niezwykła koleje zwykłego życia

Transkrypt

niezwykła koleje zwykłego życia
1
NIEZWYKŁE KOLEJE ZWYKŁEGO ŻYCIA
„ A POTEM JAK ZWASZE - ŁUNY I WYBUCHY
MALOWANI CHŁOPCY I BEZSENNI DOWÓDCY,
PLECAKI PEŁNE KLĘSKI, RUDE POLA CHWAŁY,
KRRZEPIĄCA WIEDZA, ŻE JESTEŚMY SAMI”……
Zbigniew Herbert
Odznaka 80pp Strzelców Nowogródzkich ze Słonima.
Historia odrodzonej II Rzeczypospolitej Polski z zaborczych pęt niewoli pełna jest chwalebnych
kart patriotycznej miłości do Ojczyzny i nieprawdopodobnych wprost czynów, tak jak pełna jest
też tragicznych zdarzeń i morza cierpień, ludzkich poświęceń i tragedii. Bowiem prawie każdą
polską wolność kajdanami niewoli i krzyżami się mierzy.
Jako młody człowiek często zadawałem sobie pytanie, dlaczego mój wujek Franciszek
Doros tak często stawiał swe życie na ołtarzu miłości Ojczyzny i z taką determinacją, i jednocześnie
tak ofiarnie walczył o Polskę oraz co było też istotnym powodem, że nigdy nie pogodził się z myślą o
jej zniewoleniu i utracie suwerenności ? Dopiero później, gdy już dorastałem, to zrozumiałem
prawdziwy sens i niejako motto jego codziennego życia i realizacji tych najwyższych wartości
ludzkich. To była po prostu sprawa patriotycznego wychowania tego właśnie pokolenia w okresie II
Rzeczypospolitej. Pokolenia Polaków, które po raz pierwszy od ponad 123 lat niewoli wreszcie
doczekało się upragnionej wolności. I za żadne skarby świata nie chciało już jej nigdy, ale to nigdy
oddać nikomu….W tej sytuacji jakże trudne są wspomnienia, gdy dotyczą osób bliskich naszemu
sercu. Jeszcze bardziej trudne, gdy przekaz ma być upubliczniany, a obawa przed zbytnim patosem
może być realna, podobnie jak zmagania z własnymi słabościami, mogą niekiedy przybierać formę
subiektywną. Co więc czynić ? Zapewne pisać tylko merytoryczną prawdę obiektywną i absolutnie
nielukrowaną.
****
Franciszek Doros urodził się w 1906 roku w Sosnowcu w siedmioosobowej rodzinie, na
terenie robotniczego osiedla mieszkaniowego Huty „Katarzyna”, w trzyizbowym mieszkaniu na
pierwszym piętrze. To poniżej prezentowany na zdjęciu fragment ceglastego budynku po prawej
stronie.
1
2
Powyżej rysunek autora. Podwórko osiedla z „Huty „Katarzyna” (lata 50 XX w.). Obok po lewej stronie w niewidocznym
na tym rysunku budynku najdłużej mieszkali w nim moi dziadkowie oraz wujkowie: Stanisław i Franciszek Dorosowie.
Na rysunku po lewej widoczny jest tylko fragmencik ganku, dopiero poprzez, który można było dotrzeć na pierwsze
piętro do mieszkania moich dziadków.
Poniżej natomiast zdjęcie z lat 90. XX w. Na rysunku po prawej stronie widoczna jest jeszcze zabudowa drewniana, a
na poniższym zdjęciu pozostały już po niej tylko ślady na ceglastej elewacji. Po prostu niezwykle ciekawą zabudowę
drewniano-ceglastą, wręcz nawet urokliwą, pod względem wystroju architektonicznego już zburzono. Na poniższym
zdjęciu w oddali widoczne też luki przestrzenne po dawnej zabudowie muru ceglastego, który od tamtej strony przez
dziesiątki lat odgradzał to osiedle od ciągnącej się tam od XIX wieku w parowie, kopalnianej renardowskiej bocznicy
kolejowej.
