniach ze świata kultury – wystawach, spektaklach teatralnych – a także rozmowy z ciekawymi ludźmi. Podczas swojego wykładu na Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego opowiedziała o czarowaniu słowem, o magii będącej częścią naszego życia, magii, na którą stać każdego z nas. Grażyna Lutosławska to prawdziwa czarodziejka. Kiedy mówi, wszystko inne staje się nieważne. Liczą się tylko słowa, których słuchanie sprawia przyjemność i ubogaca nasze życie. Czarowanie słowem nie jest kwestią wiary. To nie jest tak, że trzeba wierzyć w czary. „Czary istnieją, nie ma o czym dyskutować” – stwierdziła na samym początku pani Grażyna. Magia to ludzie. To uśmiech, to życzliwe słowo, uczynny gest... Czary są w każdym z nas. Żeby mogły zadziałać, potrzebny jest drugi człowiek. Spotkanie z bliźnimi wyzwala w nas tę magię. Rozmowa daje nam możliwość czarowania. Grażyna Lutosławska udowodniła to, prezentując fragment swojej rozmowy z kilkuletnim dzieckiem. Opowieść małej dziewczynki zaszokowała chyba każdego ze słuchaczy. Małe dziecko mówiło o tym, co według niego jest ważne w życiu. Wymieniło miłość, przyjaźń, zaufanie... Odpowiadało na kolejne pytania pani Grażyny, zaskakując wszystkich. Stwierdziło, że problemy też są ważne, że są potrzebne, że zawsze można je rozwiązać... Jednak najpiękniejsze było zakończenie rozmowy. Na pytanie, co chciałaby w życiu mieć albo robić, dziewczynka odpowiedziała: „Po prostu fajne życie mieć, to jest moje życzenie”. 51 kronika rozumowana Wszyscy dostaliśmy piękną lekcję od małej dziewczynki. Grażyna Lutosławska stwierdziła, że ani ta mała nie była dorosła, ani ona nie obudziła w sobie dziecka – po prostu zadawała jej pytania, a dziewczynka normalnie opowiedziała jej o świecie. Takim, jakim go widzi. Czasami ktoś nam mówi, że trzeba zachować w sobie dziecko. Pani Grażyna przestrzegała nas przed tym, choć jest autorką książek dla dzieci. Mówiła, że jesteśmy dorosłymi ludźmi, dużo przeszliśmy, że nie mamy już w sobie żadnego dziecka. Natomiast ona chciałaby „mieć w sobie taki sposób patrzenia na świat, jaki jest charakterystyczny dla człowieka nie skażonego jeszcze żadnymi obciążeniami – prosty, jasny i przejrzysty”. Następny radiowy wywiad, którego wysłuchaliśmy, był fragmentem rozmowy z Ernestem Bryllem, polskim poetą i pisarzem, autorem tekstów wielu piosenek. Cała konwersacja dotyczyła tego, co ważne. Ernest Bryll opowiadał... dokładnie o tym samym, co mała dziewczynka. Że ciągle mówimy o polityce, pracy, a jest tyle naprawdę interesujących tematów do rozmowy; „miłość jest interesująca, przyjaźń jest interesująca, poezja jest interesująca, przyroda, jedzenie...” Dlaczego więc media nie poruszają takich tematów? Dlaczego nie mówią o tym, co jest naprawdę ważne w życiu? W naszym świecie nie ma miejsca na takie rozmowy. Media wciąż serwują nam reportaże o ludzkich nieszczęściach, plotki z życia gwiazd, nowinki polityczne... Kojarzy mi się to z historią przedstawioną w „Małym Księciu” Antoine'a de Saint-Exupéry'ego. Tytułowy bohater napotykał podczas swojej międzyplanetarnej podróży różnych ludzi – Króla, Próżnego, Bankiera, Pijaka, Latarnika i Geografa. Wszyscy byli dorośli, poważni, zajmujący się swoją pracą i... śmieszni. Każdy mówił, jakim to poważnym jest człowiekiem, jak ważne jest jego zajęcie, ale nikt nie zastanawiał się nigdy nad tym, co najważniejsze. Grażyna Lutosławska rozmawia z ludźmi tak jak Mały Książę: o rzeczach prostych, ludzkich, a przez to właśnie najistotniejszych. Dobry dziennikarz powinien umieć rozmawiać w ten sposób. Dobry dziennikarz potrafi przedstawić świat z całym jego pięknem i dobrem, nie zapominając także o rzeczach smutnych, ale nie czyniąc z nich głównego tematu. Dobry dziennikarz, jeśli mówi o problemach, to pokazuje, że są one ważne, ale ważniejsze jest ich rozwiązywanie i dążenie do samorealizacji. Ludzie potrzebują właśnie takich dziennikarzy. Takich, którzy będą woleli mówić o tym, jak pięknie tego wieczora świecą gwiazdy i jak miło spędzać ten wieczór w towarzystwie najbliższych, a nie o tym, że znów zdarzył się gdzieś wypadek samochodowy. Potrzebni są dziennikarze głoszący dobro, a nie in- 52 kronika rozumowana formujący tylko o katastrofach i nieszczęściach. Ale gdzie jest na to miejsce? Gdzie jest miejsce na tak ważne rozmowy? Nie ma. Grażyna Lutosławska zachęca, byśmy znaleźli w swoim życiu takie miejsce, zatrzymali się na chwilę i posłuchali ludzi wokół. Im bardziej się postaramy, tym więcej usłyszymy. I może to zmieni nasze życie na lepsze? Chyba już wszyscy wiedzą, że pani Grażyna znalazła nowy synonim słowa dobro – magia. Czarowanie słowem to dobro w czystej postaci, to pokazywanie, że „przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat”. Magia jest wśród nas. Magia jest w nas. Każdy z nas umie czarować, tylko nie każdy zdaje sobie z tego sprawę. J.D. Autorzy Kroniki (kolejność alfabetyczna): Maciej Banatowski, Julia Dziubek, Maciej Bielak, Diana Byra, Agnieszka Janiak, Anna Kiedrzynek, Klaudia Komsta, Mateusz Kostecki, Paulina Krzyżowska, Olga Mazurek, Karolina Nowak, Paulina Prus, Małgorzata Richter, Julia Słapek, Elwira Wachel, Katarzyna Zań 53 panna anna „ bosa ” michał chrzanowski panna anna „bosa” K rzyż e , któr e niosła … „Gdy ktoś tak żył pięknie, był tak ofiarnym i bezinteresownym jak Panna Anna, mówią ludzie, że żył jak święty, że jest święty”. Ksiądz Jan Hryniewicz – Panna Anna chciała żyć jak św. Franciszek – mówi Genowefa Macierzyńska. – Chciała naśladować jego ubóstwo i prostotę. Żyła bardzo skromnie, ubierała się nędznie. Nie zważała na to, co o niej sądzą ludzie. Jedni ją podziwiali, inni uważali za dziwaczkę. Dla każdego miała szacunek i postawę pełną życzliwości. S.M. Scholastyka Mierzwa: Nigdy nie słyszałam, żeby o kimś źle mówiła. W każdym człowieku znalazła coś dobrego. Piękna zaleta. Miała dobre serce, każdego człowieka szanowała. Przechodząc zawsze mówiła ludziom, a szczególnie kapłanom i siostrom zakonnym, „Pochwalony Jezus Chrystus”. Chętnie rozmawiała na tematy patriotyczne i historyczne. Mówiła także o naszych poetach. Deklamowała mi kiedyś długi wiersz o pielgrzymie. Mówiła z wielkim przejęciem, a ja słuchałam z zapartym tchem. Była inteligentna i delikatna, nie narzucała się nikomu. * * * Jest sobota, parę minut po piętnastej. Siedzę przy biurku, a wokół mnie sterta notatek. Wszystkie poświęcone jednej osobie – Annie Nagórskiej. Są 54 panna anna „ bosa ” fragmenty jej wierszy, kilka artykułów oraz szczątkowa biografia. O szesnastej jestem umówiony z Waldemarem Plennikowskim – historykiem z Zaklikowa. – O, witam pana! – z uśmiechem woła pan Waldemar. – Zapraszam na górę. Napije się pan czegoś? Kawa, herbata? – Tak, poproszę herbatę. Wchodzimy do pokoju. Na stole leżą poukładane kartki formatu A4, kilka książek, broszury i dwa klasery ze zdjęciami. – Niech pan mi powie, dlaczego ludzie różnie mówią o Annie Nagórskiej? Jedni, że była święta, inni – że pomylona. – To, co mogło budzić kontrowersje to pewien jej sposób bycia, który nie do końca akceptowali mieszkańcy Zaklikowa. To jest na przykład spanie na cmentarzu czy chodzenie w takim „worku pokutniczym”. To wszystko powodowało, że uważano ją za dziwaczkę. Ona celowo przyjęła taki sposób bycia, bo uważała, że poprzez pokutę i umartwianie się znajdzie szybciej drogę do Boga. Aby pełniej zrozumieć Annę Nagórską, jej zachowanie i podejście do życia, musimy się cofnąć do jej lat młodzieńczych. 16 lipca 1882 roku w Lipce wydarzył się cud. Bo tylko tak można nazwać jej narodziny. Mała Ania przyszła na świat jako sześciomiesięczne niemowlę. Zofia Bawankiewicz-Potocka: Panna Anna urodziła się wtedy, jak pierwszy raz ludzie polecieli balonem w górę. Tak mi opowiadała. W związku z tym rodzice i znajomi przepowiadali jej, że będzie miała burzliwe życie i że będzie bardzo lotna. Anna Nagórska pochodziła z rodziny szlacheckiej. Zofia Michalska: Prapradziad Nagórski był podczaszym na dworze Zygmunta Augusta. Matka Panny Anny, Aldona Wierzbicka herbu Korwin, pochodziła z Lipy. Matka Nagórskiego, ojca Panny Anny, wywodziła się z Targońskich, z kaliskiego. Tam mieli oni swój pokaźny majątek i kamienicę w Kaliszu. Anna nie była jedynym dzieckiem państwa Nagórskich. Miała o dwa lata starszego brata Tadeusza. Waldemar Plennikowski: Pomimo późnego rodzicielstwa, Nagórscy bardzo kochali swe dzieci i tworzyli szczęśliwą rodzinę. Do czasu. Początkowo szczęśliwe życie rodzinne uległo pogorszeniu w wyniku choroby najmłodszej z pociech. Anna Nagórska zachorowała na gruźlicę kości. Rodzice Anny nie szczędzili pieniędzy na jej leczenie. – Rodzina znalazła się w kłopotach finansowych – opowiada Halina Kłysz. – Ciężka choroba Anny oraz wieloletnie jej kurowanie za granicą 55 panna anna „ bosa ” – w kurortach szwajcarskich i włoskich – to miało wpływ na finanse rodziny. Ale to dzięki zagranicznym kuracjom poznała wiele języków, a potem uczyła się w najlepszych szkołach na świecie. Waldemar Plennikowski: Trzeba przypomnieć, że kiedy wyzdrowiała, to pobierała nauki w bardzo dobrych szkołach. Studiowała – jako jedna z pierwszych kobiet – na Sorbonie. Poznała różne nurty w kulturze europejskiej, wiele języków obcych. Najlepiej chyba język francuski. Anna Nagórska wróciła do kraju. Podjęła pracę w żeńskim seminarium w Leśnej Podlaskiej. Wykładała język polski i francuski, uczyła malarstwa i gry na fortepianie. Wydawać by się mogło, że zły los opuścił Annę i jej rodzinę. Ale: w 1893 roku, w sanatorium na górze Kwarc w Świeradowie Zdroju, zmarł Józef, ojciec Anny. W trzy lata po śmierci ojca, Annę i jej matkę dotknęła kolejna tragedia: szesnastoletni wówczas Tadeusz – o dwa lata starszy brat Anny – utonął, ratując życie innemu człowiekowi. + Tatusieńku! Braciszku! Jesteście daleko – Ale miłość, modlitwa grób Wasz zbliżyć umie. Dobre, pieściwe słowa dzisiaj Wam powtórzę – Każdy cmentarz to przecież wieczności przedmurze. A. N. Anna Nagórska, wiele lat później, wspomina tę tragedię. Pociesza rodzinę Gąsiorowskich, rozpaczających po utracie synka Stasia: „Kiedy moja Mamusia tragicznie straciła ślicznego, utalentowanego, powszechnie kochanego i podziwianego Syna – jedynaka, wybiegła w rozpaczy (mimo że była niezwykle opanowana) do ogrodu, gdzie wśród świerków stała statua Niepokalanej. Wspięła się na cokół, objęła nóżki depczące węża i wyszeptała: Matko Boża, daj, by mi się rozum nie pomieszał, bo mam przecież drugie”. Po dramatach, jakie spotkały dom Nagórskich, matka zamieszkała z córką u swojego brata w Lipie. – Wdowę mocno dotknęła dewaluacja pieniędzy – wspomina Zofia Michalska. – Wraz z córką zajęły pokój na pięterku lipskiego dworku. Tam urządziły piękny salon, do którego wstawiono przywiezione z kaliskiego 56 panna anna „ bosa ” meble i fortepian oraz zawieszono obrazy. Wśród nich znajdował się obraz namalowany przez Annę. Przedstawiał on piękne kwiaty na jasnym tle. Po sprzedaży dużego majątku, kupiono Radną Górę. Rodzina hojna była we wspieraniu ubogich oraz stawianiu na własny koszt kapliczek i krzyży przydrożnych. Anna Nagórska, profesorka seminarium w Leśnej Podlaskiej, była bardzo elegancką, trzydziestoparoletnią kobietą. Często pojawiała się na ulicach Zaklikowa, wzbudzając podziw i zachwyt swoim francuskim wyglądem. Wanda Słubicka-Bawankiewicz: Raz zajechała Panna Anna bryczką przed aptekę i zeskoczyła lekko. Na nogach miała piękne, maleńkie lakierki, olbrzymią panamę na głowie i różową sukienkę z perkalu w białe paseczki z białym, lakierowanym paskiem. – Legenda powiada, że w pięknej Annie zakochał się oficer austriacki – wspomina Halina Kłysz. – Mówi się o tym, że starający się o jej względy oficer, odrzucony przez nią, popełnił samobójstwo. Jest to właściwie jedyna romantyczna historia w życiu Anny. H istoria ni e znana Stoję przed kościołem Trójcy Przenajświętszej w Zaklikowie. Za moment zacznie się wieczorna msza. Wchodzę do kościoła głównym wejściem. Siadam po prawej stronie w środkowej ławie. Przy ołtarzu – ku mojemu wielkiemu zdziwieniu – stoi biskup Edward Frankowski. To on dzisiaj odprawia mszę. Ale dlaczego właśnie on? Zaczyna opowiadać historię pewnej kobiety. Kobiety, która żyła w Zaklikowie. Kobiety, o której mało kto słyszał. Kobiety, o której nic nie wiedziałem! Mieszkałem dziewięć kilometrów od Zaklikowa, ale nigdy nie słyszałem o tej kobiecie. Nigdy! Nikt o niej nie mówił. Nikt nie wspominał. Jakby w ogóle nie istniała… S ama w ś ród tłumu „Nad spraw i zdarzeń odmętem, Męka Chrystusa się powtarza”. A. N. 57 panna anna „ bosa ” 10 lutego 1930 roku umarła matka Anny – Aldona. Pozostawiła córkę w rozpaczy i poczuciu osamotnienia, które zawsze już jej towarzyszyło. Panna Anna przez długi czas nie mogła pogodzić się ze śmiercią najukochańszej osoby. Halina Kłysz: Myślę, że była wręcz uzależniona od matki i że bardzo ją kochała i ceniła. Czasami myślę też o tym, że chyba w tym dosłownym sensie nie pożegnała się z matką. Anna skończyła pracę nauczycielską w Leśnej Podlaskiej z końcem roku szkolnego 1929/1930. + Zaczynam czwartą dekadę sieroctwa. Czas mękę mnoży. Co noc idę na Twój pogrzeb i kwiaty kładę. Wiatr luty zadął surowiej – układa cmentarną powieść. Wszystkich zaduszek syntezą zmierzch zimy daje. Pamięć jest piekłem i rajem – w swą przemoc wszystko bierze – lecz daje pewność słodką: po śmierci Zmarłych spotkasz! A. N. Waldemar Plennikowski: – Momentem przełomowym w jej zachowaniu jest rok 1930 – śmierć matki. Całe życie Anny Nagórskiej można podzielić jakby na dwie części: jedna do 1930 roku, druga po 1930 roku. Śmierć matki to był dla niej wstrząs. Wtedy odrzuciła wszelkie dobra materialne i, w zasadzie, czekała chwili, kiedy będzie mogła się z matką połączyć. Po śmierci matki Anna Nagórska została sama wśród tłumu. Nie miała nikogo bliskiego. Serce oddała Bogu i modlitwie. Nic dla niej nie było ważne poza drugim człowiekiem. Pomoc bliźniemu stała się jej życiowym celem. C óra Św . F ranciszka „Kto umiłował wszystko Ten nic nie żąda dla siebie I wszędzie jest mu dobrze” A. N. 58 panna anna „ bosa ” Waldemar Plennikowski: Jeżeli porównamy zdjęcia Anny Nagórskiej, to widać, że w latach dwudziestych była elegancką kobietą w szykownym stroju. Natomiast później widzimy już bardzo skromny ubiór. Nie dbała o swój wygląd. Przyjęła taki bardzo pokutniczy, spartański wręcz tryb życia. Często można było spotkać Annę Nagórską na zaklikowskich ulicach. Teresa Wysocka: We wspomnieniach widzę Pannę Annę idącą przez rynek w zielonkawej sukience i serdaczku. Ma rozwiane włosy i zarumienione policzki. Dźwiga blaszane wiaderko po marmoladzie, z którego częstuje landrynkami wszystkie napotkane dzieci. – Zaklikowski bruk był ostry i zapewne gorący – opowiada Maria Kuźnicka. – Nie przeszkadzało to jednak Pannie Annie Nagórskiej przemierzać gołą stopą kilometry zaklikowskich ulic. Czasami, w dni upalne, stąpała po rozgrzanym piasku, a jej lekka postać zostawiała ledwo widzialne ślady. Ksiądz Jan Hryniewicz: Panna Anna – tak ją bowiem, zgodnie z jej życzeniem, powszechnie nazywano – była osobą małego wzrostu, szczupłą, wychudzoną, wyglądającą starczo. Zawsze ubrana w marną, nawet nędzną, perkalową sukienkę. W jesieni i zimie dodatkowo okrywała się dużą chustą. Nigdy nie włożyła na siebie kurtki, palta lub futra. Przez cały rok chodziła boso. Nawet zimą. Wacław Wójtowicz: Pewnego bardzo mroźnego dnia zatrzymałem Pannę Annę pytaniem: „czy Pani nie jest zimno?” Nogi bowiem miała czerwone od mrozu i wyglądały tak, jakby były pomalowane czerwoną farbą. Panna Anna przystanęła, popatrzyła na mnie i powiedziała: „Nie, dziecko, nie jest mi zimno. Kiedy wchodzę do kościoła, to czuje się jakbym była u siebie na Radnej Górze”. Szła wtedy ze mną razem od kapliczki przydrożnej do kościoła w Zaklikowie. W czasie drogi rozmawiała ze mną z szacunkiem i dobrocią. Ksiądz Edward Pudełko: Sama Panna Anna opowiadała, że chodzenia boso w okresie zimy zaprzestała dopiero wtedy, gdy ksiądz biskup Stefan Wyszyński, wówczas biskup lubelski, będąc w Zaklikowie z wizytacją parafialną, przekonał ją – pragnącą naśladować św. Franciszka z Asyżu – że gdyby św. Franciszek żył w Polsce, to z pewnością nie chodziłby boso zimą. – Jako dzieciaki byliśmy pewnego razu świadkami następującej sceny – wspomina Wanda Grabowska – Panna Anna pozdrowiła przechodzącego drogą mężczyznę. Ten, widząc ją bosą i skromnie ubraną spojrzał na nią lekceważąco i nie odpowiedział na chrześcijańskie pozdrowienie. Wtedy usłyszał od niej znane w tym środowisku porzekadło: 59 panna anna „ bosa ” Pomiotło się powlekło Pochwalony nie rzekło Trzeba pomiotło nawrócić Pochwalony nauczyć. Tę strofkę ludową zapamiętaliśmy, bowiem, idąc we czwórkę, z dziecięcą wesołością powtarzaliśmy słowa nagany skierowane do niegrzecznego przechodnia. S.M. Kazimiera Kuzar: Jadąc na Radną Górę zatrzymałam się u sióstr w Zaklikowie. Wchodząc w siostrzane progi, zapukałam. Ktoś mi odpowiada: „proszę”. Gdy stanęłam w progu, z wrażenia aż się cofnęłam. Zobaczyłam Pannę Annę kąpiącą się w misce, polewającą się gorącą wodą i drapiącą skórę nożem. – Zastałam ją w Zaklikowie już jako sędziwą staruszkę, ale wyglądającą jeszcze młodo. Miała rumieńce na twarzy, oczy niebieskie, włosy jasne, podcięte na pół męsko. Ubierała się skromnie, chodziła w granatowej sukience lub jakiejś prostej spódnicy. W zimie nie nosiła nigdy okrycia głowy. W największe mrozy nie zakładała pończoch, a nogi miała czerwonosine. S.M. Tarsylia Nosek: Kilka razy byłam u niej w pokoju. Pod ścianą stała bardzo biedna prycza, chyba nie było pierzyny, tylko koc, bo siedziało się na niej. Był stół i ławka, może jedno krzesło. Pokój nie był opalany. Mówię do niej: „Pani zachoruje”. Uśmiechnęła się: „Nic mi nie będzie, jak Pan Jezus będzie chciał mego życia, to będę żyła". – Panna Anna mieszkała u nas – wspomina Marian Urbański. – Wstawała o godzinie szóstej rano, przychodziła i brała wodę – ukropek. Wypiła i leciała na dwór, oczywiście boso. Wracała gdzieś około godziny osiemnastej, gotowało się jej herbatę. Zimą nogi wkładała do gorącego piekarnika i ogrzewała je. Miała oczywiście przygotowany dla siebie pokój, ale nie spała w nim – wolała na werandzie. Tam miała swój wiklinowy kosz. Zimą też tam spała. Myśmy oczywiście protestowali, cała rodzina, ale nie chciała nawet słyszeć, żeby jej napalić w piecu. Ksiądz Jan Hryniewicz: Spała trzy godziny na dobę w wiklinowym koszu przeznaczonym do składowania bielizny lub zbędnych ubrań. Kosz praktycznie ustawiony był na dworze, od deszczu chronił go mały daszek. W mroźne noce sąsiadka, z litości, wkładała do kosza butelkę z ciepłą wodą; to było takie centralne ogrzewanie. 60 panna anna „ bosa ” – Mieszkanie w ganku było jej wyborem – opowiada S.M. Leonia Rajner. – Po prostu z motywów ascetycznych nie chciała mieszkać w pokoju. Tej formy pokuty omal nie przypłaciła życiem. Zdarzyło się, że w czasie nocnej zawiei wiatr zerwał z niej mizerne nakrycie i tak przemarzła, że z trudem ją odratowano. Maria Kuźnicka: Doskonaląc ducha przez pokutę i pełnienie dobrych uczynków, hartowała również ciało. Codziennie, niezależnie od pory roku, można było spotkać tę drobną postać nad oplatającą Zaklików rzeką Sanną. Czasem ciekawscy widzieli ją zanurzającą się w nurtach rzeki. Latem to normalne, ale zimą? Aż strach pomyśleć. Alfreda Czajka: Szłam pewnego dnia do szkoły, a było to zimą. Spotkałam Ją kąpiącą się w rzece – brzegi były skute lodem, tylko środkiem płynęła woda. Wówczas chciałam podać jej rękę, by pomóc wyjść z oblodzonej rzeki, ale ona odpowiedziała: „Idź z Bogiem do szkoły, a ja tu z Bogiem zostanę. Przecież On o każdym pamięta i jest w każdym miejscu i czasie, każdego kocha, więc z Nim nic mi się złego nie stanie”. Maria Wierzbicka Maciejewska: Ciocia, mimo słusznego wieku, zawsze sypiała przy otwartym oknie i kąpała się wieczorem prawie we wrzątku, ale cały rok zażywała też kąpieli w stawie, a bywało, że w zimie z siekierą biegła do rzeczki, by wyrąbać lód i zanurzyć się w wodzie. Świetnie pływała i czasem spychała nam łódkę z podwodnego pniaka, na który niefortunnie wpływaliśmy. Ksiądz Jan Hryniewicz: Panna Anna była człowiekiem głęboko religijnym. W kościele, tuż pod amboną, miała swoje stałe miejsce, którego nikt nie śmiał naruszyć. Nie pamiętam, żeby choć jeden raz opuściła mszę świętą, a byłem w Zaklikowie przez pięć lat. Po porannej liturgii przychodziła na plebanię. Księża śpieszyli na śniadanie, a Panna Anna, siedząc na podłodze – referowała. Było to właściwie wprowadzenie w sprawy dnia bieżącego, przedstawienie planów na jutro i zapowiedź ponownej wizyty na plebanii. Opisana sceneria należała do codziennego rytuału i, rzecz ciekawa, nikt nie czuł się skrępowany. – Pewnego razu Panna Anna powiedziała mi coś takiego – wspomina Alfreda Czajka. – „Pamiętaj, gdy przechodzisz koło kościoła, zawsze i wszędzie wstępuj do Domu Bożego, bo ukryty w tabernakulum czeka na ciebie. Gdy wejdziesz, pokłoń Mu się głęboko i bijąc się w piersi, mów: „Przychodzę Boże do Domu Twego, A Ty, o Jezu, wejdź do serca mego, Rozpamiętywam 61 panna anna „ bosa ” wszystkie rany Twoje, Ty mi Panie Jezu odpuść grzechy moje”. Proś Go, byś dobrze przeżyła dzień i oddaj Mu się całkowicie w opiekę. Leszek Długosz: Kiedy klękała, gdzieś przy domu czy na ulicy, i zaczynała się głośno modlić improwizując, to było to tak przejmujące i bogate, tak piękne i natchnione, że ludzie milkli z podziwem i z trwogą. Mieli poczucie, że coś przez nią przemawia, jakiś duch, bo któż umiałby tak to wyrazić? – Przy tej swojej nieprawdopodobnej religijności – opowiada Halina Kłysz – leżała na przykład „krzyżem” w kościele. Zwykle w intencji – za kogoś. Niektórzy twierdzą, że potrafiła wyprosić u Boga różne łaski. Eugeniusz Sapiński: W połowie lata 1958 roku, w dzień środowy, targowy, poszedłem do pracy normalnie, ale już koło godziny dziesiątej zaczęło się ze mną coś dziać. Zemdlony padłem głową na biurko i świat mi zniknął sprzed oczu. Wystraszone koleżanki ułożyły mnie na krzesłach ustawionych rzędem, zatelefonowały po lekarza i zawiadomiły moją małżonkę. Żona zjawiła się natychmiast i sprowadziła furmankę z rynkowego targowiska. Do domu pomogli mi wejść, sam nie byłem w stanie. Żona ułożyła mnie na łóżku we frontowym pokoju i sama poszła do apteki. Byłem bardzo słaby. Nie upłynęło piętnaście minut, gdy ktoś zapukał do drzwi i za moment do mieszkania weszła Panna Anna Nagórska. Wchodząc do mojego pokoju, pochwaliła Pana Jezusa. Chwilkę rozejrzała się po mieszkaniu, klęknęła za poręczą mojego dębowego łóżka, spojrzała na obrazy Matki Boskiej i Jej Syna, wiszące na ścianie nad moją głową. Poczęła modlić się na głos swoimi słowami za mnie i naszą rodzinę. Najpierw bogactwem swojego słownika chwaliła Boga, Jego wielkość, wszechmoc i miłosierdzie. Przepraszała za nasze słabości, błędy i zaniedbania. Po czym prosiła o zdrowie dla mnie, bym nie opuszczał małżonki i dzieci nie czynił sierotami bez ojcowskiej opieki. Kończąc, błagała tymi słowami: „Boże nieskończonego miłosierdzia, jeżeli wolą Twoją jest, by odszedł ktoś z nas, to zabierz mnie, a zostaw tego młodego człowieka i jego rodzinę”. Byłem oszołomiony. Wrażenie było ogromne. Łatwość poświęcenia się za innych niespotykana. Nie mogłem pojąć wielkości tego małego człowieka i jego dobroci. Długo rozmyślałem nad sensem zasłyszanych słów. Po kilku dniach zawieziono mnie do szpitala w Lublinie. Przez okres dwóch tygodni przechodziłem szczegółowe badania. Diagnozę zapisano: „Chroniczne zapalenie mięśnia sercowego”. Zalecono spokój, odpoczynek i lekarstwa. 62 panna anna „ bosa ” Do doktora Mariana Markiewicza, profesora Akademii Medycznej w Lublinie, jeździłem co miesiąc w towarzystwie żony jeszcze przez okres dwóch lat. Dopiero 14 kwietnia 1960 roku na zrobionym mi elektrokardiogramie napisał: „Rytm zatokowy miarowy, prawidłowo częsty. Oś elektryczna nieodchylona. Półpionowe położenie serca. EKG prawidłowy”. Tak, to dzięki modlitwie Panny Anny, doktorowi Marianowi Markiewiczowi i innym życzliwym ludziom wyrwany zostałem śmierci. Niektórzy także twierdzą, że Anna Nagórska potrafiła przepowiedzieć przyszłość. Czyniła to spontanicznie i bezinteresownie. Agata Łupikarz: Z opowiadań mamusi pamiętam, że rozmawiając kiedyś z Panną Anną powiedziała, że jest jej ciężko, ponieważ sama wychowuje pięcioro dzieci. Wtedy Panna Anna wzięła w swoje ręce jej dłoń, patrzyła przez chwilę w niebo i powiedziała, że mamusia wychowa dzieci, że poprawi się jej byt materialny, że spotka na swojej drodze dobrych ludzi, którzy jej pomogą. Przepowiedziała też jej długowieczność. Te słowa pokrzepiły mamę na duchu. Pojechała do Lublina, by wybrać papiery stwierdzające, że tatuś zginął na Majdanku. Na tej podstawie dostała rentę i było jej lżej. Wychowała dzieci i dożyła 93 lat. Czasami w rozmowach z nami powracała do krzepiącej przepowiedni Panny Anny. Sabina Wójtowicz: Szczególnym oparciem była Panna Anna dla mojej mamy, po przedwczesnej śmierci taty. Umarł mając 46 lat, osierocając sześcioro małych dzieci. Pamiętam, że wówczas przyszła do nas z ciocią Rózią, by pocieszyć mamusię w cierpieniu i umocnić modlitwą. Modliła się wtedy razem z nami za zmarłego tatusia i za nas – o Bożą opiekę nad nami i męstwo dla mamy. Biorąc w swoje drobniutkie dłonie spracowaną rękę mamusi, wyczytała tam linie długowieczności. Istotnie, mama dożyła wieku 89 lat. Ksiądz Jan Hryniewicz: Kiedyś postawiono mi pytanie, czy Panna Anna gniewa się i czy ewentualnie jest mściwa. Odpowiedziałem: owszem, ale jej zemsta jest specyficzna, najlepiej zobaczymy to na przykładzie. W naszej parafii odbywały się rekolekcje, prowadził je zakonnik. Los chciał, że w tym czasie zachorowałem, leżałem w łóżku z wysoką temperaturą. Po pierwszej mszy świętej i nauce przyszła Panna Anna, miernie chwaląc kaznodzieję. Po chwili wszedł z odwiedzinami również ojciec. Zobaczył tu niecodzienne zjawisko, jakąś osobę siedzącą na podłodze; myślał, że sobie zażartuje. Wskazując ją lekceważąco ręką, powiedział: „Wsadźcie tę starą babę 63 panna anna „ bosa ” na piec”. Na „starą babę” Panna Anna zagotowała się. Zauważyłem jak z miejsca zmieniła klasę rozmowy, mówiąc dzisiejszym językiem zmotoryzowanych „włączyła piąty bieg”. Wciągnęła ojca do rozmowy i w błyskawicznym tempie, po mistrzowsku wskazała jego braki intelektualne. Praktycznie duchowo go zmiażdżyła, ku swej wyraźnej satysfakcji. Uciekł i już do końca rekolekcji unikał jak ognia spotkania z Panną Anną. Tak oto wyglądała „mściwość” Panny Anny. Gdyby ktoś, nie znając jej, przypadkowo zobaczył skuloną, zwiniętą w kłębuszek, nakrytą chustą, a domyślnie zziębniętą i głodną, zapytałby, czy w tej istocie jest jeszcze pełne człowieczeństwo. – Ale! Wystarczyło, żeby Panna Anna odezwała się, żeby powiedziała kilka zdań, a potem – porwana może własną wyobraźnią – dawała wspaniały koncert polskiego słowa i polskiej myśli. Nieznajomy zatrzymywał się, stawał zdziwiony, urzeczony, a w końcu pokonany wołał, że spotkał fenomenalnego człowieka i zostawał „apostołem” Panny Anny. J e j drugi dom + Cmentarne drzewa szumią elegiami. Noc Dziadów duchy wyzwala. Idziemy wśród świateł fali z Wami. Każdy grób to strofa sonetu. Madrygału. Wiatr uczy się ich pomału. Powtarza: Kocham! A. N. S.M. Kazimiera Kuzar: Pewnego dnia nadleśniczy Pyciek opowiadał nam, jak jechał z Kraśnika z pewnej odprawy. Mówił do nas: „Chciałem od stacji nie iść drogą, tylko skrótem koło cmentarza. Gdy dochodziłem do niego – tak sobie myślałem o duchach. Nagle z cmentarnej bramy wybiegła jakaś postać. Ze strachu wszystkie włosy stanęły mi dęba. Dopiero po chwili uzmysłowiłem sobie, że to była Panna Anna. No, to było już po dwunastej w nocy”. Już za życia cmentarz stał się jej drugim domem. Przemierzała alejki i przesiadywała na grobie zmarłej matki. 64 panna anna „ bosa ” Konrad Blinowski: Widywałem ją zbierającą do kosza nawóz bydlęcy pozostawiony na ulicy po przejściu krów. Nosiła go na cmentarz, aby użyźnić piaszczystą glebę wokół rodzinnego grobu. Gromadziła też tam wyrzucane na cmentarne śmietnisko zwiędłe kwiaty i różne resztki roślinne. Po paru latach doszło do konfliktu z opiekunami sąsiednich grobów. – Pewnego razu byłam świadkiem przykrej sceny na cmentarzu – wspomina Genowefa Macierzyńska. – Pewien człowiek złorzeczył Pannie Annie za jej „cmentarne porządki”. Powiedział nawet, że wyrzuci ją za włosy poza mury cmentarza. Panna Anna, z całym spokojem, nie odrywając się od pracy, powiedziała ze swoim tylnojęzykowym „er”: „proszę bardzo, proszę bardzo”. Agresor – zadziwiony opanowaniem i delikatnością Panny Anny – odszedł. S.M. Kazimiera Kuzar: Parafian denerwowało takie zachowanie Anny. Sądzili, że ona niszczy cmentarz. O wszystkim więc donieśli księdzu prałatowi J. Cieślickiemu. Proboszcz zaklikowskiej parafii, po publicznych upomnieniach z ambony, zakazał Pannie Annie takich czynów. Zagroził, że jak nie zmieni zachowania, to zabroni jej przystępowania do komunii świętej oraz zakaże wstępu na cmentarz. Upomnienie księdza odczuła bardzo boleśnie. Zamknęła się w sobie i przez jakiś czas stroniła od kontaktów z ludźmi. Waldemar Plennikowski: Przebywanie na cmentarzu było postrzegane jako dziwactwo. Ale trzeba też pamiętać, że żyła ona na granicy dwóch światów. Po śmierci matki to już była inna osoba – od świata nie oczekiwała za wiele. Byli też i tacy, którzy w czynach Anny Nagórskiej odnajdywali ukryty sens. – Panna Anna nie zaniedbywała tych, co już odeszli do Boga – wspomina Irena Sapińska. – Odwiedzała regularnie groby bliskich zmarłych i kładła tam świeżo zerwane z łąk kwiaty. Gorliwie opiekowała się grobami powstańców z 1863 roku. Maria Musur-Kuźnicka: Wiele także mówiło się o kontaktach Panny Anny z duszami zmarłych. Z przerażeniem i ciekawością wysłuchiwałam przekazywanych ustnie historii o jej spotkaniach ze zmarłymi w Dzień Zaduszny. Faktem jest, iż tę noc spędzała na cmentarzu ze „swoimi” zmarłymi. C zasy t e rroru + Naloty. Silniki warczą. Bomby niecą pożar. Zachwiane mury domów walą się z łoskotem. Kwef dymu, kurzu szarpią kły płomieni złote. 65 panna anna „ bosa ” Zlituj się przenajświętsza Rodzicielko Boża! Giną ludzie. Na rynku krwi świeżej kałuże. Ległaś w męce mieścino zasobna, spokojna. Zdepcę miliony istnień! W rozpaczy zanurzę! Krzyczy zrodzona w szale nienawiści Wojna. A. N. Podczas II wojny światowej Anna Nagórska otworzyła swój dom dla tych, co ukrywali się przed Niemcami. Waldemar Plennikowski: W okresie wojny pomagała ludziom jak tylko mogła. Znała dobrze język niemiecki, więc starała się tłumaczyć dokumenty niemieckie oraz pisała pisma z prośbą o wypuszczenie z aresztu. – Panna Anna prowadziła na Radnej Górze tajne nauczanie – wspomina Wanda Grabowska. – Korzystał z niego mój brat Marian, zanim został zabrany na przymusowe roboty do Niemiec. Było to wówczas w ścisłej tajemnicy. Nie wiem, jakich przedmiotów uczyła ona mego brata, ani też z jakich książek korzystał. Wiem, że mu je pożyczała i przynosił je do domu. Po powrocie z Niemiec brat wyjechał do Słupska i tam, w Liceum Pedagogicznym, zaliczono mu wiedzę zdobytą dzięki Pannie Annie. O tym dowiedziałam się od brata znacznie później. Teresa Parusińska: Był to czas okupacji. Raz wpadli do państwa Wierzbickich Niemcy, na czele z jakimś wysokim rangą oficerem. Zatrzymał ich w holu piękny recital fortepianowy. Oficer nakazał ciszę, by w skupieniu wysłuchać muzyki. Następnie otworzył drzwi do salonu. Trochę chyba się zdziwił, gdy zobaczył przy fortepianie maleńką, siwą „drobinkę”. Podobno prosił, żeby Panna Anna zagrała jeszcze kilka utworów. Potem ci Niemcy przeprosili za najście i więcej tego domu nie „odwiedzali”. Radna Góra była niebezpiecznym miejscem. Z każdej strony była otoczona gęstymi lasami. Dlatego też często przez dom Anny Nagórskiej przewijali się nieproszeni goście. Maria Wierzbicka Maciejewska: Odwiedziny partyzantów różnych ugrupowań, a niekiedy bandytów, zdarzały się często. Partyzanci zaopatrywali się w żywność. Czasem były wędliny; produkowano je w tajemnicy, bo zabicie świni bez pozwolenia Niemców było karane nawet śmiercią. Pamiętam, jak ostatnią już wysokoprośną maciorę ukryto w komórce na podwórzu pod stertą ściółki, co jednak jej nie uchroniło – odnaleziona, została zabita i po- 66 panna anna „ bosa ” ćwiartowana. Leśni zabierali też konie, wozy, uprzęże, sztućce, kołdry, pościel. Raz tylko przyjechały karne oddziały AK, umundurowane; zarekwirowali kulturalnie, co było potrzebne, dostali posiłek. Powiało wolnością i Polską. – Przyjechałyśmy do Zaklikowa i spacerkiem przez Szelinę poszłyśmy na Radną Górę – wspomina Wanda Adamek. – Panna Anna powitała nas bardzo serdecznie. Po krótkiej rozmowie przeprosiła, że nie ma nas czym poczęstować ani nie ma w czym nam podać herbaty, bo właśnie w nocy miała „gości” i oni zabrali jej wszystko. My natychmiast zareagowałyśmy, że pojedziemy to zgłosić na policję, to może ich jeszcze złapią. „Ależ nie – powiedziała – to bardzo biedni ludzie, oni tych rzeczy potrzebowali dla dzieci. Jeden z tych panów przeprosił mnie bardzo, że muszą te rzeczy zabrać, gdyż ma siedmioro dzieci i robi to dla nich, aby je utrzymać”. Panna Anna powiedziała im, że może wezmą fortepian, bo dobrze byłoby, żeby dzieci uczyły się grać, ale oni nie chcieli. Poprosiła więc, żeby jej zostawili tylko taką małą łyżeczkę srebrną i pokazała im, że na niej jest data chrztu świętego i to jest prezent od matki chrzestnej. Więc oddali łyżeczkę, a ona przyniosła im za to srebrny dzbanuszek, w którym trzymała suszone kwiatki. Takie serce miała pani Anna, że nawet dla złodziei była miła, serdeczna i współczująca. Wierzyła nawet w kłamstwa, które jej opowiadali złodzieje. Po zakończeniu II wojny rodzinny dom Anny Nagórskiej był zniszczony, ograbiony i niezdatny do zamieszkania. Mimo tego – łącznie z otaczającym go pasmem pięknej ziemi – stanowił pokaźną wartość. Serdeczny przyjaciel Anny Nagórskiej, miejscowy proboszcz ksiądz Cieślicki, znając rozterki Anny co do przyszłości Radnej Góry, podsunął jej myśl, by ten cały obiekt przekazać Siostrom Józefitkom. Znał doskonale ich pracowitość i wytrwałość, ukrywał się bowiem w ich klasztorze. Siostry żyły i pracowały według hasła swojego założyciela: „Bogu serca, ręce pracom”. Rada księdza spodobała się Pannie Annie i w 1947 roku przekazała Radną Górę Siostrom. Panna Anna Nagórska cieszyła się szczerze, widząc Radną Górę znowu zadbaną, miłą Bogu i ludziom. N i e robiła różnic + Pył gwiezdny na zwątpienia nasze lekko strząsasz otaczają cię malcy w podskokach i pląsach. 67 panna anna „ bosa ” Twój strzelisty wierzchołek mnóstwo spojrzeń nęci. Chociaż igły opadną – pozostań w pamięci. A. N. Zofia Bawankiewicz-Potocka: Pamiętam, że co dzień cały Zaklików „obleciała” jak to się mówi. Na każdej ulicy była. Orientowała się kto jest chory, kto zdrowy, komu trzeba pomóc. Reagowała na ludzkie nieszczęścia i cierpienia. Ze swojej skromnej emerytury składała grosik do grosika, by sprawić biednym dzieciom radość. Anna Nagórska szczególną troską otaczała młodzież i dzieci. Chciała, żeby były wykształcone, dlatego też pomagała im w nauce. Ludzie z całej okolicy szanowali ją, cenili oraz korzystali z jej rad i wielkiej mądrości. Genowefa Macierzyńska: Uwielbiana była przez młodzież, która ją licznie otaczała i korzystała z jej bogatej wiedzy. Poproszona o przysługę siadała gdziekolwiek, najczęściej na progu domostw, i udzielała młodzieży lekcji z różnych dziedzin. Zazwyczaj chodziło o lekcje języka francuskiego. Irena Sapińska: Ze swej skromnej nauczycielskiej emerytury pomagała finansowo zdolnej młodzieży z biednych rodzin. Szczególną opieką otaczała klasy maturalne Liceum Ogólnokształcącego w Zaklikowie. Udzielała maturzystom cennych rad i prowadziła konwersacje w języku francuskim. Uczyła też muzyki, śpiewu, poezji. Za tę pomoc nie pobierała żadnej zapłaty. Dniem szczególnych spotkań był dzień 24 lipca – imieniny i zarazem odpust parafialny. Po południu, w ogrodzie u znajomych, urządzała spotkanie z młodymi ludźmi. Recytowano poezję, śpiewano, dyskutowano. Konrad Blinowski: Jeśli do Zaklikowa zawitał ktoś nieprzeciętny, zawsze o tym wiedziała i nie pomijała okazji, aby do niego dotrzeć i, co więcej, tę znajomość wykorzystać. Tak zorganizowała dla młodzieży i mieszkańców Zaklikowa bezpłatny występ słynnego tenora opery warszawskiej, wtedy już niewidomego, Stanisława Gruszczyńskiego (zm. 1959 r.). Innym razem do domu moich stryjecznych sióstr przyprowadziła znakomitego recytatora (nazwiska już nie pamiętam, ale był on ojcem aktorki teatralnej i filmowej Marii Ciesielskiej). Wykonane przez niego recytacje, między innymi „Reduty Ordona” i fragmentów „Pana Tadeusza” pamiętam jako wyjątkowy, kameralny poetycki koncert. Maria Musur-Kuźnicka: Nie zapomnę nigdy spotkań organizowanych przez Panią Annę z wybitnymi naukowcami wyższych uczelni dla niektórych 68 panna anna „ bosa ” licealistów. Na miejsce tych spotkań wybierała bardziej wypielęgnowane podwórka zwykłych, prostych ludzi. Jednym z najbardziej znanych wychowanków Anny Nagórskiej jest poeta, pieśniarz i kompozytor Leszek Długosz: – Poza rodzicami, którzy mnie wychowali, to jest to postać, która miała największy wpływ na moje życie. Uczyła mnie wszystkiego. Muzyki, języka francuskiego, wiedzy o sztuce, patriotyzmu, religii, miłości do Stwórcy i wszelkiego stworzenia, włącznie z całym bogactwem przyrody. W Zaklikowie miałem przecież dookoła nieskażoną naturę, którą pani Anna mi objaśniała od dziecka. Stąd zauroczenie botaniką, które „czuje się” w moich wierszach. Dobra znajomość nazw ziół, traw, drzew, ptaków. Była dla mnie najzwyklejszym pedagogiem o światowych horyzontach, który objawił mi się w tej maleńkiej mieścinie. Opowiadała mi o sprawach baśniowych dla mnie, o Paryżu, gdzie bywała, o spotkaniach z wybitnymi artystami, z wielką sztuką. Znała Makowskiego i impresjonistów. Kochała malarstwo, muzykę, korespondowała z Tatarkiewiczem, Kotarbińskim, a jednocześnie ta biedaczyna żyła w jakiejś doskonałej harmonii ze światem, choć ten świat uważał ją może trochę za dziwaczkę. Stawiała mi nieprawdopodobnie wysokie wymagania, ustalała bariery. Poza młodzieżą licealną oraz studiującą, Anna Nagórska dostrzegała także problemy najmłodszych. Gabriela Janik: Tuż przed wojną, wraz z innymi dziećmi, chodziłam przez las do Zaklikowa na katechizację przed pierwszą komunią świętą. Pod krzyżem na Radnej Górze czekała na nas Panna Anna z bułeczkami albo z kanapkami czy z naleśnikami. Wiedziała, że jesteśmy głodne. Wszyscy, a było nas ośmioro, musieliśmy usiąść na trawie przy krzyżu. Prosiła, żeby opowiedzieć jej treść katechezy, którą prowadził z nami ksiądz katecheta. Zadawała nam pytania, pomagała w zrozumieniu katechizmu, zachęcała do wspólnego pacierza, któremu sama przewodziła. Było tak przez cały czas naszego przygotowania do spowiedzi i komunii świętej. Panna Anna wychodziła również do innych dzieci, by z nimi porozmawiać i obdarować cukierkami, które zawsze miała w kieszeni. Nierzadko też zapraszała nas do swojego domu na herbatkę z ciastkiem. Sadzała nas przy stole w kuchni i cieszyła się nami tak, jak byśmy byli jej rodziną. Agata Łupikarz: Pewnego razu, gdy czekaliśmy przed kościołem na katechezę, podeszła do nas Panna Anna i zapytała o dzieci z Kolonii Łysa- 69 panna anna „ bosa ” ków, których ojcowie zginęli na Majdanku. Kiedy zgłosiliśmy się, bo wielu z nas straciło ojców, ogarnęła nas współczującym spojrzeniem i wyciągnęła pieniądze, dała je jednemu z dzieci, by kupiło cukierki, którymi po równo nas podzieliła. Te słodkie obdarowywania nas, sierot, powtarzały się wielokrotnie. Do dziś „czuję” zapach i słodycz tych bardzo dobrych, pachnących landryn. Bernard Mazurek: Jako czternastoletni chłopiec pracowałem u Anny Nagórskiej. Było to na Radnej Górze, już po śmierci pani Aldony, matki Panny Anny. Pracowałem razem z kolegą Stanisławem Bangierem, który był sierotą i któremu pani Anna chciała pomóc. Ja również byłem w potrzebie, gdyż wraz z dwoma braćmi wychowywała nas sama matka. Pomagaliśmy w pracach gospodarczych. Były to prace sezonowe. Do nas należały też porządki wokół domu, plewienie, czyszczenie lasu, wyrąb drzew na opał. Płaciła nam dwa złote za dniówkę – to był wtedy duży zarobek dla nas. Nadto karmiła nas cztery razy dziennie, osobiście przygotowując nam posiłki. Rozmawiając z nami była delikatna, wyrozumiała, serdeczna. Podejmowała zazwyczaj tematy religijne. Razem z nami się modliła spontaniczną modlitwą, w którą nas włączała. Przy niej nie wolno było źle mówić o nikim. I, nie daj Boże, przekląć. Kiedy coś się nam zepsuło i przy tym wyrwało się złe słowo lub przekleństwo, trzeba było je „wypluć” i zaraz się przeżegnać. Inaczej musielibyśmy się pożegnać z pracą u Panny Anny. Była stanowcza, ale przy tym wrażliwa, współczująca, troskliwa. Kiedyś, ścinając drzewo na opał, nieśliśmy na plecach duże kawałki. Zobaczywszy nas przestrzegła i pouczyła, aby się tak nie męczyć, by pociąć pnie na mniejsze części. I do dzisiaj pamiętam, jak zrobiła nam „lekcję pokazową”, wytyczając rozmiary swoimi drobnymi rękami. Anna Nagórska zachęcała młodzież do nauki, a dzieci obdarzała wręcz matczyną czułością – być może dlatego, że sama nigdy nie była matką. Nie robiła między nimi różnic. Wszystkie dzieci były dla niej ważne, kochane i dobre. O bywat e lka Świata + Jutrem wieczności potrafi być wczoraj. Nie trzeba wierzyć w spraw nieodwracalność. 70 panna anna „ bosa ” Gdy się ma duszę twórczą i zapalną radość prawdziwa spotyka się nieraz. A. N. Anna Nagórska znała się z licznymi polskimi osobistościami. Była podziwiana i ceniona za inteligencję. Ksiądz Jan Hryniewicz: Panna Anna prowadziła liczną korespondencję, często z osobami o zadziwiająco różnych światopoglądach i zajmujących skrajnie różne pozycje społeczne, polityczne i filozoficzne. Widziałem u niej listy od prymasa Wyszyńskiego, a obok od profesora Kotarbińskiego czy Bolesława Bieruta. To nie były zdawkowe, zwyczajowe, świąteczne czy okazjonalne karty, to były listy poruszające kwestie i problemy, którymi Panna Anna zdołała swoich adwersarzy zainteresować. Trzeba było mieć dużo odwagi i wiary w swoje możliwości, żeby wchodzić w takie kontakty i powiązania. Teresa Bawankiewicz-Gadomska: Z osób znaczniejszych, z którymi była w bliskim kontakcie był biskup lubelski – Stefan Wyszyński, późniejszy Prymas Polski. Wielokrotne były z nim spotkania na plebanii w Zaklikowie, w Lublinie, a także na Radnej Górze. Szczególnie ożywioną korespondencję miała z profesorem Władysławem Tatarkiewiczem. Ta znajomość sięgała jeszcze czasów z Leśnej, gdzie była nauczycielką. Panna Anna nie bała się korzystać ze swych znajomość. Jeśli uważała to za odpowiednie i stosowne, prosiła o pomoc – nie dla siebie, lecz dla innych. – Urodziłem się 11 sierpnia 1935 roku w Józefowie, w parafii Zaklików – wspomina Ignacy Jaśkiewicz. – Ochrzczony zostałem na Wielkanoc 1936 roku. Moi rodzice byli ludźmi wierzącymi. Na matkę chrzestną wybrali dla mnie Annę Nagórską, która w całej okolicy uważana była za osobę wybitnie religijną. Ona to, mając kontakty z szerokim światem, pośredniczyła w tym, że ówczesny prezydent Ignacy Mościcki był moim ojcem chrzestnym. Uczestniczył on w moim chrzcie św. Zażyczył sobie, abym miał jego imię, ofiarował w darze książeczkę pieniężną. Najprawdopodobniej staraniem Panny Anny, miałem podwójnych rodziców chrzestnych. Drugą bowiem matką chrzestną była jej najbliższa przyjaciółka, Wanda Bawankiewicz, a szef policji – drugim ojcem chrzestnym. Był to wyraz szczególnego szacunku i uznania dla rodziny wielodzietnej. Byłem bowiem dziewiątym chłopcem wśród jedenaściorga rodzeństwa w niezamożnej rodzinie wiejskiej. 71 panna anna „ bosa ” Swoją matkę chrzestną odwiedziłem pierwszy raz na Radnej Górze, mając około pięciu lat. Zaprowadziła mnie do niej mamusia, wracając ze mną z kościoła w Zaklikowie. Chrzestna obdarowała mnie słodyczami i pomidorami, które jadłem po raz pierwszy w życiu. Stąd tak je pamiętam. Były to pomidory z ogródka mojej chrzestnej mamy. Ksiądz Jan Hryniewicz: Był pierwszy piątek, siedziałem w konfesjonale, po obu stronach długie kolejki. Zjawia się Panna Anna, przybliża do konfesjonału i woła „Rozwadowski wrócił”. O cóż tu chodziło? Drogą przypadku zostałem właścicielem, a przynajmniej dysponentem muzealnego obrazu autorstwa Rozwadowskiego pod tytułem „Psy”. Po obraz zgłosiło się muzeum lubelskie. Jeśli obraz jest artystyczny, niech służy społeczeństwu – zdecydowałem i oddałem go przedstawicielowi wydziału kultury. Jak się okazało, obraz nie trafił do muzeum, lecz do prywatnego mieszkania komunistycznego bonzy. Postanowiłem obraz odzyskać. Siły w owym czasie nie były równe. Kierownik kultury groził oskarżeniem o zagarnięcie dzieła sztuki, miał działać przez bezpiekę. O sprawie wiedziała Panna Anna i ona zaangażowała się wszystkimi dostępnymi sposobami i kanałami do obrony „Psów”. Zagroziła, że napisze do Bieruta. Pomogło: o korespondencji jej z prezydentem ogólnie wiedziano. Kacyk obraz odwiózł, a sam uciekł. Panna Anna nie mogła doczekać się końca spowiedzi i, jak rozbawione dziecko, okrzykiem „Rozwadowski wrócił” oznajmiła odzyskanie muzealnego obrazu. Anna Nagórska umiłowała sztukę. Sama też malowała, grała na fortepianie i pisała wiersze. – Byłem też świadkiem następującej sceny – wspomina ksiądz Jan Hryniewicz. – Doręczyciel przyniósł list do Panny Anny, a w nim prośba od pewnego księdza o ambitniejszy wiersz na wizytację biskupią. Biskupa witać miała licealna młodzież. List jednak był opóźniony. Zachodziła obawa, czy zwrotny zdąży na czas. Panna Anna z kalendarzem i z zegarkiem w ręku obliczyła, że jeśli w ciągu godziny, najbliższym pociągiem list odjedzie, to jeszcze zdąży. Wzięła pióro do ręki, rozmawiała z obecnymi, a jednocześnie na papierze powstawał tekst. Po piętnastu minutach odczytała piękny wiersz, a po następnym kwadransie list był już na poczcie gotowy do wysłania. Danuta Szulczewska: Poprzez bogactwo wątków tematycznych niczym „złota nić” przewija się doświadczanie przez Annę Nagórską wszechobec- 72 panna anna „ bosa ” ności Boga oraz autentyczna głębia wiary we wszystko, co chrześcijaństwo w sobie zawiera – troskę o każdego człowieka, szacunek dla niego przy równoczesnym wymaganiu, by każdy miał wolę dążenia do doskonałości. Dlatego też wszystkie jej wiersze są śliczne, ale najpiękniejsze są te o Bożym Narodzeniu. Niektóre z nich są takie „polskie”, inne przenoszą nas na wielbłądach do Jerozolimy. Niezwykłe! + Wigilijny dzień zmierzch błogi skraca. Nowe latko na gwiazdach się rodzi Ziemię Judzką objął zbożny podziw. Przystanęła zadumana praca. Idą drogą radośni pasterze, brzmią multanki, fletnie i cymbały. Uśmiecha się w żłobku Jezus mały. Wszystkie piersi odetchnęły szerzej. Starcy tyle już tych świąt przeżyli a wciąż czeka ich świeże wzruszenie. Pragną jawę przez rzekę snów przenieść i zapalać świeczki lepszej chwili. A. N. Halina Kłysz: Jest to głębokie i autentyczne przeżywanie na przykład świąt. Na podstawie jej utworów można by odtworzyć rok liturgiczny w Kościele Katolickim. Mało kto wie, że Panna Anna pisała pod pseudonimem Marianna Radnogórzyna lub MR. Swoje wiersze zamieszczała w „Przewodniku Katolickim”. Jej poezja znalazła się w tomie „Wiersze wybrane poetów współczesnych” wydanym przez PWN. Ale szerzej jej twórczość nie jest znana. Leszek Długosz: – Gdyby ona miała potrzebę i powalczyła o to, aby świat poznał ją jako poetkę, to myślę, że mogłaby mieć szanse na bycie postacią w polskiej poezji wyrazistą i niebanalną. Anna Nagórska nigdy nie wyjeżdżała z Zaklikowa, jednak znana była wśród inteligencji w całej Polsce. Śledziła życie kulturalne i czynnie brała w nim udział. Pomimo że większość swojego życia spędziła w Zaklikowie, wielu uważa Pannę Annę za obywatelkę świata. 73 panna anna „ bosa ” D roga ku wi e czno ś ci „Jesteśmy jak okręty Spuszczone ze stoczni, Płyniemy póki trzeba, Aż Bóg rzeknie spocznij…” A. N. Fragment listu s. Beaty do Matki Generalnej. Zaklików, 17.XI.1963. „Chciałam przesłać wiadomość, że Panna Anna Nagórska jest chora, w stanie beznadziejnym. Dzisiaj rano, tj. w niedzielę, dostała wylew do mózgu i jest nieprzytomna. Pani Urbańska, u której Panna Anna mieszka, rano zawiadomiła nas. W tej chwili poszłam po księdza, lekarz też był wzywany, ale, niestety, ksiądz tylko udzielił oleje św. W sobotę wieczór była u nas, grzała nogi przy kuchni, rozmawiała, prosiła s. Angelę, żeby coś jej uszyć na zimę”. – Leżała u siebie, nie zabrano jej do szpitala – wspomina S.M. Kazimiera Kuzar. – Siostry posprzątały, co się dało. Ksiądz udzielił jej sakramentu namaszczenia chorych. Gdy poszłyśmy po Mszy św. odwiedzić Pannę Annę, z powodu paraliżu nie mogła już mówić. Patrzyła na nas swymi niebieskimi oczyma, a z ust wydobywał się tylko bełkot. S.M. Edwina Piotrowska: W całodobowe dyżury sióstr z Zaklikowa włączyła się Radna Góra. Czuwałam przy umierającej jedną noc razem z siostrą Beatą. Panna Anna bardzo się męczyła, nie mogła nic jeść ani pić, tylko po kropli wody się puszczało do ust i wargi zwilżało się wodą. 19 listopada 1963 roku zakończyła się jej droga ku wieczności. Panna Anna zmarła po kilku dniach, nie odzyskując przytomności. S.M. Kazimiera Kuzar: Po jej śmierci przyjechał z Zaklikowa furman, by zabrać trumnę, którą Panna Anna już za życia kupiła sobie i przechowywała na strychu w Radnej Górze. Mnie, jako najmłodszej, przypadł w udziale ten zaszczytny obowiązek ściągnąć ją ze strychu i włożyć na furmankę. – Zobaczywszy na strychu trumnę, bardzo się zadziwiłem – opowiada Bernard Mazurek. – Któregoś dnia zdobyłem się na odwagę i zapytałem, dlaczego kupiła tę trumnę. Odpowiedziała mi, że jest samotna i chce mieć na pogrzeb swój „dom”, aby ktoś po jej śmierci nie musiał się kłopotać. Więcej nie śmiałem pytać. 74 panna anna „ bosa ” Kronika T.1.r.1963, s. 66. „Dnia 16-go listopada, tj. niedziela. Siostry biegną z kościoła do domu, ażeby pójść do ciężko chorej staruszki. W tym ktoś wbiega i woła: „Siostro Panna Anna umiera”. Siostra Tarcyzja zostawia chorą, a biegnie do umierającej. Bierze, co ma pod ręką, a więc strzykawkę, kardiamid w zastrzykach. (…) S. Beata pobiegła do kościoła po kapłana. Telefonowano szybko po lekarza. Wszyscy w kilku minutach byli przy umierającej. Ponieważ chora była nieprzytomna, otrzymała oleje święte. Lekarz Kantor, jak również p. dr Bawankiewicz, stwierdzili wylew do mózgu i paraliż prawej strony. Zastosowali różne zastrzyki i kroplówkę, lecz nic nie pomagało. Cały czas (trwania) choroby siostry były przy chorej dzień i noc czuwając. Po dwudniowej chorobie, w godzinach wieczornych, dusza Panny Anny Nagórskiej poszła po zapłatę w wieczności. Siostry zajęły się całym pogrzebem. Trumnę miała od kilku lat przygotowaną na Radnej Górze, ale Siostry dały odnowić i ozdobić. Kupiły ubranie i same ciało martwe ubrały. Eskorta do kościoła była 19 (listopada) bm. o godz. 16.30. Zwłoki z domu prowadził ks. Prałat Cieślicki, kazanie wygłosił ks. prof. Nowicki z Lublina, przyjaciel p. Anny. Na drugi dzień, po nabożeństwie żałobnym w kościele, które było o godz. 9-tej, ciało zanieśli na cmentarz. Przy grobowcu mowę wygłosił ks. Edward Pudełko oraz p. Bawankiewiczowa. Na pogrzeb przyjechały nasze Siostry z Tarnowa, s. sekretarka Lucylla i s. Ekonomka Bernarda”. S.M. Kajetana Taras: Pogrzeb Panny Anny można określić jako manifestację wdzięczności za jej ofiarne, szerokie serce dla wszystkich, a szczególnie dla młodzieży. Było też wielu księży, dzieci i młodzież wszystkich klas wraz z nauczycielami. Korowód szedł długimi szeregami. W dowód pamięci i wdzięczności młodzież i poszczególne delegacje stanów złożyły na grobie Panny Anny wieńce i kwiaty. Od Sióstr także złożone zostały kwiaty wdzięczności na mogile radnogórskiej fundatorki. Pochowana została w okazałym grobowcu rodzinnym państwa Korwin-Wierzbickich. S.M. Kazimiera Kuzar: O jej bogatej duchowości świadczyły fragmenty niektórych listów przeczytanych w kościele w Zaklikowie w dniu eksportacji jej zwłok z domu, w którym mieszkała. Przez całą dobę jej doczesne szczątki spoczywały u stóp Jezusa, którego tak bardzo umiłowała. Wielką miłość, wdzięczność i przywiązanie do Panny Anny okazali parafianie i mieszkańcy Zaklikowa. Eksportacja zwłok odbyła się późno po południu, tak że w dro- 75 panna anna „ bosa ” dze do kościoła było prawie ciemno. Miasto okazało solidarność, żegnając po raz ostatni swoją parafiankę i mieszkankę. Ludzie utworzyli duży orszak; kto tylko mógł, to szedł – w domach było ciemno. Nastrój tego wieczoru robił wrażenie, jakby żywa „Panna Anna Bosa” po raz ostatni kroczyła ulicami Zaklikowa. Ksiądz Jan Hryniewicz: Gdy przypadkowo włączyłem radio Wolna Europa, posłyszałem smutną wiadomość, a mianowicie komunikat o śmierci śp. Anny Nagórskiej z Zaklikowa. W specjalnej audycji powtarzanej kilkakrotnie mówiono o życiu, zasługach, jej zdolnościach literackich. Mimo ówczesnych barier granicznych, mimo zakazów politycznych, ta mała, drobna – zdawałoby się słaba istota pokonała wszystkie przeszkody i pokazała światu, że ona żyła i miała coś temu światu do przekazania. Jednak po śmierci Anna Nagórska odeszła w niepamięć. Ludzie zapomnieli o tym, jaką osobą była. Nie rozpamiętywali już jej ewangelicznego podejścia do życia, zapomnieli o pomocy potrzebującym i nauczaniu młodzieży. Nie zapoznawali się z jej twórczością. Młodsze pokolenia nawet nie wiedziały – lub też nie wiedzą – kim była Panna Anna. Waldemar Plennikowski: Takim momentem przełomowym – w pamięci o Annie Nagórskiej – wydaje się pobyt arcybiskupa Ignacego Tokarczuka na Radnej Górze. Nabierał on tam sił i wypoczywał, wtedy też zapoznał się z twórczością Anny Nagórskiej. Arcybiskup Tokarczuk stał się duchowym inicjatorem stowarzyszenia, które powstało 3 lutego 2009 roku. Oficjalna nazwa to Stowarzyszenie Kulturalno-Społeczne Ziemi Zaklikowskiej im. Anny Nagórskiej. Jednym z celów stowarzyszenia jest propagowanie duchowego dorobku Anny Nagórskiej. Poprzez wnikliwą lekturę zebranych przez s. Stefanię Jaworską źródeł, dostrzegł arcybiskup w życiu Anny Nagórskiej wartości zasługujące na szczególne upamiętnienie. Ufundował on tablicę pamiątkową, której wykonanie zlecił artyście rzeźbiarzowi Andrzejowi Samborskiemu. Sam zaś narysował schemat epitafium, które wmurowane jest wewnątrz kościoła Trójcy Przenajświętszej w Zaklikowie. Anna Nagórska Ur. 16.07.1882 w Lipce w ziemi sieradzkiej. Zm. 19.11.1963 w Zaklikowie w lubelskim. 