Beatris Blanco

Transkrypt

Beatris Blanco
Beatriz Blanco, Wenezuelka, 56 lat
Śpiewaczka operowa
Pedagog, nauczycielka języka hiszpańskiego
Skąd jesteś?
Jestem z Wenezueli. Przyjechałam, żeby uczyć się śpiewu w krakowskiej Akademii
Muzycznej. Mieszkam tu już 32 lata. W Polsce spędziłam większą część swojego życia
i prawdopodobnie żyję tu dłużej, niż ty. Często mówią mi – „Beatriz, ty już jesteś stąd, jesteś
jedną z nas”. Oczywiście, wiem że jestem inna, mam inną karnację, inny temperament, ale
często o tym zapominam. Czuję się tu jak u siebie.
Dlaczego wybrałaś Polskę?
Można powiedzieć, że to Polska mnie wybrała. W Wenezueli uwielbiamy muzykę, zwłaszcza
operę (często gościł u nas między innymi młody Pavarotti). Uczyłam się śpiewu w centrum
operowym założonym przez Isabel Palacios, wenezuelską śpiewaczkę. Isabel zapraszała do
naszej szkoły wybitnych pedagogów z całego świata. W ‘82 roku przyjechała Helena
Łazarska z Akademii Muzycznej w Krakowie. Kiedy usłyszała jak śpiewam zdębiała,
przekonywała mnie, że muszę kontynuować naukę, namawiała, żebym pojechała z nią do
Krakowa. Był jeden powód dla którego zależało mi na wyjeździe - mój ojciec, Balbino
Blanco Sanchez, był znanym w całym kraju dziennikarzem i recytatorem, chodzącą antologią
hiszpańskojęzycznej poezji. Zaczął zarabiać recytując, gdy miał 17 lat. Odniósł ogromny
sukces, nie było takiego wydarzenia w Caracas, na które nie byłby zapraszany. Zależało mi na
tym, żeby pracować na własne konto, nie chciałam, żeby zarzucano mi, że odnoszę sukcesy
ponieważ jestem jego córką. Ta ambicja, żeby coś osiągnąć własnymi siłami, skłoniła mnie
do wyjazdu. Zostałam zaproszona do szkoły muzycznej w Londynie, miałam tam pojechać
wiosną następnego roku. Tymczasem była jesień, Helena Łazarska namawiała mnie, żebym
przyjechała na pół roku do Polski – „Już będziesz w Europie, jeżeli ci się nie spodoba, wiosną
pojedziesz dalej” – przekonywała. Dla mnie najważniejsze było, żeby śpiewać, pomyślałam –
„czemu nie” i pojechałam.
Muzyką zajmowałaś się od dziecka.
W Wenezueli każdy zajmuje się muzyką od dziecka. Śpiew, taniec, wyczucie rytmu mamy
we krwi, jesteśmy przesiąknięci muzyką. Ja śpiewałam od małego, wcześniej nauczyłam się
śpiewać niż mówić. Jak miałam cztery lata, mama zapisała mnie na naukę gry na cuatro małej, czterostrunowej gitarce, później chodziłam do szkoły muzycznej. Wiedziałam, że będę
się zajmować muzyką, ale mama wymogła na mnie, żebym skończyła studia pedagogiczne.
Zrobiłam czego oczekiwała, kiedy dostałam dyplom licencjacki wręczyłam go mamie,
mówiąc „Proszę, to dla ciebie”, a sama oddałam się śpiewaniu. Uczyłam się w Centrum
Operowym i tak poznałam Helenę Łazarską, z którą przyjechałam do Polski.
Miałaś 24 lata, leciałaś na inny kontynent, w Polsce był stan wojenny. Nie bałaś się?
Nie. Miałam ogromną ochotę jechać. Zależało mi na nauce śpiewu. Pani Łazarska była u mnie
w domu, przekonywała rodziców, opowiadała jak wygląda sytuacja w Polsce. Zresztą
myślałam, że przyjadę tylko na chwilę, a potem zobaczymy. W perspektywie miałam
przeniesienie się do Londynu.
Jakie wrażenie zrobiła na Tobie Polska?
Najpierw uderzyła mnie ciemność. Przyjechałam jesienią, brakowało mi słońca. Ludzie byli
smutni, zgarbieni. Było okropnie. Od razu się rozchorowałam i przez dwa tygodnie nie
wychodziłam z domu. Zawsze się bardzo cieszę, kiedy teraz widzę śmiejących się, młodych
ludzi, nawet jeśli zachowują się hałaśliwie. Kiedyś w Polsce nie widywało się takich
obrazków, chyba że na „prywatkach”, czasem na uczelni.
To dlaczego zostałaś?
Okazało się, że przyjazd do Polski przekreślił moje szanse na studia w Wielkiej Brytanii.
Spędziłam cztery lata w Krakowie, potem przeniosłam się do Akademii w Warszawie.
W międzyczasie poznałam przyszłego męża, wzięłam ślub, urodziłam dzieci. Zaczęłam
pracować w Operze Kameralnej w Warszawie. W Bytomiu zaproponowano mi rolę Carmen.
Zrozumiałam, że to jest rola dla mnie. Zaczęłam uczyć się flamenco, włożyłam w to dużo
pracy. Grałam później Carmen wielokrotnie, między innymi w Szczecinie, Bydgoszczy
i w Lublinie. Powoli wsiąkałam. Polska była dobrą bazą - miałam możliwość podróżowania
i grupę serdecznych przyjaciół. Jeździłam do Wenezueli, widziałam jak się tam mają sprawy
z muzyką. Miały się tak sobie, a to muzyka była najważniejsza.