2
3
Jego stosunkowo krótkie życie pełne było niezwykłych zdarzeń, gdzie „Bóg, Honor i Ojczyna” zawsze
się ze sobą splatały, a właściwie były sensem i treścią jego życia. Pochodził z pińczowskiej rodziny,
osiadłej na tych terenach już przed pierwszą połową w XIX wieku. Jego dziadek w Pińczowie był
Powstańcem Styczniowym i tylko przekupstwo moskiewskiego sądu uratowało mu drogę przed
zesłaniem do syberyjskich katorg, czy na bezkresne tereny odludnej tajgi. Wyrastał więc w atmosferze
wielkiego polskiego patriotyzmu i w rodzinie głęboko wierzącej. Po ukończeniu szkoły podstawowej
podjął naukę w Państwowym Seminarium Nauczycielskim Męskim im. Adama Mickiewicza w
Sosnowcu, przy ul. Legionów. W szkole oprócz znakomitych wyników w nauce, szczególnie w
przedmiotach matematycznych i rysunkach, część wolnego czasu poświęcał też uprawianiu sportu i
harcerstwu. Świetnie więc jak na tamte przedwojenne jeszcze lata grał w siatkówkę i koszykówkę,
uprawiał też lekką atletykę. Stosunkowo więc szybko osiągnął sprawność fizyczną. Będąc harcerzem
szybko też awansuje na komendanta drużyny harcerskiej przy Państwowym Seminarium
Nauczycielskim Męskim. W tym okresie czasu był bardzo zaprzyjaźniony z dyrektorem tej placówki
dydaktycznej panem Władysławem Mazurem, o którym zawsze będzie się wyrażał z ogromną
sympatią i wdzięcznością. To dzięki Jego też ukierunkowaniu, w drodze konkursu trafi więc do
zawodowej szkoły oficerskiej. Po roku unitarnego przeszkolenia dostaje przydział do oficerskiej Szkoły
Piechoty w Komorowie/ Ostrowi Mazowieckiej.
Dwa zdjęcia powyżej po lewej stronie - Franciszek Doros
jako jeszcze uczeń Państwowego Seminarium
Nauczycielskiego Męskiego im. Adama Mickiewicza w Sosnowcu – Sielcu, przy ulicy Legionów. W klapie marynarki z
dumą wpięty krzyż harcerski. Na dolnym zdjęciu po lewej stronie odręczna informacja mojego wujka: „Państwowe
Seminarium Nauczycielskie Męskie im. Adama Mickiewicza w Sosnowcu – kurs V”.
3
4
Zdjęcie powyżej po prawej stronie z 1932 roku. Franciszek Doros już w mundurze oficerskim WP kroczy chodnikiem w
Sosnowcu, przy ulicy Józefa Piłsudskiego, wraz ze swoim bratem Mieczysławem, też absolwentem tej samej co i on
placówki dydaktycznej.
Zdjęcie po lewej stronie: Franciszek Doros całkiem w tylnym rzędzie jako trzeci od lewej strony. Na odwrocie zdjęcia
odręczna przez wujka informacja: „Zdjęcie z 26 lipca 1927r. w Bydgoszczy. W tym dniu wyjechaliśmy do Szkoły
Podchorążych”; zamaszysty odręczny podpis - Franciszek Doros.
Zdjęcie po prawej stronie: Fr. Doros na samym szczycie piramidy.
Szkoła Oficerska w Komorowie/Ostrowi Mazowieckiej. Na odwrocie ręczna adnotacja mojego wujka: -„4.III.1929r.; 3
rocznik”.
4
5
Szkoła Oficerska w Komorowie/ Ostrowi Mazowieckiej, rocznik trzeci. Zdjęcie z 4.III.1929r. Franciszek Doros stoi w tyle
jako pierwszy od lewej strony (bez czapki).
Rok 1929. Szkoła Oficerska w Komorowie/ Ostrowi Mazowieckie. Franciszek Doros leży jako pierwszy od prawej strony
(akurat w trakcie wykonywania zdjęcia wyciera czoło chusteczką).
5
6
Powyżej zdjęcie z 1928 roku. Osiedle mieszkaniowe Huty „Katarzyna” (pokój tak zwany gościnny). Dwaj bracia – od
lewej Franciszek i Stanisław Dorosowie. Franciszek Doros w mundurze z oficerskiej Szkoły Podchorążych w
Komorowie / Ostrowi Mazowiecki w stopniu – plutonowego podchorążego.
Zdjęcie powyżej z 29.XI.1927r. Szkoła Podchorążych w Komorowie/ Ostrowi Mazowieckiej – Franciszek Doros, leży
podparty pierwszy od lewej strony. Na odwrocie zdjęcia jego osobista adnotacja: „Pamiątka ze ‘Szkoły Podchorążych
29.XI.1927’ ” oraz zachowały się też liczne podpisy jego kolegów z tej szkoły.