76 panna anna „ bosa ” Wybitna poetka, humanistka, po studiach w Sorbonie Paryskiej, charyzmatyczna nauczycielka i wychowawczyni młodego pokolenia w okresie II Rzeczypospolitej i w czasie II wojny światowej, a później inicjatorka wielu akcji oświatowych, dzięki czemu wielu młodych ludzi zdobyło rzetelne wykształcenie i mogło służyć Polsce i ludziom. Człowiek o wybitnej osobowości duchowej i intelektualnej, głębokiego umysłu i gorącego serca, pełna miłości i poświęcenia w służbie ludziom i narodowej kulturze. Źródłem tych wszystkich jej przymiotów była głęboka, autentyczna, dojrzała religijność, promieniująca bezgraniczną miłością Boga i Ojczyzny, zawsze gotowa do największych osobistych poświęceń i ofiar Fundatorka klasztoru Sióstr Józefitek na własnej posiadłości w Radnej Górze koło Zaklikowa. Cześć Jej pamięci wdzięczna ziemia zaklikowska Waldemar Plennikowski: Anna Nagórska mogła oczywiście budzić ogromne kontrowersje co do swojego zachowania i wyglądu. Natomiast nie może to przysłaniać jej niezwykle bogatej duchowości i dorobku. To wszystko powinno być zachowane. Ksiądz Jan Hryniewicz: Na koniec postawmy sobie pytanie, kim właściwie była Panna Anna w Zaklikowie i dla Zaklikowa. Odpowiedź nie jest łatwa. Była dyktatorem, ale opiekuńczym, była opiniodawcą, ale tolerancyjnym, była Caritasem, była miłosierdziem dla ubogich, była wyrzutem sumienia dla sybarytów. Historia Zaklikowa bez Panny Anny byłaby historią zupełnie innego miasta albo historią uboższą. Jeśli można zrobić porównanie, to chciałoby się powiedzieć, że zaklikowska Panna Anna to Matka Teresa z Kalkuty w miejscowym, zaklikowskim wydaniu. Irena Sapińska: Osobiście uważam Annę Nagórską za osobę świętą i wiem, że wiele osób ma o niej podobne zdanie. Cenili ją, czując, że mają do czynienia ze świętością. Mówili: to do niej trzeba się modlić, prosić o pomoc dla biednych oraz o zdrowie dla chorych. 77 panna anna „ bosa ” „Gdy ktoś tak żył pięknie, był tak ofiarnym i bezinteresownym jak Panna Anna, mówią ludzie, że żył jak święty, że jest święty”. michał chrzanowski Anna Nagórska jako młoda nauczycielka w Leśnej Podlaskiej 78 W ostatnich latach życia w si e nnicy i okolicy maci e j bi e lak Demostenes z Siennicy Grunt to dobry tytuł. Jak czytelnika odrzuci od tekstu już od samego tytułu to koniec – przerzuci na następną stronę albo pójdzie pooglądać telewizję. W tym przypadku sprawa jest przegrana, no bo kogo może przyciągnąć „Demostenes z Siennicy”? Kto wie, kim był Demostenes – ręka w górę! Szkołę kończyłem wprawdzie nie tak dawno, ale moja skleroza chyba postępuje, bo sam już nie pamiętam, czy o Demostenesie uczyłem się jeszcze w liceum czy już na studiach historycznych, ale z pewnością nie jest to postać znana „przeciętnemu Kowalskiemu” (choć zaznaczam, że czytelników ARRK-i uważam za zdecydowanie ponadprzeciętnych). Ale z drugiej strony – dobrze jest, gdy tekst zawiera w sobie jakąś tajemnicę. Może zatem czytelnik zacznie zastanawiać się, kim jest tytułowy Demostenes oraz kto jest bohaterem tekstu – czy jest to jakiś siennicki kot, czy też miejscowy filozof na miarę użytkowników ławeczki z serialowych Wilkowyj, czy może ktoś zupełnie inny? W tym cała nadzieja. Niech więc zostanie „Demostenes z Siennicy”. Czytelnikowi, który nie zraził się tytułem i dotarł do tego miejsca obiecuję, że jeśli na którekolwiek z powyższych pytań nie zna odpowiedzi, to odnajdzie je w tym tekście. *** Bycie parlamentarzystą może powodować utratę zdrowia psychicznego i fizycznego. Narządem szczególnie narażonym na uszczerbek jest u posłów i senatorów gardło, szczególnie wtedy, gdy podczas przemawiania nie można skorzystać z urządzeń nagłaśniających, a trzeba dotrzeć do kilkuset posłów 79 w si e nnicy i okolicy lub kilkudziesięciu senatorów. A w czasie obrad mówić trzeba dużo, zwłaszcza gdy ma się coś sensownego do powiedzenia i potrafi się rzeczywiście mówić, a nie czytać z kartki. Mikołaj musiał odczuwać lekki stres, bo choć był posłem już kilka lat wcześniej i nieraz stracił głos właśnie dlatego, że potrafił mówić i miał coś do powiedzenia, to pierwszy raz przyszło mu wystąpić przed izbą wyższą, i to w sprawie wagi państwowej. On, skromny poseł z ziemi chełmskiej, miał podnieść wrzawę przeciwko głowie państwa oraz wpływowym senatorom, dla których był niemal anonimowy. Z drugiej strony był pewien, że wymaga tego dobro państwa, które zawsze stawiał na pierwszym miejscu. Podtrzymywało go na duchu także zaufanie jego towarzyszy z izby poselskiej, którzy właśnie Mikołaja wyznaczyli do wykonania tego niewdzięcznego zadania. Świadomy wszystkich możliwych konsekwencji, jakie może przynieść mu to wystąpienie, Mikołaj zdecydował się jednak nie zmieniać jego tonu ani na jotę. Przełknął ślinę, wstał, nabrał powietrza i co sił w płucach wygarnął senatorom: – Wielka to jest i niebezpieczna rzecz jednemu człowiekowi wielu powierzyć zdrowie! Był rok 1550. Posłowie i senatorowie nie wiedzieli jeszcze, że byli świadkami początku jednej z najwspanialszych karier w dziejach parlamentaryzmu polskiego. *** Mikołaj Sienicki herbu Bończa, bo to on jest bohaterem niniejszych rozważań, urodził się około 1520 roku. Ród Sienickich („dom starodawny i Rzeczypospolitej zasłużony”, jak o nich pisał kronikarz Bartosz Paprocki) przypuszczalnie wywodzi się z Mazowsza, a dokładniej z okolic Żyrowa. Podczas panowania Władysława Warneńczyka Sieniccy osiedlili się na Chełmszczyźnie i otrzymali od tego władcy w nadaniu wieś Niedziałowice. Historycy nie wiedzą, kiedy Sieniccy zamieszkali w Siennicy, ale musiało się to stać jeszcze w XV wieku, skoro w 1490 roku wójtem Siennicy Królewskiej był Jakub Sienicki (warto w tym miejscu nadmienić, że już od XVI wieku Siennica dzieliła się na Wierzbiączną [inaczej Nadolną], Królewską i Różaną). Równie tajemnicze są wczesne lata życia Mikołaja Sienickiego – nie wiadomo, jak i gdzie spędził młodość, nieznana jest też dokładna data jego urodzin. Wiadomo, że 80 w si e nnicy i okolicy był synem chorążego chełmskiego Stanisława Sienickiego i Barbary z Róża Boryszewskich, która wniosła do małżeństwa Siennicę Różaną (a tak na marginesie: wbrew pozorom Siennica Różana zawdzięcza swą nazwę nie „różom dziko krzewiącym się po polach”, jak można przeczytać w „Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich”, ale właśnie nazwisku „Róża Boryszewski”). Pewne jest też to, że w 1535 roku zapisał się na Uniwersytet Jagielloński („wpisowe” wynosiło wtedy 3 grosze), a ponieważ musiał wówczas mieć skończone co najmniej 14 lat, wychodzi na to, że urodził się najpóźniej w 1521 roku. Przypuszcza się, że do momentu podjęcia edukacji na uniwersytecie czas mijał Mikołajowi Sienickiemu głównie na gospodarowaniu majątkami rodowymi. Początki aktywnej działalności Mikołaja Sienickiego wiążą się z okresem krakowskim, kiedy to jako student znajdował się pod opieką swojego stryja Piotra, który – według historyka Stanisława Grzybowskiego – popchnął bratanka do kariery politycznej. Pierwszy udokumentowany ślad politycznego zaangażowania Mikołaja Sienickiego pochodzi z 1545 r., kiedy to Sienicki był legatem króla Zygmunta Starego na sejmik chełmski. Karierę polityka zaczął więc „z wysokiego C”, a później było tylko lepiej. Sam Sienicki wspominał, że w czasach Zygmunta Starego był posłem, ale inne źródła nie potwierdzają tych rewelacji. Żadnych zastrzeżeń nie budzi natomiast jego udział w sejmie piotrkowskim z 1550 r., w czasie którego Sienicki, pod nieobecność Zygmunta Augusta, zarzucił senatorom zbytnią uległość wobec króla i nadmierną prywatę, inicjując tym samym wojnę średniej szlachty przeciwko magnaterii. Jednak talent polityczny Mikołaja Sienickiego rozkwitł na dobre dopiero na sejmie w 1553 roku, na którym Sienicki przedstawił program jednego z najwybitniejszych przedsięwzięć politycznych Rzeczypospolitej szlacheckiej – ruchu egzekucyjnego. Ruch egzekucyjny był ruchem średniej szlachty skierowanym przeciw magnaterii, a dokładniej przeciwko jej przemożnemu wpływowi na króla. Ów wpływ przejawiał się przede wszystkim w bezprawnym rozdawaniu magnatom dóbr królewskich (tzw. „królewszczyzn”). Sprzeciw szlachty wzbudzała także przeprowadzona w latach 1529–1530 elekcja vivente rege, czyli koronacja Zygmunta Augusta przeprowadzona za życia Zygmunta Starego. Było to, trzeba przyznać, przedsięwzięcie podwójnie głupie – nie dość, że niezgodne z prawem, to nieprzynoszące rządzącej dynastii Jagiellonów kompletnie żadnych korzyści (Zygmunt Stary miał tylko jednego syna, więc objęcie przez niego tronu po śmierci ojca było formalnością). 81 w si e nnicy i okolicy Sztandarowe postulaty ruchu egzekucyjnego można streścić w dwóch hasłach: „egzekucja dóbr” (m.in. przejęcie nielegalnie rozdanych królewszczyzn przez skarb królewski, przeznaczenie czwartej części dochodów państwa na wojsko, opodatkowanie Kościoła, likwidacja obciążeń finansowych szlachty na rzecz duchowieństwa) oraz „egzekucja praw” (m.in. kodyfikacja prawa, wymuszenie przestrzegania praw zapisanych w konstytucjach sejmowych i laudach sejmikowych, egzekwowanie zakazu sprawowania przez jedną osobę kilku urzędów jednocześnie, zniesienie obowiązku egzekwowania wyroków sądów kościelnych przez starostów, uściślenie unii z Litwą i zniesienie odrębności państwowej Prus Królewskich). Ruch próbował także m.in. wymóc na senatorach konieczność udziału w obradach sejmu – trzykrotna nieobecność na sejmie miałaby skutkować grzywnami i odebraniem królewszczyzn. Sądząc po frekwencji na współczesnych obradach Sejmu (podczas których nie odbywa się zaprzysiężenie posłów, głosowanie albo sto czterdziesta szósta dyskusja o katastrofie smoleńskiej), postulat ten bardzo przydałby się także naszym „wybrańcom narodu”… Zygmunt August początkowo był niechętny wobec ruchu egzekucyjnego, czemu trudno się dziwić – senatorowie stanowili elitę władzy, na której opierał się król, poza tym zgoda na realizację programu egzekucjonistów byłaby przyznaniem się do porażki nie tylko własnej, ale i poprzedników. Władca próbował zatem odwlekać z sejmu na sejm wykonanie egzekucji dóbr i egzekucji praw, ale i na to Sienicki znalazł sposób – na sejmie w latach 1556/1567, strasząc Zygmunta Augusta konsekwencjami ewentualnej wojny domowej, zagroził rozejściem się zgromadzenia bez uchwalenia podatków, jeśli król nie zrealizuje programu egzekucji. Podobna sytuacja powtórzyła się na sejmie z lat 1558/1559, po którym urażony król opuścił Polskę i wyjechał na Litwę, gdzie spędził blisko trzy lata. I Sienicki, i Zygmunt August doskonale zdawali sobie sprawę z trudnego położenia międzynarodowego Polski – od 1558 roku wojska Wielkiego Księstwa Moskiewskiego prowadziły działania zbrojne w Inflantach, a tereny południowo-wschodnie były stale narażone na ataki ze strony Tatarów. To wszystko powodowało konieczność angażowania znacznych środków finansowych na wojsko. W tej sytuacji pieniądze z podatków były potrzebne jak świeże powietrze. Świadomy takiej sytuacji Zygmunt August zdecydował się na sojusz ze średnią szlachtą – począwszy od sejmu z 1562 roku, na którym król miał pojawić się w stroju szlacheckim, najważniejsze postulaty ruchu egzekucyjnego były stopniowo wcielane w życie. 82 w si e nnicy i okolicy Ruch egzekucyjny odniósł zatem sukces niemal gigantyczny – te reformy egzekucjonistów, które weszły w życie, nie przyniosły co prawda wielkiej korzyści ich twórcom, ale przetrwały do końca istnienia Rzeczypospolitej Obojga Narodów. A jaka w tym wszystkim była rola Sienickiego? Historycy (Anna Sucheni-Grabowska, Stanisław Cynarski, Stanisław Grzybowski) są zgodni, że Sienicki był nieformalnym numerem jeden w ruchu egzekucyjnym. SucheniGrabowska podkreśla, że choć w budowę ruchu egzekucyjnego zaangażowało się wiele wybitnych postaci (takich jak Hieronim Ossoliński czy Rafał Leszczyński), to tylko Sienicki był posłem, który formułował zbiorcze postulaty ruchu. Wynikało to przede wszystkim z jego ogromnej wiedzy prawniczej, ponadprzeciętnych zdolności oratorskich, świadectwa których zachowały się dzięki diariuszom sejmowym, a także ze sprytu politycznego, jaki wykazał Sienicki, stosując szantaż podatkowy wobec Zygmunta Augusta. Musiał mieć także ogromne zaufanie szlachty, o czym świadczy chociażby fakt, że w czasie sejmów egzekucyjnych wielokrotnie był wybierany marszałkiem. Wreszcie ruch egzekucyjny zawdzięcza Sienickiemu swoją nazwę, która wzięła się od jego stwierdzenia z sejmu z 1553 roku: „Aby sprawa dobra i rząd pospolity wszędzie był doma, a postronnych pokój, tośmy exekucyą nazwali”. Wszystko to czyniło z Sienickiego lidera średniej szlachty i cenionego polityka. 7 lipca 1572 roku zmarł Zygmunt August. Ponieważ król nie pozostawił po sobie potomstwa, Rzeczpospolita stanęła przed koniecznością opracowania sposobu wyboru władcy oraz zapewnienia bezpieczeństwa na terenie kraju w okresie bezkrólewia. W tym drugim zakresie Sienicki również okazał się innowatorem. Już dziesięć dni po śmierci ostatniego Jagiellona szlachta ziemi chełmskiej zawiązała z inicjatywy Sienickiego konfederację, na której Sienickiemu oraz chorążemu chełmskiemu Stanisławowi Orzechowskiemu powierzone zostało czuwanie nad bezpieczeństwem wewnętrznym ziemi oraz sprawowanie sądów w okresie bezkrólewia. Stało się to precedensem ustrojowym, który obowiązywał na wszystkich ziemiach podczas każdego bezkrólewia. Sienicki jest też uważany za współtwórcę artykułów henrykowskich, ale na to historycy nie znaleźli dotychczas twardych dowodów. Nie jest natomiast jasny stosunek Sienickiego do elekcji viritim, zwanej też wolną elekcją. Historycy są w tej sprawie podzieleni – Grzybowski uważa Sienickiego za zwolennika elekcji tego typu, a przeciwnego zdania są Sucheni-Grabowska i Sebastian Adamkiewicz. Więcej argumentów przemawia za tą drugą tezą – Adamkiewicz zauważa, że Sienicki jeszcze w 1565 roku opowiadał się przeciwko takiej 83 w si e nnicy i okolicy formie wyboru króla, a poza tym od lat 50. XVI wieku był arianinem; elekcja viritim była niekorzystna dla innowierców, więc nielogiczne byłoby popieranie jej przez Sienickiego. Z kolei Sucheni-Grabowska wskazuje na to, że przygotowany przez egzekucjonistów projekt sposobu wybierania króla zakładał wybór przez reprezentację szlachty, a nie przez ogół szlachty. Chcąc nie chcąc, Sienicki zaangażował się jednak w nowe mechanizmy ustrojowe – po ucieczce Henryka Walezego z Polski został wybrany marszałkiem sejmu elekcyjnego z 1575 roku, na którym doszło do podwójnej elekcji. Sienicki był zwolennikiem detronizacji Walezego i wyboru na tron „Piasta”, czyli kandydata polskiego, dlatego też opowiedział się za wyborem Anny Jagiellonki oraz przekazaniem tronu Stefanowi Batoremu pod warunkiem poślubienia przez niego Jagiellonki i ostro protestował przeciwko kandydaturze cesarza Maksymiliana Habsburga. Sienicki brał też udział w organizacji zjazdu jędrzejowskiego, na którym potwierdzona została elekcja Batorego i Jagiellonki, oraz zorganizował przyjazd Batorego do Polski i doprowadził do jego ukoronowania. Jednak łaska pańska na pstrym koniu jeździ – świeżo upieczony król postawił na Jana Zamoyskiego, a Sienicki, któremu Batory w dużej mierze zawdzięczał tron, poszedł w odstawkę… Innym polem aktywności politycznej Mikołaja Sienickiego były sprawy wyznaniowe. Jak już wspomniałem, Sienicki w latach 50. z katolika stał się kalwinistą, a po rozłamie w zborze kalwińskim przeszedł na arianizm. To wszystko miało wpływ na jego poglądy dotyczące relacji państwo – Kościół. Sienicki konsekwentnie postulował odsunięcie duchownych od władzy państwowej, co przejawiło się choćby w przytaczanych powyżej postulatach ruchu egzekucyjnego dotyczących opodatkowania duchowieństwa czy zniesienia egzekucji wyroków sądów kościelnych przez starostów. Na sejmie z 1555 roku domagał się również zwołania soboru narodowego, który powołałby w Polsce Kościół Narodowy; na jego czele stanąłby król, a nie papież, ponieważ – jak argumentował Sienicki – „Polak nie niewolnik popowski”. Po zakończeniu obrad sejmu Sienicki odbył podróż po Europie Zachodniej. Historycy zgodnie przypuszczają, że miała ona na celu nawiązanie kontaktów z wiodącymi postaciami z obozu reformacji – Janem Kalwinem i Jakubem Melanchtonem. Na sejmie z lat 1556/1557 Sienicki potępił tzw. edykt interim, który m.in. zakazywał innowiercom głoszenia własnych poglądów religijnych czy druku ksiąg reformacyjnych. Nadepnął także na odcisk prymasowi Jakubowi Uchańskiemu, kiedy sprzeciwił się powierzeniu w okresie pierwszego 84 w si e nnicy i okolicy bezkrólewia stanowiska interrexa właśnie Uchańskiemu. Trzeba też pamiętać, że działalność Sienickiego wpisała się w trwającą od kilkudziesięciu lat walkę reformacji z kontrreformacją, dlatego też Sienicki co i raz doprowadzał do białej gorączki wielu prominentnych dostojników Kościoła katolickiego w Polsce, między innymi kardynała Stanisława Hozjusza czy nuncjusza papieskiego Giovanniego Francesco Commendonego. Największym dokonaniem Sienickiego na polu wyznaniowym było jednak zainicjowanie podczas konfederacji konwokacyjnej w Warszawie w 1573 roku Konfederacji Generalnej (tzw. konfederacji warszawskiej), która gwarantowała szlachcie innowierczej swobodę wyznania i uchodzi za pierwszy dokument, który prawnie sankcjonował tolerancję religijną w Polsce. Sienicki współtworzył więc mechanizm ustrojowy, dzięki któremu Polska stała się „państwem bez stosów”. Koniec życia spędził Mikołaj Sienicki w zapomnieniu, niemal całkowicie odcięty od polityki. Jak już wspomniałem, po objęciu tronu przez Batorego dla Sienickiego zabrakło miejsca w elicie władzy. Odstawienie Sienickiego na boczny tor historycy przypisują machinacjom Jana Zamoyskiego, dla którego był on znaczącym konkurentem. Ostatnią poświadczoną źródłowo aktywnością polityczną Sienickiego jest sejm z 1578 roku, na którym z jego inicjatywy utworzono Trybunał Koronny – odpowiednik sądu najwyższego. Mimo podeszłego wieku nie stracił Sienicki intuicji politycznej, czemu dał wyraz na tym samym sejmie, kiedy bezskutecznie protestował przeciwko przyznaniu kurateli nad umysłowo chorym księciem pruskim Albrechtem Fryderykiem Hohenzollernem margrabiemu brandenburskiemu Jerzemu Fryderykowi. Jak się później okazało, niepokój Sienickiego był jak najbardziej słuszny, gdyż decyzja ta była pierwszym krokiem w kierunku utworzenia silnego państwa pruskiego, którego potęgi Rzeczpospolita boleśnie doświadczyła dwieście lat później. Sienicki dożywał ostatnich dni najprawdopodobniej na swoim folwarku, a jego zdolności jako gospodarza opiewał Mikołaj Rej w „Źwierzyńcu”. Zmarł w 1581 roku (dokładna data, podobnie jak w przypadku urodzin, nie jest znana). Demostenes był wybitnym mówcą greckim, który wsławił się mowami przeciwko władcy Macedonii, Filipowi II, od imienia tego króla nazwanymi filipikami. Z racji wybitnych zdolności krasomówczych już w XVI wieku Mikołaj Sienicki został nazwany polskim Demostenesem, ale jeżeli chodzi o trwałe zasługi dla państwa, Grek wypada przy Sienickim blado. Powtórzmy – egzekucja dóbr, egzekucja praw, Unia Lubelska, sądy kapturowe, wolna elekcja, tolerancja religijna, Trybunał Koronny. Wszystkie te wydarzenia albo były pomy- 85 w si e nnicy i okolicy słami Sienickiego, albo brał on czynny udział w ich tworzeniu. A przecież stały się one podstawą funkcjonowania Rzeczypospolitej Obojga Narodów aż po jej kres w 1795 roku. Poza tym Sienickiemu udało się nakłonić króla do wprowadzenia w życie zmian sprzecznych z interesami elity władzy. Wreszcie – jak słusznie zauważa Stanisław Grzybowski – to Sienicki wprowadził do polityki język polski. Dlaczego zatem Grecy pamiętają o swoim Demostenesie, a my o „polskim Demostenesie” zapominamy? Wydaje mi się, że przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze, Demostenes miał spersonalizowanego wroga w postaci Filipa II. Z kolei Mikołaj Sienicki walczył raczej „w sprawie”, a nie przeciwko konkretnej osobie, a w takiej sytuacji raczej trudniej jest przejść do historii. Po drugie, Sienicki nigdy nie zajmował prestiżowego stanowiska (jedynym urzędem, jaki sprawował Sienicki, był urząd podkomorzego chełmskiego). Nie przysłużyło się też Sienickiemu jego wyznanie, tym bardziej że od czasów potopu szwedzkiego, kiedy doszło do wygnania arian z Polski, do poprawności politycznej należało wymazywanie braci polskich z kart historii. Tym oto sposobem jeden z najwybitniejszych polskich parlamentarzystów, wielokrotny marszałek sejmu, wielki mówca i zręczny taktyk polityczny pozostał zapomniany. Miejmy nadzieję, że zostanie odkryty na nowo, zwłaszcza że na Mikołaja Sienickiego śmiało mogą się powołać na przykład rzecznicy rozdziału Kościoła od państwa czy uzdrowienia administracji. Maciej Bielak 86 w si e nnicy i okolicy iwona cz e rki e s „Żeby ino chcieli chcieć”* Schludna stołówka w internacie Zespołu Szkół Centrum Kształcenia Rolniczego. Drewniane stoły, a przy nich uczestnicy Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego. Wyczuwalny w powietrzu ogólny entuzjazm i podniecenie – bo jakich niespodzianek można się jeszcze spodziewać w Siennicy po koncercie fortepianowym Karoliny Trzebiatowskiej? Apetyczny barszcz stanowił smakowite tło do toczącej się przy jednym ze stolików rozmowy. – Podobał wam się koncert? – spytał Franek słuchaczy Akademii Reportażu przy obiedzie. – Tak, bardzo. A od kogo pożyczyliście fortepian? – On nie jest pożyczony, tylko kupiony. – Jak to kupiony?! – No tak. Wójt się o to postarał – odpowiedział Franek ze stoickim spokojem, tak jakby zakup fortepianu był najnaturalniejszą rzeczą w świecie. Tak w telegraficznym skrócie można scharakteryzować tę niewielką, ale z jakże prężnie działającą społecznością gminę Siennica Różana, leżącą na południowo-wschodnich krańcach Wyżyny Lubelskiej, nieopodal Krasnegostawu. Jest to gmina typowo rolnicza (80% mieszkańców utrzymuje się z rolnictwa), gdzie uprawia się głównie pszenicę, jęczmień, buraki cukrowe i ziemniaki. Wydawać by się mogło, że niczym się ona nie wyróżnia spośród setek podobnych gmin. Kto tak myśli – jest w błędzie. Adam Smith, ojciec * Stanisław Wyspiański „Wesele”. 87 w si e nnicy i okolicy ekonomii, powiedział, że „chłodne głowy pracują w służbie gorących serc”. Nic trafniej nie oddaje ducha Siennicy Różanej. Urząd Gminy z wójtem na czele, dyrektorzy szkół, strażacy, koła gospodyń wiejskich – wszystkie te jednostki pracują z oddaniem i zapałem, by ludziom żyło się piękniej. Oprócz aury niezwykłości, widać tam również ducha przedsiębiorczości i zaangażowania. Przejawia się to w coraz to nowych inicjatywach i pomysłach, co w ostatecznym rozrachunku przynosi gminie wymierne korzyści. Trzy lata temu byłam w Siennicy po raz pierwszy; teraz po raz drugi. Powodem w obydwu przypadkach była zorganizowana w tym roku już po raz trzeci Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego. Przez dwa tygodnie w Siennicy królował reportaż i jego wybitni przedstawiciele: Hanna Krall, Jacek Hugo-Bader, Wojciech Górecki, Katarzyna Michalak i wiele innych znakomitości, jak chociażby scenarzysta trylogii „Sami swoi” Andrzej Mularczyk. Wiele rzeczy pozostało bez zmian – pozytywne nastawienie władz do słuchaczy Akademii, czystość i porządek w każdym zakątku wioski, życzliwość mieszkańców. Spacer po Siennicy Różanej dostarczył mi, jak zwykle, dobrych wrażeń – z jednej strony urokliwe stawy z łabędzim gniazdem, dumnie kroczące po łąkach bociany, śmigające po horyzoncie jaskółki. Z drugiej strony – przepiękne rabaty i skalniaki zdobiące z wdziękiem odnowioną siedzibę Zespołu Szkół Centrum Kształcenia Rolniczego, nowoczesny budynek Gminnego Ośrodka Kultury z kafejką internetową, który z sukcesem skupia mieszkańców, bo przecież nie samym chlebem człowiek żyje, zaś przy Urzędzie Gminy ruch jak w ulu. Właściwie jeden rzut oka na okolicę pozwala stwierdzić, że ludzie tej gminy nie spoczęli na laurach, lecz dynamicznie działają dalej. O tym, co jeszcze dzieje się w gminie, opowiedział mi wójt podczas dwóch rozmów przeprowadzonych w jego gustownie urządzonym gabinecie. I nw e stycj e i rozwój Leszek Proskura stoi na czele czternastu sołectw, z których Siennica Różana jest największa, a najmniejsze sołectwo to Zwierzyniec. Sam pochodzi z oddalonej o półtora kilometra Woli Siennickiej. Urząd wójta piastuje z wielkim powodzeniem i wieloma sukcesami już od ponad dwudziestu lat. W gminie co roku realizowane są różnorakie projekty. Około 30% budżetu przeznaczane jest na wprowadzenie ich w życie. Infrastruktura stanowi tutaj jeden 88 w si e nnicy i okolicy z ważniejszych punktów do realizacji. Czwarty rok budowane są chodniki na terenie gminy w ramach projektu wykonywanego wspólnie ze starostwem. Ciągle odnawiane są drogi, systematycznie dokonuje się kilku przykrywek asfaltowych. Przykładem może być droga w Siennicy Królewskiej Dużej. 50% środków na tę inwestycję otrzymano z programu „schetynówek” (wojewoda współdziała z gminą). Zaplanowana jest również modernizacja odcinków dróg w Zwierzyńcu, Maciejowie i Woli Siennickiej. Na mecie jest już realizacja projektu unijnego „Kompleksowe uregulowanie retencji w Siennicy Różanej”, czyli kapitalny remont zbiornika retencyjnego. Modernizacja objęła między innymi umocnienie grobli oraz rozstawienie ławek i koszy na śmieci wokół zbiornika. W planie jest jeszcze jego oświetlenie. W czerwcu ukończono budowę kolejnego zbiornika wodnego o powierzchni około sześciu hektarów lustra wody w miejscowości Koziniec, który będzie spełniał również funkcję rekreacyjną. W kompleksie tym postarano się również o plaże, które z pewnością podniosą walory turystyczne gminy. W zeszłym roku rozpoczęto realizację kolejnej inwestycji – remont wszystkich świetlic w gminie. W Wierzchowinach zaczęła się budowa nowego skrzydła świetlicy. W Maciejowie, Żdżannym, Zagrodzie, Woli Siennickiej i Siennicy Królewskiej Dużej zaplanowane są remonty. Podjęto działania mające na celu doposażenie tych świetlic w różne sprzęty: stoliki, krzesła, piekarniki, lodówki. W zlikwidowanej szkole w Zagrodzie będzie świetlica dla dzieci oraz plac zabaw. W Siennicy Różanej jest już oddany do użytku nowy, kolorowy plac zabaw tuż przy szkole, który rozbrzmiewa radosnym dziecięcym śmiechem także w soboty i niedziele. Mieszkańcy gminy przyjeżdżają ze swoimi dziećmi i, oczywiście nieodpłatnie, korzystają z tego miejsca. Dla starszych dzieci i młodzieży powstał tuż przy placu zabaw „Orlik”. Problemem jest deficyt przemysłu na terenie gminy, a co za tym idzie – bezrobocie. – Siennica Różana jest gminą typowo rolniczą, mało jest zakładów przemysłowych. Jak radzicie sobie z tym problemem? – Zabiegamy o inwestorów – zaczął wójt. – Stworzyliśmy program „Gmina przyjazna inwestorowi”, który przewiduje różne ulgi dla nowo powstających firm. Ciężko jednak jest ściągnąć tutaj kapitał. Pewien Kanadyjczyk kupił u nas grunty, ale na razie nic się tam nie tworzy. Sprzedaliśmy budynek szkoły w Wierzchowinach, ale tam też nie ruszyła jeszcze żadna inwestycja. Z brakiem miejsc pracy wiąże się bezrobocie, które kształtuje się obecnie w grani- 89 w si e nnicy i okolicy cach czternastu procent. Każda inwestycja, która jest realizowana na terenie gminy w ciągu ostatnich dziesięciu lat jest współfinansowana z zewnętrznych środków, na przykład z programów unijnych, a wcześniej z Narodowego i Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Braliśmy udział w różnego typu konkursach ekologicznych. Jak się dowiedziałam, gmina odnosiła znaczne sukcesy w tych konkursach. W 1995 roku zajęła II miejsce w konkursie na najbardziej ekologiczną gminę w Polsce, w 1996 wygrała konkurs na zagospodarowanie odpadów na terenie wiejskim, a pięć lat później powtórzyła ten sukces. W tym samym roku gmina otrzymała Nagrodę Prezesa Zarządu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w konkursie „Mała retencja na terenach wiejskich”. Rok 2003 był również udany dla gminy: ponownie zdobyła wyróżnienie w konkursie organizowanym przez Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej – „Nasza gmina w Europie”. W 2002 roku Siennica Różana otrzymała certyfikat „Gminy przyjaznej środowisku”, który jest co roku odnawiany. Łączna pula zdobytych nagród wyniosła około 1 450 000 złotych. Zdobyte w konkursach pieniądze mogły być wykorzystane jedynie na cele proekologiczne i dzięki nim powstało między innymi gminne składowisko odpadów w miejscowości Zagroda. Został także wybudowany zbiornik retencyjny. Zdobyte środki wykorzystywano również na wodociągi oraz kanalizację i gazyfikację gminy. Co roku budowane są przydomowe oczyszczalnie ścieków w miejscach, gdzie kanalizacja jeszcze nie dotarła. W tym roku przewiduje się budowę czterdziestu sześciu takich oczyszczalni. Szansą dla gminy mogą być również zasoby surowców naturalnych. Przez gminę Siennica Różana przebiega strefa złoży gazu łupkowego. W tej chwili geolodzy prowadzą dokładne badania, na ile te zasoby mogą być w przyszłości przydatne. Dwa lata temu Szwajcarzy wykonali odwiert w związku ze złożami węgla, ale na razie nie ma od nich żadnych informacji. Pojawiła się również zapowiedź budowy dziesięciokilometrowego odcinka ropociągu do Płocka, przebiegającego przez gminę. Gmina troszczy się o odnawialne źródła energii – planowana jest budowa elektrowni wiatrowej (dwanaście wiatraków) oraz biogazowni. K ulturalna S i e nnica Gmina pieczołowicie dba o rozwój kultury. Pielęgnowana jest historia tego miejsca – dzięki ożenkowi z właścicielką Siennicy Różanej, Zofią Kosnówną, 90 w si e nnicy i okolicy żył i tworzył tutaj Mikołaj Rej, który pokochał to miejsce całym sercem i niechętnie stąd wyjeżdżał: „Bom ja też prosty Polak, nigdzie nie jeżdżając, / Tum się pasł na dziedzinie, jako lecie zając, / Zagranice polskiej milej nigdziem nie wyjechał / Lecz co wiedzieć przystoi, przedsiem nie zaniechał”. Organizowany był cykl imprez „Z Rejem do Siennicy”, który w minionym roku zastąpiony został innym świętem – „Z Siennickim w Siennicy”. Stąd wywodzi się bowiem inna znacząca persona – Mikołaj Siennicki, lider obozu egzekucji dóbr i egzekucji praw, najwybitniejszy parlamentarzysta w polskich dziejach (był marszałkiem Sejmu jedenaście razy, co stanowi absolutny rekord). Mikołaj Siennicki nazywany jest także „polskim Demostenesem” i to dzięki niemu został uchwalony „klejnot swobodnego sumienia” – Konfederacja Warszawska. W Siennicy Różanej miała także miejsce specjalnie przygotowana premiera „Żywotu Józefa” Mikołaja Reja w reżyserii Wojciecha Siemiona. Mieszkańcy gminy nie pozostali jednak w tyle i postanowili stworzyć własny teatr – Teatr Pokoleń. Trzy lata temu zainscenizowano „Chatę za wsią” według Józefa Ignacego Kraszewskiego, co było jednym z najciekawszych wydarzeń w dziejach teatru ochotniczego. Potem odbyła się prapremiera komedii – krotochwili zatytułowanej „Mikołaj Rej w Babinie”, która powstała na bazie tekstu Adolfa Nowaczyńskiego. W lutym ubiegłego roku sala konferencyjna Urzędu Gminy przemieniła się w salę teatralną. Teatr Pokoleń przygotował kolejny spektakl – „Końskie nazwisko, czyli Próba Czechowa” w reżyserii Tadeusza Andrzeja Kicińskiego i Andrzeja Davida Misiury – który spotkał się z aplauzem publiczności. Projekt ten zrealizowano przy wsparciu środków PROW w ramach działania 413 „Wdrażanie lokalnych strategii rozwoju”. Co roku przygotowywany jest Opłatek, który jest ewenementem w skali województwa, jak nie kraju. W jednym miejscu gromadzi się około siedmiuset osób, z arcybiskupem i innymi znakomitościami na czele. Zostają zaproszeni wszyscy, którzy chcą pracować dla dobra gminy – przedstawiciele Ochotniczej Straży Pożarnej, kół gospodyń wiejskich, stowarzyszeń, zakładów pracy i wielu innych jednostek. W ubiegłym roku o jego oprawę muzyczną zadbała sama Edyta Geppert. W tym roku na Opłatku w Siennicy zabrzmiały arie operetkowe w wykonaniu artystów z Teatru Wielkiego. W Siennicy Różanej nie tylko gra się w teatrze, ale również tańczy i śpiewa. Odbył się tutaj widowiskowy Ogólnopolski Turniej Tańca Towarzyskiego, którym wszyscy byli zachwyceni. Z Siennicy pochodzi współzałożyciel działającego przy Uniwersytecie Przyrodniczym w Lublinie Zespołu Pieśni i Tańca „Jawor” 91 w si e nnicy i okolicy – Józef Dzik. Był on nietuzinkową osobą – znakomity choreograf potrafiący wyczarować spektakularne widowiska, znakomity znawca kultury ludowej cechujący się charyzmą porywającą młodzież. Józef Dzik zmarł w 1979 roku. Byłam na jego grobie. Spoczywa na cichym cmentarzu w Siennicy Różanej, pośród kojącego szumu drzew. W szarej skale nagrobka wykuta jest jego lekko uśmiechnięta podobizna, a pod spodem tabliczka: „Józef Dzik – założyciel i choreograf Zespołu Pieśni i Tańca AR w Lublinie – wychowankowie oraz ziomkowie”. Zespół Pieśni i Tańca „Jawor” przyjeżdża dwa razy w roku do Siennicy – na ferie i na wakacje. Tancerze doskonalą się tutaj w swojej sztuce, a także – ku uciesze mieszkańców – dają koncerty. I jeszcze ten fortepian. – To, że go mamy u siebie było zaskoczeniem również dla nas – opowiada wójt. – Przyczynił się do tego pan Janusz Jutrzenka-Trzebiatowski, który nam podpowiedział właśnie na Opłatku, że byłoby wspaniale, gdyby w gminie był taki instrument. Po sześciu miesiącach półkoncertowy fortepian marki „Petroff ” stał już w Urzędzie Gminy. Szukaliśmy sponsorów, radni przekazali swoje diety, my również oddaliśmy część swoich poborów na ten cel. Ludzie z całej Polski wpłacali cegiełki na siennicki fortepian i marzenie stało się faktem. Ważne, że jest on wykorzystywany. Odbyło się już kilka koncertów fortepianowych. W Siennicy grały między innymi Japonki, które studiują w Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie, uczniowie Szkoły Muzycznej z Krasnegostawu, Marta Szermińska z Zespołem Muzyki Salonowej, Karolina Trzebiatowska. Istotne jest przede wszystkim to, że służy on mieszkańcom, którzy chętnie przychodzą posłuchać muzyki klasycznej. Bo i dlaczego mają nie mieć dostępu do takiej muzyki? D obr e duchy gminy – Sukcesem tej gminy są ludzie – zdecydowanie twierdzi wójt. – Jestem wójtem już dwadzieścia dwa lata i gmina nigdy nie była w żadnym konflikcie: czy to z sołectwem, czy z mieszkańcami. Pracujemy wspólnie dla dobra gminy, a polityka kończy się następnego dnia po wyborach. W gminie działają aktywnie koła gospodyń wiejskich, Ochotnicza Straż Pożarna, Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Siennickiej, prężnie działają także emeryci i renciści oraz Związek Kombatantów Polskich. Ogromna armia ludzi troszczy się o gminę. Cały ten kapitał – koncepcje, pracowitość, życzliwość – jest bardzo dobrze wykorzystywany. Tutaj nikomu 92 w si e nnicy i okolicy nie podcina się skrzydeł. Na terenie gminy działa trzynaście Kół Gospodyń Wiejskich. Organizują co roku tradycyjne spotkania wigilijne i wielkanocne. Władze chętnie pomagają kołom. Pani Maria Jeleń opowiedziała mi szerzej o działalności kół. – Dawniej koła te skupiały więcej członkiń. Wsie były liczniejsze, kobiety nie pracowały zawodowo, więc się zrzeszały w różnych kołach. Organizowały dożynki, zabawy dochodowe, kursy gotowania, pieczenia, letnie dziecińce, prowadziły odchowalnie piskląt, uczestniczyły w konkursach czytelnictwa, pomagały w budowie Domu Kultury. Większość kół utworzyło się w latach sześćdziesiątych, gdy powstawały Kółka Rolnicze. Koła gospodyń wiejskich to były odrębne struktury, ale bez autonomii i osobowości prawnej, wspomagane właśnie przez Kółka Rolnicze. Teraz to wszystko inaczej wygląda. Inne czasy nastały. Dwa lata temu udało nam się jeszcze zorganizować dożynki takie jak dawniej, ze wszystkimi obrzędami, a nie tylko z wieńcem. Wszyscy byli kompletnie zaskoczeni, ale pozytywnie. Brakuje nam jednak w tym wszystkim młodzieży, która nie garnie się do tego typu inicjatyw. Jedna z nastolatek stwierdziła: „Bardzo chętnie wezmę udział w dożynkach, ale w dżinsach”. Miejmy nadzieję, że jak będą starsze, nie będą się wstydzić. W Gminnym Ośrodku Kultury był realizowany program – we współpracy z Lokalną Grupą Działania „Krasnystaw Plus” – „Aktywizacja mieszkańców terenu LGD «Krasnystaw Plus» wokół wigilijnego stołu w ramach osi LEADER Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich”. Przygotowywano tradycyjne potrawy, później je spożywano i śpiewano kolędy. Podczas dni otwartych w Ośrodku Doradztwa Rolniczego w Rejowcu wspólnie wybrane koło z gminy reprezentuje ją na swoim stoisku, gdzie można skosztować potraw i wypieków charakterystycznych dla danego terenu. Wraz z Ośrodkiem Doradztwa Rolniczego zorganizowano również szkolenie „Idea produktu regionalnego jako metoda aktywizacji wsi”. W pochmurny środowy poranek wybrałam się na spotkanie z dwoma członkami Ochotniczej Straży Pożarnej. Umówiliśmy się pod strażnicą jednostki w Siennicy Różanej, która mieści się w lewym skrzydle budynku Gminnego Ośrodka Kultury. Drzwi garażowe się otworzyły i zobaczyłam dwa czerwone samochody strażackie z pełnym ekwipunkiem – Stara 288 i forda sfinansowanego ze środków Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń S.A. oraz Związku OSP RP. Początki były trudne – wcześniej remiza nie była nowoczesnym, pięknie wyposażonym budynkiem, jakim jest teraz. Jednostką był budynek gospodarczy, który powstał dzięki mobilizacji społeczeństwa wsi. Znaczącym wydarzeniem było 93 w si e nnicy i okolicy wręczenie siennickiej OSP sztandaru w sierpniu 1971 roku. W przyszłym roku OSP w Siennicy Różanej będzie obchodziło stulecie swego istnienia i strażacy mają cichą nadzieję, że otrzymają z tej okazji wóz strażacki nowej generacji. W gminie działa obecnie osiem jednostek. Mimo wielu problemów (głównie finansowych), z jakimi boryka się Ochotnicza Straż Pożarna, strażacy jednoczą się pod swoimi sztandarami i działają na wielu polach. W zeszłym roku wyjeżdżali ponad trzydzieści razy na miejsca różnorakich zdarzeń: podtopień, wypadków, rzadziej pożarów. Na Dzień Dziecka strażacy zorganizowali pokaz wozów strażackich i najmłodsi mieli okazję z bliska im się przyjrzeć. OSP bierze również udział w organizacji różnych imprez i uroczystości, a także zapewnia bezpieczeństwo w czasie ich trwania. Edukuje dzieci i młodzież w zakresie bezpieczeństwa związanego nie tylko z pożarnictwem. Strażacy OSP nadal wierni są szlachetnej idei: „Służba dla społeczeństwa naczelnym prawem i obowiązkiem pożytecznej pracy na wsi”. Miałam szczęście poznać wielu dobrych i wyjątkowych ludzi w czasie mojego pobytu w Siennicy Różanej i okolicach. Szczególne miejsce zajmuje jednak w moim sercu kombatant Julian Kubina z Borunia, który działa w Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych. Julian Kubina zaciągnął się do wojska w 1945, po wojnie. Już jako poborowy został skierowany „na bandy”; walczył z grupami UPA w Bieszczadach. Po wszystkim otrzymał pozwolenie, aby być członkiem Związku Kombatantów (jest on prezesem związku w swojej gminie). Regularnie otrzymuje czasopismo „Polsce wierni”, które mi z dumą pokazał. Kombatanci pełnią bardzo ważną funkcję – szerzą ducha patriotyzmu i są strażnikami prawdy historycznej, będąc jednymi z ostatnich świadków i uczestników drugiej wojny światowej. Czasopismo „Polsce wierni” Julian Kubina przekazuje systematycznie szkole, aby młodzież miała dostęp do wiedzy z bezpośredniego źródła i pełniejszy obraz zagadnień omawianych na lekcjach historii. Pan Kubina jest pomysłodawcą i inicjatorem postawienia pomnika „żołnierzom Wojska Polskiego poległym w obronie ojczyzny w walce z Niemcami we wrześniu 1939 roku” (taki napis widnieje na tablicy). Nad tym wykonanym z żółtej skały pomnikiem-nagrobkiem rozpościera skrzydła biały orzeł z koroną, a całość ozdabia biało-czerwona wiązanka kwiatów. Patrząc na pana Juliana, w jego szczere, niebieskie oczy, miałam wrażenie, że wspomnienia ludzi jemu podobnych są bezcenne. Prostolinijnie i z przekonaniem o słuszności sprawy opowiadał mi swoje dzieje. Wiele zdarzeń z jego 94 w si e nnicy i okolicy życia ma charakter uniwersalny, bo podobny los dzieliło jeszcze wielu innych ludzi, chociażby sześćdziesiąt pięć koleżanek i kolegów z siennickiego Związku Kombatantów. To ostatni na tej ziemi wartownicy historii. A l e ja zasłużonych Co roku na siennickim Opłatku przyznawana jest specjalna nagroda. Wręcza się ją osobom, które w sposób szczególny pracują dla dobra gminy, ale nie mieszkają na jej terenie. Laureat otrzymuje odlaną w brązie statuetkę przedstawiającą herbowego jednorożca, którą zaprojektował artysta rzeźbiarz z Chełma, Krzysztof Skóra (autor pomnika Józefa Piłsudskiego w Lublinie). Pan Proskura pokazał mi ścianę, na której uwieczniono na fotografiach uhonorowane tą nagrodą osoby. W tym szlachetnym gronie znaleźli się: Marian Cichosz (były wojewoda chełmski, były wiceminister sprawiedliwości), Jan Bielański (dyrektor departamentu w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi), Bogdan Gajos (dyrektor finansowy Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej), Janusz Jutrzenka-Trzebiatowski (kustosz plenerów malarskich, artysta), Franciszek Piątkowski (kierownik Zakładu Reportażu Wydziału Politologii UMCS, pomysłodawca i koordynator Akademii Reportażu), Zbigniew Romanowicz (dyrektor Zespołu Pieśni i Tańca „Jawor”), Danuta Siwek (lekarz onkolog), Rektor UMCS, prof. dr hab. Andrzej Dąbrowski. *** Postęp cywilizacyjny w Siennicy Różanej i w całej gminie doskonale ilustruje kadencja wójta. Gdy Leszek Proskura ponad dwadzieścia lat temu obejmował swój urząd, w gminie było 14–15 telefonów, nie było kanalizacji i gazyfikacji; nowoczesny budynek Centrum Kultury czy oczyszczalnia ścieków pozostawały w sferze marzeń. Dzisiaj te wszystkie udogodnienia są dostępne dla każdego mieszkańca gminy. I nie tylko to. Nie bez znaczenia jest też fakt, że władze dbają o swoich następców. W Siennicy Różanej trzy placówki oświatowe (szkoła podstawowa, gimnazjum, Zespół Szkół Centrum Kształcenia Rolniczego) kształcą młode pokolenie, a organizowana tam Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego poszerza horyzonty studentów i licealistów z całej Polski. Legenda o jednorożcu, który wspaniale prezentuje się na niebieskim tle w herbie gminy, mówi, że było to stworzenie nieustraszone, które nie zawaha- 95 w si e nnicy i okolicy ło się zaatakować nawet słonia. Natura tego mitycznego zwierzęcia wpisuje się w charakter pracy ludzi w Siennicy i okolicach – idą naprzód, nie zważając na trudności, by osiągnąć swój cel. Nie boją się wyzwań, a ich starania są panaceum na potrzeby mieszkańców, podobnie jak niegdyś róg jednorożca był lekarstwem na wiele nieszczęść. Siennica Różana to jednak nie tylko metafizyka i sielskie krajobrazy. To sprecyzowane cele, konkretne projekty, zrównoważone inwestycje i zdecydowane działanie. To ludzie z zapałem i miłością do swojej małej ojczyzny. Suma tych składników jest przepisem na sukces, jaki ta gmina niewątpliwie odniosła. Gmina w liczbach (informacje ze strony www.siennica.pl) – liczba ludności: 4.288 osób (stan z 31 grudnia 2010 roku) – ilość telefonów: 854 – długość sieci wodociągowej: 49,6 km – ilość gospodarstw podłączonych do wodociągu komunalnego: 1148 – ilość lamp ulicznych na terenie gminy: 541 – ilość śmieci wywożonych na wysypisko: 138,6 t/rok – selektywna zbiórka odpadów w roku 2009: • szkło – 25,1 t • tworzywa sztuczne – 5,5 t • makulatura – 1,0 t – ilość gospodarstw indywidualnych podłączonych do sieci kanalizacyjnej: 290 – długość sieci kanalizacyjnej: 17,2 km – długość gazociągu: 59,5 km – ilość przyłączy gazowych do budynków i obiektów: 878 – drogi gminne utwardzone: 20 km – drogi powiatowe na terenie gminy: 37 km – drogi wojewódzkie na terenie gminy: 11,5 km – długość chodników gminnych: 2,5 km – oczyszczalnie ścieków zbiorcze: 2 szt. – przydomowe oczyszczalnie ścieków: 129 szt. Iwona Czerkies Od redakcji: tekst ten powstał na zamówienie ważnego i poważnego portalu Studio Opinii (www.studioopinii.pl) i tam też był po raz pierwszy opublikowany. 96 w si e nnicy i okolicy diana byra Szkolna układanka – Mówili, że to leżący wieżowiec – śmieje się pan Jan Tyrawski, kierownik internatu. – Wieżowiec? – dopytuję. – Tak. Ten barak był tak długi, że jakby go postawić, to byłby niezły wieżowiec. – To jak go postawiliście na nogi? – Nogi to mu trzeba było uciąć. I postawić drugi. Jakby w 1992 roku nie została rozpoczęta budowa, to dzisiaj tej szkoły by nie było. Barak na pewno by się rozleciał. Na oficjalnej stronie Zespołu Centrum Szkół Kształcenia Rolniczego w Siennicy Różanej (który obejmuje technikum, zasadniczą szkołę zawodową i policealną szkołę zawodową) „stoi jak byk”, że „początkowo siedzibą szkoły był zaadaptowany parterowy barak powstały w 1955 r. dla potrzeb Ośrodka Szkolenia Traktorzystów”. Inna sprawa, że „początkowa siedziba” była siedzibą stałą przez 28 lat. Najpierw dla Zasadniczej Szkoły Zawodowej dla Pracujących przy Państwowym Ośrodku Maszynowym powstałej w 1964 roku, a potem dla 3-letniego wieczorowego Technikum Mechanizacji Rolnictwa. W 1982 roku szkoła przyzakładowa przekształciła się w samodzielną jednostkę o nazwie Zasadnicza Szkoła Mechanizacji Rolnictwa Ministerstwa Rolnictwa. No i w końcu, rozpoczynając budowę nowej szkoły w 1992 roku, pozbyto się mało nowoczesnego wieżowca. Dwa lata później do zespołu szkół dołączyło 5-letnie Technikum Mechanizacji Rolnictwa. W 1996 roku szkole zmieniono nazwę na Zespół Szkół Techniki Rolniczej. No i szkoła dostała sztandar. 97 w si e nnicy i okolicy – Jak się idzie tą ścieżeczką do Urzędu Gminy, to po prawej stronie jest brama, za bramą trzeba skręcić w lewo, idzie się do końca i później na prawo są dwa duże blaszane garaże i długi ciąg budynków. To już są warsztaty szkolne – wskazuje mi drogę pan Jan. Dalej, cytując za oficjalną notką historyczną szkoły: „warsztaty szkolne umiejscowiono w dawnym budynku dworskim”, a teraz to trzeba iść za wskazówkami pana Jana. P ud e łko Remonty. Remonty i dobre jedzenie. Chwyt taki. – Czym się ściągnie dzisiaj młodzież do internatu? – pyta pan Jan i sam odpowiada. – Warunkami mieszkalnymi, odpowiednim wyżywieniem. Wiadomo, że jakby to i to było do kitu, to by nie przyszli. A jak już się ich ściągnęło, a ściąga się teraz 50, no, w porywach do 60 uczniów (były czasy, że było 147 osób na 150 miejsc), to trzeba ich jakoś ulokować. Mieszkają na pierwszym i drugim piętrze. Parter odpada, bo jak upilnować, żeby przez okno nie wychodzili i żeby ktoś do nich nie przelazł przez to okno? Na pierwszym piętrze płeć piękna, a na drugim chłopcy. O szóstej rano trzeba te dwa piętra obudzić, żeby umyli zęby i zjedli śniadanie, bo o 7.00 zaczynają się zajęcia w warsztatach szkolnych, a 50 minut później lekcje w szkole. Po lekcjach wracają do internatu. O 16.00 jest nauka własna w pokojach. A w pokoju są dwie szafy, stół, trzy krzesła i łóżka (ilość uzależniona od ilości mieszkańców). O 18.00 jest kolacja, a po kolacji czas wolny. Może cię nie być do 21.00, jeśli tylko powiesz, a wychowawca zapisze, gdzie idziesz. Do 22.00 prysznic, mycie zębów i spać. I od tej 22.00 do 6.00 na korytarzu „filuje” opiekun nocny. A, remonty… Ciągle się coś poprawia. Najpierw ocieplono cały budynek, potem wstawiono nowe okna, w zeszłym roku oddano do użytku nowe łazienki. Trzy lata wcześniej był remont kuchni i stołówki. Wszystko stal nierdzewna. – Jakbyśmy nie mieli takich warunków, to wy, z Akademii Reportażu, byście przecież nie przyjechali. Pani była w tamtym roku? – Kiwam potakująco głową. – No, to inaczej już się do tej łazienki idzie, co? – A, dobre jedzenie… Więc remont kuchni był. Stal nierdzewna. Śniadanie, obiad, kolacja. Nic znowu wyszukanego. Ale płaci się tylko za wsad do kotła. 9 zł dziennie. Czyli na miesiąc 9 razy 30 czy tam 31. – Zawsze po rozpoczęciu roku szkolnego mamy kontrolę z Sanepidu w stołówce, w części mieszkalnej i żywieniowej i – odpukać, żeby nie zapeszyć 98 w si e nnicy i okolicy – ja nie pamiętam, a pracuję tu już 23 lata, żeby kiedykolwiek coś na stołówce było nie tak – mówi pan Jan. Uczniowie są z różnych miejscowości, czasem z bardzo bliska, a czasem to z miejscowości odległych od Siennicy Różanej o 70 kilometrów; z Bełżca czy Krasnobrodu. Czasem nawet z bliska przejazd jest niemożliwy, więc wprowadzają się do internatu. – Autobus Siennica – Chełm przez dwa tygodnie nie jeździł, a na 1 maja jechało się w metrowych tunelach śniegu – dopowiada pan Jan. – Jak w szkole były klasy „straż graniczna” i „obsługa celna”, czyli w 2003 roku, to był nawet uczeń z Żagania. I on miał babcię w tym regionie, ale mieszkał w internacie. Cytuję za historią w pigułce: „szkoła prowadzi największy internat w powiecie krasnostawskim”. Ale tego o ładnych łazienkach już nie dodali. P i e rwszy puzz e l No i znowu muszę wrócić do historii w pigułce: „obecnie w szkole uczy się 219 uczniów, pracuje 23 nauczycieli oraz znajduje zatrudnienie 15 pracowników administracji i obsługi”. Pan Jacek Jagiełło, dyrektor Zespołu Szkół, mówi, że uczniów jest zawsze od 200 do 220. Pan Jacek jest nauczycielem z dwudziestoletnim stażem, a dyrektoruje od trzech lat. – Mówiło się, że wygrać konkurs na dyrektora to zaszczyt, a przegrać to szczęście – wspomina pan Jacek. Wiadomo, ma się mniej czasu dla rodziny. I na to, co się lubi. A pan Jacek lubi konie i samoloty. I ludzi. I swoich uczniów. – Szukam uczniów z talentem, żeby pomóc im realizować ich pasje. Mam taki plan, żeby założyć zespół teatralny. Część uczniów już uczestniczy w Teatrze Pokoleń. A od kilkunastu lat jesteśmy najlepsi wśród szkół rolniczych w piłkę nożną. Panu Jackowi marzy się też klub filmowy. – Boję się o młodych. Że przyjmują bezkrytycznie wszystko, co im się proponuje. Teraz wszystko jest za płytkie. Chcę im otworzyć pewne drzwi albo chociaż pokazać, że takowe są. D rugi puzz e l Zaczęło się w 1988 roku. Najpierw były zajęcia praktyczne w warsztacie szkolnym oraz zajęcia praktyczne i teoretyczne w szkole wieczorowej w ponie- 99 w si e nnicy i okolicy działek, wtorek i środę od 14.00 do 19.30. A potem weszło technikum, więc trzeba było przejść tam ze swoimi zajęciami praktycznymi i teoretycznymi. A potem sześć, nie, siedem lat w internacie. Dzisiaj jest kierownikiem internatu. Pan Jan Tyrawski pracuje tu już szósty, nie, siódmy rok. Przez te siedem lat przewinęło się trzech dyrektorów. Spięć nigdy nie było. Oj, no zawsze jest „coś tam”, jakieś niuanse, ale jak się jest tu już 23 lata, to znaczy, że jednak nie jest tak źle. O d 2 0 0 do 2 2 0 puzzli Młodzi ze wsi zawsze byli inni niż ci z miasta. Wójt, pan Leszek Proskura, mówi, że tu nie ma narkomanii czy rozbojów. Wszyscy twierdzą, że to dobra młodzież. I pan Jan, i pan Jacek, i pan Leszek się z młodymi dogadują. Ale najważniejsze jest to, że młodzi mają pasje. W internacie przy akompaniamencie gitary jednego z wychowawców, pana Mariana, śpiewa kilka dziewczyn. Zawsze obstawiają Dzień Chłopaka, otrzęsiny i spotkanie opłatkowe, na które zaprasza się też pana Jacka. Jest i drużyna piłkarska, ta, która jest najlepsza wśród szkół rolniczych. Działa koło filmowe, a są i tacy, którzy czytają poezję! Pan Jacek dba o rozwój pasji, dla niego to bardzo ważne, sam nie wyobraża sobie życia bez swojego konika – nomen omen, koni. Pan Jacek stoi za „swoimi” dzieciakami murem. Działają w wolontariacie, a biorąc pod uwagę, że są młodzi, dobrze rokują na przyszłość. – Mógłbym powiedzieć: „pani Reniu, pani im szepnie, żeby pomogli w hospicjum”. Ale nie muszę. Oni na to wpadli przede mną. Nie trzeba im sugerować, żeby zebrali pieniądze na to hospicjum czy dary na „Pomóż dzieciom przetrwać zimę”. Co roku sami o tym pamiętają. Uczniowie w samorządzie się zmieniają, ale żadna zmiana nie zapomina o odwiedzaniu grobów na Zaduszki, złożeniu wieńców i zapaleniu zniczy – mówi pan Jacek. Jasne, że młodzi są różni. Jasne, że wychowują się w różnych domach i rodzinach. Jasne, że trafiają na dywanik do dyrektora. Ale w łazience już nikt nie zapali. Tak się dogadali. Bo pan Jacek nie chce ich zostawiać samych sobie, lepiej pogadać. Takiego samego zdania jest też pan Jan, kierownik internatu. Bo nie sztuka ucznia wyrzucić z internatu, jak wypije piwo. Sztuka się z nim dogadać, bo czasem zostaje tylko wychowawca, pan Jan albo pan Jacek. A ktoś musi pomóc. Dlatego jest szacunek. Wzajemny. – Jak mijam swojego ucznia na ulicy, który pali, to na mój widok od razu gasi fajkę – dodaje pan Jacek. 