Uczta dusz

Transkrypt

Uczta dusz
Uczta dusz
C.S. Friedman
Prolog
Gdy Imnea się obudziła, wiedziała już, że Pan Śmierć na nią czeka.
Od pewnego czasu obserwowała oznaki jego obecności – uporczywy, chłodny powiew
z kątów pokoju, spływające z okien cienie, które nie znikały nawet w pełnym świetle,
lodowaty dotyk na skórze, gdy leczyła córeczkę Hardingów... Zawsze jeszcze wiele godzin
później Imnea dygotała na całym ciele.
Jej lustrzane odbicie nie zdradzało wiele. I nic dziwnego. Czarownicy starzeli się i umierali
inaczej niż zwykli ludzie. Ich wewnętrzne paliwo zużywało się w błyskawicznym tempie,
jakby do kominka wrzucono naraz cały zapas drew na zimę. Buchnie wtedy imponujący
płomień, który jednak szybko się wypali, zasypany własnym popiołem.
Kiedy właściwie to się zaczęło? Czy już w młodości, gdy odkryła, że potrafi robić dziwne
rzeczy – małe cuda, w zasadzie bez wartości – czy dopiero niedawno? Czy Śmierć zauważył
ją, gdy była małą dziewczynką i niczego nieświadoma, z wypiekami na twarzy tworzyła
na parapecie małe tańczące ogniki (och, jakże ukarała ją wtedy matka!), czy też dopiero
wówczas, gdy świadomie dotarła w głąb swojej duszy, by dla własnych celów czerpać z niej
siłę – z tego centralnego zasobnika duchowej mocy, nazywanej przez mistyków athrą? Kiedy
i gdzie zawarła kontrakt ze Śmiercią? Jakim czynem go przypieczętowała? Wyleczeniem syna
Atkinsów? Wywołaniem deszczu po wielkiej suszy w roku dziewięćdziesiątym drugim?
A może stało się to w dniu, w którym skutecznie oczyściła z gangreny nogę Diruma,
sprawiając, że uniknął amputacji?
Miała trzydzieści pięć lat. Wyglądała znacznie starzej. Czuła się jak osiemdziesięciolatka.
Już niedługo, między spadającymi płatkami śniegu brzmiał szept Śmierci. Już niedługo...
Westchnęła, dołożyła drewna do pieca i wzruszyła przygasające węgielki, by rozgorzały
na nowo. Minął rok, odkąd ostatni raz użyła swych mocy. Miała nadzieję, że kiedy się
z tego wycofa, część siły powróci. Ta wewnętrzna energia, która kreowała athrę, podobno
mogła się regenerować, gdy nie była wykorzystywana do czarów. Ale nawet jeśli to prawda,
to ile życia zdążyło z niej już ujść? Za każdym razem, gdy używała magii – by uleczyć
chore dziecko, wypędzić demona czy pobłogosławić pole, chroniąc je przed atakiem
szarańczy – czerpała moc z własnych zasobów życiowych. A nie były one przecież
niespożyte. Wszyscy czarownicy to wiedzieli. Tak jak z upływem lat zużywa się ciało –
podobnie karleje ogień ducha, tli się, a wreszcie gaśnie. Jeśli używa się paliwa nie tylko
do podtrzymania życia, ogień wypala się wielokrotnie szybciej.
Skąd czerpać moc, by leczyć, równocześnie nie zużywając jej? Jak można patrzeć
na siniejące dziecko i nie oczyścić jego płuc, nie tchnąć w nie na nowo życia, nawet jeśli
przypłaci się to kilkoma cennymi minutami własnego?
Kiedyś te minuty nie miały żadnego znaczenia. Cóż wie na temat czasu młody człowiek,
w którego żyłach buzuje moc, domagając się ujścia. Dopiero z wiekiem przychodzi
świadomość, że minuty składają się na godziny, godziny – na dni, dni – na lata... A wtedy
do drzwi puka Śmierć.