6
7
Zdjęcie powyżej z 29.XI.1927r. Szkoła Podchorążych w Komorowie/Ostrowi Mazowieckiej – Franciszek Doros 6 od lewej
strony w pierwszym rzędzie ( siedzi w czapce wojskowej i z obnażonym gorsetem), a po prawej stronie zdjęcie z tej
samej szkoły, ale już w stopniu plutonowego podchorążego.
Zdjęcie po lewej stronie 1928 rok. Szkoła Oficerska w Komorowie/Ostrowi Mazowieckiej – Franciszek Doros w stopniu
plutonowego podchorążego. Stoi przy łóżku jako pierwszy od lewej strony.
Zdjęcie po prawej stronie 1928 rok. Szkoła Oficerska w Komorowie/ Ostrowi Mazowieckiej - Franciszek Doros.
7
8
Zdjęcie po lewej stronie. Szkoła Oficerska w Komorowie/Ostrowi Mazowieckiej. Franciszek Doros drugi od lewej
strony. Ćwiczenia mające głównie wzmocnić ręce i barki. Na zdjęciu po prawej stronie Franciszek Doros pierwszy od
prawej strony. Na odwrocie zdjęcia napis: - „czyszczenie broni”.
Szkoła Ofierska w Komorowie/ Ostrowi Mazowieckiej – na odwrocie zdjęcia odręczna informacja:- „Klasa wraca z
wykładu, rok 1928”.
8
9
Szkoła Oficerska w Komorowie/ Ostrowi Mazowieckiej
- Franciszek Doros stoi zaraz po lewej stronie. Widoczny
jest niestety ale tylko fragment jego sylwetki.
Po dwóch latach nauki uzyskuje stopień podporucznika i przydział zawodowy do 80 Pułku
Piechoty Strzelców Nowogródzkich do Słonima. Z tym odległym kresowym miasteczkiem, aż do
śmierci połączy go niewidzialna nić nostalgii i wiecznej romantycznej tęsknoty. Bardzo często więc
będzie wspominał, że „jedno serce pozostawił na dalekich Kresach Wschodnich, a drugie bije
rodzinnym rytmem w Sosnowcu”. Stosunkowo szybko awansuje. Bowiem już po określonym
ustawowo czasookresie bez jakichkolwiek zastrzeżeń otrzymuje stopień porucznika. Dzisiaj już trudno
ustalić bardzo dokładną datę kiedy podejmuje też pracę etatową w wojskowym Wywiadzie II Oddziału
Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. W każdym bądź razie pierwsze przeszkolenie wywiadowcze
odbywa w Hajnówce k/ Puszczy Białowieskiej. W tym czasie pełniąc już rolę adiutanta dowódcy 80
Pułku Piechoty Strzelców Nowogródzkich w Słonimie, otrzymuje
z rąk gen. Wieniawy Długoszewskiego nominację na stopień wojskowy kapitana.
9
10
Powyżej - Słonim lata 30 XX w. Koszary 80pp Strzelców Nowogródzkich; na zdjęciu dowództwo pułkowe, kpt. Fr.
Doros stoi od lewej jako czwarty.
Zdjęcie wykonano w Sosnowcu w Sielcu 12 stycznia 1935 roku. W pracowni fotograficznej jak wynika to z pieczęci:
„Sosnowiec, Sielecka, Zakład Fotograficzny T. ‘Tkacz’ ”. Wujek stoi po prawej stronie.
10
11
Powyżej, po lewej stronie ćwiczenia wojskowe 80pp ze Słonima (gdzie?). Na zdjęciu kpt. Franciszek Doros stoi w
ziemnym okopie jako ostatni po prawej stronie ( głowę podpiera ramieniem i okryty jest typowym oficerskim płaszczem
wojskowym ). Natomiast na zdjęciu po prawej stronie, bezpośrednio obsługuje ciężki karabin maszynowy.
Posiłek po ćwiczeniach wojskowych ( 80pp ze Słonima). Kpt Fr. Doros akurat w trakcie posiłku, leży na trawie w
pierwszym rzędzie jako trzeci od prawej strony.