Założyłaś też swój zespół „Solo Tres”
Razem z Leszkiem Potaszyńskim i Markiem Walawenderem, dwoma wspaniałymi
gitarzystami, staramy się rozpowszechniać muzykę latynoamerykańską. Występowaliśmy na
różnych festiwalach gitarowych, w filharmoniach. Teraz projekt jest zawieszony, ale nadal
czasami grywamy koncerty.
Polubiłaś Polskę?
Oczywiście. Jestem polską patriotką. Podziwiam i kocham Polaków za ich przywiązanie do
ojczyzny. Za to, że gdy były rozbiory, to mówili i śpiewali po polsku nie zważając na
konsekwencje. Być może powstania narodowe z perspektywy czasu wydają się bezsensowne,
ale ja podziwiam taką postawę – „może zginę, ale powiem nie”. To mi imponuje, utożsamiam
się z takim sposobem myślenia, nawet jeżeli jest trochę samobójczy. Kiedy pierwszego
sierpnia wyją syreny, to staję i czuję wdzięczność, że tutaj jestem, że ja, moje dzieci i wnuki
mogą tutaj żyć, bo ktoś powiedział - nie!”, stracił za Polskę życie. Podziwiam w Polakach to,
że pielęgnują pamięć. Wszędzie są tablice upamiętniające śmierć tych ludzi. Wzrusza mnie,
że Polacy po wojnie odbudowali starówkę, jeden do jednego, własnymi siłami. Ludzie tutaj
mało śpiewają, ale wydaje mi się, że to wynika z uwarunkowań historycznych, że przez lata
nie mogli głośno śpiewać, dusili śpiew w sobie, ale mieli go w środku i go kochali.
Jest coś, co Ci się w Polsce nie podoba?
Mam świadomość, że nigdy nie nauczę się perfekcyjnie języka. Mimo tylu lat nadal
popełniam błędy i nie umiem wszystkiego idealnie wymawiać. Polski to strasznie trudny
język. Czasami słyszę Polaków zastanawiających się, jak poprawnie odmienić jakieś słowo,
wtedy się pocieszam, że nie tylko ja nie zawsze radzę sobie z językiem.
Oprócz śpiewu zajęłaś się nauką języka hiszpańskiego.
12 lat temu rozwiodłam się z mężem i potrzebowałam pieniędzy. Zaproponowałam
w Instytucie Cervantesa prowadzenie zajęć dla dzieci. Wypracowałam własne metody
nauczania oparte na ruchu, rytmie, muzyce, mnemotechnice. Kładę duży nacisk na kwestie
kulturowe, opowiadam dzieciakom o historii i kulturze krajów hiszpańskojęzycznych.
12 października, rocznicę odkrycia Ameryki, obchodzimy jako dzień czekolady. Opowiadam
im o Majach, o uprawach kakao, o podboju Ameryki, który spowodował wiele cierpienia, ale
też wymagał dużej odwagi, miał swoje dobre strony, dzięki niemu mamy czekoladę. Staramy
się osłodzić tę trudną historię jedząc czekoladę. Uczę dzieci nie tylko języka, mam wpływ na
ich sposób myślenia, postrzeganie świata. Po babce i po matce mam umiejętność szukania we
wszystkim dobrych stron i to staram się przekazać dzieciom. Pracowałam w kilku szkołach,
teraz też prowadzę własną działalność. Uwielbiam, jak idę przez korytarz i słyszę ze
wszystkich stron jak dzieci krzyczą: „Hola! Hola! Hola!”, jak mówią do mnie w moim
ojczystym języku.
Tęsknisz za Wenezuelą?
Tęsknie za Wenezuelą z czasów mojej młodości. Zawsze mówiłam, że pochodzę z raju.
W Wenezueli wszyscy jesteśmy mieszani, wiec nigdy nie było segregacji rasowej. Nie
zwracało się uwagi na to, że ktoś jest czarny, a ktoś jest biały. Nie pytało się o to, z jakiej
rodziny pochodzisz, w której dzielnicy mieszkasz. Potem szliśmy kogoś odwiedzić
i okazywało się, że jednego dnia trafiamy do dzielnicy willowej, a drugiego wspinamy się pod
górę do faweli. Ale nawet tam było czyściutko, milutko, dość bezpiecznie.
Teraz wszystko się zmieniło. Sytuacja w Wenezueli jest bardzo trudna. 12 lutego zaczęły się
demonstracje studenckie, ciągną się od wielu miesięcy, na ulicach giną ludzie. Naszym
krajem rządzą bandyci. Prezydent Wenezueli był oskarżony o rabowanie banków, niby był
rewolucjonistą, ale moim zdaniem, jest zwykłym złodziejem. W 2002 strzelano do ludzi,
którzy wyszli na ulice, zginęło 19 osób. Nasz obecny prezydent też znalazł się w grupie
strzelających, wśród oczywiście, „obrońców rewolucji”. Do dzisiaj nikt nie został pociągnięty
do odpowiedzialności. Sytuacja ekonomiczna w kraju jest straszna. Najgorsze jest to, że duża
część społeczeństwa jest zdemoralizowana. Co 20 minut ktoś ginie w napadzie rabunkowym,
do wagonów metra wsiadają ludzie z bronią i okradają pasażerów. Ostatnim razem, gdy
byłam w Wenezueli bałam się wyjść sama z domu. Kiedy moi znajomi narzekają na sytuację
w Polsce mówię im – „Mogę was zabrać w podróż, która was wyleczy z malkontenctwa.
Jeden dzień by wystarczył”.
Rozumiem, że nie myślisz o powrocie?
Być może przyjdzie taki dzień, że będzie trzeba tam wrócić, posprzątać po tym wszystkim.
Marzę o tym, żeby w Wenezueli doszło do zmiany ekipy rządzącej. Wtedy chciałabym
jechać, pomagać odbudować kraj.