Koniec z czarami, obiecała sobie rok temu. Cały czas, jaki jeszcze jej został, poświęci
sobie. Zawiadomiła mieszkańców wsi, że już nie będzie mogła ich leczyć. Jeśli chcą, mogą ją
za to znienawidzić. Byłaby to wprawdzie niegodziwość po tym wszystkim, co przez lata dla
nich zrobiła, ale czy to dziwne? Już taka jest natura ludzka − dobroczyńcy nie powinni
oczekiwać wdzięczności.
I zaczęło się. Dochodziły ją coraz to nowe plotki. Dziecko umarło na ospę – to jej wina, bo
nic nie zrobiła. Ktoś inny zmarł wskutek odniesionych ran – to jej wina, bo była bezduszna.
Nieważne, że choroby i urazy to część życia i tylko kosztowne cuda mogą je uleczyć.
Nieważne, że przez dwadzieścia lat zużywała swoją własną energię, dokonując tych cudów.
Nieważne, że przez to na własnym karku czuje już oddech Śmierci. Tego roku porzuciła
mieszkańców i tylko to się teraz dla nich liczyło.
Natura ludzka.
Imnea pochyliła się nad ogniem i próbowała przegnać pytanie, które prędzej czy później
zadaje sobie każdy czarownik: Czy było warto? Próba odpowiedzi była zawsze ryzykowna.
Odpowiedz „nie”, a sam wypełnisz swoje ostatnie dni goryczą. Odpowiedz „tak”, a umieranie
będzie twoją własną cholerną winą.
Z zadumy wyrwało ją pukanie do drzwi. Któż ją odwiedza w tych ostatnich dniach?
Przecież całe miasto traktuje ją jak pariasa.
Podeszła do ciężkich, dębowych drzwi i otworzyła je. W nikłym świetle zimowego
zmierzchu ujrzała dwie osoby. Nie musiała pytać, po co przyszły. Jedna z nich trzymała
w ramionach zawiniątko – dziecko, ciasno okutane w kocyk. Poczucie winy i złość połączyły
się w bolesne ukłucie w sercu Imnei.
Przecież zapowiedziałam, że się wycofuję. Czy nie wystarczy, że odmawiam wam na rynku,
w świątyni, na ulicach? Musicie przynosić mi chore dzieci pod same drzwi, żebym was
wygoniła?
Przez chwilę miała ochotę zatrzasnąć drzwi, ale pielęgnowana przez długie lata gościnność
okazała się silniejsza. Burcząc, Imnea odsunęła się na bok, zapraszając przybyszy do środka.
W przyćmionej poświacie pieca widziała już wyraźniej: wysoka wychudzona chłopka, a obok
niej młoda dziewczyna w równie złym stanie. Takie osoby leczysz i odsyłasz do domu, lecz
wiesz, że następnego roku Śmierć i tak się o nie upomni – umrą z głodu, wycieńczenia
lub z tysiąca innych przyczyn, na które nie pomogą żadne czary. Dziewczyna wyglądała
na twardą, jakby niejeden raz miała do czynienia ze zgnilizną tego świata i zdążyła się już
przyzwyczaić do fetoru. To zatrważające u tak młodej osoby. Kobieta natomiast była
naprawdę zrozpaczona.
– Matko, wybacz, że cię niepokoję... – zaczęła z szacunkiem.
– Nie zajmuję się już leczeniem – przerwała jej Imnea. – Jeśli chcecie kubek herbaty, żeby
się ogrzać przed dalszą drogą, to zapraszam. Znajdzie się też może kawałek chleba. Ale to
wszystko.
Oczekiwała, że kobieta zechce ją przekonywać, i już się na to przygotowała. Bogowie
mogą zaświadczyć, że setki razy przez to przechodziła. Ale kobieta nic nie powiedziała, tylko
uchyliła na chwilę rąbek kocyka. Imnea zobaczyła połyskliwe zielone krosty na rozpalonej
twarzyczce dziecka. To jej wystarczyło.
Zielona zaraza. Widziała to tylko raz, lata temu, gdy ta choroba zabrała pół miasta.