Słonim lata 30. XX w. Koszary wojskowe 80pp Strzelców Nowogródzkich. Ćwiczenia narciarskie żołnierzy z 80pp.
Zajęcia prowadzi kpt. Fr. Doros ( stoi w środku grupy na nartach i w kożuszku).
11
12
Słonim, lata 30 XX w. Drugi od lewej
powyższym zdjęciu).
kpt Franciszek Doros (w identycznym kożuszku jak na
Szkolenie narciarskie (rok?). Miejscowość? Od lewej jako siódmy z kolei siedzi na kolanach pułkowego kolegi
kpt. Franciszek Doros.
Słonim, lata 30 XX w. Zawody narciarskie. Kapitan Franciszek Doros w mundurze 80pp stoi na nartach przy lewym
słupie startowym. Był jednym z organizatorów tych zawodów.
12
13
Słonim – lata 30 XX w. Procesja, w której udział biorą też żołnierze z 80pp Strzelców Nowogródzkich.
Słonim lata 30 XX w. Defilada wojskowa 80pp Strzelców Nowogródzkich. Na pierwszym planie, na koniu jedzie i
salutuje kapitan Franciszek Doros oraz prowadzi trudną do określenia grupę pieszych żołnierzy.
13
14
Powyżej Słonim lata 30 XX w. Ćwiczenia strzeleckie 80pp Strzelców Nowogródzkich. . Na pierwszym planie kapitan
Franciszek Doros.
Powyżej w zbiorach albumowych mojego wujka nieopisane zdjęcie polskich żołnierzy ze Słonima lub Baranowicz.
Słonim, lata 30 XX w. Zdjęcie po lewej stronie - kpt. Franciszek Doros pierwszy po prawej stronie. Na zdjęciu po prawej
stronie kpt. Franciszek Doros siedzi na tylnym siedzeniu motocykla wojskowego marki „Sokół 1000”.
14
15
Słonim lata 30 XX w. Zawody sportowe zorganizowane i prowadzone przez mojego wujka. Ponoć wśród narciarek,
niektóre kobiety to córki oficerów zawodowych ze Słonima i Baranowicz. Drugi na nartach i podparty kijkami, od lewej
strony w mundurze WP – kpt. Franciszek Doros (bez płaszcza wojskowego).
Słonim 1931r. Zawody wojskowe narciarskie. Pierwszy po prawej stronie w płaszczu i czapce wojskowej z dłońmi w
kieszeni stoi mój wujek – kpt. Franciszek Doros.
15
16
Powyżej - Sosnowiec 1930 – 1935r. Dwaj bracia: od lewej Mieczysław i Franciszek Dorosowie. Fr. Doros w galowym
mundurze z 80pp Strzelców Nowogródzkich ze Słonima; niestety ale niewyraźne dystynkcje wojskowe, stąd trudno
określić stopień wojskowy.
Powyższe zdjęcie pochodzi z około 1933 roku. Sosnowiec – Pogoń, okolice ulicy Lisiej. Od lewej stoją: mój ojciec
Ludwik Maszczyk, kpt. Franciszek Doros – wtedy jeszcze w stopniu wojskowym porucznika, brat mojego dziadziusia
Franciszka Maszczyka – Ludwik Maszczyk (to samo imię i nazwisko jak mój ojciec), dwaj następni NN, Jakub Klimek (w
mundurze WP; szwagier mojego ojca, Ludwika Maszczyka). Od lewej siedzą: Wacław Maszczyk i Gienek Maszczyk
(synowie Ludwika i Franciszki Maszczyk zamieszkali w Sosnowcu przy ulicy Mazowieckiej). Gienek Maszczyk w
mundurze p.por. WP.
Powyżej Słonim rok ? Rodziny oficerów z 80pp Strzelców Nowogródzkich. W mundurze jako pierwszy od lewej
strony stoi w cieniu, oparty o drzewo kpt. Franciszek Doros.
16
17
Sosnowiec lata 30. XX w. Od lewej: kpt Franciszek Doros, Mieczysław Doros ( jego brat) i NN. Na pagonie prawym
mojego wujka widoczna legendarna dziś odznaka 80pp Strzelców Nowogródzkich ze Słonima.