100 w si e nnicy i okolicy Szacunek nie bierze się znikąd. Ciężko się na niego pracuje. Na różne sposoby. Rozmową, czasem skracaniem dystansu, a i twardą ręką, kiedy trzeba. Ale i tymi remontami, i dobrym jedzeniem, bo widać, że im wszystkim zależy: dyrektorowi i kierownikowi, i wójtowi. A młodzi to widzą. Nie zapominają po skończeniu szkoły. Jak mijają pana Jacka, idąc z żoną czy mężem i z dziećmi, to zawsze skiną głową, pogadają, uśmiechną się. Bo czasy szkoły średniej to dobre czasy. Szczególnie tej tutaj. W Siennicy Różanej. Diana Byra 101 w si e nnicy i okolicy karolina nowak Pamiętnik z Siennicy Tu chmury wyglądają inaczej. W mieście pomiędzy blokami czy na zatłoczonej ulicy nie zobaczysz takich kształtów i kolorów. Tam idziesz przed siebie, nie patrząc w niebo. Dusisz się zapachem cywilizacji. Czy pamiętasz jeszcze jak brzmi cisza? Tak, tu chmury wyglądają inaczej. Są spokojne i nikt ich nie goni. Płyną po niebie i nieustannie się zmieniają. Mają piękne barwy i wymyślne kształty. Wczoraj wieczorem widziałam dwie, które wyglądały jak wata cukrowa. Ich brzegi były jagodowe, a wnętrze wypełniały soczyste leśne maliny. Bliźniaczki przeglądały się w stawie nieopodal kościoła. Czerwcowy dzień zmierzał ku końcowi. Nawet chmury zrobiły się leniwe i układały się do snu na siennickim niebie. Ich barwa zmieniała się z minuty na minutę. Stały się senne i powoli rozpływały się po niebie. Czas było wracać do internatu na wieczorne rozmowy nad kubkiem herbaty. * Na wieczornym chodniku pojawiły się pomarańczowe refleksy – właśnie zapaliły się światła latarni. Było już późno i dochodziła godzina, która była jak najbardziej odpowiednia na sen. Byłam na dworze. Wieczór był ciepły i cichy. Właśnie kończyłam rozmowę telefoniczną, gdy nagle zamarłam. Nawet świerszcze zamilkły. Coś zastygło w bezruchu naprzeciwko mnie. W pomarańczowej poświacie stała przepiękna właścicielka długiego, puchatego ogona i lśniących oczu. Do tej pory coś podobnego widziałam tylko w książkach i na internetowych obrazkach. Kuna wybrała się na nocne harce w świetle księży- 102 w si e nnicy i okolicy ca. Popatrzyła na mnie ciekawsko, a kiedy poruszyłam się, chcąc włożyć telefon do kieszeni, odwróciła się i sinusoidalnym susem zniknęła za metalowym, zielonym płotem. Szkoda, że tak szybko skończyła się nasza niema rozmowa, ale nocne łowy były ważniejsze od spotkania z dziewczyną z miasta. Zazdrościłam kunie tego nocnego życia. Cisza zaczęła się wypełniać skrzypcowym koncertem. Liście drzew wydawały ciche dźwięki na znak dyrygenta, który z każdym podmuchem wydobywał z nich nowe tony. Koncert się rozpoczął. Dyrygent powoli wprowadzał do gry kolejnych muzyków. Trzepot skrzydeł dołączył do tego koncertu i nagle rozbrzmiało puszczykowe pohukiwanie. Jednostajna solówka wypełniła naturalną pięciolinię. Nikt z muzyków nawet nie ważył się przerwać tej arii puszczyka. Stałam wsłuchana w wieczorny koncert i nie zwróciłam uwagi, że rozmowy pod internatem stały się bardzo ciche i powoli zaczęły milknąć. Zrobiło się chłodno. Koncert powoli przenosił się w stronę lasu, a dźwięki stawały się coraz cichsze. * „Jak czapla odlatuje na zachód, to będzie ładna pogoda”. W czasie Akademii słyszałam te słowa wielokrotnie. Niebo zasłaniały chmury, bruk pokryty był taflą wody, a termometr uparcie nie chciał pokazać długo oczekiwanego ciepła. Kwiaciaste spódnice i bluzki leżały w szafie. Trochę nie wierzyłam, że w Siennicy mogę znaleźć czaplę. A tak naprawdę nie wiedziałam, gdzie mogę ją znaleźć. Musiałam zaczerpnąć świeżego powietrza. Poszłam do pokoju i wzięłam torbę z aparatem. Miał to być krótki spacer po Siennicy. Szybko znalazłam kompana do popołudniowej wędrówki. Mieliśmy trochę wolnego i poszliśmy do amfiteatru. Dzieciaki siedziały na ławkach i rozmawiały o planach wakacyjnych. Poszłam w górę. Ścieżka biegła w stronę szkolnego boiska. Na górze nagle dostrzegłam, że ścieżka rozchodzi się w dwie strony. Mogliśmy wrócić do internatu lub udać się w nieznane. Wybraliśmy coś nowego. Lubię chodzić swoimi ścieżkami, najchętniej w pojedynkę, ale tym razem stąpałam pomiędzy trawą, trzcinami i tatarakiem, słysząc za sobą charakterystyczne kroki drugiego kota, który nigdy nie lubi wracać tą samą drogą. Szliśmy, rozmawiając cicho o Siennicy, Akademii i życiu. Zza drzew i trzcin 103 w si e nnicy i okolicy wyłoniło się niebo pokryte drobnymi chmurami: małe owieczki na boskiej hali. Spojrzałam w dół. Przede mną był staw. W prawo prowadziła zielona dróżka. Nagle usłyszałam coś, czego dawno już nie słyszałam. Cisza. Brzmiała w moich uszach. Trzciny stały spokojnie. Pałki były smukłe i dostojne jak modelki na wybiegu. Lustro stawu było jędrne i niezmącone. Woda była przejrzysta, a czarne kaczuszki bawiły się w chowanego pomiędzy trawiastymi kępkami wynurzającymi się znad tafli wody. Poszliśmy w stronę zachodzącego słońca. Powietrze wypełnił zapach świeżości popołudniowej rosy na trawie. Wokół było cicho. Nagle na południu coś się poruszyło i wzbiło w powietrze. Nigdy nie widziałam takiego wielkiego ptaka. Miał czarną głowę i szaro-czarne skrzydła. To była czapla. Odleciała na zachód! Niestety, była po drugiej stronie stawu i nie mogłam się jej dokładniej przyjrzeć. Żałowałam, że była tak daleko i nie mogłam zrobić jej zdjęcia. W moim obiektywie była bardzo mała. Szliśmy dalej. Po tafli wody dostojnie snuły się dwa łabędzie. Gdy nas zobaczyły, schowały się w trzcinach. Przez chwilę obserwowaliśmy ptasie zaloty i dalej poszliśmy na zachód. Doszliśmy do końca dróżki. Skręcała w lewo i my szliśmy tak, jak prowadziła nas ścieżka. Przed nami pojawiła się maszyna do pogłębiania stawów. Niebieskie koromysło było pozostawione samotnie pośród zielonej gęstwiny. W tym zielonym krajobrazie wyglądało dziwnie. Nagle zamarłam ze strachu. Obok mnie coś huknęło i poczułam podmuch wiatru. Metr ode mnie pojawiła się przepiękna czapla, która zakołowała i ponownie udała się na zachód. Czyżby była to ta sama czapla, którą dopiero co widziałam na tle zielonych drzew? Szybko się oddaliła. Poczułam się jak intruz. W końcu to ja byłam na jej terytorium. Byłam zachwycona jej pięknem, ale ponownie nie mogłam uchwycić jej w obiektywie. Zdecydowaliśmy się obejść stawy dookoła. Nad brzegiem stawu kwitły różowe osty. Robiłam im zdjęcia. Były bardzo fotogeniczne na tle lekko falującej wody. Zdziwiły mnie te drobne marszczenia jej tafli. Podniosłam oczy wyżej i zobaczyłam czarne kaczki (dwie duże i sześć malutkich). Pisklęta płynęły w głąb stawu. Były asekurowane z dwóch stron. Odbierały właśnie od swoich rodziców życiową lekcję przetrwania. Uroczo i beztrosko kąpały się w szarzejącej od pory dnia wodzie. Pomiędzy stawami zobaczyłam biały samochód dostawczy. Powoli się do niego zbliżaliśmy. Nad brzegiem stawu siedziało dwóch wędkarzy. Jestem 104 w si e nnicy i okolicy nieśmiała, ale podeszliśmy do nich i zaczęliśmy rozmawiać na temat ryb, jakie pływają w tych stawach. Okazało się, że złowić można nie tylko karpia, ale i jesiotra, leszcza czy szczupaka. Wędkarskim duetem byli dziadek i wnuczek. Rozmowa trwała dość długo. Poznaliśmy też ich czworonożnego przyjaciela Surykatkę. Był to mały kundelek o jasnobrązowej sierści. Piesek miał smutne oczy, był przybłędą, który zaznał odrobiny szczęścia podczas wspólnego wędkowania. Wędkarze opowiedzieli nam historię, jaka przytrafiła się im wczoraj. Wybrali się na ryby na prywatne stawy. Wędkowali kilka godzin i mieli wiaderko pełne ryb, gdy zawitał do nich spadkobierca rudej kity. Młody lisek chodził wokół wiaderka, a wnuczek wędkarza nagrywał go telefonem komórkowym. Rudy młodzieniec zaglądał do środka i pyszczkiem wyjmował złowione ryby, a ponieważ były jeszcze żywe, uciekały mu na trawę. Lis był zakłopotany i nie bardzo wiedział, jak zachować się w obliczu szalejących na trawie leszczy. Wyglądało to bardziej na igraszki niż na polowanie. Filmik był bardzo zabawny. Pożegnaliśmy się z wędkarzami, życząc im owocnego połowu. Wtedy – i jakby na nasze życzenie ‒ poruszył się spławik przy wędce. Nie obeszliśmy zbiornika dookoła. Znaleźliśmy się na ścieżce, od której zaczęliśmy nasz spacer wokół siennickich stawów. Już miałam schować aparat, gdy jeszcze raz spojrzałam na niczym niezmąconą taflę wody. Między pałkami i trzcinami stała wyprężona jak struna czapla siwa. Podeszłam tak blisko jak tylko mogłam. Nastawiłam największą ogniskową ‒ 200 mm. Przykucnęłam i patrzyłam przez wizjer aparatu. Zrobiłam kilka zdjęć pięknej, stojącej czapli i marzyłam o zdjęciu, na którym czapla będzie w locie. Moje oczekiwanie nie było daremne. Czapla poderwała się do lotu, a ja nacisnęłam spust migawki. Udało się ‒ w końcu ją sfotografowałam! Po raz trzeci czapla udała się na zachód. To musiała być prawda. Jutro będzie piękny dzień. Zdecydowaliśmy się dojść do głównej drogi przy kościele. Zeszliśmy już z zielonej ścieżki i szliśmy po betonowych płytach. Woda w strumyku stała i miała nieprzyjemny zapach. Znad trzcin słychać było odgłosy mechanicznych koni. Niczym niezmącona natura była oddzielona od cywilizacji wąskim pasmem trzcin. Spokój przeciwstawił się głosom mechanicznych zwierząt na betonowych torach. Zakończył się spokojny spacer po mokrej od rosy trawie. Zakończyło się podziwianie czapli i kaczuszek. Zakończyło się spotkanie z wędkarzami i Surykatką. Kończył się kolejny dzień i zaczynała kolejna noc. 105 w si e nnicy i okolicy * Wreszcie było słońce! Deszczowe chmury odeszły w niepamięć. Pierwszy dzień z letnią spódnicą i bluzką na ramiączkach. W powietrzu pachniało latem. Prawdziwym latem. Miałam ochotę nacieszyć się tym latem jak najwięcej. Zasmakować soczystych leśnych owoców. Wygrzać się w promieniach lipcowego słońca. Szybka decyzja – kolejny długi spacer. Tym razem wybrałam się w stronę lasu. Szłam polną drogą. Wokół na wietrze tańczyły cytrynki, bielinki i pazie królowej. Pszenica i żyto już dojrzewały i przybierały złote barwy. Tylko owies jeszcze się zielenił. Czerwone maki i niebieskie chabry kołysały się wśród wysokich zbóż. W sadzie czerwieniły się dorodne jabłka. Za sadem ciągnęło się długie pole czarnej porzeczki. Jej czarne owoce były wygrzane w słońcu i nabrzmiałe od czerwcowych deszczów. Zakazany owoc smakuje najbardziej. Przycupnęłam przy krzaku i urwałam kilka ciemnych kulek. Były przepyszne i słodkie. Wiatr pachniał jabłkami, porzeczkami, malinami i mieszanką kwiatów. Pomiędzy rzędami zobaczyłam rudą głowę sarny. Szła dostojnie, co chwilę przystając i nasłuchując. Stroszyła i stawiała uszy. Zobaczyła mnie i kilkoma susami opuściła plantację porzeczki. Przeszła przez gruntową drogę i, oddalając się ode mnie, znikała w pszenicy, po czym przepadła za ścianą drzew. Kolejne spotkanie w Siennicy Różanej dobiegło końca. Doszłam do samego lasu. Szłam przez pole pełne maków. Są delikatne, ale przez to nietrwałe. Przy lesie rósł malinowy chruśniak. Owoce były jędrne i duże. Czerwone kuleczki pięknie mieniły się w promieniach słońca. Były soczyste i słodkie. Taki smak mają tylko dzikie maliny. Obok malin rosły kępki koniczyny. Kiedyś potrafiłam z jednego spaceru przynieść od kilku do kilkunastu czterolistnych symboli szczęścia. Udało się i tym razem. Kolejny z nich znalazł się w moich dłoniach. * Szukałam róż, ale takich prawdziwych – pachnących. Takich, po których spływają krople niosące woń poranka. Takich, których zapach roznosiłby się nad stawem pełnym operowych śpiewaków w zielonych frakach. Szukałam róż, które rozpromieniają oczy dziewczyny, gdy wybranek prosi ją o rękę. W Siennicy Różanej róże nie pachną? 106 w si e nnicy i okolicy Ta myśl kołatała mi się po głowie. Szukałam tego zapachu. Podchodziłam do płotów i ukradkiem wdychałam powietrze znad kwiatów. Skradałam się pod Urzędem Gminy bojąc się krzywych spojrzeń. Za wszelką cenę chciałam odpowiedzieć na to pytanie przecząco. Szukałam róż, o których sama marzyłam. Jedna została mi obiecana, ale nie doczekała naszego spotkania. Mam nadzieję, że odnajdę tę różę w Siennicy za rok. Karolina Nowak 107 pięć kartonów franciszka gila katarzyna sołtan pięć kartonów franciszka gila człowi e k , mędrz e c i autor Ulica Franciszka Gila jest na świecie tylko jedna. Sto siedemdziesiąt zakończonych ślepo metrów, jednopiętrowa, stara zabudowa. Głównie szeregowce o czerwonych dachach i łuszczącym się płatami tynku, spod którego wygląda wyszczerbiona cegła. Te odmalowane, z rzędem anten satelitarnych na dachu jak z kogucim grzebieniem, prześwitują przez żywopłot pastelowym różem i żółcią. Przede wszystkim jest tu jednak zielono, podobnie jak na równoległej do ulicy Gila – ulicy Niny Rydzewskiej. Obie swój początek biorą od Wszystkich Świętych, a i Gila, zanim ochrzczono ją po Franciszku, miała w nazwie świętą – świętą Agnieszkę. Tu, pod numerem czwartym, na skraju osiedla Arkońskie-Niemierzyn w zachodniej dzielnicy Szczecina, mieszkał jej obecny patron. Dzisiaj już nikt go w tym miejscu nie pamięta. Oprócz Zdzisława, który – nie podając swojego nazwiska – pisze pod artykułem Bogdana Twardochleba o Franciszku Gilu na internetowym Portalu Miłośników Dawnego Szczecina sedina.pl: „Mam dzisiaj 59 lat. W 1963 roku mieszkałem w Szczecinie przy ul. Agnieszki 2, dzisiaj Franciszka Gila. Pamiętam dobrze pana Franciszka – mieszkał w budynku obok i zawsze schodził do nas na podwórko, przynosił cukierki. Miał długą białą brodę i wiele nam opowiadał z kart historii. Wspaniały człowiek. Cześć jego pamięci”. Danuta Gil-Kawiak, która w tym samym miejscu szuka kontaktu z osobami znającymi jej kuzyna, Franciszka, komentuje pod spodem, że ten w 1963 roku nie żyje już od trzech lat i Zdzisław musi go z kimś mylić. Ma rację. 108 pięć kartonów franciszka gila O dzyskać pamięć O pamięć dla Gila od czasu do czasu ktoś się jednak upomni. Pierwsze trzydziestolecie po jego śmierci przynosi około czterdzieści tekstów (artykułów prasowych, wspomnień, opracowań); wraz z upływem czasu jest ich coraz mniej. W 1975 roku zapomnieć o Gilu nie pozwala między innymi Andrzej Pawluczuk, apelując w białostockich „Kontrastach” o odzyskanie i wydanie pozostawionych przez reportażystę rękopisów. Część z nich znajduje się jeszcze wtedy w posiadaniu wdowy po Gilu, Czesławy Gilowej. Część, pod obietnicą szybkiej edycji i druku, wyłudza od niej Czesław Maciąg. W innym wydaniu „Kontrastów” z tego roku o życiu i twórczości Gila przypomina także Feliks Fornalczyk. Co ciekawe, czternaście lat wcześniej ten sam Fornalczyk żegna Franciszka w zbiorze szkiców „Znaki życia”, podkreślając z wiarą, że „(…) Gil pozostanie w pamięci zawsze jako Człowiek, jako Mędrzec i Autor”, a jego reportaże wejdą do kanonu polskich klasycznych tekstów tego gatunku. W latach osiemdziesiątych reportażystę przywołują Ryszard Liskowacki w szczecińskim tygodniku „Morze i Ziemia” czy Stanisław Telega w „Zeszytach Prasoznawczych” – ten ostatni w tekście pod jednoznacznym tytułem: „Franciszek Gil – zapomniany reporter i publicysta”. Z kolei w wywiadzie z roku 1998, który na łamach „Gazety Wyborczej” przeprowadza Joanna Szczęsna, robi to Ryszard Kapuściński. Cesarz reportażu ubolewa, że wiele doskonałych tekstów, chociażby Mariana Brandysa, nie może się doczekać wznowień, a „w księgarniach nie uświadczysz książek wspaniałych reporterów – Jerzego Zieleńskiego czy Józefa Kuśmierka, całkowicie poszedł w zapomnienie Franciszek Gil, który uprawiał właśnie typ brandysowskiego reportażu…” Czasem ktoś wróci jeszcze do pożegnań i tuż pośmiertnych wspomnień, jak te Andrzejewskiego z jednego z wydań „Polityki” roku 1960 czy Józefa Bursewicza, które w tym samym czasie ukazują się w „Kurierze Szczecińskim”. Gil – zawsze w scenerii szczecińskich ulic, po których włóczy się godzinami – jawi się w nich jako człowiek skromny, dociekliwy i rzetelny, lecz o niełatwym życiu. Świadectwo zapomnienia daje też grób pisarza, o którego alarmującym stanie w 2003 roku w szczecińskim dodatku „Gazety Wyborczej” donosi Ewa Podgajna. „Kwestia pamięci czy pieniędzy” (pod takim tytułem dziennikarka publikuje swój tekst) to dzisiaj przede wszystkim 109 pięć kartonów franciszka gila kwestia pamięci. W roku 1960 – pieniędzy. O biedzie, w jakiej żyje Gil zwłaszcza w ostatnich latach, powszechnie wiadomo. Znajomi chowają go na koszt opieki społecznej w ofiarowanej garderobie, a pieniądze otrzymane na pogrzeb ze Związku Literatów Polskich przekazują wdowie, która – jak wspomina to Maria Boniecka, pierwsza redaktorka naczelna „Ziemi i Morza” – dosłownie głoduje. L it e raci poszukiwani Dwa lata przed Gilem, w roku 1958, wskutek zawału serca umiera w Szczecinie Nina Rydzewska. Autorka wierszy i powieści, opowiadań i słuchowisk radiowych, lecz także reportaży, związana jest z miastem jedynie przez pięć ostatnich lat swojego życia. Zajmuje w nim – co najmniej w dwojaki sposób – miejsce po Jerzym Andrzejewskim: po przyjeździe wprowadza się (choć nie na długo, bo najpierw czeka ją dokwaterowanie, a wkrótce eksmisja) do części willi, w której mieszka Andrzejewski, zanim na dobre wyjedzie do Warszawy. W roku 1954 Rydzewska obejmuje funkcję prezesa Oddziału Szczecińskiego Związku Literatów Polskich, którą do roku 1952 pełnił autor „Popiołu i diamentu”. Co ważne, Andrzejewski zjawia się w Szczecinie już w roku 1948, odpowiadając na apel pierwszego wojewody szczecińskiego, podpułkownika Leonarda Borkowicza. Ten bowiem, w sytuacji braku zakorzenionych tu środowisk twórczych, dostrzega potrzebę pobudzenia życia kulturalnego miasta i sprowadzenia do niego elit. W jego też imieniu odezwę wysłaną w kwietniu 1947 do dwóch oddziałów ZZLP podpisuje ówczesny naczelnik Wydziału Kultury, Witold Wirpsza: „W związku z akcją repolonizacji kulturalnej Ziem Odzyskanych Ministerstwo Kultury i Sztuki wzywa literatów polskich do osiedlania się w rejonie Pomorza Zachodniego. Na terenie województwa znajduje się do dyspozycji literatów kilka will, które po małych remontach na koszt Zarządów Miejskich, będą mogły być natychmiast objęte przez literatów. Ze swej strony zwracamy się z gorącym apelem do młodzieży literackiej w tej sprawie, zaznaczając, że z jednej strony zarysowują się znośne warunki zarobkowania (Polskie Radio, teatry), z drugiej zaś sprawa ta wobec podobnej akcji ze strony Niemców posiada pierwszorzędne znaczenia polityczne (…)”. W maju następnego roku do przestronnego domu na Pogodnie, willowej dzielnicy Szczecina, wprowadza się – również za namową Borkowicza 110 pięć kartonów franciszka gila – Konstanty Ildefons Gałczyński. Wcześniej jeszcze, bo w marcu, w wywiadzie przeprowadzonym przez Tadeusza Lutogniewskiego dla wrocławskiego „Ekranu Tygodnia”, Gałczyński z entuzjazmem opowiada o planowanej przeprowadzce do miasta, w którym razem z oczekiwanymi i zastanymi w nim pisarzami stworzą „atmosferę”. O niej też z właściwą sobie swadą pisze w „Angelologii”, jednym z „Listów z fiołkiem”: „A na Wybrzeżu, Panie Redaktorze, w sławnym portowym mieście Szczecinie spędziłem np. ostatnio z żoną i Władkiem Broniewskim cały tydzień u wojewody Leonarda Borkowicza, który przy bliższym poznaniu okazał się aniołem. Gdyby wojewoda szczeciński Leonard Borkowicz nie był aniołem, czyż moglibyśmy się czuć u niego jak w niebie? Angelologia. W Szczecinie zresztą wszystko jest skrzydlate: morski wiatr, morska myśl, a przede wszystkim nazwiska podopiecznych poetów wojewody: Jana Papugi i Franciszka Gila”. Atmosferę tamtego opisuje również Boniecka. Obrywa się od niej niemal wszystkicj szczecińskim autorom bez wyjątku. W „Ucieczce za druty” pisarka wspomina pierwszą siedzibę oraz bywalców klubu literatów, który – jak głosi miejscowa legenda – nazwę Klubu 13 Muz zawdzięcza Gałczyńskiemu: „Tu celebrował swą chudą postać Andrzejewski, pił na umór mistrz Ildefons, naciągał znajomych i nieznajomych na pożyczki – Witold Wirpsza, tu plątał się Jasio Papuga i filozofował Franek Gil, tu Osmańczyk zachwycał się głośno wprowadzonym wówczas do szkół podręcznikiem historii Polski pióra sowieckich uczonych; tu snuli legendy o przyszłej sławie „grodu spod znaku Gryfa” koledzy: Tymoteusz Karpowicz, Lachnit i Telega (…)”. To nie przypadek, że nazwiska Gila i Papugi często wymienia się tak, jak robią to Gałczyński i Boniecka – jednym tchem. Bardziej niż skrzydlate desygnaty nazwisk, Franciszka i Jana łączy przyjaźń. Papuga nosi się nawet z zamiarem napisania o Gilu książki. Anegdot nie brakuje. Bohaterem jednej z nich, utrwalonej przez Joannę Osajdę w „Życiu przez kalkę”, jest także – obok Gila i Papugi – szczeciński dziennikarz Tadeusz Sokół. Zatrzymani przez mundurkowego podczas nocnej wędrówki po mieście trafiają na kilka godzin do aresztu: – Panowie zakłócają ciszę nocną. Poproszę o dokumenty. Dokumenty? Czegoś takiego panowie przy sobie nie mieli. Poruszyło to pana dzielnicowego, ale zachowując jeszcze zimną krew, zapytał: – Nazwiska! 111 pięć kartonów franciszka gila – Papuga. – Gil. – Sokół. Tu już nie wytrzymał. Zbladł ze złości i krzyknął: – Co! Kpiny sobie z władzy ludowej urządzacie? Takie z was ptaszki? Posiedzicie w klatce, to wam przejdzie. C i ą gn ą ł e m do t e go miasta po nowo ś ć … Gil w Szczecinie jest już w październiku 1946 roku, wyprzedzając akcję „osadnictwa literatów”. Przyjeżdża z Krakowa, w którym przez chwilę mieszka. Urodzony 4 grudnia 1917 roku w podrzeszowskiej Kielnarowej, ma za sobą naukę w Gimnazjum im. Króla Stefana Batorego we Lwowie i nigdy nieukończone studia – prawo i orientalistyka – na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Debiutuje artykułem „Walczymy o niezależność gospodarczą Polski” w „Kuźni Młodych”, pisuje w postępowych lwowskich „Sygnałach”, drukuje też w „Kurierze Powszechnym” i „Dzienniku Ludowym”. Interesują go ruch chłopski, uniwersytety ludowe i antysemickie manifestacje, fascynuje przebudowa polskich wsi. Współpracuje z wydawanym we Lwowie „Czerwonym Sztandarem”, a jego reportaże ukazują się w „Odrodzeniu”. W tym samym roku Gil publikuje ich zbiór, „Żniwo wielkiej reformy”. Wtedy jeszcze zdaje się szczerze wierzyć w komunizm. W Szczecinie nie zamierza zostać długo. W „Zapiskach do reportażu o Szczecinie”, które ukazują się w tomie „Ziemia i morze”, wspomina: „Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, pora była wąska, listopadowa i Szczecin – widzę to dobrze dopiero tej wiosny – ze wszystkich kolorów – był w najbrzydszym. (…) Nigdy nie myślałem, że zostanę tu na stałe”. Reportażysta szybko zakochuje się w mieście. Pociąga go jego rozmach i energia, uwodzi port, stocznia i nabrzeże. Tu jest to „nowe”, którego szuka: przestrzeń, oddech, wiara w człowieka. Stąd, jak pisze, nie ma już powrotu do małych miasteczek, których życie toczy się między kościołem i gminą. Mosty, kanały i rozlewiska otwierają to miasto na świat. Gil zawsze jest w drodze, jego wędrówki często są samotne. Wielu pamięta go właśnie tak: małomówny introwertyk, wycofany w kontakcie. Na przykład Kapuściński, dla którego właśnie to czyni Gila wyjątkowym – bo jak wyobrazić sobie reportażystę, który unika ludzi? A on, szczeciński Sokrates, jak go nie- 112 pięć kartonów franciszka gila którzy nazywali, pisze świetne teksty. Kapuściński pamięta o nich jeszcze w 2006 roku, udzielając wywiadu Andrzejowi Skworzowi dla miesięcznika „Press”. Czasem jednak ktoś mu w tych wędrówkach towarzyszy – to Papuga, to Bursewicz, to znów inni pamiętają Gila, który na poczekaniu wymyśla dowcipy i wdaje się w długie dysputy z nieznajomymi. Celnikom w porcie tłumaczy, że „reportażu nie będzie ani jutro, ani pojutrze. (…) My rozumiemy – odpowiadali – pan to musi upiększyć. I takie są te nasze spotkania z ludźmi. My nie dajemy rady opisać, a oni myślą – «upiększyć»”. Ma czas, choć zawsze twierdzi, że się spieszy. Notorycznie się spóźnia, czasami i tydzień. Zdarza mu się pracować: trochę w Teatrze Polskim, gdzie przez krótki czas jest kierownikiem literackim, trochę w „Głosie Szczecińskim”, tygodniku „Ziemia i Morze” i rozgłośni Polskiego Radia. Gdy traci środki do życia, Stanisław Telega załatwia mu pracę w bibliotece. Gil nie potrafi jednak usiąść za biurkiem. W reportażach z wydanego w 1954 roku zbioru „Ziemia i Morze” jest zakochany. W mieście, ale i w Bałtyku. W Odrze. W Świnoujściu, Stepnicy, Pobierowie czy Wolinie, wyznaczających trasy kolejnych wędrówek. Czuć tu niepokój. Po roku 1956 prawie już nie publikuje. Oddaje legitymację partyjną. Nie wiadomo, czy pisze. Część rękopisów podobno podpala. Załamanie przychodzi jednak dużo wcześniej, w 1948 roku. Fragmenty listów Gila do Lili, czyli Julii Iberle, publikuje Osajda. Z Lilą Franciszek zna się z czasów krakowskich. Ona w Łodzi studiuje reżyserię, on jedzie tam pracować nad filmem opartym na jego scenariuszu. Do spotkania nie dochodzi, tak jak i do wspólnych wakacji. Gil choruje. Pisze, że to wszystko nerwy, potem długi czas się nie odzywa. Po dwóch latach informuje o leczeniu u neurologów i psychiatrów, w klinikach i sanatoriach. Prawdopodobnie przechodzi elektrowstrząsy, ma napady lęku. Z e msta doskonała Jest rok 1975. Fornalczyk postuluje sporządzenie pełnej bibliografii prac Franciszka Gila, wydanie książki, która zapewniłaby mu stałe miejsce w historii polskiej literatury, a przede wszystkim odnalezienie rękopisów, których los, jak sądzi, nie jest znany. Szukać należy w Szczecinie. Tu też przyjeżdża Pawluczuk, jednak próby pozyskania przez niego manuskryptów reportaży- 113 pięć kartonów franciszka gila sty kończą się niepowodzeniem. Wdowa, którą odwiedza w szczecińskim mieszkaniu Gilów, nie pozwala ich nawet przejrzeć, a Maciąg stawia niedorzeczne żądania. Niedoszły edytor proponuje, że sam wybierze i prześle do „Kontrastów” kilka tekstów, opracowanych, rzecz jasna, przez niego, bez możliwości wglądu do tylko jemu znanych oryginałów. Redakcja nie podejmuje tego ryzyka. Ponad trzydzieści lat po śmierci reportażysty do Książnicy Pomorskiej w Szczecinie zgłasza się Teodor Kraszewski, pasierb Gila, syn jego żony Czesławy z domu Kraszewskiej. Podobno z linii tych Kraszewskich, z których i Józef Ignacy. Z kartonem wypełnionym papierami trafia do Cecylii Judek, obecnej sekretarz naukowej tej największej w województwie biblioteki. Judek, wiedziona pasją i bibliotekarskim doświadczeniem, odkrywa, że to zaledwie fragment archiwum Gila. Zresztą dzisiaj niezbyt dobrze pamięta tę wizytę. – W którym to roku było? – pyta, biegnąc już do drugiego pokoju w poszukiwaniu stosownego inwentarza. Siedzimy przy owalnym stole z ciemnego drewna w sali-muzeum imienia Stefana Flukowskiego. Wysokie trzecie piętro ogromnego gmachu, skrzydło, do którego nie da się trafić przypadkiem. Oddział rękopisów. Ja trafiam tu dzięki Jolancie Liskowackiej, kierowniczce Działu Zbiorów Specjalnych, która poprzedniego dnia, piętro niżej w czytelni, udostępnia mi „Ziemię i Morze”, zbiór Gilowych reportaży. Najbardziej interesują mnie jednak inne materiały, te, o których czytam na stronie internetowej Książnicy – niepublikowane. Na twarzy Liskowackiej rysuje się pewne zakłopotanie. – Może to były lata osiemdziesiąte? – Judek wertuje pożółkłe, zapisane równymi rządkami liter kartki. – Przecież ja te zbiory kupiłam! – przypomina sobie. Omijamy całe kolumny z darami i w końcu jest, rok 1993. Kolejne dwa wpisy dokumentujące kupno od Teodora Kraszewskiego – rok 1994. Z dopiskami: fragment nieuporządkowanego archiwum Franciszka Gila, II część archiwum, fotografie, druki, odznaczenia, maska pośmiertna. – Po te materiały – mówi – już sama do niego jechałam. Tak, tam – na ulicę Gila, kiedyś Agnieszki. Kraszewski zajmował wtedy mieszkanie. Pokój skrajnie zaniedbany, jakby nikt przez te lata niczego w nim nie zmieniał. Na korytarzu, obok wejścia do Sali Flukowskiego – ekspozycja. Jedna z plansz poświęcona jest Gilowi. W lewym górnym roku duży, czarno-biały portret, w prawym karykatura z przesadnie zarysowaną dolną szczęką, za- 114 pięć kartonów franciszka gila dartym kartoflanym nosem i pokaźnym uchem. Wzrok smutny. Na dole fotografia okładki „Ziemi i Morza”, a po obu jej stronach zeskanowane kartki rękopisów. Pismo trudne, nieczytelne, kulfoniaste. Pośrodku trzykolumnowa notka biograficzna, drobniejszym drukiem także po niemiecku i angielsku. Ostatnie zdanie: „W zbiorach rękopisów Książnicy Pomorskiej znajduje się obszerne archiwum Franciszka Gila”. Skąd więc zakłopotanie Liskowackiej? Archiwum rzeczywiście w Książnicy jest. Niestety, niedostępne. I nikt nie wie, co tak naprawdę zawiera. Judek najbardziej pamięta bałagan – stosy kartek, karteczek, karteluszków i innych świstków, zapisków nijak się ze sobą nie łączących, nieczytelnych notatek. Żadnych skoroszytów, a chaos. Może jest w tym jakiś system? Znana wydaje się być jedynie korespondencja z Lemem i Różewiczem, ponadto nic. Materiały nie są opisane, nie widnieją w żadnym katalogu, nie mogą być udostępniane. Może nikt o nie nie pyta? Zaglądam do magazynu. Na metalowych regałach, pośród teczek i woluminów, pięć kartonów. Dużych, pełnych, zapewne ciężkich. Podpisane czarnym flamastrem „Gil” – czekają na swoją kolej. – Żona trzymała to pod kluczem przez wszystkie te lata, kiedy zainteresowanie Gilem jeszcze nie gasło – dopowiada Judek. – To zemsta doskonała na pisarzu, tak o tym myślę. Katarzyna Sołtan Wybrana bibliografia: 1. Gil F., „Ziemia i Morze”, Kraków 1954. 2. Andrzejewski J., „Notatki”, „Polityka” 1960, nr 39. 3. „Antyciała”, z Ryszardem Kapuścińskim rozmawia A. Skworz, „Press” 2006, nr 2. 4. Awtuszewski A., „Pamięci Franciszka Gila, „Bibliotekarza Zachodniopomorski” 2009, nr 3–4. 5. Bogdan Twardochleb, „Franciszek Gil 1917–1960. Nad tym grobem, w takiej ciszy”, w: „Ku Słońcu 125. Księga z miasta umarłych”, pod red. M. Czarnieckiego, Szczecin 1987. 6. Boniecka M., „Ucieczka za druty”, Londyn 1975. 7. Bursewicz J., „Franciszek Gil”, „Kurier Szczeciński” 1960, nr 232. 8. Fornakczyk F., „Samotność w drodze. O życiu i twórczości Franciszka Gila”, „Kontrasty 1975, nr 4. 115 pięć kartonów franciszka gila 9. Gałczyński K. I., „Listy z fiołkiem”, Białystok 1992. 10.Kozłowski K., „Kształtowanie się środowisk artystycznych w Szczecinie 1945–1959”, Poznań 1983. 11.Liskowacki R., „Czy będzie amnestia dla Franciszka Gila?”, „Morze i Ziemia’ 1985, nr 13. 12.„Natura – reporter, z Ryszardem Kapuścińskim rozmawia J. Szczęsna”. „Gazeta Wyborcza” 1998, nr 279. 13.Niedbał H., „Szczecin literacki 1946–1985. Informator”, Szczecin 1986. 14.Osajda J., „Życie przez kalkę”, Warszawa 1988. 15.Pawluczuk A., „Tropami Franciszka Gila”, „Kontrasty” 1975, nr 7. 16.Podgajna E., „Kwestia pamięci czy pieniędzy”, „Gazeta Wyborcza” 2003, nr 289, dod. „Szczecin”. 17.Telega S., „Franciszek Gil – zapomniany reporter i publicysta”, „Zeszyty Prasoznawcze” 1982, nr 1/2. 18.Zwilnian-Grabowski T., „Pierwszy reportażysta Szczecina”, „Pogranicza” 1995, nr 2/3. 116 tylko trochę dal e j al e ksand e r przytuła W Polskę jedziemy Nie ma sensu robić sobie wakacji w Polsce. Za podobną cenę mogą jechać do Grecji albo do innych dziwnych krajów. Ale nie dałby mi spokoju fakt, że oto rozbijam się po krajach, które znam tylko z nazwy, a nie poznałem jeszcze własnego. N ad morz e Z moją dziewczyną M. i naszą przyjaciółką P., drogą eliminacji wybraliśmy morze. W grę wchodziły też koszty dojazdu. Dojazd tak czy inaczej musi być. Mieszkanie będzie możliwe u Życzliwego Znajomego – kolegi ojca M. Biedny student nie przesiedzi przez wakacje w kurorcie, musi kombinować inaczej. Może i musi kombinować jak najtaniej, a jeżeli najtaniej to przeważnie za pomocą PKP. Niewiele osób wie, że skrót PKP można rozszyfrować jako Powolna Kolej Polska. Chociaż marzyłbym o tym, by była tylko powolna. PKP powinno pomyśleć nad zmianą nazwy na Stojące Dwie Godziny W Szczerym Polu Przy Trzydziestopięciostopniowym Upale Krwiożercze Pomioty Belzebuba. W skrócie SDGWSPTPSUKPB. Tak więc – nad morze! Miejsce pobytu Gdańsk i okolice. Wyjazd zaplanowany na początek lipca. Ranna godzina, ptaszęta śpiewają. Zbiórka przy dworcu PKP Lublin. Każde z nas niesie swoje tobołki. Tata M. i mama P. zaprawieni w czasach komuny w podróżach pociągami dopadają wolny przedział i tarasują go dla nas. Wspominają czasy, gdy trzeba było wyznaczyć sprintera, który zajmie szybko miejsce. W zasadzie komuna minęła, latka lecą, a robić 117 tylko trochę dal e j to trzeba nadal. Jedziemy drugą klasą, na którą jeszcze opłaca się mieć studencką zniżkę. Ludzi jest niewielu, wagony drugiej klasy cztery. Lokomotywa rusza o 7 rano. Wlecze za sobą tłuste cielska pierwszej klasy z bajeranckimi regulowanymi siedzeniami, a za nimi blaszane skrzynie śmierdzące milionami istnień, które w nich przebywały. W podróży ciężko zapewnić sobie rozrywkę. Człowiek nie ma już siedmiu lat i każda minięta krowa nie wzbudza już zainteresowania. Mamy więc do wyboru: gapienie się przez okno jak sroka w gnat, czytanie, spanie, słuchanie muzyki lub jedzenie. Wybieram gapienie i jedzenie plus niezobowiązującą konwersację. Nie potrafię zasnąć w środkach transportu, to nienaturalne odłączać zmysły, gdy się czymś jedzie. Początek podróży był nie najgorszy, bo poranne słońce było zbyt leniwe i nie starało się zmienić nas w zwęglone zwłoki. Pofalowane pagórkami wioseczki Lubelszczyzny były malownicze i spokojne jakby ktoś zanurzył je w morfinie. Za Dęblinem rutynowa kontrola biletów. Podajemy bilety i legitymacje. I nagle okazuje się, że nie od rzeczy było by, gdyby moja była podbita. Konduktor robi całe mnóstwo groźnych min. Ja czuję się jak idiota, ludzie w przedziale zdziwieni i zdezorientowani. M. i P. się przejmują, ale wiem dobrze, że chce im się śmiać. M. z racji bycia moją dziewczyną ma smutny obowiązek wspierania mnie. P. wykorzystuje powszechne prawo „nabijania się, gdy przyjaciel ma problem” i pierwsza odpala: „Jak można było nie podbić legitymacji?” Jak to jak? Normalnie. Wkurza mnie to gadanie i patrzenie na mnie jak na matoła. W końcu konduktor (bądź, co bądź życzliwy facet) przemianował mi bilet na jakiś taki z podejrzaną zniżką dla imbecyli. Sprawa zakończyła się dopłaceniem trzydziestu złotych. Zacząłem dzwonić do mnóstwa znajomych z pytaniem, czy mogę przesłać im z Gdańska legitymację do podbicia. Potem zadzwoniłem do dziekanatu, gdzie okazało się, że nie mam opłaconego ubezpieczenia! Nie mogłem zadzwonić do domu i przyznać się do takiej porażki. Wizja utraty pięćdziesięciu procent zniżki na dosłownie wszystko, co się porusza lub co można oglądać w Trójmieście dobijała mnie. W końcu komisyjnie ustaliliśmy, że zapłacę ubezpieczenie od razu na poczcie na dworcu w Gdańsku. Życzliwy Znajomy ( tak, Życzliwy to imię, Znajomy to nazwisko), u którego mieliśmy mieszkać,miał jechać do Lublina załatwiać swoje sprawy. W wyniku zaciekłej burzy mózgów w przedziale ustaliliśmy, że zabierze ode mnie tę nieszczęsną legitymację. W Lublinie natomiast ojciec M. pofatyguje się do dziekanatu i podbije, co potrzeba. Nie muszę dodawać jak 118 tylko trochę dal e j powszechną radość sytuacja ta wywołała u panów Życzliwego i ojca M. (Nie ma to jak wyjść na łamagę i ofiarę przed ojcem swojej dziewczyny). Dalej podróż szła dobrze do czasu, gdy tory zaczęły zamieniać się coraz bardziej w place budowy. Rozumiem, że zmiany są potrzebne, ale gdy stanęliśmy w szczerym polu o godzinie dwunastej trzydzieści, niewiele mnie to obchodziło. Obydwie kobiety rozmiękły jak czekolada na słońcu. Zaczęły jęczeć i ględzić. M. zaczęła nawet majtać nóżką, żeby zachować przytomność. P. starała się ogarnąć nieogarnięte swoim umysłem. Zwroty: „Jak można tak głupio stać w polu?” i „Kurde, bez sensu” wymawiała co 15 sekund. Pomimo otwarcia dosłownie każdego możliwego okna powietrze stało jak gęsta, ciepła i lepka śmietana. Upał gramolił się na kolana i jak Dybuk właził do głowy. Gotował czoła, zlewał potem plecy. Około trzynastej (dalej stojąc w tym polu) usłyszeliśmy smętny komunikat. „W związku z modernizacją torów uprzejmie informujemy pasażerów, że już w roku 2013 czas podróży na tej trasie zmniejszy się o dwie godziny…” Wspaniale! Ale wolelibyśmy, żeby nie odbywało się to kosztem ugotowania nas żywcem. Wolelibyśmy, by podróż teraz była rzeczywiście podróżą, a nie jałowym sterczeniem w polu. W końcu była już prawie druga po południu, gdy maszyna ślamazarnie poturlała się dalej. Im bliżej morza, tym więcej osób w przedziale. Niestety, zgodnie ze statystyką mogliśmy trafić na: pijaka, matkę z dzieckiem, kogoś z psem lub całującą się parę. Tym razem los obdarował nas dzieckiem. Dzieckiem, które wyposażone było w najlepiej pracujące ślinianki świata. Obśliniało dosłownie wszystko. Począwszy od siebie, a skończywszy na butach P. Po obtoczeniu śluzem całego przedziału zaczęło kręcić się tak, jak to potrafią tylko małe dzieci. W ruch poszły nieskoordynowane nogi i ręce. Całe mnóstwo z nich trafiało w kolana M. i P. Skorzystałem z chwili nieuwagi i wymknąłem się na korytarz. N ad morz e m Dotarliśmy do Gdańska. Lubię dworzec główny, cały z czerwonej cegły. Czerwona cegła i mur pruski to oznaki całego Pomorza. Dziwne, pomimo że większość tych budowli jest na niemiecką modłę, czuję się jakoś swojsko. W ciągu dwudziestu czterech lat mojego życia byłem w Gdańsku z osiemnaście razy. Powodem tego jest mój wujek, który mieszka tu prawie od 40 lat. Czuję się w Trójmieście jak u siebie. Z dworca odbiera nas Życzliwy, pa- 119 tylko trochę dal e j kujemy manele do jego citroena, na styk. Ja wracam na dworzec załatwić na poczcie ten piekielny przelew. Upał w starym budynku nie do wytrzymania. Pani w okienku wciąga powietrze jak ropucha. Pewnie chciałaby też mieć już wakacje… Zastanawia mnie gdzie na wakacje jeżdżą Kaszubi? Pewnie w góry. A może do Lublina? Pierwszy wieczór nad morzem organizuje nam Życzliwy. Jedziemy nad morze. Czekam na to od bardzo dawna. Przyznaję, że lubię jeść, a najbardziej lubię ryby. A jedzenie ryby na tarasie restauracji, patrzenie na morze i słońce zanurzające się w Bałtyku, to najlepsze, co może w życiu być. Po wspaniałej kolacji idziemy spacerem do Sopotu. Nie byłem w Trójmieście trzy, cztery lata. Co oni w tak krótkim czasie zrobili z Sopotem?! Centrum jest olśniewające! Wszędzie pełno bajeranckich budynków, Monciak jest wprost oblegany przez turystów, w każdej możliwej przestrzeni znajdują się fajne, ciekawe, niesamowite rzeczy. Nareszcie na własne oczy obejrzałem słynny Krzywy Domek. Każda, dosłownie każda powierzchnia tego dziwacznego tworu wygląda jak owoc obłąkanej miłości krzywego zwierciadła i photoshopa. M. jak zwykle z aparatem, opstrykała Sopot, molo i dosłownie każdy budynek, mewę, falę i błysk zachodu. Podziwiam ją za jej determinację i pasję. Z tygodniowego wyjazdu mieliśmy prawie trzy tysiące zdjęć. I to po wykasowaniu nieostrych, ciemnych lub takich, które tylko pod bystrym okiem M. okazywały się na nic. Kompletnie wyczerpani i z oczami na zapałki wróciliśmy do mieszkania. Lokacja idealna! Wychodzisz z domu, mijasz dwa bloki i jesteś na Przymorzu. Krótki spacer przez nadmorski las i wyjście na plaże. Tuż obok molo. Nie tak sławne jak sopockie, ale bardzo przyjemne i zadbane. Jest tu też mniej ludzi, co dla naszej trójki jest zbawieniem. Nie znaczy to, że nie ma ich w ogóle, to by było zbyt piękne. Kręcą się tu i ówdzie, pół biedy jak w miarę normalni. Najgorsi są dwumetrowi goście w białych spodenkach (dobrze eksponują przyrodzenie) i ich rozpiszczane dziewczyny, które do make-upu muszą zamawiać trzy betoniarki kosmetyków. Każde z nich po solarium. Po co u licha chodzić do solarium nad morzem? To tak jakby sypać sobie śnieg do majtek na Antarktydzie. Przecież w jedno popołudnie na plaży i tak się opalicie! Zresztą facet po solarium? Nie pomoże mu nawet dziewczyna, wzrost i mięśnie. I tak każdy pomyśli, że jest pedziem. W dodatku załatwił się jeszcze białymi szortami, koszulą z lnu i „męską biżuterią” z kauczuku 120 tylko trochę dal e j i srebra… Panie lokują swoje ciała w tak wielu modnych strojach, kolorach, fasonach i markowych znaczkach, że byłoby łatwiej gdyby chodziły nago. Przynajmniej te młodsze. Jak zwykle nie przeszkadzają mi staruszkowie. Nigdy nie byłem hałaśliwym, pyskującym gnojkiem, dlatego też nigdy moja obecność nie przeszkadza starszym ludziom. W moim idealnym świecie było by dużo miejsca dla staruszków. Od zawsze wakacyjni staruszkowie kojarzyli mi się z kotami. Stąpają cicho i ostrożnie (by nie nadwyrężyć biodra). Mówią cicho i gestykulują dostojnie. Zawsze jak przed wojną. Zawsze, ale to zawsze mają twarz skierowaną do słońca i zamknięte oczy. Tak, jakby jasne promienie przenikały ich papierową skórę i koiły ciepłem zmęczone latami pracy ciała. Nieraz zastanawiam się, czy nie powinienem jeździć na wakacje do Ciechocinka. W morzu Trzeba przygotować się do wejścia do morza. Nie jest to łatwe, szczególnie gdy P. upomina cię, że po wejściu do Zatoki twoje ciało opanuje trąd i staniesz się gnijącym gniazdem zarazków i robactwa. Jednak, jeżeli jesteś facetem wrzucisz tę informację do szuflady „bezsensowne babskie gadanie” i pójdziesz popływać. Z początku nie jest to łatwe. Woda ma jakieś minus czterdzieści osiem stopni, co jest dziwne zważywszy na to, że od dwóch tygodni temperatura powietrza nie spada poniżej dwudziestu ośmiu. Drugą przeszkodą okazuje się to, że nie masz ze sobą kosiarki. Podwodnej. Patrzysz na dno, kompletnie zaglonione i myślisz sobie „Moja husqvarna dałaby radę!” Po kilku minutach dochodzę do siebie i przebijam się przez gęstwinę zarośli. Kilkadziesiąt metrów dalej jest o niebo lepiej. Zero glonów, niskie fale, gorące słońce i kojący chłód wody. Po wejściu nie mam ochoty wracać na suchy ląd. Może jak posiedzę wystarczająco długo wyewoluuję sobie skrzela? Na plaży M. i P. wpompowały we mnie dwa litry wody. Ponoć dla zdrowia, bo jest upał. Z wi e dzani e Południe staramy się spędzać w mieszkaniu, ponieważ nie da się funkcjonować na zewnątrz. Po wyjściu z klatki pan Upał bierze swój młotek i wbija nim człowieka w asfalt. 121 tylko trochę dal e j Popołudnia niosły ze sobą lekkie podmuchy wiatru. Wtedy grupa wycieczkowa – M., P. i ja – udawała się na zwiedzanie. Jednego dnia był Gdańsk, innego Gdynia (ponoć najbrzydsza z trzech sióstr) lub Sopot. Gdańsk jest okropnie zapchany. Centrum i Stare Miasto kipią turystami. Polskie porykiwania, niemiecki szwargot, angielskie nosowe zwroty, niekiedy nawet śpiewny włoski i kompletnie szalony chiński, to typowe odgłosy ulicy. Każde ciekawe towarzystwo dostało się – na wieki wieków amen – w obiektyw M. Co ciekawe, każdą nację da się rozpoznać na przysłowiowe oko. Polacy, w durnych kapelusikach dla rybaków łażą w poprzek i wpadają na wszystko, co się da. Okropnie grymaszą fizjonomiami i stroją głupkowate miny do aparatów. Niemcy – wielkie albinoskie bratwursty, sprawnie przemieszczają się blitzkiriegiem pomiędzy zabytkami. W szeregach perfekcyjnie celują lufami swoich canonów i minolt w strategiczne punkty Starego Miasta. Anglicy patrzą na wszystko przymrużonymi oczyma. Ich wyspiarska skóra źle znosi wystawianie do słońca. Łatwo ich rozpoznać z powodu idiotycznych różowych placków na bladych ciałach. Widać Bóg znał powody, dla których na Wyspach przez siedemdziesiąt procent roku nie ma słońca i pada deszcz. Włochów wszędzie jest pełno! Rozwrzeszczana plątanina machających na wszystkie strony rąk! Choćby nawet była ich piątka to i tak zdaje się, że nadciągają całe legiony. Ciemne, połyskujące od żelu włosy i ani śladu zmęczenia czy potu. Za to całe mnóstwo tak fikuśnych i fantazyjnych strojów. O dziwo, nie wyglądają w nich ani trochę zabawnie. Obcisłe i błyszczące koszulki pasują do nich jak ulał. Azjaci są jak błyskawica. Przemieszczają się po rynku tak szybko i z tyloma fleszami aparatów, że dopiero, gdy mnie minęli, zdałem sobie sprawę z ich obecności. Nic dziwnego, na 365 dni w roku mają tylko tydzień wolnego. Nie opłaca im się wyrywać z rutyny pracy na marny tydzień. Dlatego zwiedzają jak maszyny. Dlaczego decydują się na Polskę? Pewnie dla nich to wspaniała egzotyka. W porównaniu do Sopotu, Gdańsk nie zmienił się tak bardzo, Lubię miejsca, które trwają niezmienione. Największe wrażenie robi na mnie Bazylika Mariacka. Jej ogromne, rude cielsko wznosi się na ponad trzydzieści metrów wzwyż i góruje nad nadmorskim krajobrazem. Powierzchnia tego kolosa może pomieścić ponad dwadzieścia tysięcy osób! Od zawszę czuję respekt przed zabytkowymi budowlami. Zawsze zastanawiam się jak to jest możliwe? Jak ludzie sto, dwieście, pięćset lat temu byli zdolni budować tak ogromne, 122 tylko trochę dal e j zapierające dech w piersiach budynki? Bez dźwigów, maszyn i całej ogromnej infrastruktury. W yci e czki Gdy odebrałem już moją legitymację, zaczęliśmy wycieczki autobusowotramwajowo-SKMkowe. Komunikacja miejska Trójmiasta – w szczególności autobusy – to anielskie skrzydła metropolii. Punktualne, co do minuty. Kierowcy połączeni siecią CB radia sami ostrzegają się o korkach, spóźnieniach, karetkach i wszystkich rzeczach, które mogą spowodować opóźnienie. Kolejka SKM, charakterystyczna dla Trójmiasta jest w trochę gorszym stanie. Jednak porusza się po torach, co pozwala szybko przemieścić się z centrum Gdyni do centrum Gdańska w niecałe 20 minut. Nawet w godzinach szczytu, gdy cały ruch miejski trąbi, warczy silnikami i złorzeczy w tasiemcowatych korkach. Niestety jazda kolejką przypomina trochę jazdę rosyjską banią. Gdybym wiedział o tym zabrałbym z domu rózgi…Nie wiem dokładnie jak to możliwe, ale pomimo otwarcia dosłownie wszystkich okien w wagonie, w ogóle nie było czuć przepływu powietrza. Trzeci rodzaj transportu miejskiego jest moim ulubionym. To tramwaje. Takie urocze gąsienice raczkujące dziarsko między samochodami, rondami i zgiełkiem ulicy. Uwielbiam je od dziecka! Siedzenia w tramwajach były dostatecznie wysokie, by 6 letni brzdąc, jakim byłem mógł samodzielnie wyglądać przez okna. Uwielbiam ich elektryczny warkot, stukot kół o szyny. N a H e lu Koniec Polski – Hel. Wystarczy banał w stylu „malownicze miejsce”. Pierwszy przystanek w podróży to oczekiwanie na wypłynięcie promu Gdańsk – Hel. Piąta rano, lekki chłód. Podczas rejsu dokuczają nam przymusowe kontakty z innymi ludźmi. Młodzież z kolonii, bez opieki matek od tygodnia. Brudni, roznoszący intensywny zapach niemytego nastolatka w trzydniowej koszulce. Wrzaski, aparaty, komórki z muzyką przypominającą łamanie mebli ogrodowych. Z prawej piękne widoki stoczni o poranku. Z lewej Westerplatte. W stoczni gigantyczne okręty; mijane przez nasz niewielki prom wyglądają jak ściany. Czuję przed nimi respekt i dziwny lęk. Myślę, że podobne uczucia ogarniały don Kichota w starciu z wiatrakami. M. jak zwy- 123 tylko trochę dal e j kle z okiem przy obiektywie. Lubię, gdy robi zdjęcia, czasami podpatruję, jaka jest skupiona, jak szuka kadru. P. z miną męczennicy i zawodowego mordercy zarazem, wścieka się w myślach na dzieciaka zasłaniającego jej widok i świeży tlen. Los, chcąc z nas zażartować zsyła na nasz pokład szafę w szortach i okularach przeciwsłonecznych. Szafa staje metr przed nami i odpala papierosa. Brakowało nam tylko raka! Do szafy dochodzi żona z dzieckiem. Cała trójka niezwykle paskudnych ludzi. On, gruby gigant z tatuażem i wakacyjnym, ogolonym łbem. Spokojnie przyjąłbym go do rosyjskiego specnazu. Ona, w nieokreślonym wieku, jeszcze młoda, a już sterana. Popija piwo z puszki. Dziecko najmniej brzydkie, ale jeszcze tyle życia przed nim. Zostaje nam tylko ewakuacja na rufę, do staruszków w fantazyjnych ubraniach z lat osiemdziesiątych. Grzeją się w słońcu jak koty. Nie palą. Pachną staruszkami na wakacjach. Nareszcie Hel. Szybka wysiadka. Musimy przełożyć bilety powrotne z godziny szesnastej na dziewiętnastą. Kolejka przy kasie jak po mięso. Na nasze „szczęście” ktoś pomyślał i dla żartu umieścił szalet metr od kasy. P., która twierdzi, że można ją pokonać jedynie smrodem i zimnem przeżywa katusze. Moja M. też nie wydaje się szczęśliwa. Ja uważam sytuacje za obrzydliwą, ale zabawną. Plan dnia jest zarysowany. Najpierw wydostajemy się z przeładowanego ludźmi Helu. Jako piechurzy zmierzamy w stronę baterii dział Szlezwik-Holstein. Po półkilometrowym spacerze w pełnym słońcu, docieramy do stanowiska numer dwa. Znajduje się w nim Muzeum Obrony Wybrzeża. Ogrom pracy, jaką włożyli ludzie w renowacje tego miejsca jest gigantyczny. Mamucie stanowisko działa o kalibrze czterysta sześć mm robi kolosalne wrażenie. Wielka żelbetowa konstrukcja przestała w tym miejscu od wojny. Przez lata niszczała, została ograbiona przez poszukiwaczy metalu. Zanieczyszczona przez meneli. Od kilkunastu lat z w rękach zapaleńców i wielbicieli militariów przyciąga coraz więcej turystów. Oficjalnie wciągnięta na listę zabytków w dwa tysiące szóstym roku, jest cały czas mozolnie restaurowana. Obiekt, oprócz muzeum, udostępnia strzelnicę (na której udowadniałem całemu światu, że z moimi umiejętnościami strzeleckimi na pewno zginąłbym w pierwszym dniu wojny). Park maszyn to całe mnóstwo działek, łodzi wojskowych, torped i wyrzutni – a to wszystko można pomacać! To miejsce idealne dla mężczyzn w wieku od pięciu do stu lat. Wojskowa stołówka pod gołym niebem i kolejka wąskotorowa poruszająca się pomiędzy stanowiskiem dwa i trzy. Kolejka stanowi raczej atrakcję dla najmłodszych, gdyż porusza się tylko po linii prostej 124 tylko trochę dal e j w zasięgu 300 metrów. Łyknąwszy przepysznej grochówki oraz porcji historii, wpadamy na genialny pomysł. Przejdźmy się przez las do następnych stanowisk. Nawet mnie, chodzącej definicji istnego lenia pomysł wydał się ciekawy. Po krótkim spacerze, w suchym i ciepłym jak koc lesie, docieramy do stanowiska numer 3. Dopiero tutaj widać ogrom pracy, jaki potrzeby jest, by wyremontować te wojskowe molochy. Trzecie stanowisko jest do jednej trzeciej zasypane piaskiem, całe pomazane i ogólnie sprawia wrażenie obrazu nędzy i rozpaczy. I znów M., pochylona nad aparatem, utrwala całą scenerię. P. z niewyjaśnionych przyczyn zafascynowana ponad wszystko starymi bunkrami i działami gramoli się na szczyt działa. Ruszamy za nią. Na górze staram się zorientować w leśnym terenie. Podejmujemy decyzję o marszu w – jak nam się zdaję – stronę otwartego morza. Kusi nas wizja niepokalanej, czystej plaży i turkusowego morza. Trójka mieszczuchów naciera na las. Jednak po chwili panie zaczynają się wahać, czy aby wędrówka jest sensowna. Ja, dla dodania kurażu im i sobie, odpalam GPS na telefonie. Po odnalezieniu naszej pozycji na mapie dochodzimy do wniosku, że morze jest o rzut beretem przed siebie, za zalesioną wydmą. Tego dnia trochę nadszarpnięto moją niezłomną wiarę w technologię, ponieważ za wydmą był las i następne wydmy. Co chwilę, uspokajając się wzajemnie i błagając satelitę Nokii o litość nad nami, parliśmy dalej w las. Wyszliśmy z założenia, że półwysep jest wąski i w końcu dotrzemy do morza. Proste. Łatwe. Z agubi e ni Niestety. Około godziny piętnastej zaczęliśmy uświadamiać sobie tragikomiczną istotę naszej sytuacji. Najgorsze było to, że prom powrotny odpływał o dziewiętnastej. Nam mijała właśnie piętnasta, a byliśmy w miejscu przez Boga i ludzi zapomnianym. Nareszcie koło piętnastej trzydzieści dotarliśmy do starych okopów. Kompletnie zrezygnowani zaczęliśmy się wspinać na szczyt wydmy, na której były rozlokowane. M. wyglądała na niezbyt szczęśliwą i bardzo zmęczoną. P. miała na twarzy wypisane „boję się”. Nie sposób więc opisać naszej radości, gdy strachliwie zbliżając się do szczytu wydmy, zauważyliśmy najpierw błękit nieba, później złoty gładki piasek i w końcu wyśnione turkusowe morze. Dosłownie umarliśmy z radości. Z miną obłąkanego mamuta zacząłem lecieć na oślep w kierunku morza. Rozrzucając po drodze elementy stroju wpadłem do zimnego błękitu. Okropnie zimnego. Nawet pomimo omdlewającego upału! Plaża była wręcz idealna. Nikogo wokół! 125 tylko trochę dal e j W końcu sielance stało się zadość. Jak powszechnie wiadomo – dzieciom przy zabawie czas szybciej leci. Będąc na plaży dość szybko zorientowaliśmy się, że Hel jest pewnie mniej więcej w prawo. Ponaglani przez zegarki ruszyliśmy wzdłuż plaży, licząc, że lada chwila dotrzemy do celu. Wtedy moja Nokia zepsuła mi dzień po raz drugi. Okazało się, że do portu mamy w linii prostej ponad osiem kilometrów, a do odpłynięcia statku niecałe dwie godziny. Linia prosta prowadziła przez las; my, idąc plażą, nadkładamy dodatkowe dwa kilometry. Sytuacja ciężka, ale znośna. Zmęczeni całodziennym zgrywaniem włóczykijów, powlekliśmy się po ubitym przez fale piasku. Zahaczyliśmy także o spore wzniesienie, na którego szczycie stała stara wieża wartownicza. Niestety rdza i ogólna mizeria konstrukcji powstrzymała nas od wdrapywania się na nią. M. porobiła za to piękne, pocztówkowe zdjęcia. Dalej szło już sprawnie, ponieważ spotkaliśmy ludzi. Dwie starsze panie dziarsko śmigały wzdłuż plaży. Z kijami. W stylu nordic-walking. Bardzo trendy, biorąc pod uwagę, że tuż za miedzą Skandynawia. Zagadnięte o cywilizację, powiedziały, że czeka nas jeszcze pól godzinki marszu, aż do leśnej ścieżki, która prowadzi do miasta. W końcu dotarliśmy do wyjścia z plaży. Spacer przez las także obfitował w niespodzianki, sceneria wyglądała jak żywcem przeniesiona z wojny, dookoła umocnienia, okopy, stalowe blokady przeciwczołgowe i bunkry. Niestety musieliśmy już poganiać P., która chciała zaglądać do dosłownie każdego bunkra i okopu w promieniu dwóch kilometrów. Ja i porządnie zmęczona M., nie mieliśmy już siły na obtłukiwanie się po tych dziurach. Ostatnią ciekawą rzeczą, którą zapamiętałem, była sarna stojąca na skrzyżowaniu ścieżek. Piękne zwierzę przyjrzało się bacznie nam, bezsensownym, różowym, dwunogim dziwadłom i czmychnęło w zieleń. Skrajnie wycieńczeni, z objawami udaru słonecznego zrelaksowaliśmy się nad porcją frytek i piwem. Mile wspominam panią z baru; w przypływie nieoczekiwanej zwinności rozlałem całe piwo, tłukąc przy tym całkiem ładną szklankę. Litościwa pani z baru nalała mi drugą na koszt firmy. Teraz wydaje mi się, że, stojąc nad tą rozbitą szklanką po całym dniu marszu, musiałem wyglądać jak cały smutek świata. N a promi e Na pokładzie promu dużo rozrywki dostarczył nam chłopak, którego męska, intymna część ciała wystawała z nogawki szortów. Panie, miej go w swej 126 tylko trochę dal e j opiece! Zawsze myślałem, że takie sytuacje mają miejsce w głupich amerykańskich komediach. P. śmiała się tak, że aż musiała zrejterować w inną część pokładu, chociaż stamtąd i tak było słychać jej śmiech. M. i ja też nie wytrzymaliśmy długo. Po kilku cholernie celnych żartach postanowiłem przenieść się gdzieś, gdzie nikt nie będzie straszył nas swoim peryskopem. Na dolnym pokładzie powoli zapadaliśmy w letarg. M. z uporem i niezłomnością fotografa opstrykała malowniczy zachód słońca nad Gdynią, ale dzień najpiękniejsze widoki zostawił nam na koniec. Po wpłynięciu do Zatoki Gdańskiej – stary port, doki, pordzewiałe okręty, wszystko rozbłysło kolorami zachodu słońca! Gdy dopłynęliśmy do Motławy, było już ciemno. C ały dzi e ń i j e d e n dzi e ń Wieczorem, kładąc się spać pomyślałem, że cały dzień był wart zapamiętania w najmniejszym szczególe. W życiu nie spodziewałem się, że z tak niewielkiego kawałka Ziemi można wycisnąć tyle emocji w ciągu jednego dnia. Że błądzenie po lesie bez celu da mi tyle frajdy i satysfakcji. Że dotknę, wejdę w kawałek historii II wojny światowej. Że pod koniec dnia usiądę w barze, przy piwie i poczuję smak ulgi i radości. Zasypiając, wiedziałem, że to jeden z tych dni, które chętnie się wspomina. Do Gdyni udaliśmy się na jeden dzień, w zasadzie na jedno popołudnie, ponieważ niesamowicie skomplikowany splot wydarzeń nie pozwolił ruszyć nam z samego rana (zaspaliśmy)... Po podróży, której czasu nie potrafię określić, z powodu lekkich utrat przytomności co kilka sekund, dotarliśmy pod drzwi trzeciej siostry. I może to tylko moje zdanie, ale poruszając się po Gdyni, nawet w pobliżu morza, nie czułem się nad morzem. Gdynia, nie wiem czemu, kojarzyła mi się z Kielcami. Sądzę, że znam przyczynę tak dziwnych odczuć w Gdyni. Tam po prostu nie ma porządnej plaży... Założę się, że gdyby się zagapić w Gdyni, to kompletnie się tego nie spodziewając, można wjechać samochodem do morza! Wystarczy jeden nieostrożny zakręt, po którym – zamiast patrzeć na drogę zmieniacie płytę „Lata z radiem” – i plusk, lądujecie w Bałtyku. Oczywiście największym „must see” Gdyni jest port z tymi wszystkimi wielkimi statkami. Właśnie to jest największą zaletą Gdyni i właśnie dlatego nikt normalny nie chodzi tam na plażę. Gdy miałem pół metra wzrostu 127 tylko trochę dal e j i pucułowate policzki, nie mogliśmy odbyć wyprawy do Gdyni bez obejścia całej ORP „Błyskawicy”. Gdy kilka lat temu zwiedzałem w Gdyni port naszej marynarki wojennej, jeden z żołnierzy zdradził mi, że skrót ORP oznacza tak naprawdę Okręt Robót Przymusowych. Nie wiedziałem czemu to taka udręka, dopóki nie zszedłem pod pokład leciwej już łodzi podwodnej ORP „Dzik”. Mówię wam z ręką na sercu, że o wiele wygodniej pływałoby się nawet wtedy, gdyby tych wszystkich żołnierzy wcisnąć do małego fiata i zepchnąć do morza. Nigdy, przenigdy w moim życiu nie byłem w bardziej antyludzkim, klaustrofobicznym i dziwacznym miejscu. Jestem wzrostu średniego kosza na śmieci, a i tak czułem się w każdej z kajut jak Guliwer! W dodatku zewsząd cieknie olej i inne substancje. W każdym rogu i wgłębieniu czają się rożne kurki, cyngwajsy i tegesy, które próbują swoją najostrzejszą, najtwardszą krawędzią wbić się w miejsce pod uchem, albo w sam czubek głowy. Nie wyobrażam sobie nawet jednego dnia na takim okręcie, nie mówiąc już o dłuższej służbie. Oczyma duszy wyobrażałem sobie jak wyglądał nocy alarm na jednym z tych cholerstw. Każdy biegał pewnie w te i nazad rozcierając poobijane głowy i sycząc z bólu. A to właśnie rozpoczynał się kolejny, długi, wesoły, marynarski dzień na ORP. Ostatni raz na Błyskawicy byłem... 