Czarownicy się wtedy zjednoczyli – co było niemal tak niespotykane jak świecący wówczas
Czerwony Księżyc – i próbowali wytrzebić infekcję nie tylko z ludzkich ciał, ale z samej
wioski. Mówiono, że gdy dawno temu zielona zaraza szła przez kraj, zabijała dwie osoby
na trzy. Tym razem było inaczej. Może bogowie − widząc, jak wielu czarowników poświęca
lata swojego życia, żeby uleczyć innych − zdobyli się na pojedynczy akt łaski? A może po
prostu Śmierć był zbyt zajęty zbieraniem nowych kontraktów, które tamtej nocy oferowali mu
czarownicy?
Imnea nie musiała dotykać skóry dziecka, by wiedzieć, że ma gorączkę. Nie musiała też
zgadywać jego najbliższej przyszłości – wiedziała, jakie cierpienia czekają je, jeśli choroba
się rozwinie. To była potworna, okrutna śmierć.
– Nie zajmuję się już leczeniem – powtórzyła, ale w jej głosie brakowało przekonania,
choć bardzo się starała. Cholerni ludzie. Dlaczego przynieśli chłopca do jej domu?
– Ma pani moc. Mówią, że potrafiła pani uleczyć z tej choroby.
– Ale już tego nie robię. Przykro mi. – Każde słowo haratało krtań Imnei rozpalonym
ostrzem. Czy ta kobieta nie rozumie, jaką cenę musi płacić za każde uzdrowienie?
Jakim prawem domagasz się mojego życia?
Wiedziała, co będzie dalej. Wkrótce nastąpi atak choroby, przeraźliwym krzykiem dziecko
będzie domagało się wody, ale zwymiotuje wszystko, co dadzą mu do picia. Będzie się tak
męczyło wiele dni, jeśli rodzina nie ukróci jego cierpień. A oni nic konkretnego nie zrobią.
Mogą tylko odprawiać modły, składać dary i błagać bogów, by dali chłopcu siłę do pokonania
zarazy. Dziecko będzie więc cierpieć nieskończone męczarnie, aż zostanie z niego tylko
wysuszona łupina, z której dawno już uleciała dusza ludzka. Będzie bezgłośnie błagać
o ostatnie miłosierdzie.
Potem to samo spotka innych. Wcześniej czy później choroba pochłonie całe miasto. Może
nawet sam Gansang, jeśli epidemia aż tak się rozszerzy. Kiedy już zielona zaraza pojawia się
w jakimś miejscu, niewiele potrafi ją powstrzymać.
Imnea spojrzała na chłopca. Miał wczesne objawy choroby. Gdyby wyleczyła go teraz –
i jeśli nikt więcej nie został zarażony – miasto może być uratowane.
Odwróciła się, by poruszyć palenisko. Nowe polano nie złapało ognia. Węgielki
przygasały.
– Proszę... – szepnęła matka dziecka.
Przekupstwo. Groźby. Obietnice. Imnea była przygotowana, by dać temu odpór. Ale prosta,
płynąca z głębi serca prośba pochodziła z zupełnie innego arsenału. Poczucie winy dźgnęło ją
rozpalonym sztyletem prosto w serce.
Powinnam dać jej nóż i powiedzieć, żeby to zakończyła. Dla dobra dziecka – pomyślała.
Jeśli podczas zabójstwa matka nie zetknęłaby się z płynami fizjologicznymi, istniała szansa,
że infekcja się nie rozniesie.
Imnea westchnęła i spojrzała na kobiety. Skoro pozbawia je nadziei, zasługiwały chociaż
na to, by patrzyła im prosto w oczy. Tym razem napotkała wzrok dziewczyny. Wzrok
zaskakująco jasny, biorąc pod uwagę, że z oczu przypominających ciemne księżyce wyzierały
głód i ciężar życiowego doświadczenia. Złote plamki tańczyły niczym zaczarowane ogniki
w zielonych oczach. Jednak to nie barwa oczu, nie ich przejrzystość, ale to nieokreślone coś,
kontrastujące z mrocznym otoczeniem niczym jaśniejąca gwiazda, przykuwało uwagę.
Jakaż głębia była w tym wzroku! Niespotykana u osoby tak młodej. Przez chwilę Imnea
zastanawiała się, czy dziewczyna posiada moc. Ale tylko przez krótką chwilę. Nie miała teraz
czasu na zajmowanie się sprawami mocy, a już na pewno na ocenę potencjału jakiejś
młodziutkiej czarownicy, która prawdopodobnie umrze z głodu i zimna gdzieś w rynsztoku
Gansangu, zanim znajdzie odpowiedniego nauczyciela.