Sosnowiec mieszkanie moich dziadków (tak zwany pokój stołowo – gościnny) na osiedlu robotniczym Huty
„Katarzyna”. Rok 1938 lub styczeń 1939 roku. Od lewej: NN ( o ile się nie mylę to pani Bieniecka – teściowa jego brata
Mieczysława), kpt. Franciszek Doros, NN, jego brat Stanisław Doros i mój malutki jeszcze wtedy braciszek Wiesław
Maszczyk.
****
17
18
Słonim lata 30. XX w. Kadra oficerska z 80pp Strzelców Nowogródzkich. Kpt Franciszek Doros siedzi uśmiechnięty
jako drugi od prawej strony.
Słonim lata 30 XX w. Drugi od prawej: kpt Franciszek Doros.
Słonim lata 30 XX w. Kpt. Franciszek Doros stoi w drzwiach sklepowych, jako drugi od lewej strony.
18
19
Powyżej Słonim (rok?). Żołnierze z 80pp Strzelców Nowogródzkich szkoleni przez mojego wujka. Kpt. Franciszek
Doros jako pierwszy od lewej strony.
Słonim lata 30. XX w. Powyżej oficerowie z 80pp Strzelców Nowogródzkich.
Słonim lata 30. XX w. Oficerowie z 80pp Strzelców Nowogródzkich. Pierwszy od prawej strony kpt. Franciszek Doros.
Późne lata 30 XX w. Sosnowiec – w tyle żużlowa hałda dawnej Huty „Katarzyna”. W trakcie odwiedzin rodziny…..Na
zdjęciu trzej bracia Dorosowie urodzeni na pobliskim osiedlu robotniczym Huty „Katarzyna”. Od lewej: Stanisław,
Mieczysław i kpt Franciszek z 80pp Strzelców Nowogródzkich ze Słonima. Z boku przy wujku pies rasy Seter, o imieniu
„Bej”.
19
20
Słonim w tamtych odległych latach w porównaniu do Sosnowca, był typowym malutkim
kresowym miasteczkiem, położonym na północno wschodnich terenach Polesia, opodal krystalicznie
jeszcze wtedy płynącej rzeki Szary, jednej z głównych dopływów rzeki Niemen 1/. Płynąca zakolami
leniwie rzeka Szara, pośród zalegającego wokół dzikiego sitowia, łóz i wysokich traw, pełna była też,
jak zresztą wszystkie wtedy jeziora i rzeki Polesia, dorodnych przeróżnych gatunkowo ryb. A nad jej
topielą unosiły się gromady kąśliwych owadów, zielonych motylków i kolorowych ważek. Jak
wspominał wujek – rzeka Szara – „już swym dzikim nieujarzmionym wyglądem stwarzała niezwykłe
bajkowe i romantyczne zjawisko, więc wielokrotnie ilekroć tylko miałem wolny czas, to pokonywałem
kajakiem jej wodne topiele”. Ten bajeczny romantyzm przybierał jednak pośród tutejszych
mieszkańców też postać pełną niepokojów, z chwilą tylko nadejścia wiosennych roztopów. Bowiem
dotąd tocząca leniwie swe wody rzeka Szara, nagle burzyła się i podtapiała nie tylko ogromne obszary
okolicznych pól, ale nawet wdzierała się do wąskich uliczek Słonima.
Słonim – rzeka Szara. Pierwszy od prawej strony, mój wujek, kpt Franciszek Doros ( w czapce wojskowej), a z samego
przodu nieznany oficer też z 80pp Strzelców Nowogródzkich.
Słonim w tym czasie, podobnie jak i inne miasteczka i wioski Polesia był miasteczkiem
wielokulturowym i wielonarodowościowym. Przy spisie ludności z 1921 roku 43% ludność
województwa poleskiego podało swą narodowość jako białoruską, 18% jako ukraińską. Polaków było
wtedy prawie 24%, a 10% stanowiła ludność żydowska, skupiona raczej w małych miasteczkach; 5%
było innych, z przewagą Tatarów stosunkowo znacznej grupy zawsze lojalnych Polsce. Było to trzecie
w kolejności po wileńskim i trockim tak duże skupisko Tatarów. Niewątpliwie pewną ciekawostką, a
nawet pewnym ewenementem w skali europejskiej, o czym obecnie się zupełnie nie pamięta, było to,
że mieszkający Żydzi w miasteczku Słonim, posługiwali się wyłącznie tylko językiem hebrajskim, takim
samym jak pierwsi Izraelici i chrześcijanie. Na zachodzie Europy ten język, poza malutkimi grupkami
ortodoksyjnych Żydów był już wtedy zupełnie nieznany. Dominował natomiast wyłącznie już tylko
europejski „Idisz”. Duże skupiska Polaków na Polesiu usadowiły się wtedy głównie tylko po dworach,
dworkach, w miastach i malutkich miasteczkach. Wioski natomiast na Polesiu w dużej przewadze
zamieszkiwała w zasadzie tylko ludność poleszucka oraz białorusko – ukraińska oraz grupowo
20
21
osadnicy wojskowi wraz ze swymi rodzinami. Słonim w tym przypadku stanowił prawdziwą mozaikę
różnych narodowości i kultur.