12 lat temu? Wydawała mi się wtedy najlepszym okrętem świata. Teraz, po tylu latach, spoglądałem na jej szare cielsko z melancholią. Ile to już lat stoi w tym porcie? Ilu podekscytowanych małych chłopców z wypiekami na policzkach chodziło po jej pokładzie? Ilu ojców z dumą pokazuje swoim dzieciom wielkie, nieme i głuche od lat lufy dział? Błyskawica była kiedyś w ogniu walk, robiła na pewno niesamowite rzeczy! Cieszę się, że do tej pory może stać w Gdyni. Tak niewiele mamy w życiu rzeczy, które jeszcze napawają nas dumą. Gdy będziecie w Gdyni, nie zapomnijcie o staruszce „Błyskawicy”. Przecież będzie na pewno jeszcze wielu, wielu małych chłopców, którzy, oglądając tę weterankę, będą mówić: ”ułooo” i „ja cię!” Tym bardziej że „Błyskawica” sąsiaduje z pięknym, białym kolosem – trzymasztową fregatą szkolną „Dar Pomorza”. Został emerytowany w 1981 roku (po przepłynięciu dystansu równego 25 podróżom dookoła świata!) i zastąpiony „Darem Młodzieży”. Jest oszałamiająco piękny. Rozpoczął swoją morską podróż z mnóstwem Hansów, Martinów i Heinrichów w 1910 roku, jako „Prinzess Eiter Fredrich”, szalejąc po falach w służbie szkoły niemieckiej marynarki handlowej. Później, w 1926 roku został odkupiony przez żabojadów i przechrzczony na „Colbert”. Nam udało się odkupić go w 1929 i nadać 128 tylko trochę dal e j mu całkiem fajną nazwę. Okrutne lata 1939–1945 okręt przeczekał w Sztokholmie. Wrócił i tak już u nas został, ponieważ, jak to Polacy, mamy sentyment do wielu przedmiotów martwych. Na pokładzie „Daru Pomorza” jest naprawdę wiele do zwiedzania i przeczytania. Obsługa tego wodnego muzeum jest, jak przystało na wilków morskich, dość szalona. Z przyjemnością raczy co dociekliwszych zwiedzających różnymi, prawdziwymi lub nie, morskimi opowieściami. Facet, z którym rozmawialiśmy był tak odlotowy, że powinien mieć swój własny program w TV. W Porcie Gdynia naprawdę widać industrialną stronę Pomorza. Co chwilę na horyzoncie pojawiają się i znikają wielkie, jak mityczny Kraken, okręty towarowe. W portowych dokach życie chyba nigdy nie zamiera. Fascynujące jest to, że zaledwie kilka kilometrów od tego wielkiego handlowego tygla, dla którego morze to po prostu kolejna z możliwych dróg – tłuste, leniwe, niczego nieświadome cielska smażą się na plażach. Będąc już w pobliżu „Błyskawicy” i „Daru Pomorza” trzeba zajrzeć koniecznie do Akwarium Gdyńskiego. Żadnemu z nas nie chciało się już iść do Akwarium... Nie dlatego, że boimy się czegoś dowiedzieć, ale dlatego, że każde z nas było już tam i widziało gigantyczną muszlę ślimaka, inne osobliwości oraz ryby. Jeżeli byliście tam i nic nie pamiętacie, albo nie byliście w ogóle, to warto się tam wybrać. Miejsce przesycone wiedzą, której nigdy, przenigdy nie chciałoby się wam znaleźć w książkach i internetach. Podczas gdy wy (dorośli) będziecie czytać mnóstwo ciekawostek ze świata morskiej przyrody, wasze dzieci będą biegały po oceanarium całe podekscytowane i z rękami pełnymi ryb. W 2007 roku oddano tam do użytku tak zwaną salę mokrą, w której można pogłaskać rybę – słodki Panie! POGŁASKAĆ RYBĘ... szaleństwo. W olę u N as Pod koniec dnia w Gdyni, wracałem jakby kilka lat młodszy. Pamiętałem wszystko to, co zapamiętałem jako dziecko. Czułem dziwną dumę z tego, że mamy „Błyskawicę”, „Dar Pomorza” i wszystkie te piękne, użyteczne statki. Jedyne co mnie martwiło w krajobrazie Gdyni to ten wstrętny, okropny budynek – drapacz chmur. Sea Towers, bo tak się to cholerstwo nazywa jest... po prostu szpetne. Kompletnie nie pasuje do dość niskiej zabudowy Gdyni. Poza tym jest takie jakieś niezgrabne i zwaliste. Stawiać coś takiego na tak ogromnej wolnej przestrzeni? To jak pokazanie wielkiego środkowego palca całemu 129 tylko trochę dal e j przybrzeżu. Zdaję sobie sprawę, że była to wielka, gigantyczna inwestycja której rachunki przyprawiają o ból głowy. Ale naprawdę nie dało się zbudować tego w taki sposób, by nie szpeciło wszystkiego w promieniu pięćdziesięciu kilometrów? Nasz pobyt w Trójmieście zbliżał się do końca. Podróż na trasie Gdańsk – Lublin pokonaliśmy w korytarzu pomiędzy Warsem, a kiblem. O, było przecudownie. Jakiś bezduszny, kompletnie skretyniały nieudacznik postanowił, że będzie całkiem sympatycznie, gdy na tak długą trasę wyśle tylko trzy wagony drugiej klasy i cztery pierwszej. Skończyło się to tak jak wszystko, za co bierze się PKP. Do trzech wagonów drugiej klasy załadowały się dosłownie wszystkie kolonie i obozy, które do tej pory były w Trójmieście. Wielka armada dzieciaków w kolorowych czapkach i w ubraniach noszonych przez dwa tygodnie opanowała przedziały z gracją i bezwzględnością szarańczy. Pamiętając niemiłe doświadczenia z podróży na Hel, zdecydowaliśmy, że zagnieździmy się na korytarzu. Naprawdę nawiązałem więź z naszymi bagażami. Stały mi się krzesłami i stołami, z reszty zbudowaliśmy sobie w przejściu salon, pokój gościnny i saunę. Nie podobało mi się tylko, gdy inni pasażerowie przechodzili przez nasze pokoje bez pukania. Na szczęście podczas tej podróży temperatura oscylowała tylko wokół 28-30 stopni. Jadąc do Gdańska nie było przecież tak różowo. Po jakimś tygodniu (a może trwało to miesiąc?) dotarliśmy wreszcie na stare, dobre, domowe śmieci. Muszę przyznać, że nad polskie morze warto wybrać się z tak wielu względów, że nawet nie będę ich znów przytaczał. Powiem krótko i dosadnie: nad morzem jest po prostu fajnie. Jest swojsko, może trochę tłoczno, ale to zawsze Nasze Pomorze i Nasz Bałtyk. I naprawdę, naprawdę warto dać im szansę. Niektórzy twierdzą, że gdzieś indziej jest lepiej. Może i jest, ale zawsze będzie to Gdzieś Indziej. A ja, przepraszam miły czytelniku, wolę jednak U Nas. Bo nie należy zapominać o tym, że wszystkie trzy miasta (plus Hel gratis) to coś więcej niż tylko trochę gorącego piachu i zimnej słonej wody, które możecie znaleźć w jakimś egzotycznym miejscu za granicą. W każdym z tych trzech miast (plus Hel gratis) warto spędzić kilka dni, lub chociaż jeden, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Nie tylko o nich, o ich historii, architekturze i ich roli w świecie, ale też o nas. Bo przecież historia każdego zakątka Polski to nasza historia. Aleksander Przytuła 130 tylko trochę dal e j olga ki e lak Czulent po łosicku Łosice. Mieścina położona w województwie mazowieckim, około 120 kilometrów na wschód od Warszawy, 35 kilometrów na północ od Białej Podlaskiej oraz 60 kilometrów od przejścia granicznego w Terespolu i Kukurykach. Rówieśniczka dzisiejszej stolicy, choć wyposażona przez Matkę-Ojczyznę w o wiele skromniejszą wyprawkę ślubną. Wniosła w swoim wianie neogotycki kościół św. Zygmunta z początku XX wieku, barokową figurkę przydrożną z XVIII wieku oraz kościółek św. Stanisława z XIX wieku. Wniosłaby o wiele więcej, ale Niemiec, choć pragnął słowiańskiej Wandy, zdecydowanie nie życzył sobie związków z ortodoksyjną Salomeą, zburzył więc jej synagogę, a macewami z kirkutu wybrukował sobie siedzibę gestapo. Na to wszystko patrzyły kamienice. Wielkie, piękne budowle, istne róże wśród innych budynków. Patrzyły pięknymi podwójnymi okiennicami ze szprosami, patrzyły i słuchały; wszak ściany mają uszy, a cóż dopiero takie ściany… Kamienice zadbane, pachnące zapachem gotowanych potraw, codziennych rozmów, kamienice wybrzuszone od szczebiotu dzieci. Pełne płaczu i śmiechu, kamienice zakurzone i sterylnie czyste. O powi e ś ć o Ł osicki e j R adzi e Ż ydów Większość kamienic, które dzisiaj kamiennymi ciałami szczelnie otulają łosicki rynek, w przeszłości należała do Żydów. Stanowili około 60 procent mieszkańców miasteczka. Posiadali swoją bożnicę i cmentarz. Bożnica żydowska, zwana Synagogą lub Domem Zgromadzenia, była najważniejszą instytucją, która integrowała lokalną społeczność gminy żydowskiej. Unosił 131 tylko trochę dal e j się w niej szept modlitwy i zapach odprawianych obrzędów. Echo niosło przyspieszone bicie serc młodych adeptów, wkraczających w dorosły świat. Tutaj odbywały się posiedzenia starszyzny gminnej, tutaj Moszek dowiedział się, że może poślubić Esterę. Na placu synagogi wznosił się obszerny, drewniany, parterowy dom, pobudowany na planie wydłużonego prostokąta. Cheder – żydowska szkoła o charakterze religijnym. Pobieranie w niej nauki było odpłatne, dlatego dzieci z uboższych rodzin żydowskich uczęszczały do szkoły prowadzonej przez gminę, która mieściła się przy bożnicy. Były i dzieci, które chodziły do szkół powszechnych w Łosicach. Wśród grona pedagogicznego można było spotkać nauczycieli pochodzenia żydowskiego. – Chodziliśmy do szkoły razem – wspomina ciocia. – Żydzi i Polacy. I razem siedzieliśmy w ławkach. No a co, oni gryzą? Nie gryzą. Chociaż przypomniała mi się taka historia. Chodził z nami taki Icek, Icek mu było na imię, dobrze pamiętam. Otóż ten Icek nie mył się często. I pewnego dnia pani napisała list do matki Icka, żeby syna umyła. Pamiętam, zaaferowana pani Ryzenberg przybiegła do szkoły i powiedziała – cha, cha! – powiedziała, że Icek nie fiołek, proszę go uczyć, a nie wąchać! Nie to, żeby Żydzi się od nas różnili. Chłopcy, owszem, mieli te pejsy, takie kręcone, długie, ale ogoleni, jak nasze chłopce. Brody mieli tylko ci starsi. Ubrani tak samo. A dziewczyny to już w ogóle się niczym nie różniły. Takie jak nasze. Tylko ubierali się tak, by zakryć ciało. I w ciemnych kolorach raczej. W i e lokulturowy kocioł e k Za łosicką synagogą stała murowana łaźnia miejska, dzierżawiona przez kahał. Była ona chętnie odwiedzana przez Żydów, zwłaszcza w dzień poprzedzający szabas. Owo żydowskie święto zaczynało się już w piątek wieczorem i trwało aż do końca soboty. Żydzi nie mogli wówczas wykonywać żadnej pracy ani oddalać się od domu dalej niż na tysiąc kroków. – Aby nie zgłodnieć – wtrąca ciocia – bo wiadomo, człowiek głodny to człowiek zły, Żydzi zawczasu przygotowywali sobie posiłki. Ale nie podgrzewali ich sami, o nie. Oni najmowali do tego ubogie chrześcijańskie dziewczyny. One, pamiętam, rozpalały ogień. Nie mogli też sami gasić światła. Opowiadał stryj, że przechodził kiedyś ulicą, a woła go stary Jankiel: „Zagaś światło, Stefan, zagaś. Bo mnie nie można”. To zagasił, a co miał zrobić? 132 tylko trochę dal e j Dlaczego Żydzi sami tego nie robili? Religia im nie pozwalała. Oni mieli srogiego, wymagającego Boga. Pamiętam, w sobotę to nawet ich dzieci nie przychodziły do szkoły. Śmiesznie, bo my w niedzielę mieliśmy dzień poświęcony, a Żydówki przybiegały od nas przepisywać lekcje. No, ale szabasu trzeba im było przestrzegać. Jak ktoś nie przestrzegał, zaraz go palcem pokazywali. Pamiętam jeszcze takie inne ichnie święto, Święto Szałasów. Tak zwane kuczki. Było to tak na jesieni. Żydzi robili takie szałasy na swoich podwórkach, mówili, że na pamiątkę ucieczki z egipskiej niewoli. C zul e nt po łosicku Żydzi mieli swoją własną kuchnię. Koszerną. Formuła koszerności, tak ściśle przestrzegana przez Żydów, to wymóg mający źródło w przepisach religijnych. Przodkowie Salomei musieli przestrzegać zasad przygotowania jadła w sposób rytualnie czysty, zgodny z żydowską tradycją. – Oni mogli zabić zwierzę tylko jeden raz – opowiada ciocia. – Mieli swoich specjalnych rzeźników, swoje własne rzeźnie. Zwierzęciu można było zadać tylko jeden cios. Jeśli nie wyzionęło ducha, mięso było skażone i dostawało się gojom. A Żydzi musieli obejść się smakiem. Biedniejsi mieli problem z przestrzeganiem zasad religijnych. Byłam kiedyś u koleżanki, jej mama wyparzała naczynia wrzątkiem. Oparzony zły duch nie mógł już zaszkodzić. Specyficzna kuchnia żydowska zespala w swoim niepowtarzalnym menu nawyki kulinarne z wielu miejsc, w których przez stulecia mieszkali Żydzi. Gołąbki, tak chętnie serwowane przez polskie matki i babcie, pod egzotycznie brzmiącą nazwą holiszkes są tradycyjnym daniem żydowskim. Do przysmaków tej kuchni zapamiętanych przez mieszkańców miasteczka należała zupa z kulkami macy, której zapach unosił się niegdyś na łosickim rynku. Ów bardzo delikatny rosół z kurczaka, marchwi i selera naciowego pomagał łosickiej ludności walczyć z przeziębieniem. Gotowano i cymes – słodki, pomarańczowy gulasz z pomidorów, marchwi i śliwek. Symbolizował on nadzieję na słodszy nowy rok. Wiele starych kamienic otaczających łosicki rynek, zamieszkiwanych niegdyś przez Żydów, nosi ślady dawniejszych właścicieli. Na klatce schodowej ciocinej kamienicy (odkupionej po wojnie od Żydów) znajduje się dość duży otwór, przykryty podnoszoną klapą. Podobny otwór z klapą znajdował się na dachu. W Święto Kuczek owe klapy były otwierane i Żydzi dosłownie pod gołym 133 tylko trochę dal e j niebem siadali przy suto zastawionym stole i oczekiwali na błogosławiony deszcz. – Pamiętam, jak wyglądałam przez to okno, jakeśmy się tu tylko wprowadzili… – zamyśla się ciocia. – Kamienicę kupił mój mąż do spółki z teściem. Taniej, bo to było po wojnie; niby już spokój, a ludziom Żydzi przeszkadzali. Nie chcieliśmy ich mieć za sąsiadów. Łosice, niegdyś żydowskie miasteczko, pozbywały się swoich mieszkańców. Jedni sami wyjeżdżali, inni byli prześladowani, zmuszani do opuszczenia miasta. No i kupiliśmy tę kamienicę od jednego. Pamiętam, bogaty był to człowiek. Kupiec. Przychodził do nas czasem, handlował. Bo oni wszyscy handlowali. Nie było tak, żeby się Żyd wziął do uczciwej pracy fizycznej, nie… K ochajmy się jak bracia Większość sklepów w Łosicach miała żydowskich właścicieli. Dwanaście sklepów galanteryjnych, w których ubierały się najwytworniejsze łosickie damy, pięć herbaciarni, gdzie parzono najprzedniejszą herbatę, sklepy spożywcze i z artykułami kolonialnymi, na które mogli sobie pozwolić tylko najbogatsi mieszkańcy miasteczka. Oprócz tego zakłady szewskie i fryzjerskie, piekarnie, handlarze skór i zboża. – Najwięcej było sklepów ze śledziami – przypomina sobie ciocia. – Tak, ze śledziami. Były to takie małe sklepiki, ciasno, beczka z rybami na środku sklepu, lada i wagi. I zawsze kolejka. Jak byłam mała, sklep rybny jeszcze stał. Mieścił się w podupadającej już kamienicy, przeznaczonej do rozbiórki. (Później kamienicę odremontowano i w ramach renowacji oblepiono obrzydliwą farbą. Dzisiaj mieści się tam sklep z butami.) Ale wówczas nad wejściem wisiał wielki szyld, głoszący wszem i wobec: „Ryby”. Już kilka metrów przed sklepem intensywnie śmierdziało. W środku stały drewniane beczki, z których pani sprzedawczyni wyciągała dorodne karpie i węgorze. Z otwartego pojemnika, niczym ze studni, spoglądały błagalnie rybie oczy. Te drewniane beczki z ich śmierdzącą zawartością prześladowały mnie przez lata. Później otworzono tam lodziarnię. Drewniane beczki wymieniono na blaszane bańki, z jednym tylko smakiem lodów – śmietankowym. Te lody zawsze śmierdziały rybą. Niedziela śmierdziała rybą. – Żydzi to handel mieli we krwi. Klienta taki Żyd ze sklepu z pustymi rękami nie wypuścił. Tak swój towar zachwalał, tak kusił ceną, że aż zachęcił do 134 tylko trochę dal e j kupna. Czasem i bez zysku sprzedał, byle tylko sprzedać, utrzymać przy swoim sklepie. Kiedy jednak takie zabiegi nie skutkowały, a kupujący chciał odejść do innego sklepu, Żyd pytał: „A czy u mnie czegoś nie ma? A czy u mnie gorsze? Pan poczeka, pan nie wychodzi, ja cenę opuszczę”. To zawsze skutkowało. Mój papa przynosił czasem wiertła, młotki, zeszyty. Mama się denerwowała: na co to nam, czy my innych potrzeb nie mamy? Tak Żydzi handlowali! Zanim kryzys zacisnął łapska na szyi mieściny, życie toczyło się swoim torem. Polacy mieszkali obok Żydów, a ich wspólna egzystencja, niczym najkunsztowniejsza artystka, ubrała miasteczko w różnobarwne szaty. Z dwóch kultur zrodził się niepowtarzalny łosicki aromat, który przenikał grube ściany kamienic, wpełzał do sklepów, osiadał przy chodnikach. – Żydzi nigdy nie chodzili kolędować – wspomina ciocia. – Ale nasi przebierali się za Żyda. W każdej kolędującej grupce był ktoś przebrany za Żyda. Taki Żyd, ubrany na czarno, miał przymocowany do nosa gwóźdź. I gdy już kolędnicy przestali kolędować, kiedy prosili o zapłatę, Żyd podchodził do panienek i całował je w rękę. A panienki zawsze piszczały, bo Żyd tym gwoździem, co go miał w nosie, kłuł panienki po ręku. … liczmy się , jak Ż ydzi Losy ludzkie, nawet w tak małym miasteczku, toczą się od jednego kryzysu do drugiego. Gdy nadszedł kryzys gospodarczy, postawy mieszkańców Łosic uległy zmianie. Ta stara jak świat kość niezgody zburzyła dotychczasowe zasady tolerancji i spokojnego współistnienia obu narodowości, polskiej i żydowskiej. Zaostrzyła się konkurencja handlowa, a na ulicach Łosic pojawiły się antyżydowskie hasła i wezwania do bojkotu towarów oraz sklepów żydowskich. – To było tak: „Dajesz grosz Żydowi – dajesz broń wrogowi!” albo „Dasz złotówkę w sklepie Żyda – Żyd ją na komunizm wyda!”. F ilos e mici pilni e poszukiwani Pod koniec 1940 roku w miasteczku wyznaczono granice getta. Zamknięto w nim ponad 4 tysiące łosickich Żydów, bez prawa opuszczania wyznaczonego im terenu. Ludność żydowską zmuszono do przechodzenia na drugą stronę chodnika i ustępowania miejsca Niemcom. Kilka dni późnej mogli już przechodzić przez ulicę tylko w jednym, wyznaczonym miejscu. Wprowadzo- 135 tylko trochę dal e j no godzinę policyjną, od 20 wieczorem do 5 rano. Zimą mieszkańcy getta zostali pozbawieni futer. Wiosną zabroniono im korzystać z poczty. Na początku lata 1940 roku zabroniono im posiadania sklepów i młynów. W pierwszych latach wojny wielu zamożnych Żydów przepisywało swój majątek na Polaków, których uważali za godnych zaufania. Naiwnie wierzyli, że ci ludzie przypilnują ich rzeczy do czasu, aż skończy się wojna. Niektórzy spadkobiercy z getta kontaktowali się po wojnie z owymi depozytariuszami, prosząc o zwrot majątku. Najczęściej nieuczciwi „kustosze” odsyłali Żydów z kwitkiem, utrzymując, że rodzice odebrali już powierzone dobra lub że ich nigdy nie przechowywali. Niektórzy straszyli, że wezwą żandarmów. – Czasami tak sobie stoję w oknie tej naszej kamiennicy i patrzę… – wspomina ciocia. – I wydaje mi się, że widzę. Widzę ten dół, wielki dół wypełniony żądnymi krwi psami. I widzę SS-manów, którzy wymyślili sobie okropną zabawę. Oni do tego dołu prowadzili Żydów i kazali im skakać! Starym, brodatym mężczyznom. Któremu nie udało się przeskoczyć dołu – a był szeroki ten dół – to wpadał do niego. A tam już psy… Później nie było już co zbierać. Choć skrajnie ciężkie warunki życiowe mieszkańców łosickiego getta hamowały odruchy współczucia i międzyludzkiej solidarności, uwięzionym w pajęczynie getta pomagali łosiczanie, ryzykując tym samym życie. Pomoc była potrzebna, gdyż Żydów pozbawiono wszelkich praw. Upadlano ich zgodnie z nazistowską ideologią, uważając za gatunek niższego rzędu, określany mianem „podludzi”. – W Łosicach był w tym czasie żandarm Preiss, nazywaliśmy go „Majsterek”. Potrafił on, tylko dla własnego widzimisię, zabić Żyda na środku ulicy. Pamiętam, wychodziłam ze sklepu spożywczego. Majsterek wyszedł z restauracji i zobaczył po przeciwnej stronie rynku Żyda – dobrze zbudowanego, ubranego. Podniósł karabin, wycelował i strzelił. Żyd się przewrócił, ale po chwili zaczął się podnosić. Żandarm wycelował jeszcze raz. P ustka Likwidacja łosickiego getta rozpoczęła się w sierpniu 1942 roku. Na początku wymordowano wszystkich Żydów przebywających wówczas w szpitalu. Później spędzono ich na rynek i po kilkugodzinnym oczekiwaniu w skwarze sierpniowego słońca, bez prawa do wody, o trzeciej po południu mężczyzn popędzono pieszo, a kobiety i dzieci na konnych furmankach wywieziono w kierunku Siedlec. Stamtąd skierowano ich do obozu zagłady w Treblince. 136 tylko trochę dal e j W Treblince, dawnym obozie karnym, w którym mordowano Żydów, dzisiaj jest muzeum. Na terenie byłego obozu znajduje się polana upstrzona mnóstwem większych i mniejszych skalnych bloków. Olbrzymi kamień z napisem „Łosice” widać już z daleka… – Ojciec opowiadał, że rynek przedstawiał wtedy pobojowisko – ciocia ukradkiem ociera łzę toczącą się po policzku. – Pośród żydowskich trupów, które pozostały na placu, leżały modlitewniki, tłumoki z odzieżą i bielizną, z porozpruwanych poduszek niby śnieg fruwało pierze, a niesamowita ilość czarno-brunatnych pcheł skakała po rynku. Wszystko było rozgrabione, wszystkie walizki pootwierane, jakby ktoś z niecierpliwością wypakowywał swoje rzeczy; wszędzie walały się kawałki potłuczonego szkła. I było tak pusto… Tej masakrze przyglądały się kamienice, otulające szczelnie łosicki rynek. Kamienice, które jakby zapadały się w sobie z żalu nad pomordowanymi. Ścisnęły się, przytuliły cielsko do cielska, pozostając w takich pozycjach do dzisiaj. Jedna przy drugiej, wystraszone, choć minęło już tyle lat. Kamienice, które być może zrozumiały – o ile kilka cegieł zlepionych cementem, choćby i zabytkowych, może coś zrozumieć – lub zdawały się rozumieć swoje osierocenie. Pustkę. Osierocić – tego się nie robi kamienicy. Nieliczną grupę Żydów, którzy pozostali w mieście, zamknięto w małym getcie zlokalizowanym w ogrodzonej kolczastym drutem kamienicy. Mieli oni sortować rzeczy i kosztowności pozostawione przez wypędzonych. – Dużą grupę ludzi skierowano do pracy przy remoncie budynku stojącego przy dawnej mleczarni – wspomina ciocia. – Odnowiony budynek stał się kwaterą żandarmerii. Robotnikom kazano wyrywać nagrobki z położonego niedaleko kirkutu i budować z nich ogrodzenie wokół budynku. Długo nie pożyli. Po miesiącu większość z nich ruszyła w ostatnią drogę – na stację kolejową w Niemojkach, a następnie do Treblinki. Ale jeszcze zanim ich wywieźli – tak mi się przypomniało, ojciec opowiadał – Niemcy tym przestraszonym pracującym ludziom kazali śpiewać piosenkę. Brzmiało to tak: „Był w Polsce marszałek Śmigły-Rydz/ nie zrobił dla nas nic./ Aż przyszedł Hitler złoty/ nauczył nas roboty”. N i e prz e ś pij promocji Po pewnym czasie Niemcy postanowili pozbyć się pozostawionego mienia żydowskiego. Zaczęto organizować jarmarki, targi – czy jak by tu nazwać te nieco makabryczne przedsięwzięcia. Wiadomość o takim jarmarku drogą 137 tylko trochę dal e j pantoflową rozchodziła się po okolicznych wioskach. Wyprzedaże organizowane były co kilka dni i choć terminy nigdy nie były ogłaszane, potencjalnych kupców nie brakowało. – Ludzie z Biernat, Chotycz i Świniarowa przyjeżdżali do Łosic z samego rana, ustawiając się w długie kolejki. Niektórzy przyjeżdżali już poprzedniego dnia, spali na ulicy – wszystko po to, by zająć lepsze miejsca w kolejce. Nikt zawczasu nie wiedział, co będzie sprzedawane. Najpierw sprzedawano nakrycia głowy. Łosicki rynek widziany z okien ciocinej kamienicy przypominał koszmarny las. Ulice wypełniały różnobarwne kapelusze, podobne trochę do olbrzymich, trujących grzybów. Po betonowej polanie rozpełzli się wygłodniali grzybiarze, upychając po koszach wstążki, kwiaty, sprzączki. Kapelusze. Później handlowano bielizną i pościelą. Łosicki rynek na tych kilka godzin zapachniał tysiącem nieprzespanych nocy, słonymi łzami dzieci, potem wszystkich śpiących kiedyś pod tymi pierzynami, piersiami kobiet, spoconymi karkami mężczyzn… Za każdym razem wystawiano na sprzedaż niewielką partię towaru, lepsze rzeczy zabierali Niemcy, a czasami „zasłużeni” Polacy. Gdy sprzedano już wszystkie przedmioty, które nadawały się do sprzedaży, zaczęto burzyć niektóre budynki stojące na terenie getta. Kamienice oznaczone do rozbiórki wystawiano na przetarg. Rozpoczął się istny targ niewolników. Złotozębi handlarze, zacierając ręce, czekali na pierwszych amatorów. Sprzedawano za bezcen ceglaste księżniczki, aby je pohańbić. Zadowolona gawiedź kupowała za grosze te ruiny, mając nadzieję znaleźć w nich kosztowności ukryte przez Żydów. O żydowskich skarbach, poukrywanych w domach, na ulicach, w okolicznych lasach, krążą żywe do dziś legendy. Do tego stopnia żywe, że niejeden łosiczanin, zaopatrzony w wykrywacz metalu, przechadzał się niby to spacerowym krokiem po ulicach miasteczka. Ktoś podobno znalazł kiedyś skarb. – Skarb znaleźli jeszcze w czterdziestym czwartym. Kiedy Tomaszewski kupił pożydowską kamienicę, z tych oznaczonych do rozbiórki, zaczął kopać. Węszyć. Rozbijać mury. Liczył, że skarb jaki znajdzie. I gdy tak łupał, łupał w te ściany, Żyda znalazł. Siedział przestraszony, zamurowany. Zabrali go. Czy przeżył, nie wiem. Po „ostatecznym rozwiązaniu problemu żydowskiego” niemieccy naziści przystąpili do likwidacji śladów pamięci i żydowskiej tradycji, doprowadzając do całkowitego zniszczenia kirkutu. Powyrywane płyty nagrobne, rozścielone 138 tylko trochę dal e j przed siedzibą żandarmerii, przypominały gazety, rozłożone tak, by przechodzący nie pobrudzili sobie butów. Całkowitemu zniszczeniu uległy żydowskie budynki stojące w trzech rzędach na środku rynku. Tony gruzu wywieziono na drogi. … młodzi ś wiat inny dostaj ą , ni ź li starsi dostali … Dzisiejszych Łosic nie zamieszkują już Żydzi. Pozostały po nich tylko osierocone kamienice po kwarantannie, które – trafiwszy w obce ręce – były siłą polonizowane, okradane ze świeczników, dywanów i stołów, pierzyn i sreber. Pozbawiane zapachu czulentu i knyszesu. Oczyszczane ze śmiechu żydowskich dzieci. Oślepione i ogłuszone czerwoną krwią i bestialstwem, nie mają już ani uszu, ani oczu. Pozostał dewastowany co jakiś czas cmentarz, którego odnowienie nie było bynajmniej podyktowane miłością i chęcią zadośćuczynienia potomkom Salomei. I wolałabym, żeby dzisiaj to miasteczko było bardziej szare, małe i niepozorne. Szare jak pierzyna z kurzu otulająca piękne, stare kamienice. Szare jak budynek kina przystrojony plakatami ambitnych filmów, których łosiczanie i tak nie zobaczą (warunek to pięć, sześć osób obecnych na seansie). Szare jak park, gdzie zakochani nie mogą wyznać sobie miłości, bo czułe słówka zagłuszy pijacki bełkot, brzdęk butelki. Szare jak olbrzymie budynki szkół. Jak mnóstwo szarych urzędów i mrowie szarych urzędników. W ostatnich latach w centrum powstało kilka nowych budynków, które pomalowano w pstrokate kolory. Bijące po oczach ściany kryją w sobie chińskie centrum mody i wielkie lumpeksy. Można tu zaopatrzyć się w sprane łachy i chińskie zegarki. Oryginalne buty Nike i ortalionowy dres Reeboka. Znów wielokulturowość przybyła do małego miasteczka. Gorszy staruszki i deprawuje młodzież. Pożera szarość. Olga Kielak 139 tylko trochę dal e j e lwira wach e l Nałęczowskie zakamarki Na górach otaczających Nałęczów żółkną i czerwienieją drzewa. Każde ma swoją barwę: od ciemnobrunatnej do jasnożółtej. Zdaje się, że las płonie. Na tle tym, wieczne uczucie, a jedno jest, które nie umiera nigdy – miłość ziemi rodzinnej. Stefan Żeromski, „Dzienników Tom Odnaleziony” Są takie miejsca na ziemi, do których wraca się z sentymentem i nostalgią. Ze świadomością, że to, co dawne i odległe, nigdy nie zdarzy się powtórnie. Ale może znów być dane przez ludzi, krajobrazy, atmosferę, zapachy. Nałęczów – miasto z przesłaniem uzdrawiania, literacka przystań, tajemnica ukryta w prozie życia. Dziś już tylko mozaika ułożona ze wspomnień… – Kiedy w roku 1960 po raz pierwszy przybyłam do Nałęczowa, nie było osiedla na Modrzewiowej, Belwederu ani willi wyrastających jak grzyby po deszczu. Szumiały zboża, a do Szkoły Spółdzielczej wiodła droga pokryta kocimi łbami – wspomina moja mama. Natomiast moja ciocia, do dziś mieszkająca w tym mieście, tak zapamiętała swój pierwszy pobyt: – Wiązał się on z egzaminami wstępnymi do szkoły średniej, do Technikum Ekonomicznego. Odbywały się one w budynku „Szkoły w Wąwozach”, do którego zaprowadzono nas po stromych schodkach i drewnianym mostku. Nie zapomnę wrażenia, jakie zrobiła na mnie właśnie ta budowla. Olbrzymi, dostojny budynek z kamienia i cegły, w nieznanym mi wówczas stylu, z tarasem, kolumnami, oknami i okienkami, czerwonym dachem. Piękny, wciśnięty między dwa zbocza dużego, pełnego zieleni wąwozu. Zachwycił mnie ten obraz i pozostał na zawsze w pamięci. 140 tylko trochę dal e j N ajbliż e j domu Wielka, trudna do zdobycia góra. Ukryta kapliczka. Spacery po dywanie barwinka. „Jabłuszko” – nazwa rodem z sadu albo warzywniaka tak prosta i zarazem bliska. – Wzgórze „Jabłuszko” bardzo często odwiedzaliśmy z dziećmi. Było to ulubione miejsce spacerów prawie w każdą niedzielę. Chłopcy biegali po leśnych ścieżkach, przynosili bukieciki kwiatów, aby je zostawić przy kapliczce lub krzyżu. Dróżkami z „Jabłuszka” szliśmy na teren domu rekolekcyjnego, aby tam podziwiać widok na dolinę Bystrej – wspomina moja ciocia. Historię tego miejsca przybliża koleżanka mojego wujka: – Na Krzyżowej Górze, zwanej „Jabłuszkiem”, znajduje się krzyż, a obok kapliczka ufundowana przez powstańca, Mateusza Korwin-Wójcickiego, który po powrocie z zesłania postanowił odwdzięczyć się Bogu za przetrwanie i uwiecznić pamięć o towarzyszach niedoli. Codziennie przychodził się tu modlić. Dożył 100 lat i spoczął na miejscowym cmentarzu w 1916 r. P omnik Atmosfera Nałęczowa sprzyjała wychowaniu literackiemu, co potwierdza moja mama, opisując Cisy sprzed lat: – Nałęczów – enklawa kultury. Próby kultywacji przeszłości. Nie zapomnę lekcji języka polskiego w „Chacie”, Muzeum Prusa, udziału w konferencjach naukowych i dyskusjach poświęconych twórczości pozytywistów, spotkaniach z prof. J. Kulczycką-Saloni, prof. S. Fitą, prof. T. Kłakiem, a także uczennic statystujących do zbiorowych scen z „Ludzi bezdomnych”, aktorskiej ekipy z „Granicy” przed „Bekówką”, wrzuconego do stawu aktora, który grał Krzywosąda Chobrzańskiego. Dziś atmosfera Nałęczowa sprzyja robieniu zdjęć. Z oddali widać, że na ławeczce odpoczywa mosiężny pan. On i turyści. On – atrakcja. Oni kolekcjonerzy „fotek”. On – milczący, wpatrzony w minione wieki. Oni – przesadnie uśmiechnięci, siadający mu na kolana, skupieni na pozowaniu. On – tło dla wybitnych modeli. Pan Prus z atrybutami minionych wieków – surdutem, binoklami, cylindrem – niezniszczalny pomnik. Nieco dalej koło stawu i SPA – bicykl. Kolejny element pozytywistycznej układanki o walorach edukacyjnych. Kolejny zdjęciowy przystanek. 141 tylko trochę dal e j G óralska aura Nałęczów ma też coś z góralskiej atmosfery. Od zawsze fascynowały mnie wille. Urzekały swoimi kształtem, kolorem, nazwami. Przenosiły w świat XIX w. Willa „Podgórze” – czarna jak smoła. Majestatyczna. Przysłonięta wijącym się winogronem. Kryjąca jakąś tajemnicę. Za każdym razem, gdy ją mijałam, budziła się we mnie chęć zobaczenia jej wnętrz. Niestety, dziś zaniedbana. Piękna w swej inności. Kolejne cudo –„Oktawia”. Niższa. Połyskująca jasnym brązem. „Pokoje do wynajęcia” – kusi napis przy płocie. Duże podwórko. Przestrzenie do zdobycia. Oprócz tego „Armatnia Góra”. Zagubiona między zwykłymi domami. Na przekór samej nazwie to wcale nie jest kolejne wzniesienie upamiętniające bitwy, armaty, chwalebne zwycięstwa. Skromna budowla, ale wielka duchem. Oddalona od zgiełku. Niepasująca do architektury. Prosta, drewniana. Zakopiańska perełka. Choć przez chwilę przenosząca w zasypane południe Polski. Kaplica św. Karola Boromeusza, wzniesiona w 1917 r., dziś stała się kościołem rektoralnym. P od górę Przede mną asfaltowa droga pod górę, obok płyty i barierka. I wreszcie upragniony szczyt, rozwidlenie dróg. Gdyby pójść prosto, naszym oczom ukazałaby się „Chata”, jesienną porą pięknie wtapiająca się w falujące, różnokolorowe liście. Tuż za nią ścieżka. Budowla w kształcie trójkąta jak wejście do tajemnej krypty. Stworzona w prostocie złamanych serc. Ku pamięci, a może ku przestrodze. Żeromski wybrał to miejsce dla syna – Adama. Muzeum pisarza jest malutkie, ale to w jego zaciszu odpoczywał i pracował kolejny literat z nałęczowskiej plejady. Gdybym jednak skręciła w lewo, to przespacerowałabym się ulicą królowej kwiatów. Cień. W gorące dni jest to odcinek drogi, który pokonuje się z przyjemnością. Po stopami kamienie, kawałki płyt, ziemia. Różana przechodzi w Lasockiego. Na styku tych ulic znajduje się budynek ‒ szary, zwykły, niczym się niewyróżniający. Zielone krzewy. Figurka w ogrodzie. Brak kwiatowych dywanów. Z zewnątrz bijąca zwyczajność, w środku goszczeni wielcy ludzie. Kiedyś przez przypadek dowiedziałam się, że mieści się tam dom ojców Salwatorianów (wspólnota zakonna ks. Tadeusza Stycznia) i odwiedzał ich sam 142 tylko trochę dal e j Karol Wojtyła. Dalej stoi blok, w którym od lat mieszka elita nałęczowskich nauczycieli. Tu osiadł na stałe mój drogi wujek – brat babci. W w ą wozach Po przeciwnej stronie Lasockiego wysokie drzewa. Smukłe, szare pnie. Patrząc w dół – głębia. Pofalowana ziemia. Jesienią przykryta pierzynką liści, wiosną – zielonymi roślinkami. Trasa wyśmienita na sanki. Przestrzeń niebezpieczna, ale fascynująca mnie od zawsze. Zobaczyłam ją pierwszy raz jako dziecko. Z drugiej strony – droga oderwana od cywilizacji. Piękna. Kiedy nią wędrujemy, czas staje w miejscu. Cisza. Zieleń. Chłód. Glina. Skarpy ziemi. Ciemność w dzień. Rześkie powietrze. Odludzie. – Moje ulubione miejsce w Nałęczowie to urocze wąwozy – opowiada moja ciocia. – Jako uczennica często szłam za szkołę, aby napawać się pięknem widocznych w pobliżu jarów porośniętych różnymi drzewami, pokrytych wiosną niebieskimi przylaszczkami i białymi zawilcami. W tej scenerii „Starówka” z 1909 r. – projektu Jana Witkiewicza. Bo Nałęczów to nie tylko literatura, ale też „kolebka spółdzielczości polskiej”, jak napisał T. Kłak. Szkoła w Wąwozach została założona w 1930 r. przez Z. Chmielewskiego – pseudonim uczniowski „Dziadek”. W minionym roku obchodziła 80. rocznicę istnienia. W latach 1968‒2000 w „Starówce” mieściło się jedyne w Polsce Muzeum Historii Spółdzielczości. Kiedy wyjdziemy z wąwozów, naszym oczom ukażą się pola, a po prawej zobaczymy obecną siedzibę szkoły, do której przylgnęła nazwa – Liceum Ekonomiczne. Kampus przy ul. Spółdzielczej, ukryty wśród wąwozów i pól, przyciągał po II wojnie światowej młodzież z całej Polski. – Szkoła w Wąwozach, to moja szkoła. Byłam uczennicą Technikum Ekonomicznego przez 5 lat. Po 4 latach studiów, podjęłam tu pracę jako nauczyciel przedmiotów zawodowych na całe 33 lata. W tej szkole wyjątkowe było wychowanie przez pracę. Jako uczniowie mieliśmy czas po lekcjach wypełniony pracą w organizacjach młodzieżowych, kołach zainteresowań oraz różnymi pracami porządkowymi w szkole i internacie (były to tzw. dyżury). Młodzież nie miała czasu, aby się nudzić. Te wszystkie zajęcia przygotowywały do życia, uczyły wielu pożytecznych rzeczy i wyrabiały takie cechy charakteru, jak: odpowiedzialność, sumienność, dokładność, które w życiu bardzo się przydają. 143 tylko trochę dal e j Gdy już pracowałam, przez długie lata, szkoła nadal kładła nacisk na wychowanie przez pracę. Niestety zmiany w prawie oświatowym, warunki ekonomiczne młodzieży, zwłaszcza po transformacji ustrojowej kraju, w znacznym stopniu zniwelowały ten charakterystyczny przymiot szkoły – tak widziała tę placówkę moja ciocia. D awn e szlaki , now e szlaki Dziś dla wielu Nałęczów to tylko uzdrowisko, „Nałęczowianka”, „Cisowianka” i park. Dla mnie było to miejsce pierwszych w życiu spacerów alejkami przy dźwiękach natury. To był smak gazowanej „Nałęczowianki” z butelki w pijalni i lodów Pawłowskiego. Zachwyt nad łabędzim potomstwem. Most i płaczące wierzby. Rzeźby z kamienia i samoistne – z drzew. Pomnik na cześć Żeromskiego na miejscu zasypanego stawu. Domek wprost z Grecji, a obok niego drewniany dom zdrojowy, przeglądający się w stawie. Z zadumą mówi moja mama: – Stoimy przed ruiną o niebagatelnym znaczeniu, Dworem Górskiego. Właśnie tu, w sąsiedztwie parku, rozpoczął swą pracę Stefan Żeromski jako guwerner trzech córek gospodarza. Tamte czasy, przeszłość powoli rozpada się w proch i pył. Bujna dzika przyroda osłania to miejsce. Wycieczki szkolne inne wydeptują szlaki – kręgielnia, Spa, ewentualnie pijalnia. „Lichota” współczesności, jakby powiedział Schulz, dominuje nad kulturą przeszłości. Bo przecież po co komu potrzebne ideały, wartości w dobie triumfu cywilizacji konsumpcyjnej? Od dawien dawna park przyciąga turystów, kuracjuszy, tak jak przeszło sto lat temu zachwycił chorego literata. Prus poświęcił temu miejscu krótką wzmiankę: „W ogóle park nałęczowski jest bardzo ładny. Posiada mnóstwo drzew starych, liściastych i iglastych, ozdobnych krzewów, kwietników, trawników, gaików i alei. Masa bzów robi wrażenie ścian płonących fioletowym ogniem; biało, czerwono i żółto kwitnące kasztany przypominają wigilijne choinki, oblepione zapalonymi świecami. Po sadzawce pływają czółna i łabędzie, w źródle i strumieniach szumi woda, w gęstwinach rozlegają się najrozmaitsze głosy ptaków, a gdzieś z daleka słychać szczekanie psów i żabią orkiestrę” („Tygodnik Ilustrowany” 1905, nr 22). Domów można posiadać wiele. Jednak te, które nosimy w sercu, są najważniejsze. Nawet odejście bliskich osób nie jest w stanie zatrzeć w pamięci 144 tylko trochę dal e j ich śladów i wspólnie przeżytych chwil. Swoją ziemię rodzinną, jak słusznie zauważył S. Żeromski, kocha się bezwarunkowo i zawsze. Niezależnie od tego, gdzie powiedzie nas los. Elwira Wachel 145 tylko trochę dal e j gabri e la rybi ń ska Cmentarz Ten cmentarz był już stary, jak ja byłem małym dzieckiem. Cerkiew była ruska i cmentarz też. W 1903 albo 1904 roku tę cerkiew pobudowali. A cmentarz tam już był. Tarnoszyn. Niewielka wieś położona w południowo-wschodniej części powiatu tomaszowskiego. Obecnie znajduje się na terenie gminy Ulhówek. Pod względem rzeźby terenu, Tarnoszyn umieszczony jest na Grzędzie Sokolskiej. W dolinie dwóch rzek: Rzeczycy i Szyszły. Nazwa Tarnoszyn pochodzi od nazwy krzewu – tarniny. We wsi znajdują się trzy cmentarze. Cmentarz z I wojny światowej, nieczynny, założony po 1915 roku. Cmentarz rzymskokatolicki, czynny, założony pod koniec XIX wieku, w kształcie czworoboku, o powierzchni 0, 45 ha. Ogrodzony. Cmentarz, z którego aktualnie korzystają parafianie. Ostatnim miejscem pochówku jest cmentarz greckokatolicki, nieczynny, w kształcie czworoboku o powierzchni 0, 17 ha. Prawdopodobnie założony na początku XX wieku albo i wcześniej… Pani Zofia, 86 lat: – Tam był ten cmentarz, tylko był zaniedbany. I bramy byli i wszystko było. My jak się powracali z uciekinierki, to ze wszystkich czterech stron zapalili Tarnoszyn. I tu nikt nie wie, kto to był. Tu na naszej stronie tylko cztery domy zostały. A tam het, do samej szosy żadnego domu już nie było. Wszystko spalili. Jak przyszliśmy z powrotem do Tarnoszyna po tej całek akcji, to tak: tu leży trup, tam leży trup i tam. Piękna Marysia mówi do mnie: – Chodź ze mną, bo tam moja mama zabita leży. Ona nie była zabita. Tylko ranna, bo dach się zawalił. To się wszystko paliło i jej ten ogień tak ciało sparzył i ona taka cała czarna była. I później jeszcze jej brata za dwa tygodnie zabili. A ten jej brat też gdzieś tu na 146 tylko trochę dal e j ogrodach pochowany, ale ja nie wiem gdzie i nikt nie wie. Dużo jest takich ludzi, którzy nie wiedzą gdzie ich dzieci, rodzice, małżonkowie są pochowani. Gdzie zabity, gdzie pochowany? I po co to wszystko było? Po co to? – pyta wzruszona Pani Zosia. I jeszcze jedna dziewczyna poszła z krową tak nad szosę jak i ja. Jak zaczęło strzelać, to ja szybko łapałam się krowy. Stałam za nią, a te odłamki tak leciały. A ta dziewczyna nie mogła biegiem się zerwać i nogi jej ucięło. Na tym cmentarzu tato i babcia są pochowani. Tato był grekokatolikiem a babcia rzymskokatolikiem. Pani Maria, 72 lat: – Urodziłam się tam, za granicą. W Uhnowie przyjęłam komunię świętą, a w Tarnoszynie mieszkam od 1951 roku. Mój tato był z Tarnoszyna. Jeszcze z kolonii przychodziłam tutaj na cmentarz z moją babcią uprawiać grób dziadka. Czasami przyjeżdżają tu na cmentarz jacyś ludzie, których my nie znamy. Ale nie wiem, po co i czy coś ci ludzie znajdują. My tylko chodzimy tutaj uprawiać groby. Pani Aniela, 73 lat: – Tu kiedyś dużo Ukraińców było, no i oni mieli swój cmentarz. Podobno nawet Żydzi mieli tu swój cmentarz. Nie wszystkich pochowali, bo nie wszystkich było komu pochować. My też nie wiemy, i już się nigdy nie dowiemy, gdzie dokładnie jest nasza babka pochowana. Tam na pewno jest gdzieś jej ciało. Albo ten grób, albo tamten, albo znowu ten. – A ja za wiele nie mogę powiedzieć, bo ja mała byłam. Miałam 5 lat. Ale do dzisiaj pamiętam jak śpiewali „chłopci pidemu bur bujsława”. I ja tak później maszerowałam sobie i śpiewałam. Pamiętam też tę noc właśnie, kiedy to na Tarnoszyn napadli. Te łuny, ten ogień zapalili z trzech stron – ze łzami w oczach wspomina 73 letnia Aniela. – Ja pamiętam tę noc, bo mi mama taty buty założyła. A był śnieg. Mama mnie pod pachą trzymała, a mi te buty pospadały. I mama już nie miała siły. Puściła mnie i ja, tak boso, po tym śniegu biegłam. A siostra Mańka, ona była starsza i więcej rozumiała. Tak bez przerwy mdlała. Cuciła się w śniegu, wstawała i z powrotem. Siostra krzyczała: „Matko Boska! Ratuj nas!” Mama ją poprawiła mówiąc: „Cicho! Po ukraińsku”. Mańka już nie wołała po polsku, tylko po ukraińsku: „Mate Boża, ratuj nas”. Wtedy cały czas jeden z Ukraińców stał z tym karabinem do mnie. Nie bałam się strasznie, bo myślałam, że nic mi nie grozi. Przecież byłam dzieckiem. Nikomu nie zawiniłam – próbuje zrozumieć pani Aniela. – Na całe życie mi to zostanie. 147 tylko trochę dal e j – Byli też tacy Ukraińcy, którzy ostrzegali. Mówili, że coś złego może się wydarzyć. – Widziałam jak kościół podpalili. Rodzice uciekli. Mnie ciocia wzięła, bo mała byłam. Tato sobie schron wykopał i rodzice bali się, że dziecko zdradzi ich płaczem albo krzykiem. Ciocia mnie wzięła do Ulhówka, bo ona tam wyszła za Ukraińca. 16 lat miała, spodobał jej się chłopak i wyszła za niego, ale też się bała. Znało ją dużo Ukrainek, które były zacięte. Jedna z nich raz do niej powiedziała: „o to, lackie potomstwo, wzialabym siekieru czy siekierę i to zabiła”. Uciekłyśmy wtedy do Tarnoszyna, tą drogą. Ona myślała, że mnie do rodziców zaprowadzi, a oni już wcześniej pojechali, do Uhnowa, na stację. A ja zostałam. I później u kuzynów Jaremów do sierpnia byłam – wspomina 73 letnia Aniela. – I już po ukraińsku żyłam. Jeszcze mi tą żółtosiną sukienkę uszyli. Ukrainką byłam. I wtedy widziałam też ten pożar kościoła. A później, w sierpniu, mama przyszła po mnie i mnie zabrała. Później ta Akcja „Wisła” była. Wysiedlenia tych Ukraińców i już później sami Polacy. Ja jeszcze teraz boję się tych Ukraińców bardziej niż diabła. Nigdy nie zapomnę tego, co widziałam, tego, co się stało. Rodzice uciekli do Uhnowa, do pociągu. Oni nas nie wydali w żadnym wypadku. – Sąsiadów mieliśmy dobrych. Jak wróciliśmy z Uhnowa do Tarnoszyna, to tu tylko kilka domów było. Wszystko było spalone, a nasz dom ocalał. – Tutaj mieszkali i Żydzi, Ukraińcy, i Polacy. Wszyscy mieszkali obok siebie. W zgodzie sobie żyli. Stąd te mieszane małżeństwa. Polacy się z Ukraińcami żenili. Tylko była ta zasada: Matka Polka, to córki Polki, a jak ojciec Ukrainiec, to synowie Ukraińcy. – Nasza prababka Xenia była Ukrainką. Urodziła siedmiu synów, których wychowała na Polaków, bo mąż Polak, a i tak ją zabili. Siedem bagnetów przez pierzyny w brzuch dostała. Za karę, że urodziła siedmiu Polaków. Ona się jeszcze przez kilka dni męczyła. Kilka dni konała, bo tym pierzem pozatykane były jej rany. Zmarła później. – Babka Franka. Nasza praprababka wyszła za mąż za Dubika. I on był Ukraińcem, a ona Polką. Mieli trzy córki: Kaśkę, Zośkę i Marysię. Ich narodowość zależała od tego, jak one to czuły, czy są Ukrainkami czy Polkami. – Tę moją babkę Kaśkę tutaj, na naszej łące zastrzelili. Miała 29 lat. I jeszcze jej dziecko trzyletnie. Wtedy każdy chował gdzie mógł. A pochowali ją tutaj, bo tu było bliżej, spokojniej i bezpieczniej. Tutaj się nic takiego nie działo jak na tamtym cmentarzu. Prawdopodobnie tam, gdzieś obok babci Kaśki, 148 tylko trochę dal e j pochowany jest jej ojciec. Ten grób babki jest taki symboliczny. Nie wiemy gdzie są jej zwłoki, najprawdopodobniej tutaj – zastanawia się córka Anieli. – Nasza babka Kaśka uciekła tutaj do swoich, do matki. Do rodziców chciała uciec, bo myślała, że tutaj jej nic nie zrobią. Wzięła swoich synów: tatę Józefa i wujka Tadeusza – mówi Kasia, córka nieżyjącego już Józefa. – Tato miał wtedy 9 lat. Jego brat Tadeusz 3. Tu na łące ją złapali. Przypuszczalnie znajomi z okolic. I pytanie było tylko: „kto ty jesteś?” – Czy ty Polka, czy ty Ukrainka? Może gdyby babcia powiedziała, że jest Ukrainką, to może by jej nie zabili, może by żyła. Kiedy do babci strzelali, to trzy letni Tadzio się obudził i zaczął płakać. I wtedy go zabili. A brat, dziewięciolatek stał z boku i patrzył na to wszystko. I jeszcze buty zaczęli z babki Kaśki ściągać. A tato powiedział: – Nie rusz! To moja mama. Myślał, że mama śpi, że żyje, że nic jej nie jest. Bóg ocalił tylko jedno dziecko, tylko 9. letniego Józefa. Później tato gdzieś uciekł, może do domu, może do babci. Pewnie myślał, że jego mama i brat wrócą jeszcze. – Naszą babkę Ukrainiec pochował, jej szwagier, taki bardzo przyzwoity człowiek. Znalazł jej ciało i syna. Zawinął w jakieś tam płachty. Ułożył zmarłego Tadzia w rękach matki, tak jakby go tuliła. Wykopał dół w ziemi na cmentarzu, na pół metra. I zasypał. I tyle że przekazał rodzinie, tak mniej więcej, gdzie te ciała leżą. – Tam, na cmentarz ruski, coraz mniej ludzi przyjeżdża. Jeżeli nawet rodziny gdzieś zostały albo jacyś potomkowie. To oni albo gdzieś za granicę wysiedleni, albo gdzieś w koszalińskie, gdzieś w tamte okolice. Tutaj nikt się nie bardzo przyznaje. Tylko ci starsi, którzy jeszcze w miarę dobrze żyją. My tam chodzimy, bo tam nasza babka leży z synem i być może jeszcze jej ojciec. Tam było bliżej, to ją tam pochowali. Bo na ten drugi cmentarz to było ryzyko, żeby ciało nieść. Nie było żadnego pogrzebu, żadnej ceremonii pochówku. Tu księdza wtedy nie było. Ksiądz zostawił parafię i uciekł. Tu każdy sam chował, grzebał te ciała w ziemi – wspomina Aniela. – Ciało babki Kaśki i jej dziecka cichaczem jej szwagier zawinął w płachtę. Rozglądał się, czy nikt go nie widzi. Wykopał dół i zagrzebał. Tylko tyle, że ich ciała nie zostały pozostawione, że gdzieś w rowie się nie rozłożyły – mówi córka Józefa. Pani Eugenia, 77 lat: – Dwa lata temu przyjechali tu ruskie i tam grób wysypali ziemny. Tylko tabliczki żadnej nie dali. Jest krzyż jakiś, ale napisu żadnego. Gabriela Rybińska 149 tylko trochę dal e j klaudia komsta Wieniec z leśnych wrzosów „CZŁOWIEK NIE UMIERA PÓKI ZOSTAJE W PAMIĘCI ŻYWYCH” – taki napis widnieje na tablicy pamiątkowej, poświęconej sierżantowi Stefanowi Wójtowiczowi. Pani Matylda jest siostrą przyrodnią Stefana Wójtowicza. Nazywa go swoim bohaterem. Po bracie zostały jej nieliczne dokumenty, zdjęcia i listy. Więcej informacji, już z czasów jego misji, uzyskała ze wspomnień jego najbliższego kolegi – lotnika mieszkającego obecnie w Belgii – Leopolda Wątroby. Stefan Wójtowicz urodził się 19 czerwca 1919 roku w Wypnisze, w województwie lubelskim. Szkolenie w lotnictwie rozpoczął w 1936 roku w Bydgoszczy, w Szkole Podoficerów Lotnictwa dla Nieletnich. Kwalifikacje na lotnika uzyskał w czerwcu 1939 roku w Krośnie, gdzie przeniesiona została Szkoła. Brał udział w kampanii wrześniowej 1939 roku w I Pułku Lotniczym Warszawskim i w 111 Eskadrze Myśliwskiej tak zwanej „Brygadzie Pościgowej”. Uszkodził poważnie samolot bombowy niemiecki – heinkel. 18 września 1939 r. został ewakuowany do Rumunii, skąd rodzina otrzymała pierwszą i ostatnią od niego wiadomość od czasu opuszczeniu Polski. Karta pocztowa wysłana została z Piteşti 2 października 1939 r. Jak dostał się z Rumunii do Francji? Nikt z członków rodziny nie zdołał ustalić. We Francji walczył w kluczu kapitana pilota Kazimierza Kuziana w obronie Nantes. Po upadku Francji ewakuowany został do Wielkiej Brytanii. Jak wynika z listu Stefana Wójtowicza do przyjaciela Leona – pisanego tuż przed śmiercią, to jest 29 sierpnia 1940 r. – nie był on żonaty. List ten po śmierci Leona został przekazany drugiemu przyjacielowi – Leopoldowi Wątrobie, który 150 tylko trochę dal e j przeżył wojnę i przekazał go pani Matyldzie. Z listu wynika, że pilot przeczuwał rychłą śmierć i prosił przyjaciela o powiadomienie rodziny. – Odznaczenia polskie – mówi pani Matylda – o których mi wiadomo na podstawie dokumentów to: „Bojowa Odznaka 303 Dywizjonu Myśliwskiego Warszawskiego im. T.Kościuszki” i „Virtuti Militari”. – O śmierci brata dowiedzieliśmy się w lipcu 1946 roku z książki Arkadego Fiedlera „Dywizjon 303”. Wcześniej nikt nie raczył powiadomić naszej rodziny o śmierci jej najukochańszego członka – dodaje pani Matylda. Fragment książki: „Dwóch Polaków w tych walkach zginęło. Ginęli jak bohaterowie. Pierwszy, porucznik Cebrzyński, w chwili gdy na czele swego klucza nacierał na bombowce, ściągnął na siebie krzyżowy ogień niemieckich strzelców i ugodzony w głowę, poległ na miejscu. Drugi, sierżant Stefan Wójtowicz, kilka minut później zaatakowany przez dziewięć Messerschmittów, bronił się jak żbik. Wróg pomimo przewagi nie mógł go przyłapać, a całej ludności miasteczka Bigginshill, przyglądającej się walce, z przejęcia zamarły serca. Dwie nieprzyjacielskie maszyny zniweczył, zanim reszta go pokonała, przeszywając pociskami, jak rzeszoto. Walka polskiego sierżanta przeszła w angielskim miasteczku do legendy”. – Śmierć brata okryła ciężką żałobą nie tylko najbliższą i dalszą rodzinę, ale i całą okolicę. W miejscowym kościółku odprawiona została uroczysta msza żałobna. Symboliczną trumnę okryły wieńce. Jeden szczególnie zapadł mi w pamięć – wspomina pani Matylda – Był upleciony z leśnych wrzosów, które szczególnie lubił brat. W miejscowości, gdzie się urodził, miejscowa ludność wzniosła obelisk ku jego czci i osób zamordowanych przez hitlerowców. – Jak wspomniałam wcześniej otrzymaliśmy jedną kartę pocztową z Piteşti w Rumunii. Wiadomości z Francji i Anglii nie było. Pamiętam jak przez mgłę paczki, które przychodziły, zdaje mi się z Lisbony, przysyłane przez jakąś organizację, do której brat wysyłał przedpłaty pieniężne. Jedna z paczek przyszła, jak się później okazało, tuż po jego śmierci. Stefek był bardzo rodzinny i troskliwy. Z kartki przysłanej z Rumunii wynika jak bardzo martwił się o nas w kraju. – Obraz brata, jaki zachowałam w pamięci to wysoki – jakieś 182 centymetrów – szczupły, bardzo przystojny. Rozpierała go zawsze radość życia i energia. Był niezwykle wesoły i przyjazny dla ludzi. Bardzo kochany, nie tylko przez rodzinę. Takie „oczko w głowie”. Uwielbiał czytać książki. Często czytał je, siedząc wysoko na drzewie w sadzie, aby starsi bracia nie popędza- 151 tylko trochę dal e j li go do pracy w gospodarstwie domowym. Tylko ja wiedziałam, gdzie jest, gdy go szukano. Ale to była nasza tajemnica. Starsi bracia często mieli żal do rodziców za faworyzowanie młodszego od nich „syneczka”. Uwielbiałam go. Kiedy wyjechał do szkoły w Bydgoszczy, z utęsknieniem czekałam na każde święta, na które zawsze przywoził swoich kolegów. Pamiętam ogromne przygotowania przed przyjazdem upragnionych gości. Dom pachniał czystością i świeżym ciastem, a potem napełniał się wesołym gwarem i radością – uśmiecha się Pani Matylda. – Szczęście moje nie miało granic, kiedy brat umieszczał mnie na swoich ramionach i tak wędrowaliśmy po łąkach i polach. – A potem koszmar – wojna! Pewnego dnia, przed dom zajechały dwa motocykle. Był to brat, jego zwierzchnik i dwóch kolegów. Wpadli na chwilę, aby się z nami pożegnać. Na prośbę mamy, aby pozostał w domu (wiadomo, że każda matka pragnęła osłonić swoje dziecko bezpiecznym płaszczem i zatrzymać przy sobie) odpowiedział : „Mamo, ja muszę – zobaczysz, że twoje wnuki będą jeszcze czytać o mnie w książkach!” Te słowa powtarzała często mama. I tak się stało. – Nam pozostała tylko wielka rozpacz – kończy pani Matylda. Klaudia Komsta Stefan z siostrą Matyldą 152 tylko trochę dal e j paulina krzyżowska Płyniesz, Olzo Cieszyn. Miasto radości, bo według legendy założone przez trzech braci, synów słowiańskiego króla, którzy po długiej podroży właśnie tu się spotkali. Był rok 810. Sto lat później zbudowano w mieście Studnię Trzech Braci, ogrodzoną żeliwną altanką. Studnia ta stoi do dziś i jest chętnie odwiedzana przez turystów. Na ścianie płaskorzeźba ukazująca zgromadzonych przy źródle trzech braci: Bolka, Leszka i Cieszka, bo Cieszyn wyrósł na gruncie braterskiej jedności, solidarności i radości z obcowania ze sobą. A w jego sercu od zarania płynęła ona, królowa Śląska Cieszyńskiego – rzeka Olza. L ipi e c 2 0 1 1 r . , P olski C i e szyn , W zgórz e Z amkow e Upalny, sierpniowy dzień. Szukam schronienia pod rozłożystymi gałęziami drzew. Odpoczywam. Przede mną rozpościera się piękny widok na czeską część Cieszyna i ościenne wioski. Budynki poprzetykane raz po raz wybujałą zielenią. W oddali, na tle malowniczych gór, rysują się strzeliste bloki wielkich miast. Jeśliby podejść do poręczy i spojrzeć w dół, można zobaczyć połyskującą w słońcu rzekę, otuloną liściastymi ścianami drzew. Królowa tej ziemi – Olza, wije się żłobiąc w swym dnie historię Śląska Cieszyńskiego i jego mieszkańców. Jeśli kiedyś tu zawitasz, na pewno usłyszysz melodię wydobywającą się z jej fal: „Płyniesz Olzo po dolinie, płyniesz jak przed laty Takie same na twym brzegu kwitną wiosną kwiaty (…)” 153 tylko trochę dal e j Olza. To ona jest niemym świadkiem wydarzeń na przestrzeni wieków. Pamięta początki Księstwa Cieszyńskiego, które sięgają 1290 roku. Płynęła, gdy panowała tutaj dynastia miejscowej linii Piastów. Nie zapomniała przeobrażeń kulturowo – społeczno – gospodarzcych, jaki miały miejsce w XVII wieku, za czasów dynastii Habsburgów. Były i wydarzenia, których świadkiem wolałaby nie być – wojny śląskie, przetaczające się w XIX wieku, kiedy cały Śląsk przeszedł w ręce pruskie, zaś Księstwo Cieszyńskie zostało wcielone do Austrii. Wreszcie czasy pierwszego rozbioru, budowa tzw. „drogi carskiej” z Wiednia do Lwowa, rozwój oświaty, wprowadzenie obowiązku szkolnego. Nigdy nie zapomni żywiołowego wieku XIX, kiedy to następowały gwałtowne zmiany w Księstwie Cieszyńskim. Cieszyła się 200 lat temu, kiedy powstawało w Cieszynie pierwsze na dzisiejszych ziemiach polskich muzeum – istniejące do dziś Muzeum Śląska Cieszyńskiego. Wiła się powoli i leniwie, kiedy w latach 30. XIX wieku gwałtownie rozwijały się przemysły: górniczy (Karwina, polska Ostrawa) i hutniczy (Trzyniec). Biła z niej duma, kiedy Księstwo Cieszyńskie było w czołówce najzamożniejszych i najlepiej rozwiniętych regionów cesarstwa. Koniec XIX wieku też trwale zapisał się w jej pamięci – Wiosna Ludów (1848 r.), początek ruchów narodowościowych, równouprawnienie wyznań. Wiedziała, jak ważny dla tutejszej ludności był rok 1907, kiedy to uznano język czeski i polski za urzędowe na terenie Księstwa Cieszyńskiego. Niemniej istotny był również również spis ludność z 1910 r. – 434 tys. mieszkańców (55%) deklarowało się jako Polacy, 27% jako Czesi, a 18% Niemcy. Wyznacznikiem narodowości był język, jakim potocznie się posługiwano. Wreszcie przyszły czasy, w których nie mogła płynąć już tak beztrosko i spokojnie. Nadszedł bowiem rok 1914. Wciąż ma w pamięci naszych rodaków, zasilających szeregi legionu Piłsudskiego. Później już wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Pierwsza wzburzona fala przyniosła degradację monarchii austro-węgierskiej. Nastał czas tworzenia się pierwszego nieformalnego rządu Polski. 