Może to właśnie ta myśl poruszyła struny jej serca. A może wspomnienie osób, które
szkoliła, dzieci, które urodziła, i wszystkich, którzy przez trzydzieści pięć lat jej życia zwracali
się do niej o uleczenie albo o radę, albo o zwykłą pociechę. Może dzięki swej mocy słyszała
teraz ich głosy, błagające ją o pomoc dla kobiety. A może to Śmierć znowu z nią igrał, popędzał
ją, niecierpliwie oczekując spotkania z kolejną czarownicą ze swojej listy.
Niech cię piekło pochłonie, pomyślała. Bierz moje życie, ale życia tego chłopca ci nie
oddam. Jeszcze nie teraz. Zresztą i tak nie chciałaby przeżywać kolejnego roku zarazy. Jeden
taki horror wystarczyłby każdemu.
– Daj mi go – powiedziała szorstkim, lodowatym głosem.
Kobieta bez słowa przekazała Imnei zawiniątko. Było lekkie, lżejsze, niż powinno być
dziecko w takim wieku, a przecież część tej wagi stanowiły kocyki. Chłopiec nie należał
do dużych, a choroba, choć we wczesnym stadium, zdążyła już pozbawić go tych niewielu
mięśni. Gdy Imnea wzięła zawiniątko w ramiona, poczuła nagły ból w kościach.
Biedactwo, jeśli uda ci się przeżyć, będziesz mógł kiedyś opiekować się innymi chorymi.
Przynajmniej taka w tym pociecha.
Na chwilę zamknęła oczy. Odpoczywała, nabierała sił, by duchowo się przygotować.
Na dalszy plan odsunęła dolegliwości i bóle swego przedwcześnie postarzałego ciała,
skupiając całą uwagę na swojej racjonalności. Tego jeszcze bogowie jej nie odebrali.
Zaczęła cicho mruczeć, koncentrując się na swoich czarach. Czuła, jak obie kobiety
z fascynacją obserwują jej przygotowania. Gdyby tylko mogła pokazać im, jak to jest. Gdyby
tylko mogła podzielić się z kimś – z kimkolwiek – bólem i radością, obawą i euforią takiego
aktu! Oddałaby wszystko, żeby tylko ktoś zrozumiał, czym jest ta moc i jak wiele kosztuje jej
używanie. Może wówczas całe to poświęcenie zostałoby zrozumiane. Może kochano by ją
za to, co ofiarowała, zamiast nienawidzić za to, że kilka razy zawiodła.
Gdy w końcu muzyka była gotowa, gdy gotowa była komnata oraz dziecko i jego matka,
i czas, i noc za oknami, gdy cały świat był gotowy, Imnea sięgnęła do głębi swojej duszy,
gdzie znajdowało się centrum jej mocy, to olśniewające źródło, które odkryła w swojej
młodości. Obecnie dusza ta była jednak znacznie starsza i coraz słabsza, już niemal
na wyczerpaniu.
Źródło mocy nie przetrwałoby kolejnego roku, powiedziała sobie. A byłby to zimny
i samotny rok w otoczeniu nienawidzących ją wieśniaków.
Jesteś tego pewna, Imneo? – szepnął jej do ucha Śmierć. Zupełnie pewna? Tym razem nie
będzie odwrotu.
– Niech cię piekło! – syknęła cicho.
Ciepło jej żyjącej duszy wypełniło jej ciało, przeganiając chłód zimowej nocy. Po chwili
przepłynęło do ciała chłopca. Czysty, prawdziwie uzdrawiający dar. Imnea zamknęła oczy,
ufając, że inne zmysły dostrzegą, jak jej duch wzmacnia zanikającego ducha chłopca, jak
zasila jego athrę, kondensuje ją. Ogień zapłonął w żyłach dziecka i chłopiec krzyknął, ale
matka i dziewczynka ani drgnęły.
Choroba zdążyła rozprzestrzenić się po całym ciele, zagnieździć w każdym zakamarku.