Słonim lata 30 XX w. Kapitan Franciszek Doros siedzi na ławce jako pierwszy od lewej strony.
Każde kresowe wtedy miasteczko miało swój charakterystyczny koloryt, swój język, swój ton i swój
zapach, a więc takie charakterystyczne cechy, które wyróżniały go od innych miasteczek, nawet tych
najbliżej od siebie położonych. Mojemu wujkowi, przybyszowi z dalekiego uprzemysłowionego już
wtedy Sosnowca, bądź co bądź ale przecież stosukowo dużego już wtedy miasta, malutki Słonim
kojarzył się więc nieubłagalnie z przenikliwą wonią targowiskowego „czosnku, cebuli i suszonych
grzybów oraz wciskającego się niemal wszędzie zapachu koni, gdzie melodyjna polska kresowa
mowa mieszała się z żargonem żydowskim i mową białorusko - ukraińsko – poleską”. Na targach i
pośród uliczek zalegały liczne stragany, pełne przeróżnych gatunków jeziornych i rzecznych ryb,
suszonych grzybów, owsa, żyta, i wszelkich wypieków z miejscowego pieczywa. Wiele doskonałych
piekarń w tym kresowym miasteczku miało swe pokoleniowe rodowody żydowskie, podobnie jak i
swych żydowskich rzemieślników. W wąskich wijących się więc uliczkach Słonima nie brakowało też
maleńkich rodzinnych żydowskich zakładzików, których właściciele z dużym powodzeniem
konkurowali z innymi, przede wszystkim niską ceną, ale również usłużną wprost obsługą klientów, w
przeciwieństwie do innych kupców białoruskich, ukraińskich, czy polskich.
Miasteczko jeszcze wówczas pełne było malutkich poleszuckich furmanek, z charakterystycznym
hołoblem, podobnie jak nielicznych konnych dorożek oraz poruszających się wierzchem na koniach
polskich żołnierzy i przemykających nielicznych piechurów z 79 i 80 pułku piechoty. Ten
charakterystyczny kresowy bujny rytm i gwar straganowo uliczny, nagle jednak zamierał z chwilą gdy
tylko miasteczko pokryło się zmrokiem. Wtedy tylko przemieszczający się wśród zaułków ulicznych
nieliczni przechodnie i patrole żandarmerii wojskowej podtrzymywały żywotne nocne tętno tego już na
dobre uśpionego miasteczka. Ale z chwilą gdy tylko mrok ustawał i budził się poranny brzask, to
Słonim otulony jeszcze poleszucką mgłą, tak niezwykle charakterystyczną do tych nieprzemierzonych
oczami ludzkimi bagnistych obszarów, już tętnił swym kresowym życiem. Miasteczko wyróżniało się
21
22
raczej niską zabudową. Wzdłuż bowiem na ogół wąziutkich uliczek, do ziemi tuliły się w większości
niskie drewniane zabudowania, troskliwie jednak otoczone przeróżnymi płotami, a wśród nich
wyróżniały się sterczące wysokie i majestatyczne bielone mury późnobarokowego z 1775 roku
kościoła katolickiego św. Andrzeja 2/, kościoła i klasztoru bernardynek 3/, kościoła i klasztoru
Bernardynów 4/, klasztoru benedyktynek z 1669 r. i znacznie już niższej synagogi barokowej z 1642
(obecnie ponoć wykorzystywana jako magazyn) i drewnianego, pełnego uroku tatarskiego meczetu z
1882 roku ( zniszczony w 1939 roku) oraz nowo wybudowanego już w 1922 roku dworca kolejowego.
Słonim lata 30. XX w. Kościół Bernardynów.
