Stali przy jakiejś wiosce, która jak to zwykle w

Transkrypt

Stali przy jakiejś wiosce, która jak to zwykle w
Stali przy jakiejś wiosce, która jak to zwykle w Moskwie, składała się z kilku
kleci i czarnych chałup. Ze strzech ulatywał szary dym. Ogromne, szpiczaste sople
błyszczały w słońcu jak diamenty.
O dziwo, Jacek leżał przy ogniu – przód ciała miał rozpalony od płomieni,
aksamitny, przeszywany żupan okopcony i niemal przepalony na piersi. Za to na
plecach czuł lód i zimno. O wiele bardziej pocieszające było to, że ciągle miał
ręce – niestety przykute do armaty. Spoglądał na nie skołowaciały, sam już nie
wiedząc co myśleć. Szkot Patrick klepnął go w ramię, wskazywał coś kaleką,
pozbawioną palców dłonią.
– Dwa dni wieźliśmy cię na armacie. Wolien Boh, budesz żył.
– Spod lodu? Wyciągnęliście?
– Wąsowicz. On to sprawił – mruknął niechętnie Narymunt.
Dydyński podniósł wzrok na mazowieckiego zawalidrogę. O ile jednak po
słowach Patricka żywił jeszcze jakieś cieplejsze uczucia do tamtego, o tyle
zamarł na widok własnej czugi, która teraz okrywała plecy grzejącego się przy
ogniu Wąsowicza.
– Waść – jęknął – masz mój kaftan...
– Teraz jus mój – wypalił Mazur prosto z mostu. – Ciepły i wygodny, mości
dobrodzieju. A wam on na co? I tak ledwie dychocie!
Dydyński chciał się zerwać, ale nie miał sił. Zresztą, cóż by uczynił sam
jeden , bez szabli, ledwie żywy, rozgorączkowany temu wielkoludowi?
Strzelcy zbierali się, pokrzykiwali. Patrick gasił ognisko zgarniając w
kalekie, dygocące dłonie śnieg, zadeptując płomienie obwiązanymi szmatami nogami.
Poderwali ich do marszu. Jacek wstał, to znaczy chciał wstać, bo nogi nie
chciały go nieść. W całym ciele czuł gorąc, a jednocześnie trzęsły nim dreszcze.
Żołądek stolnikowica skurczył się tak bardzo, że szlachcic padł na kolana
dręczony torsjami. Czuł się jak przenicowany, jakby za chwilę miał wyrzucić
bebechy na zewnątrz.
Tymczasem działo już ruszyło, pchane ośmioma parami ramion. Łańcuch
naprężył się, pociągnął Jacka, żłobiąc głęboki ślad w mokrym śniegu.
Skazańcy zamarli. Byli zbyt słabi, aby wlec jeszcze jeden ciężar. Bezwładny
Dydyński był jakby kulą u nogi.
– Odciąć takiego to... – mruknął Wąsowicz oglądając się na strzelców. – Dyć
on do Tuły nie dojdzie. W drodze uświrknie.
Jacek zacisnął zęby, poderwał głowę, podniósł się na kolana.
Pomogli Patrick i Narymunt. Wąsowicz spoglądał szyderczo.
Szli rozjeżdżonym traktem przez pola i lasy. Mijali liczne zasieki – drzewa
ścięte tak, aby zaostrzonymi konarami godziły na południe, wały, rowy, palisady i
ostrokoły. Jedne opuszczone, gnijące, inne obsadzane oddziałami strzelców i
Kozaków z posadu.
– Jesteśmy na murawskim szlaku – bełkotał Patrick – tędy Tatary idą na
Moskwę, Chryste Spasitielu.
– Dokąd nas prowadzą? – zapytał Narymunt – Do Tuły?
– Albo dalej – bił się w piersi Szkot – za Kamień, znaczy Ural, w Sybir, do
pogan. Tam gdzie Ościacy, Tunguzi i psom podobni – Jakuci. Gdzie w Zyganach nie
zachodzi słońce i Gilaki jeżdżą na niedźwiedziach. Chyba, że któryś z was każe
się ochrzcić na carskie imię. Dobrze radzę...