19 października 1918 roku utworzyła się Rada Narodowa Księstwa Cieszyńskiego, kilkanaście dni później nastąpił bezkrwawy zamach wojskowy. Rada Narodowa Księstwa Cieszyńskiego formalnie przejęła władzę z rąk austriackich. To właśnie w tym roku oficjalnie przestało istnieć Księstwo Cieszyńskie. Była świadkiem porozumienia pomiędzy Radą Narodową Księstwa Cieszyńskiego a tymczasowymi czeskimi władzami. Ustalono wtedy granicę polsko-czeską na zasadach etnicznych ( 76% obszaru Księstwa dla Polski). Strona polska była usatysfakcjonowana, jednak strona czeska 154 tylko trochę dal e j zaczęła zgłaszać pretensje do całego Śląska Cieszyńskiego. Podczas gdy na przestrzeni wieków była cichym, biernym acz nieobojętnym obserwatorem wydarzeń, nagle w 1920 r. stała się tą, która podzieliła śląsko-cieszyński świat na pół. Mimo że to ją wyznaczyli na granicę, jej serce bije zarówno dla tych, którzy są po jej lewej stronie – w Polsce, jak i dla tych, co zostali na ziemiach Czeskich – po prawej stronie, na tzw. Zaolziu. W rz e si e ń 2 0 1 1 , C i e szy ń ska W e n e cja „ D o ś wiadomo ś ci trz e ba dojrz e ć … ” Jest takie miejsce w Cieszynie do którego, raz go odwiedziwszy, zawsze chce się powracać. Tu nikt się nie spieszy, wąskie, brukowane uliczki niosą odgłosy kroków ludzi zamyślonych, szukających ciszy i spokoju. Mur porośnięty bluszczem w kolorze czerwonego wina, małe urokliwe latarenki i szemrzący w dole kanał wodny zwany Młynówką. Jego początku należy szukać w rzece Olzie, która obdarza go swymi wodami. Gdzieniegdzie Młynówka poprzecinana jest mostkami, które prowadzą do niewielkich domów mieszkalnych bądź zacisznych knajpek i restauracji. To właśnie w jednej z nich siadam przy stoliku z profesorem Danielem Kadłubcem. Z aolzia ń ski L e onardo da V inci – W granicach Czech ten teren jest od 1920 roku. W roku 1910, według spisu, na Zaolziu było 80% Polaków. Na skutek procesów asymilacyjnych dziś jest ich 40 tys. Ci, co dziś chodzą do czeskich szkół, to ich starzyki byli Polakami – wyjaśnia profesor Kadłubiec, etnolog, mieszkający w Mistrzowicach (część czeskiego Cieszyna). Nasi rodacy, mieszkający po drugiej stronie Olzy ochrzcili go przydomkiem „Zaolziański Leonardo da Vinci”. Jesteśmy na tarasie zacisznego lokalu tzw. Cieszyńskiej Wenecji. Sądząc po przywitaniu mojego rozmówcy z właścicielem widać, że nie jest tu rzadkim gościem. Serdeczność w każdym wykonywanym geście i wypowiadanym słowie. Słowa... Język jest jednym ze składników naszej narodowej tożsamości. To, jakim językiem się posługujemy mówi o tym, kim jesteśmy. Ale czy na pewno? – Jak przychodzę do Urzędu Miasta czeskiego Cieszyna to mówię po polsku, w sklepie też. Niestety większość Polaków w urzędach mówi po czesku – ubolewa mój rozmówca. Jednakże po chwili dodaje: – Właściwie to ludzie 155 tylko trochę dal e j są sami sobie winni, bo jest prawo. Ale prawo ma to do siebie, ze trzeba z niego korzystać. Trzeba to robić konsekwentnie! Większość ludzi myśli tak, że jak będzie gadała po czesku, to być może uda im się coś lepiej załatwić. Gdybyśmy siedzieli tutaj sto lat temu, nie byłoby żadnego polskiego ani czeskiego Cieszyna, tylko po prostu jeden Cieszyn. Zaolzie wchodziłoby w skład Polski, a my nie mielibyśmy o czym rozmawiać… „Ale ludzie w swoim życiu zmienili się bardzo Zwyczajami, wiarą przodków ledwie że nie gardzą (…)” Słowa hymnu Śląska Cieszyńskiego, autorstwa Jana Kubisza, mimo iż napisane ponad sto lat temu, nie tracą na aktualności. W miarę upływającego czasu coraz mocniej odnoszą się one do rzeczywistości po drugiej stronie Olzy. – Z młodszymi to jest zupełnie beznadziejna sprawa, bo ci młodsi uważają się za Europejczyków – ze smutkiem stwierdza pan Kadłubiec. – Ale ja pytam: co to jest Europejczyk? Już Stalmach sto lat temu powiedział, że wśród Słowian jesteśmy Polakami, a wśród Polaków Ślązakami. Dlaczego wolelibyśmy przekształcić się w jedną bezkształtną masę Europejczyków, zamiast kultywować tradycje swoich ojców i dziadków? Kim właściwie jesteśmy, a kogo tylko udajemy? Etniczność – polskość, czeskość – wyznaczają trzy kryteria: język, kultura, świadomość. Świadomością można manipulować. (…) Komercyjne kryterium decyduje bardzo często o tym lawirowaniu świadomością – przekonuje mój rozmówca. – Jeśli jednak takiego Niemca albo Czecha zapyta się: jak pan obchodzi święta Bożego Narodzenia, jak pan mówi w domu, jak się nazywają zwierzęta, góry, itd., to zobaczy się, że to jest rdzenny Polak, jakkolwiek by sobie nie ubzdurał, ze on się będzie pisał jako Czech. Zatem jeśli ktoś mówi, że jest tym czy tamtym, to mnie to nie interesuje za kogo on się uważa. Mnie interesuje jaki jest jego język, jaka jest jego kultura. „I dąb stary nad Twym brzegiem Jak szumiał tak szumi A wnuk starą mowę dziadków ledwie że rozumie (…)” Milczymy przez chwilę, popijając aromatyczną kawę. Z półotwartego okna restauracji sączy się regionalna muzyka, czeska, mimo iż jesteśmy w pol- 156 tylko trochę dal e j skim Cieszynie. Kultura jest, obok języka, kolejnym wyznacznikiem naszej tożsamości. Kultura, o którą niestety coraz mniej dbamy – nasze korzenie, o których tak mało wiemy. Bo nie chcemy wiedzieć… Tymczasem nasi rodacy mieszkający w Republice Czeskiej wiedzą jak istotne jest to kim się jest, co nas ukształtowało, co stanowi o naszej narodowo-kulturowej tożsamości. – Aktywność Polaków na Zaolziu jest pięciokrotnie wyższa od aktywności Czechów. Jest to oczywiste, bowiem ten, co nie chce zginąć i zaginąć, musi się ruszać! – przekonuje pan Daniel. Siła tkwiąca w kulturze, jak pokazuje historia naszego kraju, jest niekiedy jedyną gwarancja przetrwania. Kiedy przyjdzie nam żyć na obczyźnie, pozostaje nam tylko ona… Tylko, albo – aż. – Spotkania, festiwale, bale typu folklorystycznego – wylicza profesor Kadłubiec. – Nie ma porównania z większością czeską; w każdej dziedzinie aktywność Polaków na Zaolziu jest pięć razy większa. To też świadczy o świadomości Polaków, bo najłatwiej jest nic nie robić. Co jest modelem czeskim? Mieć daczę, chałupę; na sobotę, niedzielę wyjechać; dom zamknąć. Mur do nieba, żeby nikt nie widział. My musimy być otwarci, musimy być aktywni, musimy razem współdziałać. Ludzie to wiedzą. Patrzę na mojego rozmówcę i widzę w nim każdego Polaka, który został tam, po drugiej stronie Olzy. Polaków, którzy zostali i przetrwali, bo nie zamknęli się w swoich czterech ścianach. W rz e si e ń 2 0 1 1 , C i e rlicko , C z e chy „ J o j e st e la ! ” Pani Olga mieszka w Cierlicku między szachownicami lasów i pól, kontrastującymi mnogością odcieni jesiennych barw. Rozmawiamy, siedząc w ogródku przed jej domem. Wrześniowe słońce maluje rumieńce na naszych twarzach. – U nas macierzysty jynzyk jest polski, a czeski to uż jest jako drugi jynzyk – wyjaśnia – Tu som Polacy. W polskich domach mówi się po naszymu. Som naleciałości, mówi się gwarom. Momy tyż polski szkoły. Największa jest w Cieszynie na ul. Hawliczka. Som też w Suchej Górnej, Hawierzowie, Błędowicach. Ty szkoły się kurczą, nikiedy klasy som tam łączone – pierwszo z drugom, trzecio z czwartom. Pani Olga kiedyś była nauczycielką. – Po wojnie masowo produkowali nauczycieli na Zaolziu – wspomina. – Na studiach w Pradze poznałam swo- 157 tylko trochę dal e j jego męża. I tak się tu przeprowadziłam. To tu jest dom od teściów – mówi, wykonując wskazujący ruch ręką. Dom jest niewielki, okna ujęte w ramy czerwonych cegieł. Całość przykrywa odziany w starą dachówkę spadzisty dach. – Mieliśmy jednego syna, ale zmarł. Miał 44 lata – mówi pani Olga. Wzdycha ciężko i opiera ręce o kolana. Jej naznaczone czasem dłonie błąkają się niepewnie po fartuchu w kolorze przypominającym bezchmurne niebo. Kobieta kiwa smutno głową i dodaje: – Mąż też zmarł, prawie bydzie msza 22 października. Druga rocznica. Jestem tu sama jak palec, mam trzy kurki a kotka. – Tutaj Pani Olga rozpromienia się, pokazując wędrujące w trawie kury, które co rusz podchodzą do naszego stolika. Widać, że są oswojone. – A kaj idym, tak zaś lecom za mnom – śmieje się kobieta. Rozgląda się w poszukiwaniu kota, nigdzie nie widać jej ulubionego czworonoga. – Pewnie się gdzieś wyleguje. A ón też nieroz mie odprowadzo jak ide, aż ku dródze – dodaje. Pani Olga, mimo iż została całkiem sama nie czuje się samotna. – Też uz czlowiek schorowany, tabletek pół gorsi. Sama jestem, ale sąsiedzi zawsze pomogą. Mom sąsiadów i Czechów i Poloków, ale wszyscy tu dobrze żyjmy. Kiedyś to wojowali katolicy z ewangelikami, ale to kiedyś, teraz uż ni – mówi. Tuż za budynkiem gospodarczym, obok którego siedzimy, ciągnie się długie pasmo pola należącego do pani Olgi. – Cały hektar siedemdziesiąt. Dwie krowy my chowali. Za komuny chcieli nom pole odebrać, teść nie doł. To się zdało, że se do glowe urżnąć! Nie śmiał mieć za komuny własności prywatnej – wspomina. Pani Olga przyznaje, że mimo iż jest Polką, nigdy nie opuściłaby swojego domu tutaj, na Zaolziu. – To tu je moji, jo je stela! – kwituje. Żywym symbolem naszych rodaków mieszkających w Czechach jest rzeka Olza. Poeta, w hymnie ślązaków cieszyńskich porównywał ją do biblijnego Jordanu, pisząc: „W świętej ziemi chananejskiej rzeka Jordan płynie W jego wodach Izraela lud brał oczyszczenia Więc z modlitwą uklęknąłem w pokorze przed Panem Byś się stała, Olzo, takim i dla nas Jordanem(…)” Pani Olga czuje się Polką i żywo interesuje się tym, co dzieje się po drugiej stronie Olzy. – My som zczechizowani. Ale to tu je bardzo miłe, że ci Polacy się kupy trzymają – podkreśla, kiwając potakująco głową. – Na większe zakupy to ino do Polski. Autobusym jadym do czeskiego Cieszyna. Teraz zaś pojade, bo mąż bydzie mioł drugą rocznicę. Kwiaty muszom być żywe! Chryzantymy 158 tylko trochę dal e j szumne kupujmy, tu też są, ale takich jak w Polsce ni ma! – przekonuje. – Jo, choć mom wiela roboty, jo je fan! Oglądom tylko telewizje polskom. „Dziennik”, „Plebanie”, „Klan”, „Ranczo” a „Jako to melodia”. Ubóstwoim tego Roberta! – cieszy się jak młoda dziewczyna, a zmarszczki tańczą na jej rozpromienionej twarzy. – Prenumerujm ino polski gazety. „Głos Ludu”, co wychodzi trzy razy w tygodniu. Ja, teraz powinien uż być!” – pani Olga zrywa się od stołu, prawie biegnąc do furtki. Z przymocowanej do niej malej skrzynki wyjmuje gazetę i machając nią wraca – Będzie pewnie o Żwirowisku – mówi. – To taki nasze słynne miejsce, gdzie zginęli polscy lotnicy. W niedziele była 79. rocznica. Kobieta powoli przekłada kartki papieru. Szuka informacji o tym wydarzeniu. Historia związana ze Żwirowiskiem jest jej szczególnie bliska, bo miejsce to znajduje się o rzut kamieniem od jej gospodarstwa. Stare, wysokie drzewa, wśród których ukryty jest pomnik bohaterskich lotników, stoją na straży pamięci o tym wydarzeniu. – O! Jest! – woła Pani Olga i czyta: „Mszą Świętą w kościele pod wezwaniem Św. Wawrzyńca w Cierliku rozpoczęły się w niedzielę uroczystości ku czci Franciszka Żwirki i Stanisława Wigury, którzy na Kościelcu zginęli przed 79. laty w katastrofie lotniczej (…) Główne uroczystości odbyły się jednak po południu, pod pomnikiem na Żwirowisku, w miejscu, gdzie spadł samolot polskich pilotów RWD 6 i obaj lotnicy ponieśli śmierć. Wzięła w nich udział ponad setka osób z obu stron Olzy (…) Właśnie tutaj, na kościeleckim wzgórzu 11-go września 1932 roku zakończyli swój lot i rozpoczęli swój lot ku wieczności Franciszek Żwirko i Stanisław Wigura (…) Tu zginęli jedni z największych synów narodu polskiego. Swym zwycięstwem w zawodach lotniczych w Challenge zapisali się na stałe do historii narodu polskiego jako nieustraszeni bohaterowie przestworzy, którzy swoją postawą i osiągnięciami nadal są wzorem do naśladowania (…)” – oczy pani Olgi z każdą kolejną linijką przeczytanego tekstu robią się bardziej szkliste. – Spotykamy się na Żwirowisku, miejscu niezwykłym, naznaczonym przez los, które stało się na zawsze nie tylko miejscem bohaterskiej śmierci lotników, ale też miejscem, które skupiło Polaków, którzy na stale na tej ziemi pozostali i pamięci polskiej pilnowali… – Pani Olga nie umie już powstrzymać, wymykających się spod powiek łez. Małe, szkliste kropelki spływają po jej twarzy. Mimo swoich 78 lat pani Olga aktywnie uczestniczy w ważnych wydarzeniach odbywających się na Śląsku Cieszyńskim. – A jak było Schengen, to jo osobiście była w polskim Cieszynie. Stołach tam, jak się zahaczo na Głębokom. Patrzę, a tam na moście TVP, tam też taki zapory były. Potym to przeciy- 159 tylko trochę dal e j li, a rozpadło się to! – wspomina nie tak znowu dawne wydarzenia. Granice pomiędzy Polską a Czechami otwarte zostały w 2008 roku. Był to przełomowy, historyczny moment. Wielu mieszkańców Śląska Cieszyńskiego do dzis opowiada historie związane z „wizytami” po lewej stronie Olzy. „Potem kiedyś, gdy po falach wiosna wiatr zawieje, wnuk usłyszy w twych fal szumie swoich przodków dzieje (…)” Kiedy odjeżdżam z Cierlicka drogą, która co rusz wznosi się i opada, żegnają mnie przydrożne jabłonki, obsiane hojnie czerwonymi owocami. Mijam okoliczne domy i zastanawiam się ile z nich jeszcze chowa w sobie losy moich rodaków. Zwyczajne, niezwyczajne ludzkie życie. Droga jest pusta, wije się między pagórkami szaroburą wstęgą. Otwieram okno, do samochodu wpada świst jesiennego wiatru niosąc z sobą zapach dojrzałych jabłek. S i e rpi e ń 2 0 1 1 , C i e szyn , M ost P rzyja ź ni Niemiłosierny żar leje się z nieba. Ludzie senni, zmęczeni upałem, sobą nawzajem przemierzają most łączący Polskę z Czechami. Przemierzają dwa światy ot tak, bez refleksji. Nic dziwnego, w końcu mieszkają tu od lat. Stoję, opierając się o poręcz rozciągającego się nad Olzą mostu i przyglądam się ludziom. I nie wiem już, czy to ten upał, czy moja wyobraźnia, ale słyszę jak szumią stare, pochylone nad rzeką drzewa. Wiatr szeleści w ich koronach słowami starej cieszyńskiej pieśni: „Wnuk usiądzie na twym brzegu dumać nad przeszłością I żyć będzie dla twej ziemi czynem i miłością!” Rzeka szemrze, rozedrgane promienie słońca migoczą w jej wodach. Patrzę na oba brzegi Olzy, ale nie wiedzę nikogo… Paulina Krzyżowska *Cytaty pochodzą z nieoficjalnego hymnu Śląska Cieszyńskiego pt.: „Płyniesz Olzo”, autorstwa Jana Kubisza. 160 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) e w e lina jabki e wicz O Janie, co zerwał kwiat paproci Trzeba mieć własną wiarę w cel. Niech pioruny biją, ale idzie się prosto! Tak jak się pragnie! Trzeba mieć siłę! Dar siły! A ja ci powiem, leczę takoju siłu! Siłu niewidzialną, jasnowidzeniem! Jan Martyniuk A utorów dwóch Gdyby nie mój pradziadek, nie byłoby tego tekstu. Nie byłoby tekstu dlatego, że nie byłoby autorki. Nie byłoby autorki, ponieważ… Moja mama, a wtedy dwudziestoletnia, świeżo upieczona mężatka, starała się z moim tatą o dziecko. Zaszła w ciążę. Po pięciu tygodniach poroniła. Przez kolejne cztery lata bezskutecznie jeździła po różnych lekarzach, brała coraz to inne leki i stosowała najrozmaitsze metody, aby znowu zajść w ciążę. Po wielu nieudanych próbach – załamała się. Dziadek miał pretensje, że wnuczka nie chce skorzystać z jego pomocy. W końcu powiedział, co o tej całej sytuacji myśli: – Chodzisz od lekarza do lekarza i nie ma żadnych efektów. Trzeba było od razu przyjść do mnie. Chodź, zrobię z tobą porządek! Porządek zrobił i wyszło mu to całkiem nieźle. Mam dwie ręce, dwie nogi i nawet jestem podobna do człowieka. Gwoli ścisłości, ginekologiem mój pradziadek nie był. Nawet nie był lekarzem. Cudotwórcą też raczej nie, chociaż tak mawiało o nim wielu ludzi. 161 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) A by kr e w była w e soła Mój pradziadek – Jan Martyniuk – pomagał ludziom dzięki swojej wiedzy wspartej niezwykłym darem. Dla jednych był zielarzem, dla innych znachorem. Jeszcze inni mówili o nim wróżbita albo jasnowidz. Mieszkał ze swoją żoną Anną w lubelskiej wsi Okczyn. Praktykował u swojego ojca Mikity, a ten z kolei u swojego – Szymona. Byli oni znawcami ziół i kostoprawami (składali połamane kości). Moja babcia Walentyna, córka pradziadka, opowiada: – Mikita, jak umierał (były to lata sześćdziesiąte), mówił mu, że dużo wie i nadaje się do leczenia, ale raczej nie powinien tego robić, bo go „wrogowie zjedzą”. Potem zmienił zdanie. Nie chciał, żeby ich wiedza znikła. Ojciec jednak postanowił, że leczyć nie będzie. Bał się. Niedługo potem przyjechały do niego jakieś baby z pobliskiej wsi, z Piszczaca. Taty nie było wtedy w domu i razem z matką powiedziałyśmy, że nic z tego, bo przecież ojciec nie leczy. Kobiety na to, że o tym wiedzą, ale też wiedzą, że może leczyć. Czekały na ojca aż do wieczora. Wrócił z pola. Przekonywał, że nie leczy, ale one upierały się przy swoim. W końcu zgodził się na rozmowę. Potem okazało się, że tym kobietom pomógł. Przyjeżdżały do niego bardzo często. Nie tylko one, ale też ich rodziny. Coraz więcej i więcej ludzi zaczęło pukać do naszych drzwi i prosić ojca o pomoc. Odmówić nie potrafił. Kolejki ustawiały się coraz dłuższe, w końcu powstał nawet zeszyt, gdzie można było się wpisać i być spokojnym o wizytę. Gdyby nie upór tych kobiet, zapewne pradziadek nigdy sam nie zacząłby leczyć. Ale chyba właśnie tak musiało być. Może potrzebował impulsu, pretekstu. Zaczął korzystać ze swojego daru i wiedzy. Pomagał. Uzdrawiał. Spełniał się. – Zaczęli przyjeżdżać ludzie. Prosili. Błagali. Czy miałem wypędzić? Skoro mogę im pomóc, to pomagam. Kiedy się coś innym dobrze zrobi, to jest radość. Ważne, aby powiedzieć choremu – wyzdrowiejesz. Jego krew jest wtedy wesoła, zadowolona i łatwo zniszczy bakterie – opowiadał pradziadek. Wstawał o piątej czy szóstej rano. Jak się tylko rozwidniało. Ludzie już czekali. – Wiele godzin wizyt wykańczało go i fizycznie, i psychicznie. Bywało tak, że przyjmował codziennie przez wiele dni. Nie dawał rady, po całym dniu po 162 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) prostu padał – wspomina jego córka. – Przecież dla każdego musiał coś z siebie dawać. Każdego wysłuchać, każdemu coś powiedzieć. To była naprawdę ciężka praca. Lat przybywało, a sił ubywało. Potem ustalił, że przyjmuje we wtorki, czwartki i soboty. Mimo to zdarzało się, że przyjechał ktoś z daleka albo bardzo prosił o wizytę w inny dzień. Zgadzał się. Leczył nie tylko maściami i karteczkami (o których będzie później), ale przede wszystkim swoim dobrym słowem i szczerą modlitwą. K wiat j e dn e j n ( m ) ocy Legenda głosi, że podczas nocy świętojańskiej zakwita przez krótką chwilę magiczny kwiat paproci. Szczęśliwiec, który go znajdzie, ma zostać obdarzony bogactwem, nadzwyczajną siłą i wybitną mądrością. – Zerwałem kwiat paproci – zawsze mówił o swojej mocy pradziadek Jan. – Mam zioła i różne maście. Na zawroty głowy, migreny, białaczki, róże, guzy, gościec i nadżerki. (…) Padaczkę też załatwię. Na dysk i iglicę też pomogę. Mam siłę i środki, żeby pomóc. Można powiedzieć, że znam 77 gatunków egzemy. Mam na nie sposób. (…) mam taką siłę niewidzialną. Czuję ją w sobie. Najwięcej jej, jak jest nów i pełnia. Wtedy najlepiej działam. Leki są najmocniejsze, jak daje się je przed zachodem słońca. Swoje wiem. G dy ni e możliw e stawało się możliw e Wspomina moja babcia: – Kiedy miałam dwadzieścia dwa lata, zaczęliśmy się budować. Mój mąż pracował wtedy w wojsku i codziennie chodził do pracy na dwanaście godzin. Mieliśmy tylko dwóch robotników, więc musiałam im pomagać i dźwigać wiadra z cementem. Po jakimś czasie zaczął mnie strasznie piec żołądek. Wyłam z bólu. Mąż wziął wolne i pojechaliśmy do znajomego lekarza. O swoim ojcu nawet nie pomyślałam, bo prawdziwy lekarz przecież będzie wiedział lepiej, co mi dolega. Stwierdził, że to wątroba. Tłumaczyłam mu, że piecze mnie żołądek, że może się poderwałam. Oburzył się, że to durne gadanie, bo nie ma czegoś takiego. Przypisał leki. Kazał przez pierwsze cztery dni jeść tylko chudą bułkę na wodzie i pić herbatę. Potem przez co najmniej pół roku ścisła dieta, w przeciwnym razie do końca życia zostanę wątrobiarzem. 163 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) Mijały miesiące i nic się nie poprawiło. Nic nie mogłam jeść. Jak podczas gotowania próbowałam czegoś, od razu zwijałam się z bólu. Bardzo schudłam. Skóra i kości. W końcu ojciec przekonał mnie, żebym przyjechała do niego. Kazał mi się położyć na łóżku. Wziął z parnika gorące kartofle gotowane świniom i przełożył do worka. Położył mi te kartofle na dół brzucha i owinął. Zaczął mi wszystko podciągać do góry przy pomocy tego worka i związał chustką. Kazał leżeć. Po dwóch dniach powiedział, że teraz będę mogła jeść wszystko, co mi się tylko podoba. I miał rację. W przeciwieństwie do lekarza. Żadnej diety i, dzięki Bogu, dożyłam sześćdziesięciu czterech lat bez żadnych problemów z układem pokarmowym. Swoją historię opowiada mi też kuzyn Mirosław: – Był rok 2002. Nagle, bez powodu, zaczerwieniła mi się noga i zaczęła bardzo puchnąć. Ból narastał. Wylądowałem w szpitalu. Mój stan się pogarszał. W końcu bezsilni lekarze powiedzieli, że jedynym rozwiązaniem będzie amputacja. Załamałem się. Tym bardziej, że mojemu dziadkowi obcięli najpierw jedną, a potem drugą nogę, kiedy miał podobne objawy. Powiedziałem: „O nie! Obciąć nogi nie dam!”. Wiedziałem, że muszę jeszcze pojechać do Okczyna. Przywiozły mnie żona i matka, bo sam jechać nie dałem rady. Całą drogę wyłem z bólu. Byłem roztrzęsiony. Jan mnie obejrzał. Stwierdził, że to róża i że będzie ją wypalał. Zrobił, co trzeba… Po jakimś czasie poczułem ulgę. Noga przestała piec. Mijały kolejne minuty. Ból ustąpił. W końcu Jan powiedział, że mogę już jechać do domu i zapewnił, że wszystko będzie w porządku. Czułem się na tyle dobrze, że kiedy wracaliśmy, za kierownicą siedziałem już ja. Jeden, dwa dni i opuchlizna zeszła, a wraz z nią zaczerwienienie. Żadnych leków więcej i niczego innego. Jedna wizyta pomogła. Uratowała mi nogę. A może nawet życie. K art e czka na zajoba – Ona działa. Ja mam taką niewidzialną siłę, mam taki dar siły, niektórzy nazywają to jasnowidzeniem. Są tacy, którzy raz na rok po tę kartkę przyjeżdżają, bo jak ją noszą przy sobie, są spokojni, przechodzą im złe myśli, ciągoty do alkoholu – wyjaśniał pradziadek Janek. Często wręczał swoim pacjentom wspomniane karteczki. Na każdej z nich było coś napisane. Tak naprawdę nikt nie zdołałby ich rozczytać, ale znaczenie tych bazgrołów było szczególne. 164 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) – To nie była zwykła kartka. To była kartka z modlitwą – tłumaczy babcia. – Każdy, kto dostał taką kartkę, musiał ją – według zaleceń ojca – o konkretnej porze dnia i w konkretnym miejscu przemywać wodą. Ta czynność, powtarzana przez jakiś czas, miała rozwiązać problem, z którym człowiek się zmagał. Woda, symbol życia i oczyszczenia, miała zmyć z człowieka jego problemy, udręki, choroby. – Wiem, że dużo ludzi starało się o te karteczki. Ojciec nie zawsze i nie wszystkim chciał je dawać. A skoro ludzie o nie prosili wielokrotnie, to znaczy, że chyba pomagały. Sama brałam tych karteczek wiele. To działało. Potem tak bardzo przyzwyczaiłam się do tego rytuału, że miałam je zawsze przy sobie, jak trzeba było coś załatwić, jak miałam jakiś problem. Nie wiem już, czy to pomagało faktycznie, czy działało na psychikę. Czułam się z nimi bezpiecznie. Pradziadek opowiadał: – Wystarczy, że na karteczce wypiszę nazwisko nauczyciela, a tak zrobię, że znajome dziecko będzie dostawać same piątki. Na sprawę karną dam gościowi kartkę i wszystkim jego wrogom pokręci się w głowach. Świadkowie dostaną zajoba i będą szli mu na rękę!... R óżn e przypadki chodz ą po ludziach … Czasami zdarzały się sytuacje bez wyjścia, kiedy pradziadek po prostu nie potrafił pomóc, chociaż chęci miał duże… Przyjechał kiedyś facet z kuszącą propozycją. Zaproponował pradziadkowi, że ten wywróży mu liczby do skreślenia w lotto, a on, gdy już wygra, podzieli się z pradziadkiem po połowie. Świetny pomysł. Szkoda tylko, że jego autor nie wpadł na to, że nie zastałby pradziadka u siebie, w drewnianej chałupce na wsi, gdyby miał on moc przewidywania „szóstek”. Pradziadek opalałby w tym czasie swój obrzydliwie bogaty tyłek w ciepłych krajach, popijając chłodne drinki. A już na pewno nie musiałby wysłuchiwać podobnych problemów i rozmawiać z takimi geniuszami. Opowiada mój ojciec: – Przyjechała do dziadka paniusia z pieskiem. Żaliła się, że potrzebuje pomocy, bo jej pies nic nie je – nawet szynki czy polędwicy. Dziadek na to, że trzeba u niego zostawić zwierzaka i przyjechać za dwa, trzy dni. Tak też kobieta zrobiła. Wraca po kilku dniach. Pupilek je jej z ręki. Chleb, kartofle, cokolwiek by nie dała. 165 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) – Jak udało się panu to zrobić? – pyta zszokowana. – Zamknąłem psa w klatce. Nie dawałem mu wcale jeść. W końcu polałem trociny smalcem i nawet to zjadł z apetytem – odpowiedział „cudotwórca”. Nieraz pradziadek wspominał historię „o babie, która nie była zadowolona ze swojego chłopa” i opowiadał: – Przychodzi i mówi, że jej chłop za obcymi lata. Daję jej zioła i każę zaparzyć, to mąż nie pójdzie do kobiet. Później przychodzi znowu i prosi – uruchom chłopa, bo leży jak trzebione bydło!... P aproć t e ż ma kolc e Wspomnienia pradziadka: – Znajomy nie wierzył w zabobuny. Kiedy jechał z pracy, wtedy spojrzała na niego jedna kobieta. Poczuł, że kręci mu się w głowie. Szykował się do rzygania. Przyjechał do mnie, więc dałem mu wodę z drzewnym węglem. Zamówiłem i się uspokoił. Chociaż wcześniej w niczto nie wierzył, później mówił zawżdy, że są wrednyje ludzi. A na uroki biorę nici kolorowe. Zamawiam i mówię, w jakim miejscu należy je założyć. Dobrze wtedy podejść na rozstajne drogi w koszuli, zamówić i zrzucić ją. A wtedy – cześć pieśni! Choroby nie ma! Babcia Wala: – Przypomina mi się jeszcze taka kobieta zza Piszczaca, nazwiskiem Najdychor. Była naprawdę piękna. Miała wtedy około czterdziestu lat. Leżała jakiś czas w szpitalu i lekarze powiedzieli jej w końcu, że nie będzie chodzić, ponieważ uszkodzenie nerwów w nogach jest nieodwracalne. Jej mąż przywiózł ją do ojca. Pamiętam, jak niósł ją na rękach z wozu do domu. Kobieta była zrozpaczona. Płakała. Opowiadała o swoim pobycie w szpitalu i jak lekarze przesądzili o tym, że zostanie już do końca życia inwalidką. Ojciec dał jej leki, kazał smarować się jakąś zrobioną przez siebie maścią. Do tego bardzo ważna była modlitwa. Obecna przy każdym przypadku, była równie ważna jak leki. Po jakimś czasie ta kobieta wróciła. Tego dnia, co przyjechała, było bardzo dużo ludzi, więc siedziała z mężem na wozie i czekała na swoją kolej. Przechodziła jakaś baba ze wsi. Zaczęła się wyśmiewać: – Też nie macie gdzie przyjeżdżać! Jeszcze w kolejce tyle czekać, jakby to Bóg wie kto był! – Niech pani tak nie mówi! – odparła jej ta z wozu. – Pani niczego nie rozumie... Ja nie chodziłam. Byłam do niczego. Może do tej pory bym już nie 166 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) żyła. A w tej chwili jestem tak zdrowa, że tego lekarza, co mi w szpitalu mówił, że nie będę chodzić, tak bym kopnęła tą „niby do niczego” nogą, że by mnie popamiętał! Drwiny się skończyły, baba odeszła, a potem sama wielokrotnie przychodziła do ojca po pomoc. Pomimo że dar ojca niósł ludziom pomoc, niejednokrotnie doświadczyliśmy nieprzyjemności. Są różni ludzie. Jedni chwalą, drudzy krytykują, wyśmiewają. Ale najbardziej bolało, kiedy potępiali ci, którym ojciec wcześniej pomógł. Wstydzili się mówić, że otrzymali pomoc od kogoś takiego, więc lepiej było się nie przyznawać i wyśmiewać. Czasami nie zdradzałam, że jestem córką „tego” znachora. Słyszałam wtedy głosy: „Taki z Okczyna, udaje, że jest lekarzem”. Krytyka była łatwiejsza. Przecież mowa jest o niewidzialnej sile. Racjonalniej powiedzieć, że nie wierzy się w zabobony, bajki. Prościej jest wydać ostrożny osąd, ufać temu, co sprawdzone i namacalne. Ale przecież świat jest pełen rzeczy i zjawisk, których nie widzimy, a wiemy, że istnieją, których nie ogarniamy rozumem, a ufamy, że są. Czym jest wiara? Czym cud? Dlaczego jesteśmy niewiernymi Tomaszami i dopóki nie włożymy palca w miejsce po gwoździu, dopóty nie uwierzymy? Przecież powietrza nie widzimy, ale wiemy, że jest. Dlaczego to nasz wzrok, dotyk, słuch decydują zazwyczaj o kwestiach wiary? Nasze zmysły są niedoskonałe, rozum nie wyjaśni nam wszystkiego. Czasami istnieje coś ponad. Coś więcej niż widzimy, czujemy, dotykamy, myślimy. Banalne, ale prawdziwe – wiara czyni cuda. P rz e rwana sztaf e ta – Jak będę umierał i nie przekażę nikomu swojej mocy, będę się bardzo męczył – powtarzał wielokrotnie pradziadek. – Ale w końcu było inaczej – komentuje jego córka. – Śmierć miał szybką i lekką. Moja rodzina przekonuje mnie, że nikomu nie przekazał mocy, ponieważ śmierć przyszła nagle i nie zdążył tego zrobić. Może mają rację, ale ja nie jestem tego taka pewna. Jeżeli przewidział to, że przekazanie mocy zapewni mu lekką śmierć i dodatkowo wiedział, że kostucha zaskoczy go swoją wizytą, mógł zareagować wcześniej. Od śmierci pradziadka minęło już dziewięć lat. Przez ten czas nikt nie ujawnił, że jest w posiadaniu mocy, ani nawet nie wyraził chęci podtrzymania 167 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) wielopokoleniowej tradycji rodzinnej. Pradziadek nieraz wspominał, że jego następczynią może być wnuczka Renata (siostra mojej mamy). Kiedy jednak trafił do szpitala, ciotka nie chciała do niego jechać. Obawiała się, że jak się przy nim pojawi i będzie chciał jej przekazać moc, to wtedy umrze. Myślała, że swoją nieobecnością go uratuje, ale niestety nic nie dało się zrobić. Czy moc odeszła razem z jej posiadaczem, a wyjątkowa trzypokoleniowa tradycja bezpowrotnie zanikła? Wielu ludzi, którzy przyjeżdżali do pradziadka, nie może pogodzić się z jego odejściem. Jedni szukają następcy w jego córce, inni jeżdżą na cmentarz i w modlitwie proszą o pomoc. P rzystan e k : N ormalno ś ć Dzisiaj pradziadek Janek (chociaż zawsze mówiłam „dziadek”) miałby 92 lata. Może to zabrzmi banalnie, ale wierzę, że to właśnie dzięki niemu jestem teraz tutaj i gdyby żył, to podziękowałabym mu za to. Chociaż, znając życie i siebie, skończyłoby się na chęciach. Zawsze, gdy nagle odchodzi ktoś bliski, mamy wyrzuty sumienia, że nie zdążyliśmy czegoś zrobić, czegoś powiedzieć zmarłej osobie. Przez wstyd, unoszenie się honorem czy inne bzdurne wymówki ulatują ważne słowa. „Kocham Cię”. „Przepraszam”. „Dziękuję”… Takie proste słowa, a tak ciężko przechodzą przez gardła. Do tego szczękościsk i jesteśmy bezradni. Rozumiem. Sama mam podobne dolegliwości. Chyba czas się wybrać do lekarza… PS. Drogi Dziadku! Mam nadzieję, że bywałeś omylny i Twoja przepowiednia, że będę miała męża, który będzie lubił zaglądać do kieliszka (sic!), nie spełni się! Ewelina Jabkiewicz 168 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) małgorzata iwaniuk Podlaski sabat Wieruju wo jedinaho Boha Otca, Wsiedierżytiela, Tworca niebu i ziemli, widimym że wsiem i niewidimym. I wo jedinaho Hospoda Iisusa Christa, Syna Bożyja, Jedinorodnaho, Iże ot Otca rożdiennaho prieżdie wsiech wiek… Jedna kulka wełny, druga, trzecia. Jest ich dziewięć. Lekko brązowe, szorstkie w dotyku, o specyficznym zapachu. Trzy rzędy, w każdym po trzy gałganki. Są rozłożone równo, mają podobne kształty i rozmiary. Leżą na starym krześle w kuchni, naprzeciwko kaflowego pieca. Duża, stara machina dająca ciepło. Pomieszczenie odgrodzone kwiecistą zasłoną, przejścia brak. Wieruju wo jedinaho Boha Otca, Wsiedierżytiela, Tworca niebu i ziemli, widimym że wsiem i niewidimym. I wo jedinaho Hospoda Iisusa Christa, Syna Bożyja, Jedinorodnaho, Iże ot Otca rożdiennaho prieżdie wsiech wiek… Stara kobieta, moja babcia, jest ubrana w czarną spódnicę, zwykłą bluzkę, ma białą chustkę na głowie. Brązowymi, spracowanymi rękoma spala gałgany. Po kolei, dziewięć razy odmawiając modlitwę. Jest tu też druga kobieta, ubrana cała na czarno. Tylko chustka ma inny odcień. Kobieta jest młodsza, choć też stara. Siedzi na krześle, z wyciągniętą prawą nogą, na której czerwień kawałka sukna miesza się z fioletem tak zwanej „róży”. Jej noga wygląda okropnie, ma wielkie fioletowe rozlewiska. W powietrzu czuć swąd palonej wełny i zapach czarów. 169 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) Wieruju wo jedinaho Boha Otca, Wsiedierżytiela, Tworca niebu i ziemli, widimym że wsiem i niewidimym. I wo jedinaho Hospoda Iisusa Christa, Syna Bożyja, Jedinorodnaho, Iże ot Otca rożdiennaho prieżdie wsiech wiek… Odprawiając modły, nie możesz mieć na sobie nic czerwonego – chustki, bluzki, nawet kokardki we włosach. Czerwone może (i musi) być tylko sukno, położone bezpośrednio na część ciała, którą starasz się uzdrowić. Gałganki wełny muszą być spalane nad nią, tuż nad suknem. „Pacjentka” otrzymała zalecenie, aby przez tydzień nie moczyć (czyli również nie myć) chorej nogi. Zarówno picie alkoholu, jak i jedzenie tłustych potraw – zabronione. Wieruju wo jedinaho Boha Otca, Wsiedierżytiela, Tworca niebu i ziemli… Ogień, którego używa się do podpalania wełnianych kulek, nie może pochodzić z zapalniczki. Babcia użyła zapałek do podpalenia świeczki – dokładnie takiej, jak te spotykane w cerkwi. Cienkie, długie, plastyczne po wzięciu do ręki i ogrzaniu, o pięknym zapachu. I płomieniem tej świecy podpalała każdy kolejny kłębek wełny. Dziewięć razy pod rząd. Światło takiej świecy chroni też rytuał przed zgubnym wpływem złych mocy. Wieruju wo jedinaho Boha Otca, Wsiedierżytiela… Babuszka powiedziała, że zabieg trzeba powtarzać, że choroba nie zniknie „tepier”. Nie wolno też brać pieniędzy za modlitwę. To grzech. Kiedyś można przywieźć jajka, trochę mleka, ale nie jako zapłatę. Dlatego też kobieta nie zapłaciła, a nawet została ugoszczona obiadem i otrzymała prosforę. Ta zawsze leżała w pobliżu małych ikonek, koło zapasowej świeczki, w starym kredensie z trzeszczącymi drzwiczkami i małym lustrem pośrodku. Zawsze jak przyjeżdżałam, dostawałam kawałeczek tego cudu pachnącego cerkwią. Wieruju wo jedinaho Boha Otca… Dziś prawie nikt nie pamięta o starodawnym, niemal pogańskim sposobie leczenia. Ja także bym nie wiedziała, gdyby nie „moja babuszka”. Choć nie rozumiałam, na czym polega rytuał – patrzyłam. Podczas gdy ona bezzębnymi 170 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) już ustami odmawiała pacierz, czuć było walkę dobrych i złych sił. Jakby koncepcja człowieka jako „bożego igrzyska” urzeczywistniała się w drewnianej chacie na Podlasiu, podczas niezwykłego sabatu. Wieruju wo jedinaho Boha… Nie każda osoba mogła posiąść tajemną wiedzę. W wiosce zazwyczaj była jedna kobieta o takich zdolnościach. Zdarzało się też, że nawet kilka wiosek jeździło do tej jednej, bo w innych wsiach nikt nie miał odpowiednich zdolności. Nie każdy mógł też patrzeć. Córka leczonej, kobieta koło czterdziestki, choć chciała, usłyszała stanowcze „nie”. Jedynie dzieci są niewinne i mogą patrzeć, jeżeli są wystarczająco grzeczne, by usiedzieć w ciszy przez godzinę. W tej wiosce to moja babcia „Ninoczka” uprawiała tego rodzaju czary, więc to ona decydowała, kto może zobaczyć magię w czystej postaci. Wieruju wo jedinaho Boha Otca, Wsiedierżytiela, Tworca niebu i ziemli, widimym że wsiem i niewidimym. I wo jedinaho Hospoda Iisusa Christa, Syna Bożyja, Jedinorodnaho, Iże ot Otca rożdiennaho prieżdie wsiech wiek… Miałam trzynaście lat. Zostałam przyjęta do grona „czarownic”. Spisałam tajemną wiedzę mojej babci, a to – mam nadzieję – nie zaginie. I znów będzie jedna, druga i dziewiąta kulka. Znów świeczka, ikony, prosfora. I znów: Wieruju wo jedinaho Boha Otca, Wsiedierżytiela, Tworca niebu i ziemli, widimym że wsiem i niewidimym. I wo jedinaho Hospoda Iisusa Christa, Syna Bożyja, Jedinorodnaho, Iże ot Otca rożdiennaho prieżdie wsiech wiek… Małgorzata Iwaniuk 171 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) marl e na rycomb e l Babcine pierogi Babcia Helenka wrosła w las. Pamiętam: wielka, oczopląsająca mieszanka różnych zieleni. Dęby, świerki, sosny, osiki, olchy, olszyny. Królują sosny, co jak kościół wysokie, potężne i wzniosłe. Gdzieś tam chowają się przed nie-ludzkim okiem dziki, sarny, zające. W samym sercu – domek babci. No i stało się. Babcia niedołężnieje nieprzyzwoicie. Przede wszystkim: starych drzew się nie przesadza. My przesadziliśmy. I to dość brutalnie. Można powiedzieć, i to bez przesady, że mało brakowało, a wyrwalibyśmy korzenie tak bezlitośnie, jak dentysta pozbywa się zęba. Warunki – niby sterylne, ale wiadomo – to nic przyjemnego, ale trzeba. Człowiek chorowity, słaby, sam już sobie nie poradzi. To naturalne, że moja mama, a babci córka, zaopiekuje się. To naturalne, bo taka jest powinność. Babcię „wywieźliśmy” do nas. *** Domek babci. Z czerwonej cegły, mały. Na ścianie, z lewej strony od wejścia, wydziergany nieporadną ręką rudy napis: „Marlena”. Gdzie indziej, już ręką sprawną bardziej – „Marek”. Jest i „Radek”, i „Iza” Wypisanych imion jest razem dziesięć, czyli tyle, ilu babcia ma wnuków. Trochę lubiliśmy rozrabiać? Nie wiem dlaczego, ale na tej samej ścianie wisiała i wisi opona, zaczepiona o zardzewiały, pokaźnych rozmiarów gwóźdź. Duża i masywna, czarna jak 172 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) smoła, pewnie z traktora, a w niej jesienią próbują chować się liście; opona, niepotrzebna już kołu, przypomina trochę półkę, tyle ma teraz w sobie miejsca. Zimą ustrojona jest śniegiem, wiosną latają obok niej pszczoły, a późnym latem można w niej znaleźć jabłka. Babcia mieszkała w rodzinnej Krobonoszy osiemdziesiąt lat. U NAS Babcia skręca się, marudzi, płacze. Z dnia na dzień jej głos staje się coraz bardziej cichy, nieśmiały. Trochę przestraszony. Mama ma serdecznie dość, choć czasami i nieserdecznie krzyknie. Z dnia na dzień babcia coraz bardziej się o siebie martwi. Który dzisiaj dzień? Człowiek to jak matoł teraz, nic nie wie. Aj, aj. Z trudem ściąga kalendarz ścienny. Nie da sobie pomóc. Podchodzisz, ale ona uparcie, choć z trudem, unosi ramiona. W końcu tryumfalnie siada, na kuchennym stole kładzie złupiony kalendarz. Drżącym palcem przesuwa po dużych cyfrach, liczbach i próbuje odszukać dzień dzisiejszy, zobaczyć, co się szykuje, a co może ją ominęło. Pocieszam babcię, że ja też w wakacje, kiedy zrobię sobie okres nicnierobienia, nie mam pojęcia o datach. Niech babcia się nie dziwi, przecież babcia ani do pracy nie musi, ani już nawet do kościoła. To po co to babci wiedzieć? Że środa? A jakie to ma znaczenie? *** – Piecze mnie język. Palca serdecznego u prawej ręki nie czuję. Ciało cierpnie. Może do lekarza bym pojechała? – Babciu, znowu? – Jak wy mnie nigdy zabrać nie chcecie. Jeść też ciągle to samo. Babcia to buntowniczka. Czasem odsącza kluski z mleka i zaczyna je smażyć na głębokim tłuszczu. – Babciu, ale cholesterol. – Aj, tam. Mogę. Wzrok jej płonie. Jak małemu dziecku, co czuje, że odkrywa patykiem w piaskownicy coś ważnego, a mama nie może się dowiedzieć co, bo to tajemnica. 173 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) *** Chciałabym czasem poplotkować z babcią o życiu, tak po prostu. Trochę o miłości, raczej o tej do mężczyzny, trochę o cierpieniu; babciu, da się je oswoić? Moje doświadczenia życiowe nie dostały jeszcze zmarszczek, pachną zrywanymi łakomie malinami. Wiem tylko tyle, że taka rozmowa spłoszyłaby babcię. Oto mam przed sobą żywego świadka historii życia i nic. Rozkładam bezradnie ręce. *** – Babciu, zmień pampersa. Babciu, zmień pampersa. Babciu, zmień pampersa. Po wyjściu babci ubikacja staje się zafajdanym kiblem. Babcia nie słucha: czasem zużyty pampers znajdzie się za szafą. *** Kiedy przychodzi ciotka Jadźka z córką Sylwią czy Anetą w gości do babci, to traktują ją tak trochę pokątnie; raczej jakby to była dyskusja panelowa, a babcia była słuchaczem. Babcia siada w kącie wersalki, jakby nie chciała nikomu się narzucać swoją obecnością. Jak na Wieży Babel w moim domu. – Jak tam ciastko? – Wiecie, chyba umieram. – Spróbuj ciastka, wiesz, jakie dobre? Sama robiłam! – I dusza mnie boli. – A co do ślubu, to nie wiemy jeszcze. – Och, tak mi smutno. – A Bartuś ząbkuje! Taką gorączkę miał wczoraj! – Jak byłam młoda, to wiosny były piękniejsze, a zimy przytulniejsze. – To grubiej się ubierać! – Ciastko? ...Jak ciastko. *** – Babciu, patrz trochę, uważaj. Chce prasować. Co z tego, że później zostają ślady żelazka. – Ale babciu, nie zmywaj, zostaw to, ja to zrobię. Babcia posłusznie odchodzi, ale przyjdzie później. Przypomina to taki oto rytuał: 174 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) MY: Babciu, ależ nie. ONA: Milczy. Odchodzi. Ale i tak wraca. Kiedy w naszej wsi pies zagryzie kurę, to dostanie, a nawet zostanie zwyzywany. Pies przekleństw nie zrozumie, ale ton głosu, tę słyszalną wściekłość, poczuje, nawet na własnej skórze. Kiedy pies zagryzie kurę drugi raz, właściciel zacznie sąsiadom opowiadać, że ma łajdaczą sabakę. Pies dostanie jeszcze raz. Kiedy pies kurę zagryzie po raz trzeci, pan, za przeproszeniem, nie będzie się pierdolił. Wywiezie psa na zbity pysk. Widzę, jak ojciec patrzy na popękaną jak koryto wyschniętej rzeki twarz babci. Czy zadaje sobie teraz to samo pytanie, co ja? Jest okropne. No bo wiecie... Bo czy ja nie mam przed sobą umierania w czystej postaci? Wprawdzie każdy teraz trochę umiera, ale babcia chyba najbardziej. Jest najbliżej. No bo wiecie... Kiedy babcia umrze? *** Babcia nie ogląda telewizji – jest zbyt szybka. Boli od niej głowa. Babcia nie czyta książek – wzrok nie ten. Zresztą babcia nigdy nie czytała. Babcia nie robi na drutach, jak nakazuje stereotyp. Babcia nie rozwiązuje krzyżówek. Nawet nie opowiada. A jak już coś opowie, to tak nieskładnie, że trudno zrozumieć. Całe życie babcia wiodła życie proste, jak to żona mężczyzny na gospodarstwie. Jej świat zamykał się w obrębie lasu, z którym się zżyła. Babcia teraz zajmuje się pytaniem. Słyszę nieskończoną ilość razy: – A kto to przyszedł? – Co stoi na podwórku? – Wychodzisz? Bo prasujesz? Odzywa się: – Jak można jeść jogurty? W szpitalu je wyrzucałam. A Zbycho to lubi jogurty. Ja nie lubię jogurtów. 175 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) – Ten chleb taki inny. Tylko się kruszy. – Lubisz ogórki? – A pomidory? – A pomidory? *** – Babciu, babciu, babciu. – Bo ja tu leżę jak ten gnój. Jak bydlę, cielę jakie. Och, i jutro będę umierać. Jakbym wiedziała, że będę żyć, to pierogi... zrobiłabym pierogi! Pierogi robi już cztery lata. I co ja mam robić? Marlena Rycombel 176 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) magda r e jnowska Wiesz, Magda Prawie rok temu zostałam zaproszona na dziewięćdziesiąte piąte urodziny pani Genowefy Młynarczyk. Pomimo swojego wieku jubilatka pamiętała imiona wszystkich krewnych i o każdym potrafiła opowiedzieć jakąś historię. P i e rwsz e spotkani e Blok, mieszkanie, niewielki pokój: łóżko, szafa, mały regalik – na nim zdjęcia dzieci, wnuków i prawnuków. Na kanapie siedzi uśmiechnięta Genowefa. Wypytuje, co u mnie, jak na studiach. Pyta, jak moje babcie, ile mają lat i czy są zdrowe. Dziękuje Bogu, że nie straciła rozumu jak niektórzy starsi ludzie. W jej rodzinie tylko dziadek jej mamy tak długo żył, a pozostali poumierali młodo. Teraz, tutaj, jest jej najlepiej: siedzi i odpoczywa; jak trzeba, to sama zrobi jedzenie i umyje talerzyki po sobie. „Ale wiesz, już teraz dla mnie dużo nie zostało. No co mi zostało? Ja to bym tak chciała, wiesz, jak królowa angielska, bo ona, wiesz, przeżyła 100 lat. Kiedyś mówiła, że chciałaby usnąć, i rzeczywiście umarła we śnie. I ja tak samo bym chciała”. W wieku trzydziestu lat poszła do Cyganki, ta wywróżyła jej, że będzie żyła sześćdziesiąt lat i wtedy strasznie się z tego ucieszyła. „I tak to życie przeleciało, moja droga”. Genowefa Fijałkowska urodziła się 14 sierpnia 1914 roku w Bystrzejowicach, maleńkiej wsi niedaleko Lublina. Był to początek I wojny światowej. „Mogę ci opowiedzieć, jak wyglądał nasz dom. Chcesz?” W kuchni była szafka, kredens i ława. W pokoju stały dwa rozkładane na noc łóżka. Kanapę się rozsuwało, a w środku był siennik, ze słomą albo sianem. W pokoju była jeszcze szafa dwudrzwiowa, stół z czterema krzesłami i kredens. Wszyst- 177 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) kie meble zrobił ojciec pani Gieni – Stanisław. Przed domem znajdowała się niewielka komórka, buda z psem i obora. „Konia nie było, bo to i duża gospodarka nie była. Mieliśmy jedną krowę. Najsampierw to była taka krowa, co wszystkich bodła i kopała, nie dała się wydoić. Raz, jak poszłam do niej z mamą i chciałam ją nakarmić trawą, to złapała mnie na rogi i rzuciła w pszenicę. No, tak było. Ale oddali tę krowę i później była taka grzeczna krówka, spokojna i dużo mleka dawała. Mama rano wstawała i jak tę krówkę wydoiła, to najsampierw mleko dostał piesek i kotek. Pierwsze jadło wszystko stworzenie, a my na ostatku jadaliśmy. Piesek to miał taką dużą budę i ciepło, bo na zimę musiał mieć ciepło. Jak już był bardzo duży mróz, to otwierało się obórkę i tam spał. W tej obórce to mieliśmy jeszcze świnkę i kury były”. Podczas jednej z zim był straszny mróz i krowa musiała mieszkać w domu. Przez tydzień stała za piecem. Każdego dnia wstawało się bardzo rano, jak tylko wschodziło słońce. Matka pani Genowefy – Maria Fijałkowska przygotowywała śniadanie, najczęściej były to kartofle z białym barszczem. Jadło się wszystko – kluski, pierogi, zupy. Na kolację było mleko albo kostka cukru z pieczywem. Mama pani Gieni robiła pączki z serem i jabłkami. „Bardzo lubiliśmy słodycze i buraki. Te buraki się gotowało i na tarce tarło, później się z nich takie ciasto robiło. To u dziedzica na polu były te buraki. Ludzie brali po kilka mórg, żeby to uprawiać i w ten sposób zarabiali. Plewili i każdy burak trzeba było wykopać szpadlem, potem zanosiło się na kupkę, obrzynało i skrobało. Później można było wykupić sobie to pole od dziedzica. Ja z moimi kuzynkami, jak byłyśmy małe, też chodziłyśmy i zbierałyśmy te buraczki, żeby sobie zarobić. Pewnego dnia też poszłyśmy zbierać i zobaczyłyśmy, że jedzie dziedzic na koniu. Zaczęłyśmy uciekać i z tego wszystkiego się poprzewracałyśmy. On krzyknął: „Dlaczego się mnie boicie? Nie uciekajcie. Co wy tu robicie, dzieci?” My odpowiadamy, że zbieramy buraczki. „A na co wam te buraczki?” „Na kawę”. „Jak to na kawę? Nie macie cukru? Jak się nazywa twój ojciec?” – zapytał mojej kuzynki. „Ruszniak? To niech przyjdzie do rządcy”. I dostał tam trzy paczki cukru w kostkach, bo kiedyś cukier był w kostkach tylko. I jeszcze kawę zbożową do tego”. Dziedzic Koźmian miał majątek w Wierzchowiskach. Pani Genowefa mówi, że takich ludzi się nie spotykało. „To byli bardzo porządni ludzie. Tyle dali ludziom zarobić. Bo ludzie nie mieli pracy. Niektórzy dziedzice wykorzystywali ludzi, ale oni byli bardzo porządni”. Gospodarstwo Fijałkowskich od dóbr dziedzica dzieliła alejka. Pewnego dnia mała Gienia bawiła się na 178 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) łące przy tej alejce. Nazbierała polnych kwiatków, które układała na ziemi tak, aby tworzyły coś na kształt domu. Nagle spostrzegła, że drogą nadjeżdżają dziedziczki. Zawstydzona, chciała jak najszybciej stamtąd odejść. Ale jedna z dziedziczek zawołała „Poczekaj, poczekaj! A co ty tu robisz, dziewczynko?” Odpowiedziała, że się bawi. One zaczęły się śmiać: „Jak to? Czym się bawisz? Ziemią się bawisz? Nie masz lalki?”. Odpowiedziała, że nie ma. „Dostałam od nich lalkę i słodycze. Ja byłam w pałacu nawet raz u dziedzica. Ja nie wiem – coś dziedziczka chciała od córki felczera. I tam nas takimi dobrymi rzeczami poczęstowali, jakieś słodycze. Ja w życiu takich dobrych rzeczy nie jadłam”. Jedna z dziedziczek prowadziła sklep jubilerski na Świętego Ducha. „Musieli uciekać do Lublina, chyba do swojej rodziny, jak przyszli ruscy... Wszystko zabrali...” Niedaleko dziedzica mieszkał felczer. Jego córka, Basia, nieraz bawiła się z Genowefą. Chodziły także do jednej klasy. „Mój tata robił piękne rzeczy, był stolarzem, ale wcześnie umarł, miał pięćdziesiąt ileś lat. Nieraz pomagał u felczera – a to kredens, a to jakiś stół naprawił”. Pani Gienia pamięta zabawną historię, jak mała felczerówna się schowała. „Zawsze gdzieś nam się chowała. Raz to weszła na drzewo. Chodzimy, szukamy jej. Matka płacze, co się z nią stało, a ona siedzi na takim gęstym kasztanie i nic się nie odzywa”. Basia bardzo pięknie malowała. W małej przydrożnej kapliczce namalowała aniołki. Genowefa razem ze swoją kuzynką często tam chodziły i zanosiły kwiaty. W zimie zawsze zapalały świeczki albo sprzątały. „Basia, jak skończyła podstawówkę, to wyjechała do jakichś kuzynów do Krakowa. Jak tylko zaczęła się wojna, to jej rodzice wszystko zostawili i uciekli”. Pani Genowefa miała jeszcze trzy siostry: Marię, Alinę i Janinę. „Alincia i Janina nie pracowały, ale były z nich dobre gospodynie i dobrych mężów miały. Marysia zmarła na raka i Alinka też miała nowotwór. Tak młodo poumierały... Takie fajne były wszystkie, tak śmy się lubieli. Marysia to taka zadziorna była i bardzo się lubiła kłócić. Nieraz bardzo ciężko było z nią żyć. I kiedyś żeśmy do niej już dwa tygodnie nie poszły. Ale ja mówię do Alinki: no, chodźmy do Marysi, bo to w końcu nasza siostra, to trzeba. Ja przychodzę tam, a ona jak wypadła, złapała mnie i zaczęła płakać: „Myślałam, że już nie przyjdziecie do mnie”. Ona się tak lubiała kłócić. My dwie spokojne, a ona taka była”. Wszystkie cztery siostry chodziły do tej samej szkoły. Codziennie musiały pokonywać co najmniej dwa kilometry. Na początku szkoła była drewniana. Dopiero jak pani Genowefa była w szóstej klasie, wybudowano murowaną 179 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) szkołę. Przy szkole był sklepik. „Za jajka dzieci dostawały cukierki. Mój dziadek zawsze dawał mi do szkoły jajko i szło się do sklepu i wymieniało się je na cukierka”. W tamtych czasach nauczyciele mieszkali w szkołach. W tej w Bystrzejowicach były dwie nauczycielki. „Nasza nauczycielka to była taka fajna. Nieraz od niej cukierka czy ciasteczko dostaliśmy”. Szkoła i jej uczniowie znacznie różnili się od tych współczesnch. Przed zajęciami wszyscy biegali, był krzyk i wrzask, ale jak tylko nauczycielka przychodziła do klasy, wszyscy zajmowali swoje miejsca. Dzieci wstawały, składały ręce i mówiły: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Dopiero po zmówieniu pacierza zaczynały się lekcje. Wszyscy uczniowie byli bardzo grzeczni na zajęciach. Pani Gienia od trzeciej klasy należała do chóru. W szóstej klasie na święto trzeciego maja mówiła wiersz. „Mieliśmy mówić «Powrót taty», znasz ten wiersz? Moja mama nie wiedziała, w co mnie ubrać. Poszła do miasteczka, niedaleko nas – Piaski, wiesz gdzie to jest? Tam głównie Żydzi byli. Mama poszła do sklepu i mówi, że potrzebuje na sukienkę dla mnie, bo będę wierszyk mówić w szkole, ale że nie ma pieniędzy. Na co ta Żydówka odpowiedziała: „Maryniu, a czy ja się ciebie pytam o pieniądze? Weź ten materiał i uszyj dziecku sukienkę, bo ma wierszyk mówić, a ja przyjdę i zobaczę”. Sukienka była granatowa z białym kołnierzykiem, do tego białe buciki. Wszyscy jechali pięknie udekorowanymi na różowo wozami. Niestety, nie można było dostać czerwonego materiału do dekoracji. „Witaj maj, trzeci maj!”, rozbrzmiewało w całej wsi. „Najpierw to tak, wiesz, troszkę się wstydziłam mówić, ale później już tak śmiało. Później śpiewaliśmy «Nasze małe żołnierzyki na placówkach stoją». Znasz to?” Ponieważ nigdy nie słyszałam tej piosenki, pani Genowefa zaczyna cichutko śpiewać: „Nasze małe żołnierzyki na placówkach stoją i ćwierkają bolszewikom, że się ich nie boją...” Nie znam również piosenki o Wandzie, co nie chciała Niemca. Starsza pani uśmiecha się „Wiesz, jak ludzie nam klaskali, jak nam orkiestra grała? Dostaliśmy jakieś prezenty, słodycze. Jaka to dla nas radość była!” Pytam o historie z dzieciństwa. „A to opowiem ci tak, że u nas to mój tato miał kożuch i mój wujek Ruszniak też miał kożuch. A my, dzieci, mieliśmy serdaczki. Przyszła zima, a my w tych długich serdaczkach chodziliśmy. One były takie na wacie, ale jak zimno, jak mróz był. Wiesz, kiedyś to rodzice byli tacy, że trzeba było iść zawsze do szkoły. Przyszedł mój wujek i mówi, że trzeba dzieci w kożuchy ubrać. Mieliśmy takie teczki, mój tata nam zrobił na książki. Tu zimno, tu śnieg, i tak idziemy, i idziemy, i jak w końcu doszliśmy 180 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) do tej szkoły, to wiesz, co się okazało? Że już się lekcje skończyły. Jak nas zobaczyły nauczycielki i „pry pry” – bo tak nazywaliśmy matkę naszej nauczycielki, ale nie pamiętam, dlaczego – to od razu nas rozebrały i zaczęły ogrzewać. Pamiętam, jak nam nacierały ręce i buzie”. Serdeczny śmiech roznosi się po pokoju. Przypomniała sobie jeszcze jedną przygodę: jak wracała z koleżankami z pola. Powoli zapadał zmierzch. Niedaleko drogi prowadzącej do majątku dziedzica stała grusza. Niedaleko niej dziewczynki zobaczyły dzika. Wspięły się więc szybko na drzewo i krzyczały: „Ratunku! Ratunku!”