Podroż z Sosnowca do Słonima, nie była wówczas jednak łatwa, ale wręcz monotonna i niesamowicie
męcząca, a połączenia przesiadkowe nie były ze sobą absolutnie skorelowane. Na połączenia niestety
ale wiec jednak trzeba było wtedy czekać i to niekiedy nawet przez kilka godzin. Najpierw więc jechało
się z Sosnowca do Warszawy, dawną jeszcze carską trasą Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej.
Natomiast już w samej W Warszawie trzeba było znowu dotrzeć do kolejnego już dworca kolejowego,
do Warszawy Wschodniej. A z tej dopiero stacji po kolejnych nużących godzinach jazdy, poprzez
Brześć i Iwanowicze docierało się dopiero do Baranowicz. Stacji kolejowej, która była wtedy położona
niedaleko już granicy polsko – sowieckiej. A tam po kolejnej już przesiadce i tęsknym oczekiwaniu na
kolejny już pociąg, tym razem określany jako „ciuchcia”, wreszcie, wreszcie dopiero docierało się do
Słonima. W tym okresie czasu była też jeszcze druga trasa kolejowa, o wiele jednak dłuższa od
poprzedniej. Wiodła bowiem z Warszawy Wschodniej poprzez Grodno, Mosty, Wołkowysk, a stamtąd
już prosto do Słonima.
Słonim. Widok ogólny.
22
23
Słonim lata 30. XX w. Ulica Poniatowskiego.
Słonim w latach 30. XX w. Targ.
Słonim. Dworzec kolejowy, zdjęcie współczesne.
****
Wyprzedzając znacznie wspomnienia pragnę poinformować, że wujek powrócił
z niemieckich oflagów do Sosnowca dopiero gdzieś pod koniec 1947 roku. Jeszcze wtedy był
kawalerem. Ponownie więc zamieszkał u swoich rodziców z bratem Stanisławem, na dawnym osiedlu
mieszkaniowym Huty „Katarzyna”. Wielokrotnie go wtedy odwiedzaliśmy z moim bratem Wiesławem i
mamą, którą zawsze traktował jako ukochaną siostrzyczkę. Lubił z nami gawędzić, to się po prostu
wyczuwało, więc bardzo często odwiedzał też naszą rodzinę przy Placu Tadeusza Kościuszki.
Pamiętam więc doskonale jak wielokrotnie w trakcie swych wspomnień o Sołnimiu, zawsze o
zamieszkujących to miasto i Polesie ludziach wyrażał się z ogromnym uznaniem, braterskim ciepłem,
wzruszeniem i nostalgiczną wprost tęsknotą. Przypuszczam, że wtedy jeszcze nie wiedział o tragedii
jakiej doznała polska ludności zamieszkująca Polesie po wkroczeniu Armii Czerwonej na te tereny 17
września 1939 roku. Z dużą dozą prawdopodobieństwa nie znał więc także tragicznych losów
Polaków, gdy te tereny okupowała później III Rzesza Niemiecka i ponownie Sowieci oraz morza
cierpień jakiego doznali w tamtych latach Polacy z rąk OUN i UPA. Przynajmniej nie zapoznał się z
takimi szczegółami jakie są współcześnie dostępne w prasie, w radiu, w telewizji, w internecie, a
23
24
nawet i w kinach. W tym bowiem czasie w PRL wszechwładnie we wszystkich środkach masowego
przekazu panowała ścisła państwowa cenzura.
Snuł więc, w mojej obecności, o tamtych stronach takie niesamowite i urokliwe bajkowe opowieści, że
wiele lat później gdy ja już na dobre poświeciłem się pasji malarstwu sztalugowemu, to w pierwszej
kolejności co najmniej kilkadziesiąt obrazów olejnych dedykowałem - kresowemu dawnemu Polesiu.
Jeden z nich przekazałem nawet w darze naszemu papieżowi Karolowi Wojtyle - Janowi Pawłowi II, a
On z kolei za ten dar serca, przesłał mi wtedy specjalne podziękowanie, które dotarło do Katowic
specjalną kurierską watykańską pocztą. To niezwykłe wydarzenie opisałem już kiedyś w broszurze
zatytułowanej: - „ MALARSKI PODARUNEK ŻYCIA”. Poniżej prezentuję zaledwie tylko kilka obrazów
olejnych z mojej kolekcji, które poświęciłem dalekiemu i pełnemu uroku Polesiu.