Pod wieczór dotarli do wioski pod lasem. To było jak objawienie, niczym
wola Pana. Choć strzelcy rozstawili się wokół więźniów, od zabudowań nadciągali
chłopi. Ot, zwykłe proste, brodate moskiewskie mużyki w siermięgach i kożuchach.
Pan stolnikowic myślał, że będą ich bić i urągać, a strzelcy urządzą kolejne
widowisko pokazując carskich jeńców. Mylił się jednak bardzo.
Chłopi przynieśli strawę. Niedużo, widać wieś do bogatych nie należała. Ot,
chleb bez soli, pierogi z kaszą, bliny i trochę suszonej ryby. Cienki podpiwek w
poszczerbionych
dzbanach.
Strzelcy nie chcieli ich dopuścić do jeńców – targowali się, więc chłopi
okupili ich garncem gorzałki, brackim kołaczem, uniżonym gestem i zgiętymi
pokornie karkami.
– Swiatitsa Imia Twoje, jako w niebie, tak i na ziemi – powitał ich wielki,
pleczysty chłop z długą, białą brodą, w kożuchu do ziemi i z błyszczącymi,
rozumnymi oczyma.
– Dawajcie tu, panowie Litwa, bo chudo wam, niebożęta boże. Niechaj zmiłuje
się nad wami Otiec i Syn i wsia Trojca.
Drugi mużyk – niski i czarniawy – tylko się żegnał i kłaniał. Chłopi dobyli
z kosza, placki i chleb, pierogi, dzban z piwem. Wysoki dzielił to i rozdawał.
Dydyńskiemu
dostały się od razu dwa placki i solidna skiba chleba. Spoglądał na nie jak
oniemiały bojąc się dotknąć – aby to całe dobro nie rozwiało się nagle jak sen.
– U was chłopie jest prikaz, aby karmić niewolników? Od wojewody? Od hołowy
strzeleckiego?
– Serce i dusza prikazywajet – odparł chłop.
– Ja nie mam czym zapłacić.
– A czy ja wam każę? Ja nie Judasz, a i nie zbiednieję przez te parę
chlebów.
Stolnikowic nie wdawał się w pogawędki. Począł rwać bliny, posilać się,
zdziwiony.
I wtedy właśnie miał miejsce kolejny akt tragedii, której narratorem i
chórem jednocześnie był ponury Wąsowicz. Mazur bowiem pochłonął przydzieloną mu
porcję pierogów, wylizał paluchy cmokając, a potem, jakby sobie o czymś
przypomniał, podszedł do Dydyńskiego i, z głupia frant, wyrwał mu z ręki placki.
– Dla mnie nie starczy – rzekł i począł wpychać kawałek blina w gębę. –
Dawaj jeszcze.
– Duszo zbłąkana, cóż ty porabiasz? – Zmarszczył brwi pleczysty chłop. – Ty
Litwin, pogański syn jesteś, że się z chrześcijaninem nie podzielisz?
– Dawaj! – Wąsowicz sięgnął ręką do garnka z piwem, trzymanego przez
mużyka. – Dawaj, moskiewski chamie, ciemięgo!
– Niedobrze mówisz – rzekł Moskwicin, a w jego oczach coś błysnęło. –
Płocho, gadasz, Litwin. Durujesz sobie.
Mazur jednym ruchem sięgnął do brody mużyka, chwycił, szarpnął. Dydyński
spoglądał na to wszystko zmartwiały. I nawet w najśmielszych marzeniach nie
przewidział tego, co się stanie.
Oto Wąsowicz ciągnie chłopa za brodę. Kopie go w brzuch, aż dudni pod
kożuchem.
I nagle chłop prostuje się, dzban z piwem ląduje w śniegu. Potężna,
koścista dłoń łapie Mazura za nadgarstek, odrywa od siwych kłaków, przegina w
tył. W tym samym czasie druga ręka, zaciśnięta w nieustępliwą pięść wali
szlachetkę prosto w łeb, jak grom!
Wąsowicz nie zdążył nawet pisnąć, kiedy poleciał w tył, zaplątał w
łańcuchach, zwalił na śnieg jak dąb, nakrywając się nogami. Zajęczał, chciał
wstać – wówczas mużyk zwinnie doskoczył bliżej, a potem wlepił mu dwa szybkie
razy, przygwoździł drągala do śniegu, wbił weń łeb szaraczka, aż spadła czapka.