. Na szczęście tą drogą codziennie wieczorem chodził mężczyzna z bronią, nazywany przez wszystkich „strzelcem”. Jak tylko usłyszał krzyki, natychmiast przybiegł. «Co wy tu robicie, wy gałgany!», tak krzyczał do nas. Aleśmy się wtedy bali, ale krzyczeliśmy. Na całe szczęście nic się nam nie stało”. Życie na wsi toczyło się pomimo wojny. Czasem do Bystrzejowic albo do okolicznych wsi przyjeżdżało kino objazdowe. Wszyscy chcieli zobaczyć, każdy był ciekawy. Pani Genowefa pamięta, że widziała film o ukrzyżowaniu Jezusa. W zimie najlepszą rozrywką były sanki i łyżwy. Ojciec pani Genowefy sam je robił. Na łące wylewało się wodę i tam dzieci mogły jeździć. W lecie pracowało się w polu. Zbierało się buraki i chmiel. „Kiedyś to był rój ludzi na polu. Wszystko szło pracować w pole. W domu to tylko zostawały najmłodsze dzieci i starsze osoby, żeby ich pilnować. Każdy każdemu pomagał; jak skończył u siebie, to szedł do kogoś innego pracować. U nas był taki bogaty gospodarz i on dużo ludzi zatrudniał. Na koniec dnia gospodyni zawsze pączki smażyła i mleko dawała wszystkim. To był taki podwieczorek”. Pani Genia wspomina też okoliczne lasy. Dużo po nich chodziła, zawsze można było znaleźć poziomki i jagody. Śmieje się. „Wiesz, tylko w południe nie można było chodzić do lasu, bo wtedy straszyła południca”. Straszną wiedźmą, co porywała dzieci, okazało się dwóch chłopaków. „Ale dzieci się wtedy bały wychodzić z domu i rodzice mieli spokój, mogli sobie w polu robić. A, i jeszcze pamiętam, jak wpadłam do rzeki, ale na szczęście nie było tam głęboko. Wiadrami z czystą wodą musieli mnie polewać, bo cała w błocie byłam”. Przed świętami zawsze było dużo pracy. Na święta Bożego Narodzenia kupowało się papier i bibuły, z których robiło się ozdoby choinkowe. Już na początku grudnia dzieci w szkole szykowały stroje na choinkę. Na Wigilię spotykała się najbliższa rodzina. U państwa Fijałkowskich gościli Ruszniakowie i Lodzia ze swoją rodziną. Dla wszystkich było to wielkie święto. Ojciec przynosił do domu siano i rozkładał je na podłodze. Przy drzwiach stawiało się 181 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) snopek równej słomy. Miało to symbolizować króla. Ubierało się go w ozdoby i wynoszono dopiero po Trzech Królach. Oprócz tego w domu była choinka. Na Wielkanoc piekło się babki i placki. W Wielki Piątek szło się do kościoła. W sobotę było już święto i święciło się koszyczki w kościele. W niedzielę jadło się barszcz z kiełbasą. Po jedzeniu brało się takie specjalne wiaderko z wodą święconą, palmę i szło się święcić pole. Wszyscy gospodarze święcili całe swoje gospodarstwa. „Na Wszystkich Świętych to te biedaki wszystkie jechały na wieś pod kościoły i prosiły o parę groszy. A ludzie ze wsi piekli pączki i ciasto dla nich. Podchodzili do nich i mówili: za tę duszę, za duszę Marianny; i się żegnali, i dawało się im albo placki, albo pieniążki. Ale jak one się tam modliły?! Tylko się żegnali, bo to nawet paciorka nie zdążyli zmówić”. Zmieniamy temat. Wojna. „To opowiem ci: tak na wsi wszyscy wołają, żeby zwierzęta chować, bo idzie czarna sotnia, a to żadna sotnia, tylko żołnierze”. Jej śmiech milknie i starsza pani poważnieje. Opowiada o tym, jak Niemcy stacjonowali w szkole w Bystrzejowicach. Nie odbywały się wtedy zajęcia. „Nieraz mój ojciec musiał do nich iść coś naprawić i kiedyś dostaliśmy od tych Niemców cały kubeł zupy i jeszcze coś dla dzieci. Jeden z tych Niemców opowiadał, że ma dwie córki i musiał je zostawić, i nie wie, czy jeszcze się kiedyś z nimi zobaczy. Ale, wiesz, jak tylko człowiek widział SS-manów w tych czarnych mundurach, to od razu drżał”. Staruszka patrzy mi w oczy i pyta: „Jak to jest na tym świecie? Ja tak nieraz myślę, czy nie lepiej, żeby był spokój, każdy by se przeżył te parę lat i zostawił tym, co się narodzą. Po co to tak żyć, że wojny. Albo na przykład: jest prezydent taki jak Hitler, wybrali człowieka na rządzenie państwem, a on był bandytą. Po co wybierać bandytę? Albo Stalin; to są bandyci i oni rządzili swoim krajem. To są ludzie niby wykształcone, a idą napadać i kraść. Jak Hitler napadł na Polskę i ją obrabiał, to nie jest złodziejstwo? No, nie jest tak?” Nie mam pojęcia, jak to jest. Nie wiem, czym jest wojna. „Jak te Niemce wszystko pozabierali, później nie było nic. Nie było co jeść, nie było chleba. Ta moja teściowa, jak była zdrowa – ona była bardzo dobra – to szła na wieczór i całą noc stała, żeby chleba kupić. Bo ja tak czasem, jak sobie leżę, to sobie myślę, że taki prezydent państwa to powinien dawać dobry przykład, a taki bandyta to sobie ludzi wybiera, żeby za nim poszli, a reszta bieduje. Żeby już chociaż nigdy nie było wojny. Żeby ci ludzie, co się narodzą, żyli w spokoju. A ziemia dużo ludzi wyżywi”. Zapada na chwilę cisza. Upijam łyk herbaty i zastanawiam się nad tym, co powiedziała pani Genowefa. Za chwilę zaczyna opowiadać, jak była dwa 182 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) razy w łapance. „Jak na wsi była łapanka, to leżymy w polu. Tu grzmoty, pioruny, a my się kładliśmy twarzą do ziemi. Plecy miałam sine, jak grad zaczął padać. Za pierwszym razem jak mnie złapali, to wrzasku było... Te wszystkie dziewczyny i kobiety piszczały strasznie. Mnie i jeszcze parę osób puścili. Mój tato pracował w Piaskach. Porozmawiał z kim trzeba, bo on znał tam tych urzędników wszystkich, i mnie wypuścili. Wszystkich badali, bo z tych łapanek wywozili ludzi do pracy. Ja akurat szłam do lekarza na Kapucyńskiej – o, miałam zapalenie płuc. Zrobiło się straszne zamieszanie, wrzask, a wojsko strzelało... ale nie do ludzi, strzelali do góry tylko po to, żeby przestali krzyczeć. Jak ktoś był zdrowy, to od razu zabierali... Nie wracał już do domu, tylko brali go tak jak stał”. Drugi raz pani Gienia szła do lekarza przez Krakowskie Przedmieście. Weszła do bramy, a za nią dwóch Niemców. Zaczęli się z nią szarpać. Uratowały ją bańki i lekarstwo, które niosła ze sobą. „Ten jeden Niemiec odepchnął tego drugiego, a mi kazał iść. Toteż, widzisz, jeden Niemiec chciał mnie puścić, a drugi nie. Jak doszłam do lekarza, to byłam taka zdenerwowana – od razu mnie położyli i dali mi jakieś proszki. Nie było tak słodko, ale jakoś się przeżyło”. Robi się późno. Dopijam herbatę i serdecznie dziękuję pani Gieni za rozmowę. Umawiamy się na następne spotkanie. D rugi e spotkani e Ten sam blok, mieszkanie, niewielki pokój, a w nim to samo łóżko, szafa, mały regalik, a na nim zdjęcia dzieci, wnuków i prawnuków. Na kanapie siedzi uśmiechnięta staruszka. „Czekam i czekam na was. Wchodźcie, moje drogie”. Pyta, co słychać, jak się czują babcie. „To co byś jeszcze chciała o mnie wiedzieć?” Najchętniej zatrzymałabym czas i słuchała opowieści pani Genowefy bez końca. „To ja może opowiem ci, gdzie pracowałam, chcesz? Pierwszym zajęciem była opieka nad dzieckiem. Mój kuzyn przywoził mleko na Grodzką, do mleczarni. Właścicielami byli Żydzi. Okazało się, że potrzebowali opiekunki do dziecka swojej córki. No i zaczęłam się zajmować Runią. Ona taka grzeczna była. Nie musiałam ani gotować, ani sprzątać, tylko zajmowałam się tym dzieckiem”. Pani Gienia pracowała tam przez dwa lata, ale, jak sama mówi, nigdzie nie było jej tak dobrze jak tam. Nie mogła wychodzić na randki ani „latać”, jak inne dziewczyny w jej wieku. Oprócz pani Genowefy pracowały tam jeszcze kucharka, sprzątaczka i taka, co prała bieliznę. „Takie jedzenie, jakie tam było – to już chyba nigdy i nigdzie nie będę takiego jadła. Tamta kucharka zawsze 183 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) mówiła: „Gienia, Gienia, jedz! Będziesz silniejsza i zdrowsza”. Ja chodziłam z Runią na spacery na Plac Litewski i cały czas trzymałam ją za rączkę. Później szłyśmy do jej babci na Lubartowską. Mieszkali tam w takiej pięknej kamienicy. Chodziłyśmy tam na obiady i na kolację. Matka Runi to była nauczycielką, a ten jej mąż to nie wiem, bo rzadko go widywałam. Jak jechałam do rodziców, to ta babcia zawsze dawała mi materiały dla mamy, żeby sobie bluzkę czy coś uszyła”. Zaraz jednak głos pani Genowefy się zmienia. Zaczyna opowiadać, jak widziała Żydów prowadzonych do lasu krępieckiego. „Jak jedna kobieta podeszła i nabrała wody z kałuży i dała dziecku do picia, to podbiegł Niemiec i ją uderzył. Bandyctwo nie do pomyślenia... Jak to możliwe, żeby człowiek tak męczył drugiego człowieka? Ja to tak strasznie przeżywałam, bo cały czas sobie myślałam, że może gdzieś tam jest Runia... To było takie dobre dziecko... Tak mi tam było u nich dobrze, tak się spłakałam wtedy...” Później pani Gienia pracowała u krawcowej, pani Polowej. Jej mąż był wojskowym. Nie wrócił, zginął. Starsza pani tłumaczy mi, że kiedyś klientka przynosiła materiał do krawcowej i brało się miarę. Następnie materiał rozkładało się na dużym stole i rysowało białą kredą wykrój. Jak klientka przychodziła następnym razem, to widać było, gdzie jeszcze trzeba dopasować ubranie. Pani Genowefa wraz z dwiema dziewczynami fastrygowały. „Tam też było nam dobrze, bo pani Polowa nam nagotowała zawsze. A my jeszcze tam sprzątałyśmy – a to okno umyłyśmy, a to się dywan wytrzepało. U niej też było takie dobre jedzenie, bo jej brat miał młyn. Tyle co ona się pierogów dla nas ulepiła...” Opowiedziała mi również historię Niemki, która przyniosła dwa piękne materiały na suknie. Po uszyciu pani Gienia z koleżanką poszły na Narutowicza, aby oddać sukienki klientce. „Idziemy, a tam w bramie stoi dwóch Niemców z karabinami. Mówią, że nie wolno już wchodzić do tego domu. A wiesz co? Okazało się, że ktoś ją zabił. Wróciłyśmy do krawcowej i mówimy, że co to będzie. Za godzinę przyleciał jej mąż i przyniósł taki jasny materiał na sukienkę, żeby szyć na śmierć, bo jego żona nie żyje. Nie wiadomo, kto ją zabił – Polacy czy Niemcy”. Na Buczka, obecnie ulicy Zamojskiej, znajdowała się szwalnia taśmowa. „To wyglądało tak, że jedna szyła boki, druga szyła kołnierz. Najgorzej to było mankiety przyszywać. Szła taka taśma, ale wszystko trzeba było robić ręcznie, nie tak jak teraz, że wszystko jest automatyczne. Mieliśmy tam taką dobrą kierowniczkę. W takiej sali się szyło, że po jednej stronie było jedno okno, a po drugiej stronie drugie okno. I jak było gorąco, to okna były 184 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) pootwierane. Szyjemy; to wszystko trzeba było spieszyć tymi nogami; wiesz – pedały od tych maszyn. Nadeszła chmura i zaczęło trochę grzmieć, no, ale to często grzmiało. Ale jak zaczęła się ulewa, jak zaczęły pioruny walić, jak ten piorun strzelił w jedno okno i wychodził drugim. Boże! Myśmy się polękli. To szczęście, że nas ten piorun nie zabił. I od razu kierowniczka ustaliła, że jak takie burze i pioruny, to nie wolno było szyć, bo – ja nie wiem – to takie maszyny były nie elektryczne, ale powiedziała, że nie wolno”. Pani Genowefa po roku pracy zrezygnowała, ponieważ szwalnia przeniosła się na ulicę Wojciechowską. „Ja to miałam takiego chłopaka jeszcze ze szkoły, ale on wyjechał, bo to był wojskowy. Był w tej partyzantce i już nie wrócił”. Podczas pracy w szwalni pani Gienia poznała swojego przyszłego męża, Aleksandra Młynarczyka. Jak go poznała, miała 26 lat. Przychodził do szwalni naprawiać różne rzeczy. Okazało się, że jego ojciec znał rodzinę pani Genowefy. Ślub odbył się 17 lipca 1943 roku w Kawęczynie. Wesela właściwie nie było, tylko najbliższa rodzina na małym przyjęciu w domu. Przecież cały czas trwała wojna. „No i pobraliśmy się. Nie z żadnej miłości, tylko tak o”. Pani Gienia pokazuje mi swoje zdjęcie ślubne. Fotografia została wykonana przez L. Hartwiga: młoda dziewczyna, ma na sobie długą, prostą, białą sukienkę. Koronkowy welon sięga samej ziemi. Na rękach bukiet z rumianków. Suknię ślubną szyła pannie młodej pani Polowa. Gienia zaczyna wyliczać, co dostała od niej w prezencie. „Wazę, po sześć dużych i małych talerzyków, filiżanki, komplet pościeli, dwie garsonki. I to wszystko od niej”. Młoda para zamieszkała przy ulicy Buczka pod numerem 14, wraz z matką Aleksandra – babcią Franią. Państwo Młynarczyk mieli czwórkę dzieci. Najstarszy Jan, potem Tadeusz, Joasia i Krystyna. Przeprowadzili się do innego mieszkania, w bramie obok. Na pierwszym piętrze był dentysta, był tam gabinet i trzy pokoje. Na drugim piętrze mieszkali państwo Młynarczykowie, państwo Pawelcowie i Dudziakowie. Na parterze kamienicy był sklepik. „A mieliśmy jeszcze taką sąsiadkę – Jakubowskę. To też taka staruszka była, a ten sąsiad, jej syn, to był tak chory na głowę i wiesz, co on raz kupił? Dwa worki orzechów przywiózł na przedpokój. A przedpokój mieliśmy wspólny. Nie wiem, skąd on to wziął, a że już był chory, to aż milicja tutaj później przychodziła, bo nie mogliśmy przejść. Oj, co to się to działo tam! Była też taka sąsiadka, też na tę głowę tak chora. I jak oni wychodzili z domu, to przecież zamykali wszystko, i kuchnię, i to, tamto; to ona wzięła i rozdarła poduszki, a że na parterze mieszkali, to otworzyła se 185 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) jakoś okno i całe te pierze z poduszki na ulicę sypała”. Starsza pani mówiła, że boi się, żeby jej dzieci i wnuki nie miały takiej choroby po ojcu. Na chwilę zapominam o mieszkaniu i pytam o męża pani Gieni – Aleksandra. Miał osiemnaście lat, kiedy zaczął pracować na poczcie i przepracował tam czterdzieści lat. „Ten mój mąż to był taki dziwak. Ja to chciałam jeszcze popracować u pani Polowej, ale mi nie pozwolił, bo powiedział, że tam chłopaki przychodzą” – śmieje się pani Gienia. Zaczyna opowiadać, jak jej mąż już był chory. Jak kąpali wnuczkę Kasię, to dziewczynka płakała, a pan Aleksander krzyczał: „Oj, oj, oj, matka dziecko biją, mój Boże kochany, mój Boże kochany!”. Pani Gienia kontynuuje: „I buch, spadł z łóżka, a specjalnie spadł! To ja mówię: czego ty tak wrzeszczysz? Dziecko przecież płacze. A on nie, «bo ony go biją, bo ja wiem, czuję, jak to dziecko bite piszczy.» No to mówię, że nikt przecież nie bije dziecka, któż by dziecko takie maleńkie bił? To on się specjalnie przewracał i to po parę razy się przewracał. Nieraz do sąsiada chodziłam, to mi go pomagał podnieść i ułożyć. To ja se nieraz poszłam do pokoju, chciałam spocząć, bo trochę już byłam zmęczona, i słyszę: «Matka, matka!» – wołał mnie. «Gienka, Gienka!» – To ja myślę, nie pójdę, no wszystko ma: picie, dosłownie wszystko, słodycze ma przy stole. I znowu buch, znowuż spadł, to ja mówię: «nie, nie będę cię znowu podnosiła, ty specjalnie to.» «A ty jakaś!» – wołał. «A przysięgałaś, mówi, o, jaka wierna jesteś!» I tu, powiem ci, nie daj Boże takiej choroby, to jest okropna choroba. Jezus, tak nieraz myślę, żeby chociaż mi się coś takiego nie stało, a już się chyba nie stanie, bo na tyle lat, co mam, to już nie będę miała takiej choroby”. Podpytuję o mieszkanie na Buczka. Pani Genowefa doskonale pamięta, co gdzie się znajdowało. Był olbrzymi pokój. Była w nim trzydrzwiowa i dwudrzwiowa szafa, wąska szafka, stół i cztery krzesła. Z boku stały półeczki na książki i każde dziecko miało swoją półeczkę. „I jaki ład był u nas w domu, dzieci nie rozrzucały nic. Chodziły do szkoły i tam wszyscy uczniowie nosili mundurki. Dziewczynki miały sukieneczki, fartuchy i białe kołnierzyki. Jak tylko przychodzili do domu, to się od razu rozbierali z tych ubranek, a ubranko na wieszak się wieszało”. W pokoju była jeszcze rozkładana kanapa, na której spała pani Gienia z córkami. Janek spał z Tadziem. Pan Aleksander – na rozkładanym fotelu. Był także balkon, który wychodził na ulicę Buczka. Z czasem pokój został przegrodzony i w ten sposób powstała kuchnia. Była tam pojedyncza szafka i kufer na stare rzeczy. Nad kufrem był wieszak. Po drugiej stronie stał biały kredens i stół. „Tam codziennie jadaliśmy, a w nie- 186 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) dzielę w dużym pokoju”. W kuchni był jeszcze stolik na miskę do mycia naczyń. Łazienka była wspólna. Pora zbierać się do domu. Pani Genowefa chce już położyć się spać. Wychodząc, słyszę jeszcze: „Oj, Boże, ja nie wiem, jak to wszystko, nie wiem, jak się to wszystko przeżyło”. T rz e ci e spotkani e Ten sam blok, mieszkanie, niewielki pokój, a w nim to samo łóżko, szafa, mały regalik, a na nim zdjęcia dzieci, wnuków i prawnuków. Na kanapie siedzi uśmiechnięta staruszka. „Czekam i czekam na was. Wchodźcie, moje drogie”. Pyta, co słychać, jak się czują babcie. Pani Gienia zaczyna dzisiejszą opowieść od swojej prawnuczki Beli. „Kiedyś się mnie pyta: «Babciu, a ty przyjedziesz do mnie do Krakowa?». Ja mówię jej, że teraz to nie. A ona na to: «Babciu, a jak będę duża, to przyjedziesz do mnie?» Ja mówię jej, że jak będzie duża, to mnie już nie będzie. «A gdzie, babciu, będziesz?» A ja mówię, że w niebie. «Ojej... w niebie? A czym pojedziesz, babciu? Helikopterem czy balonem?» Taka fajna ta nasza Bela. Ładna dziewczynka, zobacz, tu mam zdjęcie”. Zaczynam kolejną podróż w czasie. Tym razem przenoszę się na ulicę Hipoteczną, do przychodni, gdzie przez trzy lata pani Genowefa sprzątała, po trzy godziny dziennie. „Później kierowniczka powiedziała, że już nie będę sprzątać, tylko da mi inną robotę. Pracowałam jako windowa. Teraz to łatwo, bo się tylko guziczki naciska, a kiedyś to była dosyć ciężka praca. Trzeba było równiutko się zatrzymać. Namęczyłam się w tej windzie, że Boże święty. Później tak żałowałam, że wzięłam tą pracę...” Następnie pani Gienia poszła pracować w rejestracji. Pracowała tam na zmiany z młodą dziewczyną, której imienia nie może sobie przypomnieć. „Pracowała ze mną taka dziewczyna i przychodziłyśmy na zmianę – raz ona na popołudnie, raz ja. Ale ona mówi do mnie tak: «Jak pani chce, to ja mogę zawsze na rano przychodzić, a pani na popołudnie». I poszłyśmy do dyrektora i tak było. Ja sobie rano wszystko porobiłam w domu. Taka fajna ta dziewczynka była, chłopaka miała, to czasem wolała przyjść na rano, to się z nim na popołudnie umawiała. Później, jak miałam już działkę, to nieraz i ona przychodziła na popołudnie, żebym ja mogła coś na tej działce zrobić”. Działka została wystana w długiej kolejce. „Jak dostaliśmy działkę, to tam nic nie było: ani nie była odgrodzona, ani drzew nie było. Altanki też nie było. Samemu trzeba było skopać, nawozu nawieźć. Kiedyś nie było wody, to wy- 187 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) kopywało się dołek i z niego się brało wodę”. Mąż pani Gieni pomagał tylko przy pomidorach, bo mówił, że nie odróżnia marchewki od chwastów. „Jakie ja miałam pyszne pomidory! Nieraz to i w pięćdziesięciu butelkach był taki dobry sok z tych pomidorów. Jak szłam z pomidorami z działki, to za mną biegły dzieci, co na Przemysłowej mieszkały, i wołały, żeby im dać. Czasem jak wróciłam do domu, to mało co mi zostało”. Pani Gienia wspomina, że kiedyś na działce miała wszystko i zawsze wszystko świeże było. Uśmiecha się do mnie i opowiada o pysznej kapuście z grochem, którą do dzisiaj wszyscy wspominają. „Gotowałam taką małą drobną fasolkę, kapustę ugotowałam, odsmażyłam trochę mięska z cebulką, czosnykiem, wszystkie listki dodawałam. Wrzucałam to wszystko do tej kapusty i jak się pogotowało, to tłukłam to na miazgę i jeszcze później wlewałam do tego śmietanę. Potem się to wszystko w duchówce zapiekało. I jaka to pyszna kapusta była!” „A pamiętam jeszcze historię Joasi. Ona gdzieś tak upadła i tak, wiesz, przecięła sobie tutaj, o, brew. Krew jej zaczęła lecieć, och, Boże! A nasz ojciec to taki dzik był, że go nie przekona, że nie przypilnowałam, i nie chciał iść, a godzina już późna i wszyscy szli spać. To ja na wózek to dziecko bierę i lecę do lekarza. A to się leciało przez Krakowskie. Przyleciałam do tego lekarza, znowuż te opatrunki i do apteki, do takiej, co dyżur ma w nocy. Podchodzę do tej apteki, a nie mam pieniędzy. Proszę tą aptekarkę: «Proszę panią, ja pani słowo daję, że ja przyniosę jutro pieniądze, tutaj, o.». «Ale na pewno?» – pyta aptekarka. «No, na pewno, no». – odpowiadam. Już jak wychodziłam tam na Królewskę, patrzę się, a tam jakieś mężczyzny dwóch stało. Było już koło dwunastej. Zaczęłam się trochę bać. Później znowuż wychodzą. To jak ja zobaczyłam, że oni wychodzą i znowu zniknęli, to ja z powrotem na Krakowskie z tym wózkiem. Boże, zlękłam się to. A na Krakowskim akurat dwóch patroli. Oni mówią, żebym szła z nimi. No i ja idę z tym wózkiem, słyszysz, a oni za mną. Idziemy, a tam znowuż wychodzą takie dwóch. To my szybciej i jeden milicjant mówi, że jeden zostanie ze mną, a drugi poleci za nimi. I wiesz, jak oni zobaczyli milicję, to jak zaczęli uciekać! No, nie wiadomo, kto to był. Boże, jak ja się wtedy zlękłam. Odprowadzili mnie do bramy i aż zaczęłam płakać. Milicja mówi: «Pani nie płacze, ale dobrze, że się pani wróciła». Bo to nie wiadomo, ale to jakieś pewno bandziory były”. Rozmawiamy chwilę o tym, jak jest teraz, że też nie zawsze bezpiecznie. Starsza pani opowiada mi, jak na ulicy Piłsudskiego rozstrzelali trzech czy czterech młodych ludzi. Mówi, że u Niemców nie było litości. Opowiada o strachu, którego ja nie rozumiem, nie potrafię sobie wyobrazić. „Boże świę- 188 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) ty, ludzie to się tak bali... Później, po paru latach, już się przyzwyczaili, ale na początku to strasznie. Nie było co jeść. Babcia Frania musiała stać do późnego wieczora za kawałkiem chleba. Nie było w co się ubrać. Przed wojną mój mąż pracował na poczcie, to zawsze miał ładny garnitur, chyba dwie pary. A później to już tylko jedną, ten drugi garnitur krawcowa mi na kostium przerobiła. Nie wolno było wyjeżdżać z miasta. Wojsko stało na rogatkach i sprawdzali wszystkich. Nie mogłam rodziców odwiedzić. Jak kiedyś było bombardowanie, to ja się tak przestraszyłam, że aż się pod furę schowałam, tam dorożkarz był. Bo, wiesz, w domu to strach jak było bombardowanie, a pod takim wozem to może by mnie nie zabiło. Niemcy niby uczeni, a bandyci byli. Stalin też był bandytą. I jak to jest, że ludzie za nim idą? Jak to jest, że ludzie wybierają bandytę? Tak powinno być?” Słucham dalej o rzeczach, które przekraczają moją wyobraźnię. „Jak może kobieta złapać dziecko i wrzucić je w ogień? Przecież to jest potwór. Mi się wydaje, że to już najgorsze, co może być, żeby coś takiego kobieta robiła. Niemki takie były, tylko się ją widziało, to od razu wszystko zamierało w człowieku”. We mnie też na moment wszystko zamiera po tym, co usłyszałam. Pierwszy raz słyszałam historię o wojnie od osoby, która przeżyła to wszystko. Siostra męża pani Gieni była w więzieniu na Zamku, za to, że zanosiła kartofle Żydom. „Raz, jak Jadzia z Wiesią były na widzeniu u swojej mamy, to pracowała tam taka Niemka. Jak ona zobaczyła te dzieci, to dała im jedzenie, żeby wzięły do domu. Nie wszyscy Niemcy byli źli”. Mówię „do widzenia” i życzę dobrej nocy. Do następnego spotkania. C zwart e spotkani e Ten sam blok, mieszkanie, niewielki pokój, a w nim to samo łóżko, szafa, mały regalik, a na nim zdjęcia dzieci, wnuków i prawnuków. Na kanapie siedzi uśmiechnięta staruszka. „Czekam i czekam na was. Wchodźcie, moje drogie”. Pyta, co słychać, jak się czują babcie. Pyta, czy opowiadała mi jak żegnali ją, kiedy odchodziła z pracy na Hipotecznej. Wszyscy tam panią Gienię bardzo lubili i mówili, żeby nie odchodziła, tylko została chociaż na pół etatu. „Ja się nie chwalę, ale naprawdę tak było. Jak poszłam do kierowniczki, to akurat był u niej dyrektor i mówi do mnie: «Pani Młynarczykowa, pani to nasza perła». Bo wiesz co? Ja to nie byłam kłótliwa i nie lubiłam plotek jak niektóre, że ten do tej przyszedł, a tamten to żonaty. A co mnie tam. Po co się miałam wtrącać?” Na pożegnanie pracownicy zrobili 189 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) dla pani Genowefy przyjęcie pożegnalne. Dostała sweter i całą belkę materiału pościelowego. „Bo kiedyś to tak nie było tego, więc ja uszyłam z tego trzy koperty i sześć poszewek. I w ZUS-ie był taki kierownik... nie-dyrektor; był taki kulawy, o lasce, i mówi: «Pani Młynarczykowa mi naprawdę tak żal, że pani odchodzi». I przyniósł mi bombonierkę i takie, wiesz, łyżki, łyżeczki, takie małe. I do tego a to majteczki, a to rajstopki. I jeszcze dostałam wyjazd na dwa tygodnie na odpoczynek do Nałęczowa”. Pani Gienia mówi, że najważniejsze, to żeby się nie gniewać. Posprzeczać się można i pokłócić, ale nie wolno się gniewać, trzeba od razu rozmawiać. „Jak się pokłóciliśmy z ojcem, to zaraz rozmawialiśmy. Są takie ludzie, na przykład u Mietka; jak się pogniewali, to ona już tam nie gotowała. Raz on wziął sobie zupę, to mu złapała i wylała do zlewu. A my nawet jak się pokłóciliśmy, to koszula uprana, koszula wyprasowana, obiad jest. Dlaczego jak się pokłócimy, to mam mu nie dać tego obiadu czy coś? Ale tak w domach czasami jest. Tak nie może być. My się pokłóciliśmy i zaraz rozmawialiśmy. «Gienka to, Gienka tamto». A jak się kiedyś nie odzywałam, to bez przerwy mi tekst przysięgi wypominał. Mówił: «Gienka, czego się nie odzywasz? A przysięgałaś... Co się będziem kłócić i gniewać». Pytam o zwyczajny dzień w domu. „U nas co sobota się chodziło po zakupy. Tam był sklep, kolejówka, i tam było trochę taniej, i my zawsze z ojcem chodziliśmy tam kupować mydło, ryż, liliputki po dziesięć kupowaliśmy, sól, cukier, takie rzeczy, co leżą i się nie psują. Liliputki to były takie okrągłe serki topione. To dla dzieci na kanapki było. A jak nie miałam jeszcze lodówki, to moczyłam, taką miałam lnianą ściereczkę, w wodzie z octem. Wypłukało się mięso i owijało się w tą ściereczkę. I taką miałam szafeczkę na balkonie, to tam zostawiałam to mięso, ale to tak na jeden, dwa dni tylko”. A chodziła pani wszędzie na piechotę czy jeździła autobusami? „Autobusem nieraz jeździłam, ale szkoda mi było pieniędzy, to z Buczka na Hipoteczną przez dwadzieścia lat chodziłam pieszo. To było po wojnie, bo już były autobusy... Ale przed wojną też były. Jeździło się też bryczkami, a w zimie sankami – trep, trep, trep. Nieraz do Szymańskich jechaliśmy, to dziadek fundował. Tadek strasznie lubił konie, siadał z woźnicą i jechaliśmy w odwiedziny”. Przez chwilę waham się czy zadać kolejne pytanie, ale chcę wiedzieć – Jak się kiedyś prało? „Jak Grażynka miała trzy lata, to miałam pralkę, ale wcześniej to się na tarze prało. Jak się uprało, to szłam do magla i jeszcze później prasowałam. Jak w szwalni pracowałam, to tam zostawały takie kawałki, resztki, i ci, co tam pracowali, 190 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) mogli to brać. To ja z tego szyłam ubranka dla dzieci. Takie ładniejsze rzeczy to już kupowaliśmy, na niedzielę czy na święta”. Samochód? „A kto tam miał samochód. Wsiadało się na fury i się tymi furami jeździło. Kiedyś też tak nie było pracy. W niedzielę, jak się poszło do kościoła, to pełno było dziadków pod kościołem”. Pani Gienia mówi mi także o oszczędzaniu. Żeby zawsze odkładać chociaż jedną złotówkę. Nawyk oszczędzania ma obecnie niewielu ludzi. Sama łapię się na tym, że od razu po przelaniu stypendium na konto wydaję je. Pani Gienia opowiada, że z mężem żyli bardzo skromnie, ponieważ mało zarabiali. Mąż zawsze odłożył chociaż te dwa złote. „Nieraz już tak myślałam, że nie mamy pieniędzy, że już się kończą. Kiedyś Janek nam zachorował i potrzeba było kupić penicylinę, a ją tak trudno było kupić i droga była. Ja sobie myślę: «Boże, tu jeszcze parę dni do wypłaty, a już nie ma pieniędzy». Poleciałam do sąsiadki, żeby mi pożyczyła, ale ona też powiedziała, że aż tyle nie może mi pożyczyć. Wrócił ojciec z pracy i mówi: «Gienka, nie martw się». Wyjął takie pudełeczko, szkatułkę, a tam były pieniądze odłożone i akurat na penicylinę wystarczyło i jeszcze zostało. Mój mąż zawsze powtarzał, że trzeba odkładać, bo co jakby on pracę stracił, a dzieciom przecież trzeba jeść dać. U nas to bardzo umieliśmy oszczędzać”. Dowiaduję się również, że można było uczęszczać na szkolenie, gdzie uczono jak oszczędzać. Prowadzone było przez Niemkę. Pan Aleksander potrafił oszczędzać. Na przykład wyszukiwał w sklepach przecenionych mebli. „Mąż wynalazł taką szafę, kredens taki ładny, biały, i tapczan, i to wszystko było przecenione”. Pani Genowefa pyta, co jeszcze chciałabym wiedzieć, ale za chwilę sama proponuje, że opowie mi o dziadzie Ogórku. W Lublinie był słynny dziad Ogórek. Był to wysoki mężczyzna z brodą i wąsami, ubrany w łachmany. Chodził i prosił trzęsącą się ręką o jałmużnę. „Dziad Ogórek i dziad Ogórek, i już był taki słynny w Lublinie. Później się ludzie dowiadują, że ten dziad Ogórek zebrał dużo pieniążków. Mieszkał na Dolnej Marii Panny, miał tam pokój, jakaś kobiecina mu przychodziła sprzątać. On bardzo dużo pieniędzy uzbierał na sierociniec koło Dominikanów. Kuriery krzyczały, że «Niech dziad Ogórek żyje!» I taka sensacja była w Lublinie. I on tak chodził parę lat podobno i w domu miał elegancko, tylko jak na ulicę wychodził, to ubierał się w łachmany i tak szedł z laseczką. I on taki dobry uczynek zrobił. Że też tak się człowiek poświęcił dla innych... Ale dlaczego go nazwali Ogórek, to nie wiem. I to tak o, jest; przeleciało życie jak kijem machnął. I ja sobie tak myślę, że 191 „ to dawno ś ć tak z nami ” ( s . wyspia ń ski ) ludzie walczą o to, o tamto, i to wszystko zostaje, wszystko zostaje. A to nie trzeba się na siebie denerwować i nie wolno się kłócić, bo po co się kłócić? Nigdy nie krzyczałam i nie wrzeszczałam, bo tak się nie lubię sprzeczać. Ja też teraz mam najwięcej wszystkiego – ubrań, jedzenia, bielizny, a przecież to wszystko będzie trzeba zostawić. A jak byłam młoda, to tyle nie miałam i co było zrobić? A ja wiem, czy jakby człowiek tak żył wieczność, to by dobrze było?” Chwilę się zastanawiam nad odpowiedzią. Wieczność to o całą wieczność za dużo. Magda Rejnowska 192 z rozmów kacp e r kondraki e wicz Dotrzeć do najciekawszej warstwy przeżyć Andrzej Mularczyk – pisarz, reportażysta, autor słuchowisk radiowych, scenarzysta. Debiutował w 1943 roku w drukowanym anonimowo konspiracyjnym piśmie „Dźwigary”. Od 1949 roku zajmował się pracą dziennikarską. W latach 1951–55 studiował dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1955 roku członek Związku Literatów Polskich. Reportażysta wielu czasopism i wieloletni pracownik Polskiego Radia (dział audycji dokumentalnych i reportażu). Wielokrotny laureat licznych konkursów na słuchowiska radiowe i widowiska telewizyjne oraz na reportaże. Od 1964 roku członek Stowarzyszenia Filmowców Polskich. W latach 1970–77 kierownik literacki Zespołu Filmowego „Iluzjon”. Brat pisarza Romana Bratnego. Pod tym biogramem widnieje krótkie kalendarium; zaraz po dacie urodzenia (13.06.1930) zaczyna się lista nagród i wyróżnień, na przykład: 1959 – Nagroda (Komitetu ds. Radia i Telewizji za działalność radiową), 1975 – Odznaczenie (Złoty Krzyż Zasługi), 2001 – Nagroda („SuperWiktor '2000”). Jeszcze niżej następuje wyliczenie filmów i słuchowisk na podstawie jego scenariuszy: „Sami swoi”, „Nie ma mocnych”, „Kochaj albo rzuć”, „Dom”, „Wyjście awaryjne” – i ponad pięćdziesiąt innych pozycji. Na samym dole: lista nagród indywidualnych, długa przynajmniej na stronę formatu A4. Tyle na temat Andrzeja Mularczyka mówi Wikipedia. Kiedy przyjeżdża do Siennicy, słuchacze Akademii widzą drobnego, siwowłosego mężczyznę. Jest trochę przygarbiony, ale bardzo energiczny. Mówi 193 z rozmów z namysłem, płynnie, jakby od dawna wiedział, co chce powiedzieć. Na rozmówców patrzy z uprzejmym zainteresowaniem. Uczestnicy warsztatów siadają z nim wieczorem w stołówce, żeby porozmawiać przy herbacie. Większość obecnych na sali nie wie o nim nic poza tym, że jest pisarzem i stworzył scenariusz do „Samych swoich”. Ktoś pyta go o „Katyń” Wajdy, zainspirowany jego powieścią „Post mortem”. Czy jest to film wartościowy? „Nie” – odpowiada dość zdecydowanie autor. „Dla mnie nie, ale dla celów, do jakich został w tej, a nie innej formule stworzony – tak”. „Post mortem” jest opowieścią o losach kilku Polaków; Andrzej Wajda wybrał inną drogę i przedstawił temat panoramicznie, przez pryzmat polityki. „Formuła kameralna byłaby zagłuszona, zadeptana przez codzienność. Natomiast film ze zbyt nachalną dla mnie intencją przedarł się przez obojętność świata i Europy” – mówi Mularczyk. „Ja mam trochę inny sposób widzenia świata, inny temperament, stąd zmierzam do ograniczenia liczby osób, którymi się interesuję...” Ktoś inny pyta o „Samych swoich”. Autor odpowiada, że nienawidzi tego filmu, tak samo jak następnych części trylogii. Stworzył bardzo wiele innych scenariuszy, a jest kojarzony głównie z tym jednym i chciałby się już od tego wyzwolić. Między innymi dlatego napisał „Każdy żyje, jak umie” – książkę o życiu swojego stryja, który był pierwowzorem filmowego Pawlaka. Nie jest to utwór komiczny, lecz tragikomiczny; opowiada przecież o ludziach wypędzonych z własnego domu, zbudowanego dzięki latom ciężkiej pracy. „Za późno się zorientowałem, że film wykrada mnie samego na rzecz swojej banalności. Że pisząc dla filmu, nawet kiedy uważam, że daję najlepszy materiał, jaki mam, nie mogę mieć pewności, że otrzymam w rewanżu od producenta, reżysera, aktorów to, co sobie wyobraziłem. To jest tak oczywiste – ale ja musiałem stracić na to wiele lat”. Bardzo kategorycznie wypowiada się o współczesnej kinematografii. Mówi, że to biznes, który produkuje tylko kiepskie filmy, bo na innych nie da się zarobić. Niektórzy słuchacze próbują bronić kina i wymieniają wartościowe ich zdaniem tytuły. Andrzej Mularczyk zgadza się z nimi, ale zaraz dodaje: „Jest bardzo wiele dobrych filmów, ale nawet bardzo wiele to jest za mało na tę lawinę gówna, która się leje na świat po to, żeby ogłupić widza i dać mu szansę zarechotania i poczucia się dopieszczonym”. Ktoś, chyba zaskoczony tym ciągłym narzekaniem, pyta w końcu, skąd ten pesymizm. 194 z rozmów – Jak to skąd? – No... skąd taka postawa życiowa? – Czy mam podać pani swój PESEL? (Śmiech.) Od dziewiętnastego roku życia pracował jako dziennikarz. Zaczynał w piśmie „Razem”. Jak mówi, nazywano go tam „garbatym inteligentem” i cały czas powtarzano, że wkrótce przestanie być potrzebny, bo klasa robotnicza sama sięgnie po pióro. Mimo to pisał na tyle dobrze, że często wysyłano go w teren, na długie objazdy reporterskie. Ktoś przecież musiał tworzyć teksty o przodownikach pracy – przynajmniej dopóki robotnicy sami nie zajmą się dziennikarstwem. Zawsze najbardziej interesowały go osobiste dramaty; polityka nigdy nie była zbyt ważna. Mówi, że jeśli pojawiała się okazja, żeby przemycić coś pod okiem cenzury i dokopać władzy – robił to, ale niejako automatycznie. Znacznie ważniejsze było, żeby odsłonić przed czytelnikiem autentyczne historie opisywanych bohaterów. Nawet tekst, który redakcja zamówiła jako komunistyczną agitkę, może nieść jakąś prawdę o ludzkim losie. Później ci spotkani na reporterskich objazdach ludzie stawali się pierwowzorami filmowych postaci, na przykład w serialu „Dom”. Było ich tylu, że nigdy nie brakło pomysłów – do dziś w jego piwnicy leży kilkadziesiąt zeszytów, które mogłyby stanowić gotowy materiał na scenariusze filmowe. Zapytany w jednym z wywiadów, co było dla niego największym problemem podczas rozmów z bohaterami, odpowiada: „Jak sprawić, by odsłonili najciekawsze warstwy swoich przeżyć i swoich osobowości, jak zdjąć z nich te kolejne warstwy, niczym siedem warstw cebuli. Wielu ludzi ma skłonność do przedstawiania się takimi, jakimi chcieliby się przedstawić, a nie jakimi są. Sztuka rozmowy z nimi polega na tym, żeby dotrzeć do tej najciekawszej warstwy ich przeżyć i osobowości”. Bohaterowie Mularczyka raczej nie mają wygórowanych pragnień. Wielu wśród nich przesiedleńców, którzy nigdy nie będą na swoim miejscu – nawet gdyby jakimś cudem udało im się wrócić do utraconego domu. Wielu całymi latami dorabia się własnego kąta – tylko po to, by za chwilę znów go stracić. To ludzie, którzy utracili normalność – swoje pola, rodziny, gromadzone latami majątki, nawet tożsamość – i chcieliby tylko je odzyskać, ale prawie nigdy nie jest to możliwe. 195 z rozmów – To teraz takie pytanie z innej beczki, może trochę ryzykowne: czy mógłby pan nam opowiedzieć swój ostatni, albo chociażby najbardziej zapamiętany sen? – Sen? Ja nie mam snów, bo ja biorę proszki nasenne. (Śmiech.) – Całe życie pan bierze proszki nasenne? – Zawsze, całe życie śni mi się pułapka, z której się nie mogę wydostać. Może to, co mam w snach, teraz właśnie odbieracie jako mój stan osobowy. Otóż całe życie jestem w jakiejś pułapce, gdzieś zaplątany, nie mogę wyjść z jakichś korytarzy, dojść do jakiegoś celu, do jakiegoś dworca, ktoś mnie zatrzymuje... To jest nieustanny sen mojego życia. Nie pamiętam innych snów. Od wielu lat, jeśli mi się coś śni, to właśnie na zasadzie pudełka, w którym jestem szczurem. Zapytany o ulubionych pisarzy, najwięcej czasu poświęca Konwickiemu. „Mnie się podoba u Konwickiego ta świadomność końca, którą demonstruje przy każdej okazji. I to, że patrzy na świat tak, jak brzmiał tytuł jednej z jego książek: „Pamiętam, że było gorąco”. Bo właśnie to pamiętamy na ogół z największych chwil historii, naszego życia, z jakichś szalonych iluminacji. Zostaje nam nagle, że w Gdańsku, jak był strajk, to cholernie mnie bolał paznokieć, bo właśnie mi wrósł w duży palec u nogi. I to się pamięta, a nie pamięta się uniesień, kwiatów, okrzyków strajkujących. Więc to jest esencja Konwickiego, że widzi świat przez siebie, przez upływ czasu...” Kilkukrotnie wspomina o roli szczegółu w literaturze. Kiedy był dzieckiem, przed oknami jego domu zastrzelono kilkunastoletniego Żyda. Zauważył, że strużka krwi, która wyciekła z trupa, zablokowała drogę przechodzącym mrówkom. Wspomina tamto doświadczenie jako coś, co zmieniło jego spojrzenie na świat – od tamtej pory bardzo często patrzy na ludzkie dramaty przez pryzmat szczegółów. W pewnym momencie ktoś pyta: „Musi pan chyba lubić Schulza?". – Tak. Idzie pani dobrym tropem. Bardzo. – Ja od razu, jak pana zobaczyłam, jak pan zaczął wypowiadać się na temat współczesnej kultury, to po prostu od razu widziałam Schulza. (Śmiech.) I właśnie jeszcze kolega mówił, że myślał o Konwickim, więc chyba szliśmy dobrymi tropami. – Okazuje się, że nie umiem ukryć swojej natury. Daję za łatwy dostęp do siebie. Będę musiał nad sobą trochę bardziej popracować. 196 z rozmów – Skąd ten pesymizm? – Jak to skąd? – No... skąd taka postawa życiowa? – Czy mam podać pani swój PESEL? (Śmiech.) – Skąd po prostu... taki stosunek do życia... taki na nie? – Wie pani, w jakimś sensie ktoś, kto przeżył wojnę w pewnych okolicznościach i jako dziecko, wie, że nie ma rzeczy, która może nas, hmm, zaskoczyć... To znaczy wie, że są rzeczy, które mogą zaskoczyć bez uprzedzenia, i że jak nie wiemy, kto puka do drzwi, i otwieramy je, to możemy się spodziewać strzału w brzuch. Bo tak było, i to się działo w moim domu, w moim życiu. (...) Ale, jak pani widzi, można być ponurakiem i pisać komedie. Nie znam autora dobrej komedii, który by był szalonym wesołkiem. Kacper Kondrakiewicz 197 z rozmów małgorzata iwaniuk Między Rosją a „Rzeczpospolitą” A dopcja po rosyjsku Pierwszy z domów dziecka, do jakich trafia niemowlę, opiekuje się dziećmi do lat około sześciu. Po przekroczeniu tego wieku przenoszone są one do kolejnych placówek. Tu zaczyna się już proces kryminalizacji. Lata dziewięćdziesiąte. W Rosji władzę sprawuje Jelcyn. Sławomir Popowski pracuje wtedy jako korespondent „Rzeczpospolitej”. Razem z żoną Blanką mieszka na Kutuzowskim Prospekcie. Bliskim sąsiadem jest ich przyjaciel, korespondent niemiecki Herman Krauze, Niemiec ze Śląska. Blanka w szkole swojego syna oraz przed polskim kościołem katolickim w Moskwie organizuje akcję pomocy i jedzie do jednego z domów dziecka. Wręcza zabawki, owoce i cukierki. Przywozi z ośrodka zdjęcia dzieci. Na zdjęciach są dzieci starsze, niektóre mają po sześć lat. Teraz czeka je przeniesienie. Tych kilka miesięcy to dla nich ostatnia szansa na normalność. Herman Krauze przychodzi do domu państwa Popowskich, ogląda zdjęcia zrobione podczas uroczystości w domu dziecka. Blednie, czerwienieje i wybiega z mieszkania, mówiąc, że wróci za dziesięć minut. Wraca ze swoim zdjęciem. Patrzy na zdjęcia zrobione w domu dziecka. Chłopiec, który siedzi na ławce koło Blanki, wygląda zupełnie jak Herman, gdy miał sześć lat. Cała akcja polegała na tym, by pomóc korespondentowi niemieckiemu adoptować to właśnie rosyjskie dziecko. 198 z rozmów Dziewiątego maja jest wielkie święto rosyjskie – Dzień Zwycięstwa. Grają fanfary, łopoczą flagi, wszyscy Rosjanie pod orderami. A w mercedesie Niemcy – Herman z żoną Moniką. W ładzie – Popowski z córką powstańca warszawskiego. Jadą, by adoptować rosyjskie dziecko. Herman był zafascynowany Rosją i prawosławiem. Chciał, by jego dziecko zostało ochrzczone w obrządku prawosławnym. Wybrał się do klasztoru Nowodiewiczego w Moskwie i zapytał, czy katolicy mogą być rodzicami chrzestnymi prawosławnego dziecka. Batiuszka odpowiedział mu: „Bóg jest jeden”. Moskwa. Wigilia. Wspólne kolędowanie. Opłatkiem dzielą się teściowie Sławomira, on z Blanką i dwójką synów, Herman z Moniką i Dima, który wtedy był już jak mały książę. J e go studio opinii Zrobiła to czwarta RP. Odszedł z „Rzeczpospolitej” razem z kilkoma innymi. Założyli własną gazetę internetową: Sławomir Popowski, Stefan Bratkowski, Ernest Skalski, Andrzej Lubowski, Wojciech Mazowiecki, Jacek Rakowiecki, Aleksander Wieczorkowski i paru innych ludzi. Robią to wszystko za darmo. Raz do roku składają się z prywatnych pieniędzy na opłacenie serwera. Gazeta radzi sobie dobrze. Ma około trzydzieści tysięcy tak zwanych niepowtarzalnych czytelników miesięcznie. To całkiem sporo jak na gazetę robioną bez żadnego marketingu. Szczególnie że na stronie znajdują się reportaże, co nie jest dziś dość powszechne. Zawód dziennikarza coraz bardziej się feminizuje. Pokazał to konkurs na reportaż, jaki odbył się w Pawłowie. Było parę tekstów tak znakomitych, że Sławomir Popowski pokazał je Bratkowskiemu. Zostały opublikowane na stronie studioopinii.pl. Na tej samej stronie opublikowała dwa reportaże Iwona Czerkies, słuchaczka Akademii Reportażu. Najważniejsze jest to, co dziennikarz ma w sobie. To od tego zależy, czy i na ile jest wrażliwy, co będzie potrafił dostrzec w zwyczajnej historii, co wyłapać. Ważny jest dobór tematu. Najtrudniej napisać coś na zamówiony temat, co jest teraz powszechne i jest zabójstwem dla reportażu. To jest coś, czego oczekiwała od Popowskiego „Rzeczpospolita”. Coś się dzieje w Moskwie, jakiś zamach na Dubrowce, ma lecieć i napisać nie reportaż, lecz kolorek, obrazek z tego, co się dzieje. To ubarwia. Krew, sperma, łzy. Studio Opinii protestuje i wspiera rozwój gatunku trudnego i wymagającego, jakim jest reportaż. 199 z rozmów K ą sani e imp e rium „Prosi się uniżenie o pozwolenie na wyjazd samochodem (nr karoserii, nr ubezpieczenia, nr nadwozia, nr silnika) korespondenta Polskiej Agencji Prasowej Sławomira Popowskiego z Moskwy do Warszawy…” Trzeba było napisać dwa pisma. Jechało się na plac Trzech Dworców, do Centralnej Moskiewskiej Tamożni. Tam jedno pismo zabierano, a na drugim przybijano pieczątkę. Z podbitym trzeba było natychmiast jechać do UPDK – miejsca stworzonego po to, by brać łapówki. Tam kolejki. Odstać swoje, wejść do gabinetu, gdzie sprawdzano wszystkie numery – nie daj Boże, żeby był tam błąd. Tam pismo leżało dwa dni. Znów kolejki. Kwit do kasy po znaczek SU (Sowiet Union) za osiem rubli. Pędem do samochodu, przyczepić znaczek i do kolejnego urzędu. Sznur samochodów. Milicjantka z dentystycznym lustereczkiem chodzi i ogląda, czy samochód nigdzie nie pobity, nie zarysowany, bez wgnieceń (jeżeli są – na milicję, złożyć potwierdzenie, że nie spowodowano tym samochodem wypadku). No i sprawdzenie wszystkich numerów samochodu. Parafka na piśmie. Do naczelnika. Kolejka. On sam sprawdza numery i z uśmiechem oddaje pismo. Później trzeba iść do kasy, gdzie każdy traci piętnaście minut, bo zabierają kartę rejestracyjną i wypisują nową, wriemienną – czasową. Stalówką i atramentem. Z nową kartą znów na plac Trzech Dworców, żeby oni postawili na niej trójkątną pieczęć. Na tym nie koniec. Na trzy dni przed wyjazdem trzeba zadzwonić do opiekuna w radzieckim MSZ-ecie i podać, że tego i tego dnia, taki a taki człowiek, takim a takim samochodem (nr karoserii, nr ubezpieczenia, nr nadwozia, nr silnika…) jedzie tam i tam, o tej i o tej godzinie. Oni z kolei musieli zgłosić to do GAI (wtedy milicja). Jeżeli MSZ zapomniał – zatrzymywano was na pierwszym posterunku GAI, pytając, jakim prawem podróżujecie. I cofano. To były czasy, kiedy zboczenie z drogi wymagało zgłoszenia. Z atrudniani e słowa Nie jest reportażystą. Napisał w swoim życiu parę reportaży; z jednego czy dwóch jest zadowolony. Najbardziej z tego z podróży na trasie Moskwa – Pietuszki. Ale pamięta, co mówił mu Ryszard Kapuściński, gdy rozmawiali o zawodzie: „Zawsze, wszędzie spróbuj doszukać się tego, co jest uniwersalne i ponadczasowe. I nie ma wtedy żadnych przeszkód – nawet jak już nikt nie będzie pamiętał, kto to jest Idi Amin – żebyś tę książkę o nim napisał”. 200 z rozmów Problemem jest przebić się z reportażem. To jest ten dział, który z konieczności przenosi się z dziennikarstwa do literatury. To jest kwestia nie tylko miejsca, stron, które musiałby zająć, ale i kosztów. Reportaż znika z gazet. Więc z konieczności reportaż musi się przenieść do literatury pięknej – do książki. To jest coś, czego zazdrościł Ryszardowi Kapuścińskiemu. Coś, czego nie mieli ludzie wysłani do ZSRR jako korespondenci Polskiej Agencji Prasowej. CZAS. Było ich wówczas trzech – dwóch stałych dziennikarzy i jeden dodatkowy. Jednym ze stałych był Sławomir Popowski. „Tłukli” wtedy po osiem, dziewięć tematów (często były to po prostu tłumaczenia), musieli być przy tym, co się działo. Kapuściński mógł jeździć po kraju, być tam, gdzie chciał. A był to okres, w którym cudzoziemcy nie mieli dostępu do wielu obszarów ZSRR. Z Rosji młody dziennikarz może przywieźć parę wspaniałych tematów. Jeden z nich to Rosja, która się określa. Społeczeństwo, politycy i intelektualiści poszukujący nowej tożsamości. Albo sztuka, która tam się rozwija, a o której Europa niewiele wie. Rosja to temat rzeka. W ojna polsko - polska W domu opiekunów Akademii Reportażu odbywa się tajne spotkanie. Inna Demid mówi, że wydawało jej się, że my, Polacy, nie lubimy kultury rosyjskiej czy białoruskiej. A tu na wieczorze królują piosenki rosyjskie, pojawia się nawet melodia z „dobranocki” śpiewana wspólnie przez Popowskiego i Innę. Sytuacja ekonomiczna przeciętnego Rosjanina uległa poprawie dzięki Putinowi. Były to rządy półautorytarne. Jednocześnie Rosjanie zdają sobie sprawę, że to wszystko budowane jest na kruchych podstawach. Europa, Polska będą musiały ułożyć sobie stosunki z Rosją. Ważniejszym pytaniem powinno być nie „kto zwycięży w wyborach”, lecz „czy Rosja przejdzie modernizację”. Ta z kolei tak naprawdę nie zależy od prezydenta, rządu czy narodu. Zależy od urzędnika, który rządzi krajem. W Polakach istnieje podświadomy strach przed najeźdźcą ze Wschodu i z Zachodu. Ten strach jest bezsensownie prowokowany. Dodatkowo ci, co piszą w prasie o Rosji, nie czytają rosyjskich publikacji, nie słuchają debat. Piszą to w kontekście Polski, nie Rosji. Strach nie jest prowokowany po to, by go jakoś wykorzystać w relacjach z Rosją – strach jest wykorzystywany w wojnie polsko-polskiej. 201 z rozmów W spółcz e sna „ pi e ri e strojka ” , czyli dok ą d sięga Europa Był rok 1985. Popowski jechał do Moskwy. Związek Radziecki miał się wtedy całkiem nieźle. Jest rok 2011. Sala Gminnego Ośrodka Kultury w Siennicy Różanej. Sławomir Popowski opowiada ze szczegółami historię „pieriestrojki”. Praca dziennikarza w Związku Radzieckim była trudniejsza niż na Zachodzie. Bo w ZSRR albo podporządkowywał się on wymaganiom propagandowym i politycznym, albo przestawał być korespondentem. Popowski działał na zasadzie tłumaczenia tekstów z prasy. A zaczynały pojawiać się tam wtedy teksty niespotykane. Ujawniali się miłośnicy Che Guevary, monarchiści, pojawiła się nacjonalistyczna i antysemicka organizacja „Pamiat’”, ale też Memoriał. Wcale nie nakład decydował o popularności danej gazety, ale czas, w jakim znikała z kiosków. Mówi, że ma wielkie szczęście. Nie wie, czy byłby dziennikarzem, gdyby nie wyjazd do Rosji w celu obserwacji zmian politycznych. Był korespondentem „Rzeczpospolitej” przez cały okres Gorbaczowa, pięć lat Jelcyna i przez trzy lata w początkach władzy Putina. Według niego nie doceniamy lat rozpadu Związku Radzieckiego. Rozpad ten był wielką tragedią geopolityczną. Zmienił dotychczasowy układ polityczny, nowy dopiero się rodzi. Wiosną 1991 roku w Nowym Ogariewie kłócono się o nowy kształt terytorialny Związku Radzieckiego. Najbardziej sporną kwestią było to, jaki status powinny mieć republiki autonomiczne. Świadomość Białorusi jako czegoś niezależnego rodziła się w drugiej połowie XIX wieku. Litwini jako naród powstali w połowie XIX wieku. Rosja nie ma ściśle określonych granic etnicznych, jak to było z administracyjnego nadania w ZSRR. Dlatego modernizacja zagraża jej podziałem. Już dziś duża część ludności zamieszkującej terytoria rosyjskie chce autonomii politycznej. Proces indywidualizacji poszczególnych grup terytorialnych i etnicznych na terenach dawnego Związku Radzieckiego nie ma końca. Trwa i trwać będzie nadal. S maki i mi e jsca Wychował się w Warszawie, na Pradze. Naprzeciw kapliczki była restauracja „Zakopianka”. W tym lokalu można było dostać alpagę. Co więcej – alpagę na lampki. 202 z rozmów Już Rosja. Trzy jajka w całości, do tego szczypta soli i cukru, 200g śmietanki 18%, 250g kefiru, pół litra mleka, łyżka stołowa oliwy, mąka pszenna 500g. Przygotować jak ciasto naleśnikowe – gęste. Smażyć, ale najwyżej na kropli oliwy. Pierwszy blin – zgodnie z rosyjską zasadą – do śmieci, bo zbiera wszystkie smaki z wcześniejszego smażenia na tej patelni. Drugiego może spróbować kobieta, która to smaży, dopiero trzeci może podać swojemu mężowi. Tego trzeciego blina smarować lekko masłem. Na to blin, masło, blin, masło, i tak układa się z nich tak zwaną „stopkę”. Do tego można podać kawior, kawałki łososia i tradycyjnie, po rosyjsku, gęstą śmietanę. Moskwa. Ulubiony klub Popowskiego to „Ogi”. Działał dwadzieścia cztery godziny na dobę, dla niektórych nawet dłużej. Jak długo działał klub, działała tam księgarnia z wyselekcjonowanymi książkami. Stara rosyjska zasada – jeżeli pijesz z kimś na trzech, butelkę wódki na trzech dorosłych mężczyzn, i pijecie prosto z butelki, pamiętaj: pij zawsze ostatni. Trzeci pije najwięcej! Zebrała: Małgorzata Iwaniuk 203 z rozmów e wa fac Suka biłgorajska ( R ozmowa z e Z bigni e w e m B utryn e m – lutniki e m - amator e m , pasjonat e m muzyki i instrum e ntów ludowych , któr e mu udało się zr e konstruować zapomnian ą prz e z sto lat sukę biłgorajsk ą ) Kto był właścicielem tej chatki, obecnie Pracowni Instrumentów Ludowych, w której pan pracuje? Przed wojną chatka stała tam, jak się zjeżdża do Lasów Janowskich. Mieszkał w niej Bieńko Władysław. Zastała go wojna i poszedł do wojska. Potem dostał się do niewoli, przeżył tę niewolę, a po wyzwoleniu przez amerykańskie wojska dostał się do wojsk ONZ. To były takie wojska międzynarodowe. Około roku tam służył i Niemców pilnował. I nawet są zdjęcia z tego okresu. Dysponuję takimi zdjęciami. Jak pan Bieńko wpłynął na muzykę ludową i na pana? Ten dom zawsze był pełen instrumentów, bo on grał na różnych instrumentach. Podobnie jak ja na siedmiu, a na żadnym dobrze. Żeby grać dobrze, to trzeba sobie upatrzyć jakiś instrument i latami kontynuować to granie. Pan Bieńko miał zawsze dużo kolegów i z nimi grał w kapeli „Szklarnianka”, bo pochodził ze Szklarni. W połowie lat sześćdziesiątych grał na saksofonie. Potem były jeszcze bębny i skrzypce. 204 z rozmów Od roku 1984 był pan basistą w kapeli ludowej „Dudków”… Jak tam grałem, to byłem najmłodszy, właściwie mógłbym być synem tych ludzi. Wszyscy już nie żyją. Ja zostałem jedyny. Kontynuuję tę muzykę – autentyczną, ludową. Myśmy jeszcze mówili, że to jest muzyka ordynacka, z ordynacji zamojskiej, klucza janowskiego. Tylko muzykę ludową janowską? Tak. Nie kielecką, nie rzeszowską, tylko tę naszą. Czy ta muzyka jest w jakiś sposób utrwalona? Zachowana na nagraniach? Jako amator miałem takie przeczucie, że to się może kiedyś skończyć. Dlatego nagrywałem ją na sprzęcie, jaki wtedy był dostępny. Na przykład na radiomagnetofonie taśmowym Wilga nagrywałem melodie, które grała kapela „Dudków”. Mamy własne archiwum. Jak się pan dowiedział o istnieniu suki biłgorajskiej? Kiedy dostaliśmy się na eliminacje do ogólnopolskiego konkursu w Kazimierzu Dolnym, spotkałem dziennikarza Mariana Domańskiego. Zacny człowiek, wybitny etnomuzykolog, który znał ludzi od Zakopanego po Wilno i Bukowinę w Rumunii. Mógł powiedzieć, gdzie mieszka jakiś rzeźbiarz, garncarz czy wycinankarka, która żyje za kapliczką w małej wsi. Bardzo się z nim zaprzyjaźniłem. Podczas wywiadów, które przeprowadzaliśmy, zasugerował mi odszukanie suki biłgorajskiej. Myślałem, że szanse są bardzo małe, a mnie wtedy zależało na znalezieniu prawdziwych basów. Okazało się, że są basy z roku 1918. W Wierzchowiskach koło Janowa Lubelskiego je znalazłem. Basy pochodziły z Batorza, a wykonane były przez pana Wiechnika właśnie w roku 1918. Był to ojciec pana Henryka Wiechnika, który mnie uczył w szkole podstawowej. Tak się zaczęło poszukiwanie suki biłgorajskiej? Pan Domański mi zasugerował, że w naszych okolicach była suka biłgorajska. Były wcześniejsze poszukiwania suki. Pamiętam, że w latach sześć- 205 z rozmów dziesiątych zorganizowano specjalną wyprawę do miejscowości Kocudza. Pani Wanda Wiłkomirska, światowej sławy skrzypaczka, która była ekspertem w tej ekspedycji, szukała suki. Okazało się, że tam suki nie ma. Jak przebiegały pańskie poszukiwania? Mógł to być rok 1987. Gdy grałem po weselach i zabawach wiejskich, rozmawiałem ze starszymi ludźmi, którzy mogli mieć jakieś informacje na ten temat. Gdy widziałem parkę po osiemdziesiątym roku życia, w przerwie podchodziłem do nich. Witałem się: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Trzeba było bardzo delikatnie podchodzić do tych ludzi, żeby ich nie zrazić. To był ten okres, kiedy każdy był nieufny. Jakie były rezultaty tych rozmów? Nikt nie słyszał o suce biłgorajskiej. Ludzie patrzyli trochę z ironią, że niby czego on tu szuka. Co było dalej? W międzyczasie umarł pan Domański i dla mnie takim testamentem stało się to poszukiwanie. Zacząłem zbierać ikonografię: jakiś kawałek rysunku, wszystko, co by mi pomogło w rekonstrukcji. Trudne to były poszukiwania? Ludzie, jak się dowiedzieli, że szukam, zaczęli mi pomagać. Pani Anna Szałaśna z Polskiej Akademii Nauk, etnomuzykolog, przysłała mi opis suki biłgorajskiej. Ten opis mam zachowany, ale to wszystko to były domniemania, jak wyglądała suka. Ktoś inny podarował mi znaczek pocztowy z roku 1984, na którym widniały trzy instrumenty polskie, a na jednym była właśnie suka. Jak wyglądały pierwsze próby rekonstrukcji suki? Były trudne ze względu na to, że te rysunki były płaskie. Jak robiłem pierwsze suki, to one nie brzmiały dobrze. Pierwsza suka była za cicha. Jeszcze 206 z rozmów teraz, jak produkuję te suczki, to jedna lepsza, druga gorsza. Jakbym ja miał dziesięć lat temu ten obrazek, byłbym dużo mądrzejszy. Ludzie doktoraty piszą o rzeczy, która nie istnieje, której nie ma. Skąd miał pan opis, rysunek instrumentu? Okazuje się, że w Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie zachowała się rycina Wojciecha Gersona z 1905 roku. Piórko, akwarela. On widział tę sukę, narysował ją i zwymiarował w calach. Ja z bratem, który uczył się grafiki komputerowej, użyliśmy programu, który nam wszystko ułatwił. Epoka kosmosu, komputer i ta akwarela z wieku dziewiętnastego. Jak wyglądają pańskie suki? Robię różne kształty. Dość ciekawa rzecz to te efy, które są specyficzne, niby skrzypcowe, ale nie skrzypcowe. Bardzo ważne są odległości między nimi. Efy, których używam w pracy, wycięte są laserem. Z jakiego drewna są robione suki? Z różnego. Zależy, jakie mam: jesion, grusza, czereśnia. Mam z gruszy, dawniej te drzewa nazywane były ulęgałki – stare, prymitywne drzewa. Piękne instrumenty wychodzą z drzewa orzechowego. Mam takie kryterium jak przy budowie mieszkania. Jak w Afryce to z liści, igloo budowane z lodu będzie na północy, gdzieś w stepie z jakichś fragmentów odchodów zwierząt zmieszanych z gliną. To nie ma być drzewo tropikalne. Wszystko ręcznie pan wykonuje? Tak. Z jednego kawałka drewna wycinam, obrabiam, szlifuję. To są czynności dość pracochłonne. Ponieważ jestem amatorem, nie robię ich tak, żeby to było takie wysublimowane, pięknie wytarte. Celowo, świadomie zostawiam czasem momenty niedoszlifowane. Jeden człowiek mi zarzucił, że ja nie jestem lutnikiem, że nie za ładne są te moje suki. Ale drugi człowiek, mądry, powiedział mi tak: to nieważne, czy ono jest kolorowe, czy się świeci, czy się błyszczy, tylko ma grać i stroić. 