Imnea wypaliła ją zewsząd, pobierała paliwo ze swojej athry, a z duszy chłopca czerpała
kondensację. Niektórzy czarownicy twierdzili, że choroba jest jak żywa istota – stawia opór,
gdy próbujesz ją zniszczyć. Sama Imnea była święcie przekonana, że to nie jedna, ale tysiąc,
a nawet dziesiątki tysięcy żywych istot, które potrafią walczyć, ukrywać się, wręcz
zagrzebywać głęboko w ciele, by uniknąć ataku. Trzeba znaleźć je wszystkie, bo inaczej
choroba wróci z nową energią. Ileż sił życiowych straciła we wczesnych latach, zanim się
tego nauczyła!
Polano w piecu nie zajęło się i ogień wygasał. Do domku wkradał się zimowy chłód.
Imnea nie miała jednak dość wewnętrznej siły, by ogrzewać swoje ciało i równocześnie
leczyć chłopca. Żadna sensowna czarownica nie traciłaby zresztą mocy na ogrzewanie siebie
– była zbyt cenna, by tracić ją do tak banalnych celów. Gdyby tylko zdawała sobie z tego
sprawę we wczesnych latach swej czarodziejskiej działalności! Po jej policzku pociekła łza –
Imnea przypomniała sobie setki drobnych czarów, bez których mogłaby się obejść, sztuczek
wykonywanych dla przyjemności, na pokaz czy dla zwykłej wygody. Gdyby mogła je cofnąć,
ile czasu by zyskała? Tydzień, miesiąc, rok życia?
Już za późno, szepnął Śmierć.
Umierała. Tak właśnie wyglądało zbliżanie się do nieuchronnego końca, gdy żar duszy
wygasał. Czuła w sobie ostatnie migoczące iskierki athry. Tak mało mocy... Ile jeszcze czasu
zostało? Zaledwie minuty, a może cała godzina na to, by zastanowić się, czy postąpiła
słusznie?
– Zrobione – powiedziała cicho.
Matka pochyliła się, by odebrać chłopca, ale widząc jego buzię, zawahała się.
– Wygląda tak samo...
– Jego dusza jest już czysta. Krosty znikną ze skóry za dzień czy dwa. Potem dziecko
będzie bezpieczne.
A ty, jeśli się zaraziłaś, niestety nie będziesz miała do kogo zwrócić się o pomoc. Bardzo mi
przykro...
Imnea usiłowała wstać, by odprowadzić gości do drzwi, ale nogi odmówiły jej
posłuszeństwa, a serce... serce biło w piersi mozolnie, dziwnym, nieregularnym rytmem – tak
jakby dobosz, który przez trzydzieści pięć lat konsekwentnie pilnował tempa, nagle przerwał
grę i pozwolił, by dźwięki kuśtykały nieporadnie.
Było jej zimno, tak bardzo zimno.
– Matko...?
Widziała skupiony na sobie wzrok dziewczyny. Głębokie, wygłodniałe, zdeterminowane
oczy chłonęły wiedzę, jakby była paliwem niezbędnym do funkcjonowania duszy.
Patrz, dziecko, co potrafi zrobić moc. Patrz, co się z tobą dzieje, gdy jej używasz.
W oczach dziewczyny nie było jednak strachu ani nawet zdziwienia. Był w nich tylko
głód.
Kieruj się zawsze tą nauką, moje dziecko. Pamiętaj o tym, gdy moc cię wabi. Pamiętaj,
jaka jest za to cena.
– Chodź, mała. – To głos matki dziecka. Taki cichy, prawie niesłyszalny. Słuch Imnei
słabł, świat wokół tracił materialną postać, same pomruki, szum wiatru, cienie. – Idziemy
stąd.
Jesteś gotowa? – szepnął Śmierć.
Imnea jeszcze przez chwilę kurczowo trzymała się życia. W tej jednej, krótkiej chwili
smakowała marzenia, które ją prowadziły, i opłakiwała te, które pozostały niespełnione.
A potem...
Tak, szepnęła bezgłośnie. Tak, jestem gotowa.
Ostatnie węgielki w piecu zaskwierczały cicho i zgasły.
Pokój pogrążył się w ciemności.

Podobne dokumenty