Podniósł się krzyk, dwaj strzelcy pochwycili chłopa, odciągnęli. Wąsowicz z
gębą pobitą do krwi wił się przy armacie. Darł się, jęczał, potem obrócił się na
klęczki, charczał, wypluwał krew, a pewnie i zęby.
A wielki chłop jak gdyby nigdy nic podniósł dzbanek, zdjął pokrywkę, podał
Dydyńskiemu.
– Ty pij, Litwin – rzekł żałośnie – bo z sił upadniesz. Wolien Boh, da
hosudar car, wieliki kniaź Borys Fiodorowicz wsieja Rusi samodzierżca – będziecie
żyli!
– Będę żył, jeśli wytrzymam dalszy marsz – ozwał się Dydyński z głębi
dzbanka z podpiwkiem. – I dzięki tobie. Pan Bóg niech cię wspiera, żeś pokarał
Wąsowicza.
– Hospody tak chciał i się stało. Ty myślisz, Litwin, że możesz coś zrobić?
Masz wolność i wolę? Za ciebie w górze postanowił Ojciec Niebieski – wskazał
kciukiem mroczniejące niebo.
– Tak jak za ciebie car batiuszka.
– Tak, tak, dobrze mówisz. Ty sam rozumiesz. On jedyny, samodzierżca.
Zechce – w przepaść strąci. Zechce – pomieszczykiem zrobi.
– Mnie, szlachcicowi, pan Bóg dał wolną wolę i wolność. Zechcę – umieram.
Zechcę dycham. Ale to ja o wszystkim decyduję. A to, że jestem w łańcuchach – to
skutek tego, że zdecydowałem popierać Dymitra Iwanowicza.
– Tobie się tylko tak wydaje. A prawda taka, że nie masz na nic wpływu.
Nami wszystkimi rządzi Boh i car, który jest jego namiestnikiem. Ty byłeś pod
Dobryniczami?
Pod Nowogrodem? Tak ci się tylko zdawało, że od ciebie zależy czy wygracie czy
pocierpicie klęskę. O tym nie tobie decydować.
– Ja się niewoli nie zlęknę. I sam sobie obiecuję, że skruszę te kajdany,
przegryzę je i będę wolny.
– Nikt nie jest wolny. Nikt, Litwin. Nie krzycz, a patrz i czekaj
sposobności, kiedy możesz ominąć los. Nic więcej nie uczynisz, bo wszystko wola
większych od ciebie.
– Taka postawa czyni z was carskich niewolników, którzy tylko jak zwykli
złodzieje łypią wzrokiem co by tu uszczknąć z pańskiego stołu. Nigdy się nie
zbuntujecie. Nigdy nie poznacie jak to jest żyć w wolności, bez strachu przed
carem.
– Po cóż mi wolność, Litwin? Ot, żyję po bożemu, mam co zjeść, mam co pić.
A po co mi więcej? O to niechaj się martwi diak, wojewoda, hołowa strzelecki,
car, Boh. Tak żyję jako i umieram – godnie, niby drzewo, które rąbałem, niczym
bydlątko, które zarżnąłem, aby
przeżyć. Spokojnie i pięknie, ponieważ nie czuję strachu ani lęku, ani żalu.
Śmierć jest taka jakie było życie człowieka.
– Ja zaś nie umiem żyć w niewoli – Dydyński podniósł dłonie w łańcuchach. –
Jak ptak, jak pan, jak szlachcic. Ucieknę z tego piekła, rozwalę każdy mur
więzienia, zabiorę z Moskwy rodzinę. Tak mi dopomóż Bóg.
– Prawda, tyżeś Lach. Bracia z was – chrześcijanie, lecz nieszczęśliwi
ludzie.
– Pobici, zwyciężymy!
– Będziecie cierpieć, aż ze szczętem spłoniecie. Słyszysz?! Strzelcy
wstają. Zaraz ruszacie.
– Bądź zdrów, zbawco.
– Anhiele Christow, chranitielu moj swiatyj i pokrowitielu duszy i tieła
mojeho, wsia tebe prosti....
Stary żegnał na drogę Jacka Dydyńskiego długo, jak prawdziwy ojciec. Chłop
błogosławił szlachcica, mużyk polskiego pana. Nie spotkali się już nigdy.

Podobne dokumenty