207 z rozmów Czy z czasem wychodzą coraz lepsze suki? Co jedna, to jest lepsza. Ważne są struny. Muszą być jednakowe gatunkowo. Gdy się bierze różne struny, to się czuje fałsz. Prawdopodobnie instrument będzie doskonały, jeśli będzie miał wszystko dobrane idealnie. Skąd wiadomo, że struny są idealne? Różnie struny zakładam, żeby one się naprężały. Robię takie zmęczenie materiału. Ja strunę naciągam do jakiegoś momentu i wtedy ona osiąga swoje apogeum. Jak instrument jest dobry, to wtedy wszystko łaskocze w rękach. Nie mogę się doczekać na struny, które mi syn przywiezie. Jak pan stroi swoje instrumenty? Dawniej kamertonami różnego rodzaju. Teraz elektronicznie. Czasami siedzę całymi wieczorami i stroję. Jak już skończę, to mogę sukę zostawić na miesiąc i się nie rozstroi. To jest żywe drzewo, więc instrument jest podatny na warunki zewnętrzne. Inaczej może grać na świeżym powietrzu, inaczej w pomieszczeniu z klimatyzacją. Dlatego przed graniem należy odłożyć sukę na dziesięć, piętnaście minut – niech sobie odpoczywa. Dopiero potem nastroić. To jest takie tańcowanie z instrumentem. Skąd wzięła się nazwa suki biłgorajskiej? Pełna nazwa brzmi: „suka, chordofon, instrument smyczkowy, kolanowy, technika paznokciowa”. Specjalnie nie dodałem przymiotnika biłgorajska, ponieważ to naukowcy go wymyślili, dlatego że nasz region janowski, który sąsiaduje z biłgorajskim, etnicznie nazywa się tarnogrodzko-biłgorajski. Pierwsze zapisy mówią, że to jest tylko suka. Ten instrument wywodzi się z Kocudzy, która była w ordynacji zamojskiej, klucza janowskiego. Czy wykonuje pan też inne instrumenty? Dowiedziałem się, że został niedawno wykopany instrument, bodajże w 1997 roku, kiedy była ta wielka powódź. Został znaleziony w Płocku, 208 z rozmów w studni. Nazwali go skrzypice płockie. Na nim także grano techniką paznokciową. Też go zrekonstruowałem metodą prób i błędów. Nie byłem godzien go dotknąć, bo gdy byłem w muzeum, gdzie go przechowywano, trwał remont tego pomieszczenia. Był przechowywany w szkatule z próżnią. Wyciągnięto go z wody, został odsuszony, wyczyszczony. Kustosz przysłał mi zdjęcie instrumentu wraz z opisem i dzięki temu mogłem go odtworzyć. Ale też nie jest doskonały. Wydłubywałem też basy staropolskie, mazanki. Oznacza pan swoje instrumenty? Wymyśliłem logo, którym je oznaczam. Są też podpisywane. „Wykonane w Janowie Lubelskim” – tak je podpisuję. I w którym roku zostały wykonane. Czy w dzisiejszych czasach jest zainteresowanie muzyką ludową? Z żalem mówię, że wśród miejscowych nie mamy zainteresowania. Na te prawie czterdzieści milionów ludzi garstka przyjeżdża. Domyśla się pan dlaczego? Bo to jest wstyd się tym zajmować. Gdyby tu przyjechała występować na przykład grupa z Irlandii, to by się ludzie nie pomieścili. Ale jeśli chodzi o naukę oberków, nietypowych gatunków polek czy dyganych, czy trzęsionych, kulawek (każda jest inna), to nie ma chętnych. Nauka jest trudna. Trzeba się wzorować na starszym tancerzu, przejmować od niego tak zwane maniery. On jest jak aktor. Ma dokładny scenariusz. Wie, jakie ruchy ma wykonywać w danym momencie. Ale przyjeżdżają ludzie. Jak tu trafiają? Są to ludzie z większych aglomeracji, takich jak Warszawa, Wrocław. Przyjeżdżają, bo tata, mama lub dziadkowie pochodzili z Janowa Lubelskiego lub okolic. Potem się osiedlili w Warszawie, Lublinie czy w innym większym mieście, a teraz wracają. To są ludzie, którzy przeszli, podobnie jak ja, pewne etapy w życiu. O jakie etapy chodzi? 209 z rozmów Jestem człowiekiem z tego okresu, kiedy w radiu słuchało się płyt z Zachodu. Marynarze przywozili ze świata płyty, których my nie mieliśmy. Wraz z synem i synową jeździ pan na różne festiwale – polskie i zagraniczne… Byliśmy na festiwalu ogólnopolskim w Kazimierzu Dolnym. Nagrywaliśmy też sesje dla Polskiego Radia. Wszystko jest udokumentowane. Mamy duży zasób melodii. Niepowtarzalnych. W świecie nauki jest duże zainteresowanie pańskimi dokonaniami. Profesor Marek Kotera przyjeżdżał do mnie. Robi taki piękny katalog, w którym ukaże się zdjęcie suki biłgorajskiej. Jego studenci pisali prace magisterskie na ten temat. Dłuższy czas znam panią Marię Pomianowską. Zainteresowała się grą polską, archaiczną. Też wykonuje instrumenty ze sztabem ludzi. Dostałem od niej pocztówkę z Tokio, w której pisze tak: „Serdeczne pozdrowienia z Japonii, w której prezentowałam sukę. Zrobiłam też według pana sugestii podstawkę z jedną nogą i teraz jungle. Jest wspaniały. Pozdrowienia dla mistrza i całej kapeli. Maria Pomianowska”. Jest też dokument telewizyjny. „Narodziny suki” się nazywa. A czy oprócz nauki gry u pana w domku i na festiwalach są miejsca, gdzie można się nauczyć gry na suce? Jest klasa suki na Akademii Muzycznej w Krakowie. Pierwszy rok działa i tam jest chyba trzech studentów, którzy się uczą grać na tym instrumencie. Jeżdżą po świecie pod nazwą „Zespół Polski”. Syn grał kiedyś w Lublinie z kapelą „Drewutnia”. Gdzie można zobaczyć pańskie instrumenty? Mam dużą wystawę w Bangkoku, w centrum handlowym. Zamówiła ją ambasada polska z okazji Roku Chopinowskiego. Wraz z synem i synową byliśmy tam dwa razy i prowadziliśmy warsztaty, prelekcje, trochę graliśmy i śpiewaliśmy. Tam – w Muzeum Etnograficznym – dowiedzieliśmy się, że jest jeszcze taki instrument, który nazywa się oktawka biłgorajska. 210 z rozmów Zaciekawiła pana? Pomyślałem, że jak już zacząłem dłubać te instrumenty, to jedziemy dalej. Zrobiłem kilka oktawek różnej wielkości. W Warszawie na festiwalu na niej grałem, jakąś nagrodę zdobyłem. Organizują państwo festiwal w Szklarni, na który przyjeżdża mnóstwo osób. Jakie są założenia tego projektu? Tak, to był nasz projekt. Trzy lata wcześniej otrzymaliśmy roczne stypendium przyznane przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Projekt miał nazwę „Szkoła suki biłgorajskiej”. Warsztaty były prowadzone począwszy od budowy instrumentu aż do nauki gry. Z kawałka drewna można było wystrugać, wydłubać instrument. Przez rok zbudowaliśmy sukę, która krąży po Polsce, jest przekazywana między uczniami. Na festiwal zapraszaliśmy autentycznych ludowych tancerzy i śpiewaków; był jeden pan, co grał na okarynie, rzeźbił fujarki z drewna i pomagał dzieciom tworzyć instrumenty. Można było uczyć się gry na różnych instrumentach. Jeden chciał grać na suce, drugi na skrzypcach mógł się od mistrza uczyć. W Szklarni było naturalnie, żadnej estrady. Ważny był kontakt, można było dotknąć muzykanta. To nie jest festiwal dla ludzi zainteresowanych butelką piwa czy szaszłykami. W tym roku ma pan w planach organizację festiwalu? Tak. Na początku lipca organizujemy festiwal na większą skalę pod nazwą „Na rozstajnych drogach”. Jest zaproszonych dużo śpiewaków, tancerzy spoza Janowa Lubelskiego. Organizacją zajmuje się mój syn Krzysztof. Ewa Fac Od redakcji: „ten instrument wywodzi się z Kocudzy” – zapisała Ewa Fac słowa Zbigniewa Butryna. Zapewniamy, że słuchaczka Akademii Reportażu przeprowadziła wywiad na wiele miesięcy przed tym, nim za sprawą „Koko Euro spoko” głośno się zrobiło o Kocudzy, tamtejszej Jarzębinie i o biłgorajskich sukach. 211 varia olga ki e lak Marsz w dorosłość, dzieci Wiedziała, że to zrobi. W piątkowy wieczór, 9 kwietnia, leżeli na łóżku na małym, wynajętym stryszku przerobionym na mieszkanie. Ona wpatrywała się w niebo poprzecinane białymi wstęgami samolotowego smogu. On też patrzył, ale chyba nie widział. Nie wiedział, jak zacząć. Początkowo robił tajemnicze, zasępione miny, w końcu nie wytrzymał – i ni z gruszki, ni z pietruszki wypalił, że zaraz jej się oświadczy. Ona straciła sprzed oczu bieluchne wstęgi, przysiadła. Uśmiechnęła się porozumiewawczo, chciała zostać jego żoną. O oświadczynach marzyła od wielu miesięcy. Ale miało to być w jakimś romantycznym miejscu, przy świecach. A on jej mówił, że nie ma kwiatów, nie zarezerwował stolika w restauracji, chciał oświadczyć się za tydzień, ale nie wytrzyma. Tak to nie będzie, mój drogi – powiedziała – bez tej całej otoczki nie chcę. Oświadczyny przyjmuje się raz w życiu. On oświadcza się jej 9 kwietnia 2010 roku. Dzień przed katastrofą smoleńską, w której ginie prezydent, jego żona i wiele ważnych osób z polskiej sceny politycznej. O rękę damy swojego serca prosi w lubelskiej restauracji „Na Rogatce”. Zaprasza ją na kolację, ona już wie, co się święci, z przejęcia zaczyna ją boleć brzuch. Ból brzucha, maskowany niepewnym uśmiechem, momentalnie znika w chwili, w której kelner przynosi kwiaty. On klęka i prosi, aby została jego żoną. Ona z przejęcia zapomina powiedzieć, że się zgadza, więc on musi ją o to prosić jeszcze raz. Sama nakłada sobie na palec pierścionek zaręczynowy. Dwa miesiące później dostaje uczulenia na ten pierścionek – zawiść koleżanek zmaterializowała się. Ku zgorszeniu mamy, trzyma go w szufladzie. 212 varia *** O tym, że jej się za jakiś, bliżej nieokreślony czas oświadczy, wiedziała. Po śmierci jego rodziców w styczniu 2009 roku, kiedy siedziała przy szpitalnym łóżku, zapytał, czy zostanie jego żoną. Choć byli ze sobą od trzech lat, ona właściwie dopiero wtedy, odgrodzona od reszty świata parawanem na metalowym stelażu, zrozumiała, że bez niego właściwie jej nie ma. Delikatnie, niby przypadkiem, zaczęła wspominać o tym, jaki pierścionek chciałaby dostać. Przyszli mężowie przed zaobrączkowaniem potrafią słuchać. *** Magiczny akt oświadczyn sprawił, że znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Ich radość gryzła się z żałobną atmosferą, otulającą czarnym szalem cały kraj. Początkowo chowali tę radość po pokojach, kneblowali jej usta, ale… pal licho Polskę! Miłość ma swoje prawa. I choć uchować coś w sekrecie najtrudniej jest kobiecie, ona cały tydzień trzymała zaręczyny w tajemnicy. Nabrała wody w usta, choć te usta rozciągnęły się w uśmiechu od ucha do ucha. On się pochwalił, nie wytrzymał. Na weekend pojadą do jej rodziców. O decyzji życiowej tego kalibru chcą poinformować osobiście. Kilka dni po oświadczynach ona dzwoni do nich, chce uprzedzić. Jest zdenerwowana, bo jak powiedzieć rodzicom, że ich córka będzie żoną? Jej rodzice uważali, że są za młodzi na ślub, za młodzi na to, aby założyć rodzinę. Nieodpowiedzialni, niemyślący tak, jak powinni myśleć dorośli. Jej nigdy nie ciągnęło do kuchni. Nie ma pojęcia, jak się gotuje ziemniaki. Z żelazkiem w ręku wygląda komicznie. Przed snem, zamiast poważnej lektury, czyta bajki. On jest na rencie po rodzicach, nie pracuje. Zamiast wbijania gwoździ woli grę na komputerze. Uwielbia zombie. Przyszli małżonkowie niedawno skończyli dwadzieścia lat. Dorosłość pojmują inaczej. *** W końcu ona dzwoni. Drżącym głosem mówi, że on jej się oświadczył. Mama nie bardzo wie, co powiedzieć, daje tatę do telefonu. Tata strasznie dłu- 213 varia go milczy. Mówi mu, że jutro przyjadą, tak oficjalnie o jej rękę prosić. Odkłada słuchawkę. Co za ulga. Podczas zaręczynowej kolacji są trochę spięci. Piją szampana, aby dodać sobie odwagi. Ona, przestraszona, patrzy na wylegującego się na srebrnej tacy arbuza. W telewizorze wojskowi wynoszą trumny ze szczątkami ofiar katastrofy smoleńskiej. Marsz żałobny, to nie marsz weselny. W następnym tygodniu jej tata rezerwuje salę weselną. Ustalili datę ślubu na 20 sierpnia 2011 roku. Miesiąc ma literę R. W lipcu jadą zobaczyć salę, w której ma się odbyć przyjęcie weselne. Ona wychodzi z niej z płaczem. Sala jest różowa, ma złote kolumny i kryształowe, tandetne żyrandole. Nie o takiej marzyła. Zaczynają poszukiwania innego lokum. Nie znajdują nic lepszego – inne domy weselne są zbyt małe, położone w znacznej odległości od Łosic, bądź w ich pobliżu nie pachnie najprzyjemniej. Ostatecznie zostają przy kiczowatej, różowej sali. Wybierają orkiestrę, fotografa i kamerzystę. W tym samym czasie Bronisław Komorowski zostaje prezydentem. Wygrywa niewielką różnicą głosów. *** We wrześniu, prawie rok przed ślubem, ona szuka sukni. W sklepach z konfekcją ślubną czuje się nieswojo. Chyba w środku nadal jest małą dziewczynką, panicznie się boi, że ekspedientki będą ją pytały o wiek. Taka młoda i chce za mąż wychodzić? Może w ciąży? Ze strachu przed wyimaginowanym ostracyzmem zabiera go ze sobą. Przyszły małżonek przygląda się jej w każdej nowej kreacji, choć to podobno nie wróży najlepiej. Ona poziom pomyślności zamierza wyrównać, wkładając mężowi do ślubnych butów kilka plastrów pietruszki. W dniu ślubu o pietruszce zapomina. Jako dziewczynka marzyła o wielkiej sukni z gorsetem. W sklepie dowiaduje się, że ten fason optycznie zmniejszy jej niski wzrost. Decyduje się na długą, obcisłą, romantyczną sukienkę z koronek. Do tego dwa welony. Trochę dziecięcych marzeń udało jej się ocalić. Suknia sprowadzana jest z Paryża. Z ubiegłorocznej kolekcji. Pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu gromadzą się ludzie. Za jakiś czas ktoś nazwie ich Obrońcami Krzyża. Ignorując obrońców, którzy z nienaturalną częstotliwością pojawiają się na ekranie ich telewizora, rozpoczynają kurs tańca. Kursu nie kończą, tańczenie nie sprawia im przyjemności. Podob- 214 varia nie jak i nauki przedmałżeńskie, na których więcej dowiadują się o bieżącej polityce polskiej widzianej oczami duchownych niż o katolickiej miłości. *** Ostatnie święta Bożego Narodzenia bez niego, wspólny Sylwester, Nowy Rok… Kalendarz oszalał, tygodnie pędzą na łeb na szyję. Na początku ona skreśla każdy kolejny dzień dzielący ich od chwili, w której staną przed ołtarzem. Później już jej się nie chce. Zimowe miesiące służą zmianom. Politycy PiS-u – na własne lub cudze żądanie – opuszczają okręt Jarosława Kaczyńskiego. Adam Małysz kończy wielką karierę. Polacy na znak solidarności ze skoczkiem noszą doczepiane, „małyszowe” wąsy. A ona nosi złoty pierścionek mamy. Sprawdza, czy nie jest uczulona na żółte złoto. Gdyby była, musieliby nosić srebrne obrączki. Na szczęście nie muszą. Pani psycholog z katolickiej poradni rodzinnej zaznacza jej na kalendarzu pięć dni, podczas których po ślubie będzie mogła uprawiać seks z mężem. – Jeśli nie chcecie z jakichś przyczyn dzieciątka, to wtedy możecie to robić – mówi pani psycholog z szerokim uśmiechem. W marcu Joanna Kluzik-Rostkowska rejestruje nową partię „Polska Jest Najważniejsza”. *** W połowie kwietnia kupują garnitur. On wygląda w nim bardzo dobrze, choć jej mama uważa, że jest za tani. Do tego bordową muszkę. Pocztą przychodzą zamówione przez nich zaproszenia. Na zaproszeniu nie ma napisu, że zapraszają „wraz z rodzicami”. Jej rodzicom jest przykro. Młodzi kupują nowe. Prezes Kaczyński określa Ślązaków mianem zakamuflowanej opcji niemieckiej. Ona gorączkowo przeszukuje listę gości w poszukiwaniu zakamuflowanych. Niemieccy znajomi jej rodziców ze Śląska nie przyjadą, nie dostaną urlopu. Pod koniec maja do Polski przyjeżdża Barack Obama, prezydent USA. Oni zaś zaczynają zapraszać gości. Nie znają części rodziny, więc jeżdżą z jej tatą, babciami, wujkami.... Wypijają mnóstwo szklanek herbaty, lampek wina i kieliszków wódki. Termin zbliżającego się ślubu budzi tyleż samo radości, co i łez. – Jeśli ty wychodzisz za mąż, to znak, że my jesteśmy już starzy – mówi przyjaciółka rodziców z czasów studenckich. 215 varia Szybko przychodzi czerwiec. W urzędowych papierach figurują jako „bezrobotni”, „wykształcenie średnie”. Ona chlapnęła przy księdzu, że mieszkają razem. On był zgoła odmiennego zdania. Ksiądz w protokole nie wpisuje im adresu zamieszkania. Żyją w kulturze patriarchalnej i wcale im to nie przeszkadza. Paweł Kowal zostaje nowym liderem PJN. Po ślubie ona będzie nosiła nazwisko męża. W tajemnicy przed rodziną ćwiczy nowy podpis. – Dlaczego nie zostawisz swojego, kochanie? – pyta z wyrzutem mama. *** W lipcu ustalają menu. Obok pani kucharki siadają ona, mama i siostra. Kucharka podaje im kartki pełne nazw potraw, z których muszą skomponować ślubny jadłospis. Czytając nazwy poszczególnych dań, kucharka opowiada o tym, jak dana potrawa wygląda. Pomieszczenie, w którym siedzą, powoli wypełnia się ich zapachem, tuczy zmysły. Ona przezornie sprawdza obwód w talii. Zastanawiają się, sprzeczają, idą na kompromisy. Po weselu okaże się, że niepotrzebnie poświęciły menu tyle uwagi. Dopiero na fotografiach materializuje się czekoladowa fontanna i stół rybny z filetem z rekina. *** W sierpniu kurs franka szwajcarskiego w stosunku do złotówki przekracza psychologiczną granicę czterech złotych. Polacy z kredytami we frankach zaciskają zęby. Oni też zaciskają zęby, kiedy ksiądz za udzielenie ślubu bierze równowartość ich miesięcznych dochodów. Świadkowie zastanawiają się, czy będzie ich kiedyś stać na ślub. Ona pierwszy raz w życiu z taką częstotliwością odwiedza zakłady kosmetyczne. Funduje sobie nieprzyjemną depilację bikini pastą cukrową („Niech się pani odpręży, syn mojej koleżanki zajada się tą pastą”), manicure i pedicure („Każdy paznokieć ma pani z innej orkiestry”). Podczas makijażu próbnego dowiaduje się, że z jej „zbyt małą powieką to nie poszalejemy”. Na początku sierpnia Platforma zdradza swoje wyborcze hasło: Polska w budowie. Pod koniec miesiąca PiS zaprezentuje swoje: Polacy zasługują na więcej. Wybory 9 października. 216 varia Jej tata idzie na pielgrzymkę. Ze spoconym czołem prosi Boga, żeby miała dobrego męża. Oprócz taty idzie mnóstwo młodych kobiet o spoconych czołach, w wielkich, sportowych sandałach. One też proszą o dobrego męża. Do młodych chyba nie dociera fakt, że za kilka dni będą małżeństwem. *** W nocy przed ślubem ona śpi dwie godziny. Leży na plecach i patrzy w sufit. Do dzisiaj nie pamięta, o czym myślała. Jemu śni się gra. Został w niej zastrzelony. Po raz pierwszy śniła mu się możliwość cofnięcia do poprzedniej rundy. Tych kilka godzin wypoczynku i mnóstwo stresu pozwala im funkcjonować przez cały następny dzień. Spać położą się dopiero w niedzielę rano. Noc poślubną spędzą w towarzystwie jego znajomych ze studiów. W dniu ślubu, po południu, jadą na cmentarz, do jego rodziców. Ona zaczyna płakać, wracają. On odwozi ją do domu, ona zaś czeka, aż znowu po nią przyjedzie. Zakłada niebieskie majtki (na szczęście), babcia daje jej dziesięciozłotowy banknot, który wkłada do buta (również na szczęście). Chce jeszcze coś pożyczonego, ale zbyt długo zastanawia się, co by to mogło być. Tyle szczęścia musi wystarczyć. Przyjeżdża on, ona wybiega po niego, a wybiegając, zaczepia sukienką o wystający fragment podłogi. Gdyby orkiestra nagle przestała grać, wszyscy usłyszeliby spazmatyczne łkanie koronki u dołu sukni. Potem błogosławieństwo, wzruszeni rodzice, migocące oczy i tyle dobrych słów kierowanych pod ich adresem, że zastanawiali się, jak je udźwigną. *** Do ołtarza biegli, trzymając się za ręce, jakby zaraz miał nastąpić koniec świata. I tak aż do przysięgi małżeńskiej. Ślubują sobie miłość, wierność, uczciwość małżeńską. Patrzą na siebie, nie na księdza. Głos łamie jej się tylko raz. Na marszu weselnym wychodzą z kościoła. Sypią w nich ryżem, drobnymi monetami i płatkami kwiatów. Płatki dobrze wyglądają na zdjęciach. Ustawiają się przy murze, goście składają życzenia, wręczają koperty i książki, bo prosili o książki zamiast kwiatów. 217 varia Przyjmują życzenia od ostatnich gości i jadą do sali weselnej. Po drodze bramy. Zalani w sztok mężczyźni otwierają drzwi samochodu, bełkoczą nieskładnie życzenia, wręczają jej nie pierwszej świeżości kwiaty i w pokłonach udają się do starszego, który ma przygotowaną specjalnie na tę okazję weselną wódkę. Po siedmiu bramach scwaniają się i obierają inną, dłuższą drogę. W końcu zajeżdżają pod salę. Całują chleb, wypijają wodę z kieliszków, o obecność których toczyła się cała batalia, kieliszki tłuką się poprawnie, on przenosi ją przez próg. Szampan, sto lat i ich marny pierwszy taniec, najkrótszy i najwolniejszy walc angielski, jaki udało im się znaleźć. *** Podobno tańczyli poprawnie, wyglądali pięknie i nagle zrobiło się rano. Zmęczenie, które powinni czuć, schowało się w stopach. Ona, ignorując Wyspiańskiego i jego słynne „trza być w butach na weselu”, spogląda ukradkiem na bose od północy stopy. – Marsz w dorosłość, dzieci – powiedziała mama, wychodząc nad ranem z sali. Tylko czy oni tak naprawdę chcą dorosnąć? I jaka będzie ta ich dorosłość w budującej się Polsce, w której Polacy zasługują na więcej? Olga Kielak 218 varia maci e j bi e lak Ostatnie takie trio Na ten koncert jechałem równie rozentuzjazmowany, co pełen obaw. Z jednej strony byłem pewien, że mój ukochany pianista Keith Jarrett, którego uważam za największego geniusza w dziejach jazzu, wraz ze swoimi starymi kompanami – kontrabasistą Garym Peacockiem i perkusistą Jackiem DeJohnette’em – zagrają niezapomniany koncert. Ale też doskonale wiedziałem, jak humorzastym artystą jest Mistrz – podczas koncertu w Perugii w 2007 roku sklął publiczność za to, że jeden z widzów zrobił mu zdjęcie w czasie koncertu, a minionej zimy, podczas krótkiego solowego tournée po Stanach Zjednoczonych, przeprowadził istną krucjatę przeciwko kaszlącym słuchaczom. Moja niepewność była tym większa, że miał to być mój pierwszy koncert Jarretta. W warszawskim koncercie tria z 2003 roku nie uczestniczyłem, a wtedy jeszcze nie wiedziałem o problemach zdrowotnych lidera – muzyk cierpi na syndrom chronicznego zmęczenia – i o wynikającej z nich przykrej ewentualności, że każdy występ Jarretta może być jego ostatnim. Nie ukrywam zatem, że do Baden-Baden udałem się w nadziei na koncert życia. Podróży towarzyszyły pytania: czy do koncertu w ogóle dojdzie, czy też muzyk przegra ze zdrowiem? Czy Jarrett nie przerwie występu z powodu swojego kolejnego kaprysu? W takim oto stanie ducha w upalny lipcowy wieczór zasiadłem na widowni badeńskiego Festspielhaus. Adrenalina wzrosła, gdy dyrektor artystyczny sceny zaczął odczytywać listę zakazów, jakimi obwarowany był koncert. Serce zabiło jeszcze mocniej, gdy po owacji dwuipółtysięcznej publiczności muzycy wyszli na scenę. „Too much talk” – skomentował ową litanię dyrektora artystycznego Jarrett, co nieco rozluźniło atmosferę. Owacyjnie powitani bohaterowie wieczoru nisko pokłonili się słuchaczom, po czym zasiedli do swoich 219 varia instrumentów. Nagle zadrżałem. Ktoś zrobił zdjęcie. No to zaraz nas Jarrett przeklnie i zejdzie ze sceny, myślę sobie. Ale na szczęście niczego nie zauważył. Uff! Muzyczny spektakl się rozpoczął. Koncerty Tria mogą przybrać dwojaką formę – recitalu nowatorsko zinterpretowanych standardów bądź żywiołowych freejazzowych improwizacji. Pierwsze dźwięki badeńskiego koncertu nie zdradzały, w którą stronę się on rozwinie. We frapującym fortepianowym wstępie do pierwszego utworu Jarrett najpierw stosował się do reguł harmonii i rytmu, by po chwili je łamać. Jednak według filozofii pianisty „melodia zawsze musi zwyciężyć”, dlatego też po kilkudziesięciu sekundach solowa uwertura nabrała muzycznego kształtu, a do lidera niepostrzeżenie dołączyli Peacock z DeJohnette’em i rozbrzmiały pierwsze takty Gershwinowskiego „I Got Rhythm”. Stało się więc niemal pewne, że koncert przebiegnie pod znakiem standardów. I tak się rzeczywiście stało. Już pierwszy skoczny utwór pozwolił, by wszyscy trzej muzycy ukazali się swoim wielbicielom w pełnej krasie. Jarrett w swojej solówce śpiewał i tańczył przy fortepianie – dosłownie i w przenośni – ciesząc widzów melodyjnością granych przez siebie akordów i pasaży, jednak nie było w tym ani jednej zbędnej nuty. Palce tańczyły na klawiaturze, a reszta ciała przed klawiaturą, ale pianista nie epatował pustą techniką, a każdy zagrany dźwięk wynikał z poprzedniego i podporządkowany był logice rozwoju improwizacji. Po kilku taktach Jarrett po raz pierwszy wydał swój charakterystyczny okrzyk zachwytu. Taki okrzyk mógł oznaczać tylko jedno: tego dnia Jarrett był w formie. Peacock przez większą część utworu niemal niezauważalnie, ale wyraźnie i w skupieniu akompaniował liderowi, po czym pokazał próbkę swoich możliwości jako solisty, podkreślając harmoniczne subtelności tematu Gershwina. DeJohnette, akompaniując swoim kolegom, czujnie swingował, by w dialogach perkusji z fortepianem dać popis gry polirytmicznej, jednak ani przez chwilę nie pozwolił słuchaczom pomyśleć, że zgubił rytm. Po żywiołowym początku nastąpiło skupienie i wyciszenie – Jarrett zaintonował balladę „Meaning of The Blues”, w której, obok pianisty, długie i piękne solo zagrał Peacock, a perkusista tworzył podkład przez subtelne, acz mistrzowskie muskanie talerzy miotełkami. Kolejnym utworem była piosenka Cole’a Portera „Night and Day”, zagrana szybciej niż Porterowski oryginał. Rozpoczęło się tak jak zwykle – od solówki fortepianu, kontrabasu i dialogu fortepianu z perkusją. Po końcowej ekspozycji tematu nastąpiło jednak coś niesamowitego. Utwór płynnie przeszedł w kompozycję Jarretta „Extension”, 220 varia w czasie której muzycy poszli na całość. Nastąpiło zdarzenie, które pragnąłem usłyszeć na żywo od lat – zbiorowa improwizacja, w czasie której Jarrett, Peacock i DeJohnette wpadli w rytmiczny trans. Takie zbiorowe transowe improwizacje przesądzają o magii koncertów tria. Nie inaczej było tym razem. Cały utwór trwał około 15 – 20 minut i spotkał się z aplauzem widowni. Jest to jeden z tych momentów muzycznych, które pamięta się do końca życia. Wtedy muzyka stała się czymś więcej niż zwykłymi dźwiękami i harmonią. Stała się zjawiskiem metafizycznym. Przed przerwą trio wykonało jeszcze dwa utwory – ragtime „Life Is Just a Bowl of Cherries”, zagrany nieco wolniej niż oryginał, oraz nieczęsto słyszaną balladę „The Bitter End”. Druga część rozpoczęła się od poruszającego tematu „Answer Me My Love”, wykonanego z wielkim liryzmem i dramatyzmem (kolejne piękne solo kontrabasisty). Następny utwór rozgrzał wszystkich do czerwoności. Był to klasyk Ornette’a Colemana „When Will The Blues Leave?” Po zagraniu tematu Jarrett i DeJohnette zanurzyli się w krótką freejazzową improwizację w duecie, a gdy po chwili do swoich kolegów dołączył Peacock, lider – jakby na przekór tytułowi utworu i granym przed chwilą dźwiękom – rozpoczął solo w formie… bluesa! Po długiej solówce pianisty pałeczkę przejął Peacock, a jako że kompozycja Colemana jest wręcz wymarzona dla doświadczonego perkusisty, całość zwieńczył DeJohnette, który w długich dialogach z Jarrettem po raz kolejny udowodnił, że przy doskonałym wyczuciu rytmu jest jednocześnie mistrzem gry wielopłaszczyznowej. Gdy wybrzmiał ostatni dźwięk, owacja publiczności trwała przez kilka minut. Następny utwór – „Old Folks” – przyniósł wyciszenie, ale temperatura ponownie się podniosła, gdy muzycy wykonali „Tonight” z musicalu „West Side Story”. Zagrany z przytupem temat Leonarda Bernsteina po raz kolejny dał możliwość wykazania się liderowi i perkusiście. Zasadniczą część koncertu zakończył uroczy temat „Someday My Prince Will Come”, z pięknymi, długimi solówkami Peacocka i Jarretta. Jak się później okazało, był to ostatni utwór wieczoru. Nie sposób zgadnąć, dlaczego muzycy nie zagrali ani jednego bisu. Być może dlatego, że gdy wyszli do pierwszego, gospodarze sceny wręczyli im kwiaty, a może przyczyną było to, że chwilę później masowo błysnęły flesze, a na fotografów Jarrett jest szczególnie cięty. W każdym razie cierpliwość Mistrza – któremu do tej pory nie przeszkadzały nawet zdjęcia robione podczas gry – z jakiegoś powodu została wystawiona na zbyt ciężką próbę. Lidera nie zmiękczyła nawet owacja na stojąco, która trwała blisko dziesięć minut. 221 varia Brak bisów nie wpłynął jednak na ocenę koncertu, który był dla mnie niezapomnianym muzycznym przeżyciem. Tych dziesięć utworów wystarczająco dobrze pokazało, że Jarrett, Peacock i DeJohnette po blisko trzydziestu latach od debiutu wciąż jeszcze cieszą się wspólną grą i w każdej chwili, dzięki drzemiącemu w nich geniuszowi, mogą stworzyć coś magicznego, jak chociażby tamtego wieczoru w „Night And Day / Extension”. Badeński koncert mistrzowsko ukazał wszystkie oblicza tria – od wrażliwych miłośników ballad po freejazzowych szaleńców (duet Jarretta i DeJohnette’a w „When Will The Blues Leave?”). Wszyscy trzej muzycy zaprezentowali wyborną formę muzyczną, a Jarrett graną przez siebie muzykę przeżywał całym sobą, o czym świadczy wspomniany już radosny taniec lidera przy fortepianie (momentami pianista niemal podskakiwał w czasie granych przez siebie improwizacji) i wznoszone niekiedy niemal ekstatyczne zachwyty. Sekret świetności tria kryje się chyba w tym, że nieprzerwanie od 1983 roku stosuje ono dewizę Jarretta: „zawsze graj tak, jakby to był twój ostatni koncert”. Takie podejście do muzyki powoduje, że trio, w zgodnej opinii krytyków i publiczności, jest jednym z najlepszych jazzowych zespołów w dziejach, i sprawia, że warto tłuc się na koncert nawet 1200 kilometrów. Summa summarum – koncert życia? Zdecydowanie tak. Ten koncert poruszył wszystkie najbardziej czułe strony mojej muzycznej duszy i sprawił, że moje największe muzyczne marzenie się spełniło. Dotknąłem geniuszu, dotknąłem magii, byłem świadkiem, jak mój Mistrz sięga artystycznego absolutu. I wiecie co? Mam nadzieję, że nikt tego nie wyda na płycie, bo chciałbym ten kawałek magii zachować tylko dla siebie. Maciej Bielak 222 varia maci e j bi e lak To tylko król Na scenie Narodowego Starego Teatru w Krakowie odbył się casting do programu „You can dance”. Takie wrażenie mógł odnieść widz, który tego dnia zasiadał na widowni Starego, by obejrzeć realizację sztuki Eugène’a Ionesco „Król umiera, czyli Ceremonie” w reżyserii Piotra Cieplaka. Jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu, kiedy widzowie usadawiali się na swoich miejscach, scenę okupowała gromada młodych tancerzy robiących przeróżne wygibasy. Na szczęście okazało się, że nie pomyliliśmy adresu i po trzecim dzwonku całe towarzystwo się rozeszło. Kiedy tancerze opuścili scenę, naszym oczom ukazała się scenografia. I tu kolejne zaskoczenie. Akcja sztuki mistrza teatru absurdu rozgrywa się w sali tronowej. U Cieplaka natomiast scena w zasadzie jest pusta, nie licząc kilku krzeseł, małej wieży strażniczej i wielkiego lustra wiszącego nad sceną. Nie ma też tronu. Jest jednak pewna niespodzianka – po prawej stronie sceny scenograf Andrzej Witkowski umieścił okno. To samo okno, przez które wyskakiwał Rollison w realizacji Mickiewiczowskich „Dziadów” Konrada Swinarskiego z 1973 roku. Wygląda więc na to, że miejsce akcji spektaklu Cieplaka stanowi scena Teatru Starego. Potwierdzeniem tego jest początek przedstawienia – błakająca się po scenie i podśpiewująca pokojówka Julia (Dorota Segda) ma w kieszeni czerwone pantofelki, które nosiła grana przez tę samą aktorkę Mańka w „Ślubie” Gombrowicza, wystawionym na tej samej scenie przez Jerzego Jarockiego w 1991 roku. Cieplak przeniósł więc akcję swojego przedstawienia z sali tronowej do Teatru Starego. Przedstawienie początkowo rozwija się jednak według sztuki Ionesco. Jej głównym wątkiem jest proces odchodzenia tytułowego Króla (Je- 223 varia rzy Trela), który „umrze pod koniec spektaklu”. W ostatnich chwilach życia towarzyszą mu dwie żony – pierwsza, Królowa Małgorzata (Anna Polony), i druga, Królowa Maria (Anna Dymna) – a także pokojówka Julia, Lekarz (Zbigniew Romanowski) bezwzględnie odmierzający czas, jaki jeszcze pozostał Królowi, oraz próbujący strzec resztek królestwa Strażnik (Leszek Piskorz). Król początkowo próbuje bronić się przed Nieuchronnym, jednak jego królestwo się wali, żołnierze dezerterują, poddani odmawiają posłuszeństwa, nikt nie wykonuje jego rozkazów, a z czasem Król traci również władzę nad samym sobą. W specyficzny sposób walczą o niego jego żony – Małgorzata w bezwzględny, szyderczy sposób usiłuje przekonać go, by pogodził się z losem i odszedł w sposób „godny”, a Maria – wbrew Ionesco jeżdżąca na wózku inwalidzkim – groteskowo próbuje go pocieszać i odsuwać od niego najgorsze myśli. W międzyczasie Król, desperacko walczący o przetrwanie i wołający wszystkich zmarłych o pomoc, zdąży jeszcze wysłuchać swoich ulubionych piosenek (brawurowo wykonanych przez grające w spektaklu aktorki) i zaprzyjaźnić się z Julią, którą do tej pory traktował protekcjonalnie. Los jest jednak nieuchronny i pod koniec spektaklu Król rzeczywiście odchodzi (scena bardzo ładna plastycznie – Lekarz powoli odsuwa krzesło, na którym siedzi Król, przy czym na scenę jednocześnie opada lustro). Spektakl jest parę razy przerywany przez wspomnianą grupę taneczną, która wykonuje bliżej nieokreślone pląsy, a po odejściu Króla przeprowadza pokaz mody trumiennej. Tak zamyka się sztuka Ionesco. Jednak spektakl Cieplaka nie kończy się w momencie śmierci Króla. W dodanej przez reżysera scenie krzątająca się Anna Polony (już nie Królowa Małgorzata) odnajduje w starym pudle perukę Muzy, którą grała przed laty w spektaklu Swinarskiego („Wyzwolenie” Wyspiańskiego z 1975 roku). Po chwili na scenie pojawia się Jerzy Trela (już nie Król) i dzierży szablę Konrada, rekwizyt z tego samego spektaklu, po czym Polony i Trela odgrywają fragment „Wyzwolenia”. Następnie Polony przeprowadza Trelę w „inny świat”. Aktorzy schodzą ze sceny, przechodzą przez widownię i wychodzą przez wejście dla publiczności. Następnie słychać płacz dziecka. Coś się kończy, coś się zaczyna, chciałoby się powiedzieć. Taki jest właściwy koniec przedstawienia Piotra Cieplaka. Przedstawienie w Teatrze Starym rozgrywa się zatem w dwóch płaszczyznach. Wydaje się jednak, że ważniejsza jest część autotematyczna. Tekst sztuki Ionesco posłużył reżyserowi i aktorom do stworzenia opowieści o odchodzeniu dawnego Starego Teatru i jego legendy. Zapewne w tym celu Trela, 224 varia Polony, Dymna i Segda cytują dawne role, więc po części grają też samych siebie, mówiąc o swoim powolnym odchodzeniu w cień. Trupa taneczna rodem z „You can dance” miała pewnie kontrastować z legendą dawnych przedstawień i symbolizować miałki teatr nowoczesny. Pomysł na odczytanie tekstu znakomity, a diagnoza trafna, gdyż obecne kierownictwo już od kilku lat traktuje tę wybitną i zasłużoną scenę jako teatr eksperymentalny. W takiej interpretacji słowa Króla „Nie znam tej publiczności, nie chcę jej znać, nie mam jej nic do powiedzenia” czy fragment o imperium z dwoma Słońcami i dwoma Księżycami nabierają zupełnie nowego sensu. Chybiony natomiast okazał się pomysł z wykorzystaniem tancerzy. Jeśli ich występy miały być parodią współczesnego teatru, to zamiar ten nie wypalił ze względu na schematyczność układu choreograficznego. Jedynym elementem pasującym do toku przedstawienia był pokaz mody trumiennej, który z kolei ciągnął się w nieskończoność. W efekcie występy tancerzy zaburzały ciągłość fabuły. Przedstawienie opiera się przede wszystkim na grze aktorskiej. Jerzy Trela jako Król zmaga się ze śmiercią w sposób godny podziwu. Król Treli jest królem tylko z nazwy, nie ma nawet korony. Wchodzi na scenę boso, w piżamie i szlafroku, z petem w ustach, i kaszle jak stary pijak. Wywołuje tym salwy śmiechu na widowni. Z każdą chwilą jednak poważnieje, a kolejne monologi brzmią coraz bardziej dramatycznie. Jednak najlepszy fragment jego występu ma miejsce mniej więcej w połowie spektaklu. Właśnie trwa koncert ulubionych piosenek Króla, w którym Polony, Dymna i Segda, przy akompaniamencie czwórki muzyków, wykonują takie hity jak „Helka mi się spodobała, ożenię się z Helką” czy „Choćbyś mnie kablem prał, ja będę cię kochała”. Nie trzeba dodawać, że widzowie – jak najbardziej słusznie zresztą – niemal pokładają się ze śmiechu. Ale gdy „koncert” się kończy, Trela mówi: „Ale ja naprawdę umieram”. I w sekundę rechocząca publiczność zamiera. W sekundę śmiech zamienia się w bezdech. Majstersztyk! Czegoś takiego jeszcze w teatrze nie przeżyłem. Koniecznie trzeba też zobaczyć jak Trela upada i się podnosi – za każdym razem inaczej. Nie mam wątpliwości, że jest to kolejna wielka rola największego maga w dziejach polskiego teatru. Anna Polony po raz kolejny udowodniła, że jest nie tylko znakomitą, ale i najmłodszą polską aktorką. Perfekcyjnie poprowadziła postać Królowej Małgorzaty, najpierw ukazując ją jako złośliwą jędzę, by pod koniec spektaklu przemienić ją w najwierniejszą orędowniczkę Króla. Swój ogromny temperament i poczucie humoru aktorka pokazała w końcowej scenie, kiedy przeprowadzała 225 varia Trelę przez widownię, mówiąc do widzów wstających, by ustąpić im miejsca: „Ja rozchylam krzaki, krzaki siedzą” albo „Proszę nie wstawać, to tylko król. No, Trela”. Podobnie jak w przypadku Treli – kolejna wspaniała rola wielkiej damy polskiego aktorstwa. Jednak najlepsza kreacja w spektaklu należy bez wątpienia do Doroty Segdy. Jej Julia początkowo jest pełna sarkazmu – pomiatana przez swoich podwładnych, chodzi za nimi, przedrzeźnia ich i parodiuje. Prawdziwym popisem Segdy jest monolog, w którym aktorka opisuje swojego rudego kota, który był Żydem (w tekście Ionesco słowa te wypowiada Król). Tekst wywołuje kolejną porcję śmiechu wśród widzów, a zarazem stanowi dość gorzki (choć ironiczny) lament Julii nad własnym losem. Jedną z najlepszych scen spektaklu jest dialog Króla z Julią, w którym Król zaczyna interesować się i fascynować życiem pokojówki. Fascynujące jest śledzenie procesu odkrywania przez Julię, że ktoś się nią wreszcie zainteresował. Dialog kończy się – dosłownie i w przenośni – obnażeniem się Julii przed Królem. Oglądając Julię w interpretacji Segdy, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że aktorka „ukradła” spektakl swoim starszym kolegom. Na tle powyższej trójki słabiej wypadła Anna Dymna w roli Królowej Marii, która nadmiernie przerysowała swoją postać. Taki zabieg ma sens o tyle, że pokazuje Marię jako skompromitowaną beksę nieumiejącą poradzić sobie z przerastającą ją sytuacją. Tyle że przez to jej walka z Małgorzatą o Króla nie wygląda poważnie. Szansą na zmianę była scena, w której Maria, chcąca udowodnić, że Król ma jeszcze władzę, każe mu sobie rozkazywać. Jednak kiedy Król rozkazuje jej wstać, Maria – poruszająca się w tej inscenizacji na wózku inwalidzkim – oczywiście nie może tego zrobić. W tym momencie powinna nastąpić przemiana psychologiczna bohaterki. Dymna jednak nie zmienia w grze niczego. Pozostała dwójka aktorów nie wyszła poza funkcję statystów. Podsumowując – „Król umiera, czyli Ceremonie” w reżyserii Cieplaka ma wymiar zarówno sentymentalny, jak i artystyczny, choć ważniejszy jest chyba jednak ten pierwszy, dotyczący powolnego odchodzenia legendy Teatru Starego. Przedstawienie, choć niewolne od błędów, jest jednak z pewnością warte obejrzenia, głównie ze względu na grę aktorską i aluzje do wielkości dawnego Starego. Dla młodszych widzów jest to również okazja do powąchania legendarnych przedstawień wystawianych na tej samej scenie, które mogą oni znać co najwyżej ze spektakli Teatru Telewizji. Maciej Bielak 226 varia karolina nowak Noc listopadowa Nie poznasz tego miasta z widokówek i zdjęć. Nie poczujesz jego magii na przepełnionym czerwcowym rynku. Nie usłyszysz jego głosu w lipcowym rozgwarze turystów. Nie poczujesz jego zapachu przy stoisku z watą cukrową. Nie zrozumiesz go, chodząc nad Wisłą w letnie popołudnie. To miasto jest inne, ono ma duszę. Myślałam, że znam dobrze Kazimierz Dolny. Myślałam, że znam dobrze te uliczki, kamienice, drewniane wille, każdy modrzew, świerk i każdą lipę. Bardzo się myliłam. Jak mało wiem o tym mieście... Uświadomił mi to jeden listopadowy, wieczorny spacer. Dzień okazał się męczący. Po nieprzespanej nocy i całodniowych studenckich szkoleniach musiałam odpocząć. W szkole nie było cichego miejsca, wszędzie byli moi koledzy z Europejskiego Forum Studentów, a ja – choć przez chwilę – chciałam być gdzieś daleko od nich. Zabrałam ciepłą kurtkę, ludową chustę mojej prababki i stanęłam przed ciemnymi, drewnianymi drzwiami. Gdzieś za mną słyszałam kroki mojego przyjaciela. Nie lubię wychodzić sama, on zna mnie dobrze i zawsze mi towarzyszy. Otwieram ciężkie drewniane drzwi. Na dziedzińcu szkoły panuje półmrok. Za bramą widać żółto-pomarańczowe światło latarni. Mgła unosi się w powietrzu, ale otula tylko lampy. Idziemy na spacer, schodzimy po kamiennych stopniach i powoli kierujemy się w stronę ulicy Lubelskiej. Panuje cisza, która wypełnia całą przestrzeń. Cisza przenika jeszcze bardziej niż chłód. Siada na zielonych świerkach i na starym drewnianym płocie niedaleko ośrodka zdrowia. Dotyka kamienistego, mokrego od mgły chodnika. Czuję się nieswojo: przecież Kazimierz Dolny nad Wisłą zawsze tętni życiem, a teraz jakby umarł. 227 varia Na ulicy nie ma nikogo. Nie słychać szczekania psa, odgłosów przejeżdżających samochodów, w oknach palą się światła, ale nie widać niebieskich refleksów wysyłanych przez telewizory. Okoliczni mieszkańcy odpoczywają po tygodniu ciężkiej pracy. Te ciepłe światełka w małych drewnianych oknach są oznaką, że miasteczko jednak nie umarło. Ono żyje własnym życiem, w ciszy i spokoju. Mijamy małą drewnianą chatkę. Nagle w ciemności widać dwa zielone diamenty. Dopiero po chwili byłam w stanie ujrzeć puchatego właściciela tych klejnotów. Biały, dostojny, perski kot obserwował nas z pobliskiego ganku. Spacerujemy już kwadrans. Zbliżamy się powoli do rynku – serca Kazimierza. W galerii na rogu świeci się światło. Nikogo jednak nie widać. Obrazy na ścianach przypominają o zapachu wiosennych tulipanów, lipcowych, karmazynowych różach i promienistych, wysokich słonecznikach muskających sierpniowe niebo. Ukazują renesansowe kamienice Przybyłów, postaci w ludowych strojach grające na skrzypcach, ruchliwe uliczki wiodące ku Farze, kobietę w kapeluszu spacerującą w podcieniach. To właśnie taki Kazimierz jest mi znany. Taki Kazimierz oglądam na obrazach, widokówkach, zdjęciach. Taki Kazimierz widzę, gdy słucham piosenki Marka Grechuty „Kazimierz Dolny nad Wisłą jak perła między wzgórzami”. Ale dziś jest inaczej. To miasto jest jak czarna, niepowtarzalna perła. Dziś poznaję prawdziwą twarz tego miejsca, prawdziwy klimat, zapach, smak, głos. Dziś maluję własny obraz. Jest na nim ulica Lubelska. Granatowe niebo spowite płomiennymi łunami latarni. Mgła, która je otula. Mokre kamieniste schody wiodące ku miejskiemu targowisku. Na obrazie jest nasza towarzyszka – cisza. Nie może jej tu zabraknąć. Ona jest moim pędzlem, farbami i płótnem. Jest narzędziem, ale zarazem i głównym obiektem malarskim. Cisza nie jest jednak sama. Zza chmur, które utworzyły na niebie mozaikę, wyłania się Pan Nocy w całej swej okazałości. Zaprasza ją do tańca, a ona nagle przemawia. Szum lipowych gałązek, delikatny szelest świerkowych igieł, głuche susy zająca szaraka, który przemknął przed naszymi oczami, i dzwony wzywające do wyśpiewania chwały Królowej Polski utworzyły piękną kazimierską pieśń. Wiatr niósł ją ponad nami, płynęła miedzy pagórkami, zanurzyła się w Grodarzu, by pięknym i cyklicznym refrenem wpaść do Wisły, która poniesie tę magiczna melodię dalej. Oświetlone łuną księżycową kamienice i drewniane wille jakby ożyły przy tej przepięknej pieśni. Dzwony w kościołach stawały się cichsze, ale ich głos niósł się daleko. Powietrze miało słodką woń cynamonu i kawy, która wydobywała się 228 varia z pobliskiej kawiarni. Obraz powstały w mojej głowie nagle stał się realny. Suche kasztanowe liście przemknęły po rynku. W nocy stylowa zabudowa Kazimierza wyglądała tajemniczo. Rynek nie był pusty. W stronę ulicy Zamkowej szła starsza kobieta. Trójka młodych ludzi rozmawiała przy studni. Ktoś jechał samochodem ulicą Nadrzeczną. W stronę klasztoru Reformatów szło dwóch zakonników. Wiatr powoli ustawał. Kasztanowe liście opadły na bruk. Księżyc przysłoniły chmury, a mgła zasnuła granatowe niebo. Pomarańczowe światła latarni wskazały nam drogę powrotną. Wracaliśmy w milczeniu. Z kawiarni nie wydobywał się już zapach przypraw korzennych. W galerii zgasło światło. Właściciel zamknął okiennice. Cisza znów dominowała. Śnieżnobiały pers przeciągał się na ganku. Popatrzył w naszą stronę, jego oczy były teraz żółto-zielone. Nagle otworzyły się drzwi i puchaty strażnik odwrócił się od nas, pomachał ogonem i wskoczył w ciepły zakątek sieni. Drzwi się zamknęły. Dopiero wracając z tego cichego spaceru, dostrzegliśmy patrzące na nas plakaty wyborcze: twarze, uśmiechy, gesty i hasła, które obiecywały wiele, być może zbyt wiele. Dziś nie zmieniłabym tutaj nic. Poznałam Kazimierz z innej strony. Ta bardziej mi przypadła do gustu. Cisza była zarazem wołaniem i prawdziwym głosem Kazimierza. Dla nas była listopadową magią, a dla tutejszych jesienną codziennością. Dla nas była lekcją wyciszenia, dla tutejszych – odpoczynkiem po trudnej pracy. Dla mnie ta cisza trwa dalej. 229 Karolina Nowak polski r e portaż podróżniczy anna ki e drzyn e k Polski reportaż podróżniczy Reportaż podróżniczy (ang. travel reportage, fr. un reportage de voyage, ros. putievoj oczerk, niem. Reisereportage) – odmiana reportażu, która powstała ze skrzyżowania dwóch tradycji: szeroko pojętego podróżopisarstwa oraz rozwijającego się od połowy XIX wieku dziennikarstwa prasowego. Reportaż podróżniczy nie jest odmianą ustabilizowaną w jednym, kanonicznym kształcie. Odróżnia się on jednak wyraźnie od form poprzedzających (tekstów prereportażowych) oraz od gatunków do niego podobnych (np. XX-wiecznej relacji z podróży lub dziennika podróży). Dlatego też w praktyce badawczej przyjęło się ustalenie, że reportaż podróżniczy sensu stricto ma swój początek w dwudziestoleciu międzywojennym. Teoretycy (Piechota 2002, Witosz 2007) zaznaczają, że można mówić jedynie o dwóch cechach konstytuujących tę odmianę. Jest to, po pierwsze, tematyka podróży odbytej w planie realnym (nie wyobrażonym lub symbolicznym). Podróż oznacza dla autora utożsamianego z narratorem opuszczanie środowiska, z którego się wywodzi, i próba eksploracji terenu z jego perspektywy uznawanego za „obcy”. Drugą cechą jest silnie zaznaczona perspektywa podmiotowa. Narrator w reportażu podróżniczym przyjmuje różnorakie role: niezaangażowanego obserwatora, uczestnika lub świadka starającego się jak najlepiej zrozumieć zachowania i motywy swoich bohaterów. Współistniejące w tekście odmienne punkty widzenia (wypowiedzi reportera, postaci, ekspertów, cytaty z dokumentów) stwarzają dialogowe interakcje: równości, hierarchii, konfliktu lub kooperacji (Witosz 2007). 230 polski r e portaż podróżniczy Artur Rejter wskazuje na trzy okresy kształtowania się polskiego reportażu podróżniczego jako wtórnego gatunku mowy (Rejter 2000: 335–336). Z okresu pierwszego (od XVI do XVIII wieku) pochodzą dwie istotne grupy tekstów, reprezentujące tendencje, których wzajemne przyciąganie się i zazębianie w toku dziejów zaowocuje z czasem ukształtowaniem się reportażu podróżniczego. Grupa pierwsza to teksty o tematyce związanej z podróżą: hodoeporikony, itineraria, opisy legacji. Słowo hodoeporikon oznaczało w starożytnej Grecji poetycki lub prozaiczny opis podróży; analogicznym gatunkiem uprawianym przez Rzymian było itinerarium, które mogło przybrać zarówno formę satyry, jak i elegii (Lucyliusz, Horacy, Owidiusz, Rutyliusz). We wczesnym średniowieczu itineriariami nazywano relacje z pielgrzymek do miejsc świętych. Do wzorców antycznych związanych z podróżopisarstwem odwoływali się humaniści renesansowi, zwłaszcza, jak wskazują badacze (Krzywy 2006: 295), nowołacińscy poeci niemieccy (obszerne antologie tych utworów wyszły pod koniec wieku XVI w opr. N. Chytraeusa i N. Reusnerusa). Poetyckie opisy podróży powstawały również w Polsce. Ich twórcami byli: Kallimach, autor pierwszego powstałego w Polsce hodoeporikonu „Ad Fanniam Sventocham Carmen” oraz m. in. J. Dantyszek, J. Rybiński, K. Janicjusz. Były to najczęściej poematy elegijne, wykorzystujące wzorzec owidiański. Jednym z ważniejszych renesansowych hodoeporikonów stworzonych w języku polskim jest poemat „Flis” S. Klonowica. Obszarami chętnie eksplorowanymi przez Polaków od średniowiecza do baroku były: Ziemia Święta (relacje bernardyna, brata Anzelma Polaka oraz J. Goryńskiego, M. K. Radziwiłła Sierotki) oraz tereny sułtanatu tureckiego, do którego udawali się polscy posłowie (E. Otwinowski, S. Oświęcim, S. Twardowski). Druga grupa tekstów z tego okresu to dzienniki i pamiętniki, a przede wszystkim te ich odmiany, których tematyczną dominantę stanowił opis zagranicznych wypraw autora. W XVI-wiecznej literaturze przeważa konwencja relacji diariuszowej (dziennik z odbytej w latach 1584–87 podróży włoskiej M. Rywockiego, „Dziennik wyprawy Stefana Batorego pod Psków” J. Piotrowskiego). W XVII wieku jest ona stopniowo wypierana przez narrację swobodniejszą, bardziej zbliżoną do gawędy (Dziechcińska 1990: 543), czego modelowym przykładem są „Pamiętniki” J. Ch. Paska. Dalszy rozwój piśmiennictwa pamiętnikarskiego przypada na okres oświecenia. Wśród bardzo licznych tekstów powstałych w tamtym czasie na uwagę zasługują: „Proceder podróży i życia mojego awantur” S. z Rusieckich Pilsztynowej, 231 polski r e portaż podróżniczy która wraz z mężem lekarzem przebywała m. in. w Turcji i na Bałkanach (Cieński 1991: 388), „Dziennik podróży” jako efekt wyprawy St. Staszica do Włoch oraz „Pamiętniki czasów moich” J. Ursyna Niemcewicza, zawierające opis podroży autora do Stanów Zjednoczonych. Drugi okres kształtowania się reportażu podróżniczego obejmuje wiek XIX. Zdaniem A. Rejtera, w podróżniczych tekstach niefikcjonalnych zaobserwować można znaczny – w porównaniu z utworami charakterystycznymi dla okresu pierwszego – udział elementów stylu artystycznego; natomiast w płaszczyźnie opowiadania w miejsce określeń czasowych pojawiają się nazwy kolejno odwiedzanych miejsc. W okresie drugim pojawi się również struktura narracyjna rozważania, która nada utworom nowy aspekt: abstrakcyjny i intelektualny (Rejter 2000: 336). W romantyzmie największą popularnością cieszyły się dzienniki podróży. Ogólnoeuropejską modę zapoczątkowały w Europie teksty H. Fieldinga („Dziennik podróży do Lizbony”), R. Chateaubrianda („Voyage en Amerique”) oraz L. Sterne’a („Podróż sentymentalna przez Francję i Włochy”). Ten schemat gatunkowy doczekał się wielu realizacji również w Polsce (teksty I. Czartoryskiej, J. Kopcia, M. Wirtemberskiej). Dzienniki oraz obszerne, często wzbogacone partiami dygresyjnymi relacje, bywały często pokłosiem tzw. „wielkich podróży” (grand tours) odbywanych przez młodych przedstawicieli elit w celach edukacyjno-towarzyskich. W Polsce występowało dodatkowo motywowane względami patriotycznymi zjawisko „ojczystej wielkiej podróży” (Kamionka-Straszakowa 1994: 700). Efektem takich wypraw były m. in. „Listy z narodowej pielgrzymki” R. Berwińskiego oraz „Dziennik z podróży do Tatrów” S. Goszczyńskiego, dzieło o wybitnych walorach poznawczych i literackich. Ważnym osiągnięciem romantycznego podróżopisarstwa polskiego były również „Podróże po starożytnym świecie” W. Wężyka. Przełom w dziedzinie twórczości dokumentarnej przynosi pozytywizm. H. Markiewicz dzieli dorobek niefikcjonalny epoki na dwie grupy: pierwsza z nich to pamiętniki, natomiast druga, podróżopisarstwo, związana była bezpośrednio z gwałtownym rozwojem prasy na ziemiach polskich. Tematyka pamiętników oscylowała głównie wokół powstania styczniowego i jego reperkusji w postaci zesłań na Sybir („Podróż więźnia etapami do Syberii” w r. 1854 A. Gillera, „Siedem lat katorgi” S. Tokarzewskiego). Druga grupa tekstów obejmowała opisy podróży uznanych literatów, dla których twórczość niefikcjonalna była efektem ubocznym właściwej pracy lite- 232 polski r e portaż podróżniczy rackiej (J. I. Kraszewski, M. Konopnicka, A. Świętochowski, K. Chłędowski, A. Dygasiński). Głównymi celami peregrynantów były wówczas Włochy, Anglia, Afryka, Bliski Wschód oraz Stany Zjednoczone. Najważniejszym utworem tego okresu są „Listy z podróży do Ameryki” H. Sienkiewicza, łączące „przenikliwe obserwacje z różnorodnością form podawczych” (Markiewicz 1999: 362). Z kolei w okresie Młodej Polski powstają utwory istotne dla rozwoju reportażu jako gatunku: „Na przełęczy” St. Witkiewicza oraz „Pielgrzymka do Jasnej Góry” i „Z ziemi chełmskiej” Władysława Reymonta. Zwłaszcza te dwa ostatnie traktowane są jako ogniwo spajające zjawiska dokumentalne końca XIX oraz pierwszej połowy XX wieku (Sztachelska 1997). W tekstach pozytywistycznych i młodopolskich opisy stosunków społecznych dominują nad opisem krajobrazu, a płaszczyznę faktograficzną przenikają elementy publicystyczne: uogólnienia, tezy, perswazja (Niedzielski 1994: 822). Ukształtowane w tym okresie „konwencje reportażowe” znajdą potem swoje rozwinięcie w reportażu właściwym. Wyodrębniony przez Rejtera okres trzeci przypada na wiek XX, który jest ogniwem końcowym kształtowania się formuły reportażu podróżniczego. Ma tu jednocześnie miejsce sygnalizowany już wcześniej paradoks: gatunek ten nie posiada w swym dojrzałym kształcie „ostrych i jasnych wyznaczników strukturowania ramy tekstowej” (Rejter 2000: 338). Autorzy reportaży pragną zaskakiwać czytelnika i przyciągać jego uwagę. Stosują w tym celu oryginalne rozwiązania, często będące elementami zapożyczonymi z innych konwencji gatunkowych, zarówno fikcyjnych, jak i dokumentarnych. Narodziny reportażu jako gatunku miały bezpośredni związek z koncepcjami niemieckiej nowej rzeczowości oraz radzieckiej „literatury faktu”, w świetle których literatura niefikcyjna miałaby zastąpić „zużytą” beletrystykę. W Polsce popularyzatorem nowych zjawisk (należała do nich np. działalność grupy „Przedmieście”) był Aleksander Wat. Podróżnicza odmiana polskiego reportażu doczekała się w okresie międzywojennym bardzo licznych realizacji (najpopularniejsi autorzy to: K. Pruszyński, A. Nowaczyński, K. Wrzos, A. Janta-Połczyński, K. Beylin, M. Wańkowicz, A. Fiedler). Reporterzy ci wyjeżdżali (często na zlecenie redakcji, w których pracowali) do Niemiec, Francji, Włoch, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Związku Radzieckiego, Brazylii. Reportaże podróżnicze dwudziestolecia pozwalały zaspokajać ciekawość czytelników, podsycaną przez skrótowe z natury informacje bieżące, zdjęcia i kroniki filmowe. Twórcy reportaży „mieli często ambicje całościowego spoj- 233 polski r e portaż podróżniczy rzenia na daleki i obcy kraj” (Piechota 2002: 39). W ich tekstach wyraźnie zaznaczały się dwie najistotniejsze dla rodzącego się gatunku cechy: dokumentalizm oraz czynna postawa podmiotu wobec obcej rzeczywistości. Narrator nie jest wyłącznie rejestratorem informacji o przedmiocie poznania. Choć nie ma prawa ingerować w ich treść, to spoczywa na nim wymagające twórczego wysiłku zadanie połączenia ich w pewne układy oraz wysnucia wniosków. W okresie drugiej wojny światowej zapotrzebowanie na fikcję maleje, a największe powodzenie zyskują tworzone przez Polaków na emigracji gatunki typowe dla literatury faktu: relacje świadków, dzienniki, wspomnienia, reportaże (Święch 1997: 395). Wśród tych ostatnich dominują teksty traktujące o klęsce wrześniowej oraz korespondencje wojenne (m .in. reportaże lotnicze A. Fiedlera „Dywizjon 303”, „Bitwa o Monte Cassino” M. Wańkowicza oraz nienależąca w ścisłym sensie do obszaru literatury niefikcjonalnej powieść reportażowa K. Pruszyńskiego, „Droga wiodła przez Narvik”). Na oddzielną uwagę zasługują wybitne dzieła reportażowo-autobiograficzne z tego okresu: „Klucze” M. Kuncewiczowej oraz „Szkice piórkiem” A. Bobkowskiego – sprawne narracyjnie i błyskotliwe notatki z pobytu w okupowanej Francji, zamknięte po wojnie w cyklu opowiadań. Kolejnym ważnym obszarem piśmiennictwa dokumentalnego związanego z wojną jest literatura łagrowa, w której opisy krajobrazów i rdzennych mieszkańców obszarów zsyłek są jedynie marginalnym dodatkiem do zapisu doświadczenia ekstremalnego (G. Herling-Grudziński, J. Czapski). Po wojnie, z powodu ograniczeń politycznych, dziennikarzom trudniej było jeździć na zagraniczne wyprawy. Jednocześnie wydawano w Polsce przekłady reporterskich książek z zagranicy, a wydawnictwem wyspecjalizowanym w tej dziedzinie były „Iskry”. W tym okresie drukowano także reportaże zagraniczne nielicznych polskich autorów (A. Urbańczyka, M. Azembskiego, K. Dziewanowskiego, W. Górnickiego, M. Wańkowicza, W. Giełżyńskiego oraz O. Budrewicza). W 1974 r. nakładem „Iskier” ukazała się książka „Kirgiz schodzi z konia” autorstwa młodego reportera oraz korespondenta Polskiej Agencji Prasowej, Ryszarda Kapuścińskiego. Poza „Kirgizem” wyda on jeszcze dziewięć książek reporterskich, będących nie tylko przykładami realizacji wzorca reportażu podróżniczego, ale także szkicami o złożonym potencjale intelektualnym, filozoficznym i historiozoficznym. Nie doczekały się stosownych monografii reportaże podróżnicze z lat 90. oraz pierwszej dekady XXI wieku. W początkach transformacji w polskiej 234 polski r e portaż podróżniczy prasie (zwł. redakcji reportażu w „Gazecie Wyborczej”) dominowały teksty o tematyce krajowej. Dopiero z czasem na łamach dzienników i tygodników zaczęły pojawiać się reportaże zagraniczne. Mają one jednak inną funkcję niż te publikowane w latach dwudziestych. W czasach dominacji mediów elektronicznych (Piechota 2002: 39) zadaniem reportera nie jest już dostarczanie informacji ogólnych na temat danego kraju, a raczej wyszukiwanie wątków i historii niezwykłych, niekiedy ekstremalnych („Dom żółwia. Zanzibar” M. Szejnert, „Gorączka latynoamerykańska” A. Domosławskiego, „Wieże z kamienia” W. Jagielskiego, „Biała gorączka” J. Hugo-Badera, „Zabójca z miasta moreli” Witolda Szabłowskiego). Trwałe niegdyś związki reportażu z prasą zaczynają się rozluźniać, a teksty o tematyce zagranicznej są coraz częściej tworzone wyłącznie z myślą o publikacji książkowej. Anna Kiedrzynek (Powyższy tekst jest fragmentem pracy licencjackiej napisanej przez autorkę pod kierunkiem dr. Witolda Sadowskiego na kierunku filologia polska Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka tekstu była słuchaczką Akademii Reportażu im. R. Kapuścińskiego w czasie pierwszej, drugiej i trzeciej edycji). Bibliografia przedmiotowa: 1. „«Życie jest z przenikania...»”: szkice o twórczości Ryszarda Kapuścińskiego”, zebr. Bogusław Wróblewski, posł. Alicja Kapuścińska, Warszawa 2008. 2. Artur Rejter, „Reportaż podróżniczy w ujęciu współczesnej lingwistyki – problemy badawcze”, [w:] „Wokół reportażu podróżniczego”, t. 2, red. Dariusz Rott, Katowice 2007. 3. Bożena Witosz, „Gatunki podróżnicze w typologicznym ujęciu genologii lingwistycznej”, [w:] „Wokół reportażu podróżniczego”, t. 2, red. Dariusz Rott, Katowice 2007. 4. Roman Krzywy, hodoeporikon, [w:] „Słownik rodzajów i gatunków literackich”, red. Grzegorz Gazda, Słowinia Tynecka-Makowska, Kraków 2006. 5. Roman Krzywy, opis podróży, [w:] „Słownik rodzajów i gatunków literackich”, red. Grzegorz Gazda, Słowinia Tynecka-Makowska, Kraków 2006. 235 polski r e portaż podróżniczy 6. Zygmunt Ziątek, Wrzos, Pruszyński, Wańkowicz. „Rola wielkich indywidualności w narodzinach i rozwoju polskiego reportażu”, [w:] „Reportaż w dwudziestoleciu międzywojennym”, red. Magdalena Piechota, Krzysztof Stępnik, Lublin 2004. 7. Magdalena Piechota, „Od periegezy do reportażu podróżniczego”, [w:] tejże, „Jaka Ameryka? Polscy reportażyści dwudziestolecia międzywojennego o Stanach Zjednoczonych”, Lublin 2002. 8. Grzegorz Grochowski, „Tożsamość w ruchu”, [w:] tegoż, „Tekstowe hybrydy. Literackość i jej pogranicza”, Wrocław 2000. 9. Artur Rejter, „Teoria stereotypu a badania nad kształtowaniem się gatunku mowy (na przykładzie reportażu podróżniczego)”, [w:] „Gatunki mowy i ich ewolucja”, t. 1, red. Danuta Ostaszewska, Katowice 2000. 10.Henryk Markiewicz, „Proza dokumentalna”, [w:] tegoż, „Pozytywizm”, Warszawa 1999. 11.Jerzy Święch, „Literatura polska w latach II wojny światowej”, Warszawa 1997. 12.Jolanta Sztachelska, „«Reporteryje» i reportaże: dokumentarne tradycje polskiej prozy w 2 poł. XIX i na pocz. XX wieku (Prus, Konopnicka, Dygasiński, Reymont)”, Białystok 1997. 13.Janina Kamionka-Straszakowa, podróż, [w:] „Słownik literatury polskiej XIX wieku”, red. Józef Bachórz, Alina Kowalczykowa, Wrocław 1994. 14.Czesław Niedzielski, reportaż, [w:] „Słownik literatury polskiej XIX wieku”, red. Józef Bachórz, Alina Kowalczykowa, Wrocław 1994. 15.Marek Piechota, dziennik, [w:] „Słownik literatury polskiej XIX wieku”, red. Józef Bachórz, Alina Kowalczykowa, Wrocław 1994. 16.Zofia Trojanowiczowa, Jerzy Fiećko, „Syberia, „Słownik literatury polskiej XIX wieku”, red. Józef Bachórz, Alina Kowalczykowa, Wrocław 1994. 17.Andrzej Cieński, pamiętnik, [w:] „Słownik literatury polskiego Oświecenia”, red. Teresa Kostkiewiczowa, Wrocław 1991. 18.Hanna Dziechcińska, diariusz, [w:] „Słownik literatury staropolskiej (Średniowiecze, Renesans, Barok)”, red. Teresa Michałowska, przy udziale Barbary Otwinowskiej, Elżbiety Sarnowskiej-Temeriusz, Wrocław 1990. 19.Hanna Dziechcińska, pamiętnik, [w:] „Słownik literatury staropolskiej (Średniowiecze, Renesans, Barok)”, red. Teresa Michałowska, przy udziale Barbary Otwinowskiej, Elżbiety Sarnowskiej-Temeriusz, Wrocław 1990. 236 polski r e portaż podróżniczy 20.Barbara Majewska, „Wschód w kulturze i piśmiennictwie”, [w:] „Słownik literatury staropolskiej (Średniowiecze, Renesans, Barok)”, red. Teresa Michałowska, przy udziale Barbary Otwinowskiej, Elżbiety Sarnowskiej-Temeriusz, Wrocław 1990. 21.Jacek Sokolski, hodoeporikon, [w:] „Słownik literatury staropolskiej (Średniowiecze, Renesans, Barok)”, red. Teresa Michałowska, przy udziale Barbary Otwinowskiej, Elżbiety Sarnowskiej-Temeriusz, Wrocław 1990. 22.Janusz Roszko, „Reportaż – polska specjalność”, „Kontrasty” 1980, nr 3. 237 słowa o słowach diana kupr e l , mar e k kusiba „Ja od poezji zaczynam dzień...” P osłowi e do polsko - angi e lski e go wydania „ W i e rszy z e branych / C oll e ct e d P o e ms ” R yszarda K apu ś ci ń ski e go , któr e ukazały się w cz e rwcu bi e ż ą c e go roku nakład e m W ydawnictwa U M C S i P olski e go F unduszu W ydawnicz e go w K anadzi e Ryszard Kapuściński był wielkim, niezwykłym pisarzem, autorem prozy faktograficznej urzekającej poetyckim pięknem, a jednocześnie wrażliwym poetą. Przez pół wieku przekraczał niezliczone granice na mapach, ale i granice reportażu, podnosząc go do rangi sztuki. U kresu zbyt krótkiego życia mógł mieć świadomość, że przetrwa w drugiej Arce Noego – pamięci potomnych. A jednak nigdy nie wyraził takiej myśli wprost, z wyjątkiem przejmującego wiersza zaczynającego się od słów: „Przetrwa ten, kto stworzył swój świat”. Był samotną wyspą literatury polskiej i jedną z najważniejszych wysp w archipelagu literatury światowej. Gdy w 1986 r., już po zagranicznych sukcesach „Cesarza” i „Szachinszacha” wydawał pierwszy, skromny tom wierszy „Notes”, kładł na szali cały autorytet. Zaczynał od poezji i nigdy z niej nie zrezygnował. Poezja była dla niego skarbnicą szlachetnego kruszcu słowa. Fragmenty „Hebanu”, „Wojny futbolowej”, „Lapidariów” to gotowe wiersze i poematy prozą. Wyjaśniał w „Lapidarium II”: „Potrzebuję poezji jako ćwiczenia językowego; nie mogę z poezji zrezygnować. Wymaga ona głębokiego skupienia nad językiem, i to wychodzi na dobre prozie. Proza musi mieć muzykę, a poezja to rytm. On poniesie mnie jak rzeka. Jeśli rytmicznej wartości jakiegoś zdania 238 słowa o słowach nie da się stworzyć, to je porzucam. Najpierw zdanie musi znaleźć swój wewnętrzny rytm, potem fragment tekstu, a wreszcie cały rozdział”. Nasza przygoda z tłumaczeniami wierszy Ryszarda Kapuścińskiego – które wcześniej nie były przekładane na angielski – rozpoczęła się w 1996 r., na kilka miesięcy przed przyjazdem pisarza do Kanady po odbiór nagrody Fundacji Turzańskich, przyznanej mu „za wkład w polską i światową literaturę”. Podczas wieczoru laureatów szepnął do siedzącego obok poety Wacława Iwaniuka, którego poezję czytał i cenił: – Z tym wkładem to duża przesada, jak by powiedział Mark Twain: „wiadomość o mojej śmierci okazała się mocno przesadzona” (w odpowiedzi na swój nekrolog opublikowany w „New York Journal” – DK, MK). Tamtego roku Kapuściński odmówił wielu zaproszeniom ze świata. – Wam odmówić nie mogłem, przez zawodową solidarność – powiedział na lotnisku w Toronto. Przygotowywał się intensywnie do pisania książki o Afryce, a jednak znalazł czas na odwiedzenie kolegów po piórze, rzuconych w świat przez zawirowania polityczne w ojczyźnie. Był wierny swojej maksymie, zapisanej kiedyś na karcie tytułowej „Chrystusa z karabinem na ramieniu”: „Franciszku! Trzeba kochać ludzi”. Adresat dedykacji pisał: „To była jego odpowiedź na łagodnie dyżurujące w rozmowie pytanie o tajemnicę, metodę i sens uprawiania reportażu. – Naprawdę? – spytałem. Pamiętam dobrze, że odpowiedział: 'Tak, to najważniejsze'”. (Franciszek Piątkowski, „Szkice o twórczości Ryszarda Kapuścińskiego” – Glosy, „Akcent” 3/2009). Tę samą myśl powtórzył w rozmowie z nami. Żeby być dobrym dziennikarzem, trzeba być dobrym człowiekiem. I kochać ludzi. Nie zawsze jest to proste ani łatwe, ale trzeba uczynić wysiłek, poświęcić swoją wygodę, bezpieczeństwo, aby zrozumieć innych – i Innych. Należy dzielić, nawet przez kilka dni, ich los, ich nadzieje i obawy, radości i tragedie. Gdy pisał o bosonogim wędrowcu, spotkanym w Erytrei, czy opowiadał o bezdomnej żebraczce z Toronto, przy rzeczowniku „człowiek” automatycznie pojawiał się przymiotnik „dobry”. Swoimi dziełami otwierał czytelnikom oczy na piękną, ale okrutną planetę, zamieszkałą w większości przez ludzi pozbawionych perspektyw. Był pisarzem wyposażonym w misję scalania świata, piewcą idei jednej, wielomiliardowej rodziny człowieczej, wytrawnym kolekcjonerem losów, ale i… długopisów, kamyków i książek. – Z podróży przywoził w walizce tylko książki i kamienie – wyznała kiedyś Alicja Kapuścińska, podpowiadając nam niechcący tytuł „I Wrote Stone”. 239 słowa o słowach Tą książką młode kanadyjskie wydawnictwo Biblioasis zainaugurowało międzynarodową serię przekładową. Tysiąc egzemplarzy rozeszło się w Kanadzie i USA w ciągu roku. Był to sukces tym większy, że poezja autora „Cesarza” była tu prawie nieznana – poza kilkunastoma przekładami, jakie opublikowaliśmy w czasopismach, m. in. w „The New Yorker”, „Books in Canada”, „Exile”. Ukazało się kilka omówień. Recenzent dodatku o książkach w „Los Angeles Times” zauważył, że wielkie światowe wydarzenia, opisane lirycznie w prozie Kapuścińskiego, w poezji nabierają uniwersalnego znaczenia. „Te wiersze w niewielu linijkach potrafią uchwycić wrażenia, które wymagają przeprowadzenia dowodu długości książki” (Nick Owchar, „Kapuściński... poeta?”, 29 marca 2008). Recenzent „Bookslut” Andrew Wessel pisał: „Na początku czytamy te wiersze jako dodatek do jego innych prac, jako teksty wypełniające przestrzeń pomiędzy tekstami dziennikarskimi, w których wchodzi on w nieco inny dialog na tematy uniwersalne, jak pytania o sens życia i śmierci. Ale szybko się okazuje, że Kapuściński, poza jedynie dokumentowaniem rzeczywistości, stawia pytanie o przeznaczenie” (październik 2008). W innej recenzji napisano, że choć Kapuściński dociera do najgłębszych pokładów człowieczeństwa, zachowuje intymny dystans mędrca. Ale pomimo powodzenia na rynku północnoamerykańskim, a wcześniej znakomitego przyjęcia wierszy we Włoszech (wspaniałe recenzje i międzynarodowa nagroda poetycka Premio Napoli za polsko-włoską edycję wierszy zebranych „Taccuino d’appunti” w przekładzie Silvana De Fanti), poezja Kapuścińskiego była mało znana poza Polską. W kraju autor „Podróży z Herodotem” był postrzegany przede wszystkim jako reporter, korespondent wojenny, dziennikarz, prozaik; wzbudzał nawet uznanie jako świetny fotograf, natomiast bardzo rzadko przywoływano to słynne nazwisko w kontekście poezji. Gdy po wydaniu w wieku 54 lat pierwszego tomiku wierszy pisarz był pytany o powody takiego kroku, odpowiadał, że zadecydował za niego... stan wojenny w Polsce. Po grudniu 1981 podzielił los setek polskich dziennikarzy – stracił pracę w tygodniku i nie mógł wyjeżdżać za granicę. Nie mogąc podróżówać i pisać reportaży ze świata, zaczął bardziej intensywnie eksplorować swój świat wewnętrzny i bogaty zbiór książek w domowej bibliotece. Wrócił do poezji i równolegle zaczął uprawiać poetykę fragmentu, gromadząc zapisy do „Lapidariów”. Wiersze pisane wtedy i w poprzednich czterech dekadach w starych zeszytach, złożyły się na tom „Notes”. Kolejna książka poetycka – „Prawa natury” – nie stanowiła już zaskoczenia. Wydawanie wierszy było naturalną kontynuacją twórczej drogi pisarza 240 słowa o słowach uprawiającego mało znany w Polsce gatunek „personal non-fiction”. Obecność technik poetyckich wyrażała się zarówno w liryce, jak i tesktach dziennikarskich – poprzez osobistą narrację, dyscyplinę językową, syntetyzowanie doznań. Doskonalił te umiejętności w Afryce, przy dalekopisach. Ograniczony skromnym budżetem pisał krótkie depesze; każde słowo kosztowało pół dolara. Praca korespondenta PAP była więc szkołą zwięzłej formy. Recenzentka „Financial Times” Michela Wrong nazwała Kapuścińskiego „poetą, który przez przypadek został reporterem PAP”. W warszawskiej pracowni zgromadził sporą bibliotekę poetycką. W zasięgu ręki, tuż obok biurka piętrzą się na półkach i długim stole tomiki i antologie poezji. Pod schodami na antresolę wisi jego ulubiona fotografia – dwa źdźbła trawy, wystające spod śniegu. „Zrobiłem ją w czasie podróży do Rosji – powiedział Magdzie Szymków. – Nic prawie na niej nie ma, ale niczego więcej nie potrzeba. Tu jest wszystko” ([w:] „Dałem głos ubogim. Rozmowy z młodzieżą”, Znak, Kraków 2008). Gdy w 2005 r. zapytaliśmy pisarza, co by chciał widzieć na okładce tomu, zasugerował to zdjęcie. W osobnej teczce leżą starannie przepisane przekłady wierszy. Autor „Jeszcze dzień życia”, tłumaczył na własny użytek utwory ulubionych poetów – Wystana H. Audena, Roberta Lowella, Ezry Pounda, Thomasa S. Eliota. Zgłębiał filozofię i krytykę literacką, antropologię kultury i mity greckie, a jednocześnie był koneserem poezji Wisławy Szymborskiej i Tadeusza Różewicza, Kazimierza Hoffmana i Janusza Szubera. Nawet w afrykańskiej spiekocie znajdował czas na lekturę wierszy. Szuber przesłał nam skany pocztówki, jaką dostał kiedyś od Kapuścińskiego: „Drogi Panie Januszu! Przywiozłem ze sobą na Saharę Pańskie „Srebrnopióre ogrody”, i teraz rozkoszuję się w ich życzliwym cieniu. Jakąż piękną poezję Pan pisze! Jak jej świetność sprawdza się tu, w tych innych światach i krajobrazach, tak różnych od tego co otacza Pana w Sanoku! Dzięki wielkie za te chwile zadumy i wzruszenia, które daje mi każde otwarcie Pańskiego tomiku! Pozdrawiam serdecznie, Ryszard Kapuściński, Chartum, Sudan, 5 marca 1999”. Przytaczamy te zdania, bo świadczą o miłości, jaką autor „Imperium” darzył poezję i poetów, ale też o jego opanowaniu warsztatu krytycznoliterackiego, czego dowody dawał w licznych przedmowach, recenzjach i opiniach o twórczości innych pisarzy. Ostatnią książkę, wydaną w kilka miesięcy po śmierci pisarza – „Lapidarium VI” – kończy wiersz Ezry Pounda „Wyspa na jeziorze”. Jest to symbolicz- 241 słowa o słowach ne i wymowne zakończenie twórczości reportera z zawodu, a z ducha – poety. Celnie uchwycili tę cechę organizatorzy wystawy w torontońskim Ratuszu – która zdążyła już objechać świat – zatytułowanej „The Poet of Reportage. Ryszard Kapuściński 1932–2007”. Na 30 planszach zilustrowano etapy życia, pisania i fotografowania „poety reportażu”. Współpracowaliśmy z kuratorkami wystawy – przedwcześnie zmarłą Izabelą Wojciechowską, opiekunką archiwum fotograficznego pisarza i red. Bożeną Dudko, jego sekretarką i archiwistką – tłumacząc teksty pod fotogramy i omawiając to pisarstwo na wernisażu. Dzięki Instytutowi Książki i polskiemu MSZ wystawa była dotąd prezentowana w dziewięciu krajach na trzech kontynentach. – Ja od poezji zaczynam dzień i kładę się do łóżka z tomikiem wierszy – Ryszard Kapuściński powiedział nam w rozmowie telefonicznej na kilka dni przed pójściem do szpitala, z którego już nie wrócił. Zabrał tam ze sobą sześć książek, w tym epopeję narodową Adama Mickiewicza. Pytał żonę: – Czy zwróciłaś uwagę, że ile razy leżę w szpitalu, to czytam „Pana Tadeusza?” To jest taka piękna polszczyzna... Diana Kuprel, Marek Kusiba C Z TE R Y W IE R S Z E R YS Z A R D A K A P U Ś C I Ń S K IEG O z języka angi e lski e go prz e łożyli D iana K upr e l i M ar e k K usiba WYBÓR Odejść zatrzasnąć za sobą wieko milczenia czy ciągle podejmować wysiłek od nowa uwalniać gardło z ucisku próbować oddychać wymówić słowo powiedzieć całe zdanie zabrać głos 242 słowa o słowach w pośpiechu nim znowu nałożą knebel wiem że czekasz ty który się wsłuchujesz przykładasz ucho do głuchej ściany A CHOICE To walk away to slam the lid of silence or yet again to take up the effort anew to free the throat from the stranglehold to fight to breathe to pronounce a word to utter a whole sentence to speak up in haste before they once again apply the gag I know you’re waiting you who listen intently who put your ear to a deaf wall *** Każda rzecz która jest naszą siłą jest zarazem naszą słabością wszystko nosi w sobie 243 słowa o słowach piętno odwrotnego znaku jak numer wytatuowany na ręce wieźnia jak litera wyszyta na kurtce zesłańca nie ma od tego ucieczki nawet jeśli idziemy pewnym krokiem głowa uniesiona wysoko numer i litera ostrzegają: oto ofiara odzianych w wilcze skóry oto napiętnowany przez historię ecce homo ECCE HOMO Every thing that is our strength is also our weakness everything carries within itself the stigma of its opposite sign like a number tattooed on a prisoner’s arm like a letter sewn onto a deportee’s coat there’s no escaping it even if we were to walk at a certain pace head held high number and letter warn: here is a victim of those clothed in wolf skins here branded by history ecce homo *** Może to największe wypowiada się milczeniem? 244 słowa o słowach Jak kosmos? słowo to pozór? próba uchwycenia nieuchwyconego? podejrzliwość wobec słów że stawiają fałszywe drogowskazy prowadzą w ślepe zaułki wodzą na pokuszenie *** Perhaps the greatest thing expresses itself with silence like the universe the word an appearance an attempt to grasp the ungraspable the suspicion that words erect false signposts lead one into dead ends lead one into temptation *** Dlaczego świat przeleciał obok mnie tak szybko nie dał się zatrzymać 245 słowa o słowach zbliżyć przejść na ty pognał znikający punkt w ogniu i dymie *** Why did the world fly past me so quickly it did not let itself be held approached addressed in the familiar it pursued the vanishing point in fire and smoke 246 słowa o słowach e dward zyman „Taki mój los skażony...” R e c e nzja opowi e ś ci biograficzn e j o A dami e M icki e wiczu „ Z amęt ” pióra P iotra Z ałuski e go Kto jeszcze dzisiaj – w dobie zdominowanej przez tabloidowe harce i jednodniowe rankingi – pisze takie książki: nieprzyzwoicie obszerne, sięgające do licznych źródeł, wymagające od autora wielu lat katorżniczej pracy, a od czytelnika głębokiego skupienia i cierpliwej uwagi? Z pewnością nie autorzy bestsellerów, jętek-jednodniówek współczesnej literatury, zaśmiecających półki księgarń i supermarketów oraz zdezorientowaną pamięć przypadkowego odbiorcy. Nie tanią popularność ma na uwadze ktoś, kto poświęca wiele lat swego życia na misterne żłobienie w słowie, przedzieranie się przez sterty archiwaliów, trudno dostępnych świadectw epoki, do których zaglądają wyłącznie specjaliści-naukowcy. Głównym motywem takich pisarskich działań jest bezinteresowna, wypływająca z najgłębszej potrzeby wewnętrznej pasja, granicząca z obsesją namiętność, w tym konkretnym przypadku: zauroczenie wieszczem jako twórcą, ale także człowiekiem żarliwej idei i czynu. Piotr Załuski tego nie ukrywa. „Napisałem tę opowieść1 – stwierdza w zamykającym tom posłowiu autorskim – z miłości do Mickiewicza, z powodu zachwycenia się jego twórczością i wstrząśnięty jego życiem. Książka powstała z tysięcy spotkań z Mickiewiczem jasnym i Mickiewiczem ciemnym, odkrytym i schowanym, z natchnionym prorokiem i chłodnym racjonalistą, z ge Piotr S. Załuski: „Zamęt. Opowieść o czasach i życiu Mickiewicza”, Alinea Agencja Wydawnicza, Wrocław 2011, s. 954. 1 247 słowa o słowach nialnym poetą i żmudnym publicystą, z kochankiem delikatnym i zimnym małżonkiem, z niewygodnym dla swoich i obcych politykiem i z szanowanym w Europie Polakiem, z Mickiewiczem wzniosłym i Mickiewiczem przyziemnym, z opętanym mistykiem i rozsądnym analitykiem zdarzeń nie tylko politycznych… Tych antynomii łańcuch ciągnąć by można w nieskończoność, a i tak nie wyczerpie się wszystkich określeń duchowej złożoności bohatera”. Pisarz ujmuje swą szczerością, gdy stwierdza, że mimo wydania blisko tysiącstronicowego „Zamętu”, podjęta przezeń przed laty podróż po „panadamowych bezdrożach i traktach, po olbrzymich przestrzeniach i przestworzach” nie dobiegła końca. Że wciąż trwa i trwać będzie, bo, jak ujmuje to celnie przywołany przez niego wiersz Leopolda Staffa „Mickiewicz”, bogactwa tej niezwykłej postaci i jego dzieła wyrazić nie sposób. Wyjęty z wiersza dwuwers mógłby posłużyć za motto tej obszernej opowieści: „Jeśli chcesz dotrzeć doń po śladach / Ksiąg jego, wyzbądź się nadziei”. A przecież mimo świadomości skali wyzwania, Załuski wędruje nie tylko śladami fascynujących ksiąg genialnego romantyka, odczytuje także wnikliwie źródła epoki, przywołuje wiarygodnych świadków, nade wszystko zaś odwołuje się do swojej wyobraźni. To w dużej mierze jej kreatywność decyduje o tym, że „Zamęt” jest i powieścią biograficzną, i momentami pasjonującym romansem, i wciągającą narracją przygodowo-sensacyjną, i wreszcie przykuwającą uwagę opowieścią o mechanizmach dziewiętnastowiecznej polityki europejskiej i jej nie zawsze przejrzystych dla ogółu – podobnie jak dzisiaj – kulisach, oraz o dramatycznych losach Wielkiej Emigracji, jej heroicznych wysiłkach, nadziejach i złudzeniach. I właśnie to, co mogłoby pozornie posłużyć jako dowód konstrukcyjnej niezborności „Zamętu”, owa gęstość faktów i quasi-faktów, soczystość obyczajowej i językowej faktury, mnogość dywagacyjnych tropów, bogactwo pisarskiej wizji, która buduje światy prawdopodobne, ujawniając przed czytelnikiem obrazy i sytuacje, które niekoniecznie miały miejsce, lecz które niewątpliwie mogły się zdarzyć, owo nieustanne przenikanie się historycznej prawdy i autorskiej fikcji, czy jak mówi sam Załuski: fantazji – jest w moim przeświadczeniu największą zaletą tego tomu. Oto bowiem, obcując z plastycznie przez pisarza przybliżonymi realiami epoki, z jej klimatem, aurą ówczesnych salonów, intrygami i cynizmem wielkiej polityki, dziesiątkami postaci mającymi swe historyczne pierwowzory i tymi, które zrodziła autorska imaginacja, przede wszystkim zaś z sugestywnie, wyraziście zarysowaną sylwetką samego Mickiewicza i kręgu 248 słowa o słowach jego najbliższych, wchodzimy w świat intrygujący, angażujący naszą uwagę i emocje. Sukcesem autora jest to, że, choć „Zamęt” to niewątpliwie sugestywnie i rzetelnie udokumentowana fabularyzowana biografia wieszcza, praktycznie od pierwszych stron książki przestaje być dla nas, jako czytelników, ważne jak się w istocie rzeczy i sprawy miały, na ile autorska narracja utkana jest z faktów, których zakwestionować nie sposób. Zdecydowanie bardziej istotnych, wręcz rozstrzygających sensów i znaczeń nabiera rzeczywistość wykreowana przez wyobraźnię pisarza. To ona staje się dla nas najważniejszym punktem odniesienia i głównym systemem weryfikacji. Jej wiarygodność, sugestywność przekazu, pełnokrwistość postaci zaludniających karty obszernego tomu, zarówno tych wzbudzających czytelnicze sympatie, jak i tych, które wywołują u odbiorcy zrozumiały sprzeciw sprawiają, że rzeczywistość opowiedziana staje się dla nas światem wielkiej czytelniczej przygody. „Zamęt”, ze swym nieśpiesznym, momentami meandrycznym rytmem, z uważnym nachyleniem nad szczegółem (ówczesnego języka, dyskursu politycznego i kulturalnego, obyczaju, mody, topografii Petersburga, Moskwy, Paryża, Rzymu i wielu innych miast, epizodów biograficznych znanych postaci, znaczących wydarzeń historycznych) jest fascynującą wyprawą w dziewiętnastowieczną przeszłość Polski i Europy. Choć nie tylko. Obszerną opowieść Załuskiego można bowiem (i należy) czytać również jako nawiązujące do współczesności studium pisarskiego geniuszu i żarliwego patriotyzmu. Podążając śladami dorosłego Mickiewicza, od momentu jego wyjazdu z Nowogródka do Wilna, śledząc jego lata uniwersyteckie, działalność w Towarzystwie Filomatów, pracę nauczyciela w Kownie, intensywny, obfitujący w bogate życie towarzyskie (i miłosne), twórcze dokonania i aktywną służbę publiczną pobyt na obczyźnie, którego finałem było zorganizowanie i objęcie przywództwa legionów we Włoszech oraz wyprawa do Turcji i śmierć w Konstantynopolu – obcujemy z genialnym twórcą i człowiekiem czynu i zamiarów, jak stwierdzi w jednym z wywiadów autor, „na miarę Fidiasza i Napoleona jednocześnie”. Nade wszystko zaś z żywym człowiekiem, targanym namiętnościami, słabościami i zwątpieniami, wielkimi ambicjami i niezwykłą pasją tworzenia. Popełniającym błędy i ulegającym bolesnym i dramatycznym, jak w przypadku Andrzeja Towiańskiego, złudzeniom, ale podążającym z pełną determinacją drogą, której celem była niepodległa, sama o sobie stanowiąca Polska. Celem w ówczesnym warunkach politycznych i militarnych niemożliwym do zrealizowania, co nadawało wysiłkom Mickiewicza szczególnie wy- 249 słowa o słowach razistego dramatyzmu i heroizmu. To właśnie owe, nieustannie podejmowane przez Polaków, próby wybicia się na niepodległość sprawiają, że „Zamęt” stanowi ważny dokument narodowej historii i utrwalającej naszą tożsamość mitologii. Postaci Nowosilcowa, gen. Benckendorfa, księcia Galicyna, ministra Szyszkowa, gen.Witta, agenta Baszniaka, szerokiej galerii wybitnych przedstawicieli arystokracji polskiej i rosyjskiej, najsłynniejszych twórców epoki (m. in. Goethego, Puszkina, Norwida, Słowackiego, Krasińskiego, Chopina, Hugo, Balzaka, Musseta, Liszta, Chateaubrianda, George Sand, Thorvaldsena, d’Angersa), fragmenty listów, oficjalnych dokumentów, wystąpień prasowych, zrodzone w wyobraźni pisarza, roztrząsające najważniejsze sprawy Polski i Europy dialogi, sugestywne ilustracje emigranckich sporów – wszystko to wprowadza czytelnika w epicentrum ówczesnego życia duchowego i społecznego. Gdy czytamy takie oto stwierdzenie senatora Nowosilcowa (nieważne czy autentyczne, czy zrodzone w imaginacji autora): „Ja znam Polaków (…). Tylko więzienie może zamknąć ich myśli o samodzielnym państwie. Napoleon już dawno w grobie, a oni jeszcze w niego wierzą. To swołocz! Przyrzekali nam wierność i się buntują. I nauki w szkole trzeba ograniczyć, bo z wielkością nauki przychodzi wielkość swobody. Polacy są z tym niebezpieczni” – nie sposób nie odnieść jego słów do niedawnej przeszłości. Identyczne przeświadczenie towarzyszy nam, gdy czytamy poruszające wyznanie Mickiewicza zawarte w liście przesłanym w 1830 roku do hrabiego Stanisława Ankwicza: „Pobyt mój w Paryżu należy do najnudniejszych i najsmutniejszych. Od wyjazdu z domu, z Litwy, przekonywam się przez całe życie, że świat i ludzie nie są tacy, jakimi ich sobie wystawiałem, acz nigdy zupełniej nie byłem zawiedziony, jak teraz na Francji, o której podług książek i dzienników sądziłem.[…] Egoizm, najczystszy, najsuchszy, najzimniejszy egoizm. Kochają nas strasznie, wielbią nas, ściskają, bo to nic nie kosztuje”. W ten oto sposób opowieść historyczna, panoramująca newralgiczne problemy wieku dziewiętnastego, staje się istotnym dyskursem o współczesności, a jej diagnozy dotyczące problemów ówczesnej polityki i polskiej diaspory nabierają sensów uniwersalnych, ponadczasowych. W istocie bowiem ten liczący blisko 1000 stron tom jest nie tylko fascynującą lekturą, która wprowadza nas w rzeczywistą i wyimaginowaną biografię wieszcza i sugestywnie odtworzony świat jego epoki, lecz także piękną, imponującą rozmachem i siłą sugestii narracją o wymykającym się precyzyjnej eksplikacji fenomenie twór- 250 słowa o słowach czego geniuszu Mickiewicza oraz o polskiej drodze do niepodległości, o patriotyzmie, o sile ducha i żarliwej wierze w zwycięstwo prawdy nad polityczną przemocą i fałszem. W zakończeniu „Prologu” Załuski opisuje scenę, w której umierający Mickiewicz mówi do opiekującego się nim sekretarza i przyjaciela, Armanda Levy’ego: „Targałem się ze światem na próżno… Wciąż pragnąłem budować, prowadzić, a niczegom nie doprowadził do końca. Taki mój los skażony…”. Nawet gdyby się zgodzić z wieszczem, choć dzieła, które nam pozostawił mówią co innego, trzeba by stwierdzić, że jest to los każdego wybitnego twórcy, myśliciela i człowieka czynu. Genialny umysł i talent oraz ponadprzeciętna osobowość tworzą bowiem dzieła wyjątkowe, wyprzedzające epokę, równocześnie jednak otwierają perspektywy i możliwości nowe, nieogarnione i w danym momencie najczęściej niemożliwe do spełnienia. Wspomniałem wcześniej, że „Zamęt” jest w sensie gatunku utworem heterogenicznym. Autor określa swe dzieło – i ma rację – skromnym terminem „opowieść”. Zgadzając się z tą klasyfikacją należy dodać, że opowieść ta jest niemal gotowym scenariuszem wielkiego filmowego fresku historyczno-przygodowo-biograficznego. Taki był zresztą zamysł pierwowzoru książki, która powstała z przetworzenia napisanego dla telewizji, niezrealizowanego scenariusza serialu zatytułowanego roboczo „Poeci i żandarmi”. Nie dziwi to o tyle, że autor jest znanym dziennikarzem i filmowcem, twórcą kilkudziesięciu reportaży i filmów dokumentalnych poświęconych „Solidarności”, kłamstwu katyńskiemu, kulturze śródziemnomorskiej oraz wybitnym twórcom kultury (Leonardo da Vinci, Zbigniew Herbert, Ryszard Kapuściński, Jacek Kaczmarski). Zamknijmy te wywody jeszcze jednym cytatem z przywołanego wcześniej Posłowia. „Napisałem tę opowieść – stwierdza w nim Załuski – bo byłem niezmiernie ciekawy, czy wszystko, co napiszę, mogło się zdarzyć. Po skończeniu książki doszedłem do wniosku, że mogło, skoro ostatecznie ją napisałem. Ale tak naprawdę – mimo poznanych dokumentów i setek opracowań naukowych – nie wiadomo, jak to drzewiej bywało, jak toczył się świat za czasów Mickiewicza. Nigdy nie poznamy do końca tamtego życia, mimo że z tamtego świata jesteśmy zrodzeni w kulturze, w historii, w nauce, w gospodarce, we wszelkiej tradycji. Domyślamy się jedynie przeszłych kształtów, smaków, materii żywej i umarłej, tropimy rozmyte ślady ducha epoki, budząc wyobraźnię i wiedzę, i zafascynowani szukamy, szukamy, szukamy, wciąż szukamy i szukać będziemy nieosiągalnej prawdy. Tak zdobywamy to, czego nie można zdobyć”. 251 słowa o słowach Dobrze się stało, że autor postanowił „przed życia zmierzchem” raz jeszcze „zostać młodym pisarzem, jak w dawnych studenckich latach”, kiedy to napisał dwie jednoaktówki „Mole” i „Odwiedziny”, opublikowane w swoim czasie na łamach wrocławskiego miesięcznika „Agora” i zagrane na scenie teatru „Kalambur”. W pasjonującym procesie podążania śladem minionego czasu i poszukiwania nieuchwytnej o nim prawdy „Zamęt” jest dla nas, czytelników, ważnym, inspirującym przewodnikiem. Edward Zyman 252 słowa o słowach e dward zyman Powroty do lubelskiej arkadii W ystawa w stul e ci e W acława I waniuka 1 9 1 2 – 2 0 1 2 Wacław Iwaniuk, wybitny poeta polski, wywodzący się z Chojna Starego koło Chełma a mieszkający przez większość życia w Toronto, podobnie jak wielu twórców emigracyjnych skazanych przez tępy dogmat polityczny na przymusową banicję – jest bolesną raną powojennej historii literatury polskiej. Jego dramatycznej wędrówce żołnierza, wygnańca i w końcu emigranta towarzyszyła świadomość i ból utraty, intensywna tęsknota za krajowym czytelnikiem, wielokrotnie artykułowane pragnienie powrotu. W jednym z wywiadów stwierdził: „Zawsze mówię, że siedzę na walizkach i jak się zmieni coś w Polsce, jeśli ustrój stanie się bardziej demokratyczny, to ja jestem gotów wrócić do kraju”. Czy w przypadku Wacława Iwaniuka (gdy składał powyższą deklarację miał lat 88) reemigracja była możliwa? Chyba raczej nie, ale nie to jest najważniejsze. Sens tych słów i innych, zawartych w wielu wierszach, polega na stałej myśli o powrocie. Na psychicznej gotowości porzucenia dostatniej obczyzny na rzecz miejsc utraconych. Na sile i intensywności (to nic, że wyimaginowanych) podróży do środowiska i krajobrazów, które pełniły funkcję ożywiającego tę twórczość arkadyjskiego mitu. Na tym wreszcie, że oddalony od ojczyny w swym torontońskim domu przy 266 Keewatin Avenue miał, jak mówił, „małą Polskę”. Choć w wierszu „Ars poetica” stwierdził profetycznie: „Wygnany – wrócę”, jego pośmiertna wędrówka do kraju ojczystego trwała długo. Zmarł 4 stycznia 2001 roku w Toronto, zaś urna z jego prochami złożona została na cmentarzu 253 słowa o słowach w Siedliszczu dopiero pięć lat później. Trwałoby to zresztą zapewne o wiele dłużej, gdyby nie starania Henryka Wójcika, wieloletniego sekretarza i przyjaciela Poety, jednego z głównych inspiratorów siedliskich uroczystości. Miały one dla mieszkańców Jego rodzinnej Ziemi Chełmskiej, podobnie jak dla całej poetyckiej Polski, wymiar symbolu: oto po kilkudziesięciu latach wybitny poeta powracał do siebie, a w historii literatury polskiej wypełniała się (choć wciąż nie jest to proces zakończony) wstydliwa luka. Po krajowych edycjach kilku tomów: „Kartagina i inne wiersze” (Wolna Spółka Komitywa, 1987), „Powrót. Wybór wierszy” (Kraków,1988), „Moje obłąkanie” (Lublin, 1991), „Zanim znikniemy w opactwie kolorów. Wybór wierszy” (Kraków, 1991), „W ogrodzie mego ojca” (Toruń, 1998), po nadaniu bibliotece publicznej w Siedliszczu imienia Wacława Iwaniuka, wreszcie po organizowanym w tej miejscowości od kilku lat ogólnopolskim konkursie poetyckim, któremu patronuje nazwisko autora Ciemnego czasu, w roku stulecia urodzin poety w Muzeum Literackim im. Józefa Czechowicza w Lublinie zorganizowano wystawę, która jest kolejnym ważnym „powrotem”. Ekspozycja jest w pewnej mierze kontynuacją skromnej, ale ważnej dla Wacława Iwaniuka inicjatywy, jaką była wystawa w starej siedzibie Muzeum przy ul. Narutowicza, towarzysząca jego wieczorowi autorskiemu, który odbył się w Lublinie 22 marca 1991 roku. Poeta przyjechał wówczas do kraju, by wziąć udział w pierwszym wspólnym zjeździe pisarzy krajowych i emigracyjnych. Ów zjazd miał być symbolem połączenia rozdzielonych dotąd nurtów polskiej literatury. Obecna wystawa Iwaniuka, twórcy emocjonalnie związanego z regionem, który był dla niego centrum polskości, dzięki wieloletnim kontaktom dyrekcji muzeum z polskim bibliofilem z Kanady, troskliwym opiekunem pisarskich pamiątek, a przy tym lublinianinem i patriotą Ziemi Lubelskiej – Henrykiem Wójcikiem, jest niewątpliwie jedną z ważniejszych ekspozycji tej zasłużonej dla polskiej kultury placówki. Miłośnicy literatury, znawcy i czytelnicy poezji znaleźć na niej mogą unikalny zestaw archiwaliów: listy, rękopisy poety, fotografie, wycinki prasowe, dokumenty osobiste i pamiątki, a wśród nich starą maszynę do pisania, na której powstała większość poetyckiej twórczości „samotnika z Toronto”. To właśnie dzięki Henrykowi Wójcikowi, dr Ewie Łoś, Bernardowi Nowakowi, Henrykowi Radejowi i wielu innym bezinteresownym przyjaciołom polskiego słowa pisarz-emigrant wrócił po latach na Lubelszczyznę, do swo- 254 słowa o słowach jego ukochanego miejsca na ziemi, skąd los wywiódł go na bezpowrotny – za życia – szlak uchodźczy. Jego długiej egzystencji poza krajem towarzyszyła nieulegająca erozji czasu nostalgia za rodzinnym pejzażem, światem dziecięcych i młodzieńczych doznań oraz nade wszystko – trwałymi wartościami polskiej kultury. Utrzymywał z nimi stały kontakt, były dlań głównym źródłem artystycznych inspiracji. W powojennej historii literatury polskiej, pełnej przemilczeń i świadomych przekłamań, przypadek Wacława Iwaniuka, mieszkającego od 1939 r. poza Polską, nie jest wyjątkiem. Jego postawa konsekwentnej, często manifestowanej niezgody na pojałtański porządek w Europie sprawiła, że wraz z liczną grupą pisarzy niezłomnych przez dziesięciolecia doświadczał dotkliwych skutków politycznej banicji. A choć w ówczesnej krajowej przestrzeni publicznej nie było dlań miejsca, Polska zarówno w jego twórczości, jak i w długim, obfitującym w dramatyczne wydarzenia życiu była zawsze intensywnie obecna. Poeta wracał do niej wielokrotnie, przywołując świat dzieciństwa, krajobraz rodzinnej Ziemi Chełmskiej, portrety bliskich mu ludzi, zachowane w pamięci miejsca i zdarzenia. Tropy te łatwo dostrzec m. in. w tomach: „Milczenia” (1959), „Wybór wierszy” (1965), „Nemezis idzie pustymi drogami” (1978), „Nocne rozmowy” (1978), „Kartagina i inne wiersze” (1987), „Moje obłąkanie” (1991) czy „Moje strony świata” (1994). Ich najsilniejszą jednak artykulację przynosi zbiór „W ogrodzie mego ojca” (1998), ostatnia zwarta publikacja poety. Znajdujemy w nim znamienne wyznanie: Szukałem szczęścia po świecie które było we mnie. Podróżowałem z kraju do kraju zamiast mieszkać w domu w rodzinnym Chełmie i bliskim mi Lublinie („Wiersz dla samego siebie”) Te trzy przepojone nostalgią wersy przynoszą gorzkie podsumowanie emigracyjnej wędrówki autora. W wierszu „Moja matka: Józefina Dyszewska”, przypomnianym przez Henryka Wójcika w tomie „Podróż w głąb pamięci. O Wacławie Iwaniuku szkice, wspomnienia, wiersze” (2005) pojawi się jeszcze bardziej dramatyczne pytanie: „Dziś gdy wracam po dalekiej podróży / nie wiem czy warto było – / gdy w domu czekała matka / i ojciec – zawsze wpatrzeni we mnie / zawsze oddani mi”. 255 słowa o słowach Swego czasu Tadeusz Nowakowski porównał los emigracyjnego pisarza do „biegacza, który sam sobie musi budować bieżnię na stadionie”. Wacław Iwaniuk w czasie swego ponad sześćdziesięcioletniego pobytu poza krajem był takim właśnie budowniczym (był również znakomitym biegaczem w sensie dosłownym, miał szansę bronić polskich barw na olimpiadzie, ale wojna pokrzyżowała te plany). Inicjował i tworzył liczne instytucje i stowarzyszenia kulturalne – w tym Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie, organizował wieczory artystyczno-literackie, nade wszystko zaś pisał i wydawał książki, tłumaczył z powodzeniem poetów amerykańskich, publikował dziesiątki artykułów i recenzji, a będąc korespondentem paryskiej „Kultury” nie stronił od ostrych publicystycznych interwencji i polemik. Prowadził rozległą korespondencję z czołówką pisarzy i redaktorów emigracyjnych: Balińskim, Czapskim, Czerniawskim, Giedroyciem (ponad 200 listów), Gliwą, Herbertem, Iłłakowiczówną, Kosińskim, Miłoszem, Tyrmandem, Watem i Wittlinem. Inaczej mówiąc: współtworzył w sposób istotny polskie życie kulturalne w Kanadzie, biorąc świadomie na swe barki trud pioniera przecierającego z mozołem pierwsze szlaki, którymi, wierzył w to, podążą jego następcy. Edward Zyman WACŁAW IWANIUK – poeta, prozaik, krytyk literacki, tłumacz. Urodził się 17 grudnia 1912 roku w Chojnie Starym koło Chełma, gdzie w 1926 r. ukończył Szkołę Powszechną. Do gimnazjum uczęszczał w Siedliszczu w latach 1926-29. Po ukończeniu Seminarium Nauczycielskiego w Chełmie został powołany do szkoły podchorążych w Równem. W 1936 r. rozpoczął studia w Wolnej Wszechnicy Polskiej w Warszawie na Studium Migracyjno-Kolonialnym. Jako stypendysta Funduszu Kultury Narodowej w czerwcu 1939 r. wyjechał na praktykę konsularną do stacji rolnictwa tropikalnego w kolonii polskiej w dżunglii Parany, gdzie zastał go wybuch II wojny światowej. Postanowił wrócić do Europy, by walczyć z Niemcami. W Buenos Aires zetknął się z Witoldem Gombrowiczem, który odrzucił pomysł wspólnego powrotu: „Tam, gdzie zabijają ludzi nie jadę”. We Francji Iwaniuk zgłosił się na ochotnika do Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, z którą walczył pod Narvikiem. Po upadku Francji próbował przedostać się do Gibraltaru, ale został internowany w hiszpańskim obozie koncentracyjnym Miranda de Ebro, gdzie spędził 3 lata. Po zwolnieniu wrócił do Anglii. Z I Dywizją Pancer- 256 słowa o słowach ną generała Maczka wziął udział w inwazji na kontynent. Poeta-żołnierz wyróżniał się odwagą. Za udział w bitwie pod Falaise otrzymał Krzyż Walecznych. Po wojnie odbył kursy językowe na uniwersytecie w Cambridge. W 1949 r. wyjechał do Kanady. Mieszkał w Edmonton, Ottawie i Toronto. Jako poeta debiutował w 1933 r. w czasopiśmie „Kuźnica Młodych”. Przed 1939 rokiem zamieszczał swoje wiersze m.in. w lubelskiej „Kamenie”, „Okolicy Poetów”, „Zwierciadle”, „Kulturze”. Swoje wiersze, artykuły, recenzje literackie oraz przekłady poezji anglojęzycznej publikował m.in. w paryskiej „Kulturze”, „Wiadomościach”, „Kontynentach”, „Oficynie Poetów”. W prasie krajowej utwory Iwaniuka zaczęto drukować dopiero w latach 80. ub. wieku – m.in. w lubelskich periodykach „Akcent” i „Kresy”, oraz w „Więzi”, „Twórczości”, „Tygodniku Powszechnym”. Tomik „Kartagina” i inne wiersze (Lublin 1987) był pierwszą książką poety wydaną po wojnie w kraju. Wacław Iwaniuk jest autorem ponad 20 tomów poetyckich i książek prozatorskich. Wiosną 1991 roku poeta – po wielu latach politycznej banicji – odwiedził Ojczyznę i rodzinne strony. Zmarł dekadę później, 4 stycznia 2001 roku w Toronto. (M.K.) Wacław Iwaniuk Ja wybrałem miejsce na ziemi Nie jestem aż tak niepobożny by Bogu odbierać jego boskość niech o to martwi się Niebo ja wybrałem miejsce na ziemi między Lublinem a Chełmem pola w kąkolach i ostach i ludzi którzy tam żyją uparci jak sama ziemia pełna rozmokłych torfowisk i jałowego iłu. 257 słowa o słowach mar e k jurkowicz Zanim dosięgnie kamień zapis ostatni e go – publiczn e go i autorski e go spotkania R . K apu ś ci ń ski e go z e szcz e góln ą grup ą czyt e lników Z Ryszardem Kapuścińskim spotkaliśmy się we wrześniu 2006 roku, a więc na kilka miesięcy przed Jego śmiercią. My, to znaczy absolwenci Wydziału Dziennikarskiego rocznika 1952–1956. Jest nas już niewielu i nasza grupa maleje z roku na rok. W życiorysach mamy odnotowany zawód: dziennikarz. Uprawialiśmy go z mniejszym lub większym powodzeniem przez wiele dziesiątków lat. Ryszard Kapuściński studiował równolegle z nami – na Wydziale Historii. Prawdopodobnie spotykaliśmy się na uniwersyteckich korytarzach, w bibliotece czy w stołówce. Ale nie znaliśmy się. Może dlatego, po tak wielu latach, pomysł spotkania wydał się Kapuścińskiemu na tyle interesujący, że chętnie się zgodził, choć zapewne wiele go to musiało kosztować wysiłku, gdyż był już wtedy bardzo chorym człowiekiem. Od tego spotkania minęło już kilka lat. Nie ma wśród nas Ryszarda Kapuścińskiego. Używając określenia jednej z osób występujących w wydanej ostatnio książce Artura Domosławskiego „Kapuściński. Non fiction” „skomplikowanego człowieka, żyjącego w poplątanych czasach, w kilku epokach, w różnych światach”. A jednocześnie reportera światowego wymiaru, jednego z tych, którzy co prawda nie zmienili świata, ale pokazali dlaczego należy go zmienić. Publikowany poniżej tekst jest spisany ze stenogramu ze spotkania z R. Kapuścińskim. Tekst ten nie jest – bo być nie może – udziałem w dyskusji 258 słowa o słowach o R. Kapuścińskim wywołanej przez książkę A. Domosławskiego. Ale może wzbogacić wiedzę o jej bohaterze. Pytany przez nas o swój stosunek do własnej twórczości R. Kapuściński stwierdził, że po latach najbardziej ceni to, od czego zaczął karierę reportera, czyli „Busz po polsku” oraz dwie inne poświęcone krajom wchodzącym w skład ówczesnego Związku Radzieckiego. R. Kapuściński: „Busz po polsku” pisałem w bardzo ciężkich warunkach. To były lata pięćdziesiąte, a książka wyszła w 1962 roku. Wydawanie trwało. Pisałem ją własną krwią. Jeździłem wtedy po wioskach, spałem w stogach siana, bo po prostu nigdzie nie mogłem znaleźć miejsca do spania. Nie było co jeść. Nie było czym jeść. Naprawdę to były ciężkie czasy dla reporterów. Ludzie tacy jak Józef Kuśmierek czy Stefan Kozicki to byli naprawdę męczennicy; żeby napisać reportaż oddawali wszystko. Dzisiaj młodzi ludzie zupełnie nie zdają sobie z tego sprawy, nie mają świadomości tego. A jeśli chodzi o „Kirgiza”, to jestem z tej książki szczególnie dumny. Byłem wtedy dziennikarzem PAP i kierownik działu „Polityki” Henryk Zdanowski poradził mi, aby – jadąc do Związku Radzieckiego – zainteresować się republikami Zakaukazia i Azji Środkowej. Jak tam pojechałem – to odkryłem nowy świat. Wszystko co przychodziło z Moskwy było zunifikowane. Jedna partia, jeden Związek Radziecki., jedna stolica, a ja zobaczyłem, że pod tym wszystkim kryje się różnokolorowy, żywy, bogaty dywan miejscowych kultur i tradycji. Stosując różne metody ludzie przechowywali to wszystko i to pozostało żywotne. I o tym napisałem książkę. I w tym sensie była to książka przełomowa. Pokazałem w niej, że nie da się zniszczyć tych kultur, nie da się zniszczyć tych cywilizacji, że są one żywotne, bo są ludzie, którzy je kultywują. Przeliczyłem potem, że aby napisać „Kirgiza” – a jest to mała książeczka – musiałem przeczytać setki stron innych książek, takich naukowych historii, musiałem w to wejść. W tej książce ani razu nie użyłem słowa „Związek Radziecki”. Dzisiaj to nikomu nic nie mówi, ale wtedy to było coś. Z „Imperium” były inne kłopoty. Wybuchła pierestroika i zaczęła się wielka światowa histeria. Pomyślałem sobie – język znam, to trzeba tam pojechać. Wyszedł wtedy mój „Cesarz” po rosyjsku i dostałem za tę książkę stosunkowo dużo pieniędzy, tym większe, że wówczas można było objechać cały Związek Radziecki za grosze. Wykorzystałem więc na te podróże pieniądze za „Cesarza” i odbyłem ich trzy. Wtedy u nich panowała cenzura wewnętrzna, straszny lęk. Cudzoziemiec był obcy i nikt z nim nie chciał rozmawiać. Ale istniała taka 259 słowa o słowach jakby podziemna sieć zaufania. Każdy inteligent w Moskwie miał swoją książeczkę telefoniczną i adresową swoich przyjaciół. Mówię na przykład: jadę do Irkucka, a on szukał, kogo ma w Irkucku, dawał adres i dzwonił, że przyjedzie taki i taki, że jest to jego przyjaciel. Tak ten łańcuszek zaufania funkcjonował. Jak się było w tym łańcuszku można było wszystko; jak się w nim nie było, nie można było nic. Tą metodą zbierałem materiały do „Imperium”. Nie pozbawione to było ryzyka. Wówczas były jeszcze gułagi, zamknięte miasta. I to Rosjanie kupowali mi do nich bilety. I tak zbierałem materiały. Zebrawszy je, plus lektury, zrobiłem plan książki: dwadzieścia pięć tematów. Poruszyłem tylko dwanaście. I tak ta książka jest w połowie urwana. Pytanie z sali: Jak wiele z tego co czytamy w Pańskich książkach pochodzi z lektur, a jak wiele – z życia? Kapuściński: Materiał do reportażu można zbierać na różne sposoby. Ja nic nie zapisuję. W trakcie rozmów nie robię notatek. Nie używam magnetofonu. Skupiam się, aby zapamiętać, a jednocześnie w swoją pamięć włączyć mechanizm selekcji, traktować każdego rozmówcę z wielką powagą, wielkim skupieniem. Jestem zdania, że w reportażu literackim co innego jest niesłychanie ważne, niż wtedy gdy zbiera się dane o gospodarce. Klucz do zrozumienia tego można znaleźć we wspomnieniach Konstantego Paustowskiego. W latach trzydziestych przyniósł on Maksymowi Gorkiemu próbki swoich opowiadań. Gorki je przeczytał i powiedział: „Młody człowieku, widzę, że jakieś zdolności masz, ale nie masz doświadczenia, za mało wiesz. Moja rada jest taka: idź ty w Rosję na dziesięć lat, popracuj tam, stwórz sobie warunki do życia, ale nic nie pisz, nie rób żadnych notatek. To co w twoim życiu ważne dobrze zapamiętasz, a tego, czego nie zapamiętasz nie będzie warte, żeby o tym rozmawiać”. I w tym stwierdzeniu jest głęboka mądrość. Pytanie z sali: Czy obecnie media w dostatecznym stopniu informują nas o najważniejszych wydarzeniach w świecie? Kapuściński: Na świecie, na naszym globie mogą dziać się dziesiątki rzeczy, które w ogóle nie docierają do przeciętnego odbiorcy; on po prostu o nich nic nie wie i nie może do nich dotrzeć. Paradoksalnie: doskonalenie przenośników, sposobów przekazu zamiast wzbogacania, powoduje ogromne zubożenie informacji. Wynika to z postępującej centralizacji mediów, zwłaszcza mediów audiowizualnych. Konkurencja między wielkimi sieciami polega na tym, że nie są one zainteresowane w różnorodności tego co się wokół dzieje, ale wybierają dwie, trzy informacje. Całe stada dziennikarskie krążą wokół 260 słowa o słowach jednego miejsca jednym, dwoma lub trzema samolotami. W rezultacie odbieramy świat zubożony. Bodźcem nie jest chęć odzwierciedlenia tego, co się na świecie dzieje, ale konkurencja między sieciami. A jest to w tej chwili ważne, ponieważ za tym kryją się ogromne pieniądze. Ulega likwidacji to, co było kiedyś ambicją wielkich tytułów, zespołów, wydawców – żeby mieć własną korespondencję. Teraz ten system ulega likwidacji. Pytanie z sali: A co z tak zwanym etosem zawodu? Kapuściński: Etos zawodu bardzo się zmienił. I to się widzi nawet z zewnątrz. Jak się dawniej przychodziło do redakcji, to na ogół była to biedna instytucja, gdzie siedzieli jacyś ludzie, coś tam pisali, starali się wyciągać jakieś informacje, zdobyć materiał. Dziś wygląda to zupełnie inaczej. Dziennikarz na ogół siedzi w luksusowym budynku. Jak jeździ po świecie to widzi luksusowe pałace, zwłaszcza jeśli chodzi o telewizję. W tych pałacach kręcą się roje wspaniale ubranych stewardess. które wszędzie zaprowadzą, pilnują, patrzą na zegarek. Kiedy pora, wchodzi się do studia, siada, ma się dwie minuty i trzynaście sekund, aby powiedzieć o tym, co się dzieje na świecie. Prowadzący jest absolutnie bezosobowy, niekontaktowy. Stracono wszystko to, co było związane z indywidualnością zawodu. Pytanie z sali: Czy gdyby pan zaczynał pracę obecnie, pięćdziesiąt lat później, czy chciałby pan robić to samo? Kapuściński: Bardzo trudno byłoby dzisiaj, bardzo trudno. Zawód dziennikarza tak bardzo się zmienił. Dawniej zawód ten w dużym stopniu oparty był na indywidualnościach, na osobistych zdolnościach, na osobistych możliwościach. Dzisiaj to się prawie nie liczy. Przechodzimy od struktury hierarchii do struktury sieci. O ile struktura hierarchii była strukturą zindywidualizowaną, o tyle struktura sieci jest strukturą niwelującą, anonimową. Kiedyś znano nazwiska wielkich dziennikarzy, dzisiaj nie można wymienić prawie żadnego. Pytanie z sali: Dlaczego pana głos – a jest pan autorytetem dla czytelników pana książek – nie jest nośny? Dlaczego nie powołują się na pana, że Kapuściński jest takiego zdania, że coś tak komentuje, że tak, że siak, że owak... Kapuściński: Co ja powiem, nikogo nie obchodzi. Mówię „nikogo” o tych, co rządzą. To po pierwsze. A po drugie: cechą młodych kolegów – oczywiście nie wszystkich, a jest to pokolenie, które ma obecnie dwadzieścia parę, trzydzieści parę lat – jest przede wszystkim przekonanie o tym, że oni wszystko wiedzą. Problem nie w tym, że oni nic nie wiedzą, problem jest w tym, że oni myślą, że wiedzą i to wiedzą lepiej. Ja czasem słucham jak wypowiadają 261 słowa o słowach się o Rosji, czy Bliskim Wschodzie i widzę, że są to kompletni ignoranci. Ale nikogo to nie interesuje, bo ich odbiorcy są jeszcze większymi ignorantami. To jest beznadziejna sprawa. Pytanie z sali: Jak pan ocenia polską elitę? Kapuściński: W ogóle nie oceniam. Wszystkich elit nie oceniam, a to co się dzieje w Polsce nie jest żadną skalą. Po prostu klasa polityczna świata nie jest w stanie nim pokierować. Próbowano różnych sposobów – nie wyszło. I to jest nasza bieda, jako gatunku ludzkiego. Nie umie on wymyśleć żadnego sposobu na to, co zrobić ze światem. Dokładnie taki sam jest problem polskich elit. Nie są wyjątkiem ani w lewo, ani w prawo. Mamy do czynienia z przeciętnymi ludźmi. Jesteśmy wobec nich krytyczni, bo mamy z nimi do czynienia na co dzień. Każdy na ich miejscu byłby równie bezradny. To się oczywiście nadrabia różnymi sposobami, różną retoryką, co nie zmienia istoty rzeczy. Pytanie z sali: Pracowaliśmy uczciwie przez wiele lat. Wielu z nas ma wybitny dorobek zawodowy, teraz mówi się nam, że powinniśmy nałożyć włosiennicę... Kapuściński: Pyta pan, czy można było w czasach minionych być uczciwym dziennikarzem? Można było, bo to jest kwestia własnego sumienia. I rozstrzyga to także każdy we własnym sumieniu. Czy jest to zgodne z sumieniem środowiska, w którym się pracowało? To już inny problem, którego nie da się rozwiązać. Tym bardziej, że ludzie wchodzą w okres, w którym wiele się zapomina. Mojego „Kirgiza” publikowałem w odcinkach w codziennej gazecie. Poszczególne odcinki nie miały żadnej wymowy antysystemowej. Natomiast w całości stało to się widoczne i wydawca miał problemy z cenzurą. Młodzi ludzie nie są świadomi złożoności takich sytuacji. Z moich doświadczeń wynika, że albo nic nie wiedzą, albo za mało wiedzą o tamtych czasach i że dlatego łatwo wywołać u nich agresję. Zawarty w niej jest także element walki pokoleń, a w takiej walce zawsze grają emocje. Głos z sali: Chciałbym pańskimi słowami dopełnić odpowiedź, jakiej udzielił pan naszemu koledze. Zacytuję tu pański wiersz: Na po pożegnanie B.J. Któremu przyszło żyć w epoce potępionej W czasie wyklętym Na próżno trudziłeś się Wszystkim dopisano znak minus 262 słowa o słowach Na końcu drogi masz puste ręce Ogłoszono, że trąba której dźwięk Miał wieścić dobrą nowinę Wydała złowrogi ton Odchodzisz bezbronny wobec kamienia Który cię ugodził Za to Że żyłeś. Opr. Marek Jurkowicz Redaktor Marek Jurkowicz zaprzecza twierdzeniu z okładki, że „ARRK-a” jest zbiorem prac uczestników Akademii. Prezes Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie, Edward Zyman też w Akademii nie uczestniczył. Zakładamy jednak, że wszystkim Czytelnikom „ARRK-i” wystarczy inteligencji i wyobraźni, żeby sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego drukujemy teksty E. Zymana i M. Jurkowicza. Prezes Zyman publikował także w pierwszym i drugim wydaniu „ARRK-i” i był często przywoływany w siennickich rozmowach. Przybliżmy zatem sylwetkę M. Jurkowicza: Przez siedem lat był redaktorem naczelnym „Płomieni”, przez 4 lata – redaktorem naczelnym „Gazety Białostockiej” i to na łamach tej gazety reportaż miał należne mu miejsce i znaczenie. Reportaże pisali wówczas m.in. (w kolejności alfabetycznej): Zdzisław Kazimierczuk, Stefan Majewski, Andrzej Polakowski, Stanisław Pogorzelski i Edward Redliński. Niżej podpisany – także. Przez dziesięć lat (1976–1986) był zastępcą redaktora naczelnego „Trybuny Ludu”. W latach 1986–1990 był sekretarzem Międzynarodowej Organizacji Dziennikarzy z siedzibą w Pradze i redaktorem naczelnym miesięcznika „The Democratic Journalist”. F. Piątkowski 263 notatki Generalne przesłanki programowe WARRK Po pierwsze: światowa ranga dorobku Ryszarda Kapuścińskiego i recepcja tego dorobku w Polsce i w świecie. Znaczenie dorobku polskiego reportera najlepiej potwierdza świadectwo światowego zlotu gwiazd Pen-Clubów (Nowy Jork 2007), na którym przyjęto dezyderat o uznaniu Ryszarda Kapuścińskiego najwybitniejszym dziennikarzem XX wieku i jednym z najwybitniejszych myślicieli. Po drugie: dorobek Ryszarda Kapuścińskiego jako swoisty testament pozostawiony dziennikarzom świata. Wpisane są w ten dorobek wartości i postawy niezwykle pożądane w dzisiejszej rzeczywistości: dialog kultur i cywilizacji, rozumiejące otwarcie na Innego, sztuka przełamywania barier obcości, ujawnianie i wspieranie jednostkowych i zbiorowych dążeń wolnościowych, traktowanie zawodu reportera jako opartego na wciąż napiętej ciekawości świata z jednoczesną świadomością posłannictwa. Po trzecie: komplementarność spuścizny Ryszarda Kapuścińskiego. Model uprawiania reportażu przez R. Kapuścińskiego to spójność dorobku twórczego (reportaż) z metodą uprawiania gatunku wpisaną w tę twórczość i przekazaną w formie wykładu (przede wszystkim „Autoportret reportera” i „Podróże z Herodotem”). Powyższe przesłanki wystarczająco uzasadniają realizację projektu mającego na celu kształcenie warsztatowe studentów w oparciu o wartości i idee wpisane w dorobek Ryszarda Kapuścińskiego. Także – budowanie wspólnoty myślenia o powinnościach dziennikarzy wśród młodego pokolenia polskich reportażystów. ISBN 978-83-896162-3-4