„Dworek na Polesiu”. Kopia obrazu olejnego jaki
podarowałem naszemu papieżowi Karolowi Wojtyle,
Janowi Pawłowi II.
24
25
****
Jego 80 pułk piechoty Strzelców Nowogródzkich stacjonował obok 79 pułk piechoty
Strzelców Słonimskich im. Hetmana Lwa Sapiehy, w starych jeszcze carskich koszarach. Słonim z
okresu II Rzeczypospolitej Polski, o czym już wyżej wspominałem, był malutkim kresowym
miasteczkiem, gdzie właściwie każdy znał niemal każdego. Oprócz więc rywalizacji zawodowej, co jest
zupełnie zrozumiałe i oczywiste, dochodziło też do przeróżnych zażyłych znajomości. Te z pozoru na
co dzień luźne kontakty, po pewnym czasie przybierały więc niekiedy nawet charakter zażyłych
przyjaźni, co szczególnie dominowało wśród zawodowej kadry oficerskiej i ich rodzin, które tam te
treny wtedy zamieszkiwały. Z tego co słyszałem, to wujek Franek cieszył się dużą sympatią zarówno
wśród żołnierzy jak i ich rodzin. Jakieś kilka lat temu, nawiązałem telefoniczny kontakt z córką pana
podpułkownika Kazimierza Dudzińskiego dowódcy 78 PP z Baranowicz. Jakie było moje zdziwienie i
zaskoczenie, to proszę sobie tylko wyobrazić. Ta starsza już wtedy wiekiem, niezwykle miła w
rozmowie kobieta, poinformowała mnie bowiem, że bardzo dobrze znała z tamtych lat mojego wujka
„kapitana Franusia ze Słonima” i nawet w czasie okupacji niemieckiej, przesyłała mu paczki
żywnościowe do niemieckiego oflagu. Tą nagłą informacją byłem wtedy tak niezmiernie zaskoczony,
że nie tylko tego tematu nie rozwinąłem, ale nawet zagubiłem gdzieś telefoniczny adres do tej
sympatycznej kobiety. Podobno kapitan Franciszek Doros cieszył się stosunkowo dużą sympatią
wśród żołnierzy i to nie tylko ze stopniami oficerskimi. Jak słyszałem był jednym ze znanych i
rozpoznawalnych oficerów, nie tylko w koszarach swego pułku, ale i w tłumie miejskim. Gdzieś w
latach 70. XX wieku kiedy mój wujek od dawna już nie żył, to pewnego dnia w trakcie dyskusji o
przedwojennych jeszcze strukturach w wojsku polskim, dowiedziałem się od kolegi z Wrocławia, że
mój wujek był w okresie II Rzeczypospolitej też jego dobrym pułkowym kolegą 5/. Pan Wacuś, w
leciwym już dla mnie wtedy wieku, a miał kochany Boże przecież wówczas zaledwie tylko 60 lat, był
repatriantem powojennym z dalekich dla mnie Kresów Wschodnich. Dlatego w kontaktach ze mną
posługiwał się piękną melodyjną mową kresową. Był człowiekiem niezwykle kontaktowym, ciepły,
przyjacielskim i o wysokiej niespotykanej w tej branży zaopatrzeniowej kulturze. Obecnie bardzo
żałuję – jak zwykle po czasie – iż wtedy tak mało zainteresowałem się szczegółami związanymi z
80pp ze Słonima. Jak pamiętam, to mój kolega z Wrocławia był wtedy bardzo wzruszony tym nagłym
odkryciem, że uwielbiany przez niego Fanciszek Doros był moim wujkiem. Rozmowę toczyliśmy
wtedy w malutkim pokoiku, na pierwszym piętrze, w siedzibie Delegatury „Tasko”, która się mieściła w
Katowicach przy ulicy Mickiewicza. W tym pokoiku nie byliśmy jednak wtedy sami. Więc Wacuś, jak
konspirator w pewnej chwili maksymalnie ściszył głos i niemal szeptem opowiedział mi o pewnej
nieznanej mi historii:
-„ Służyliśmy w tym samym 80pp., co twój wujek. Ja jednak byłem tylko przeznaczony do pocztu
sztandarowego… Franuś natomiast był już wtedy bardzo znanym w pułku kapitanem… Pomiędzy
mną, a nim istniała jednak wtedy hierarchiczna przepaść, tak właściwie to do niepokonania…
Pamiętam Go jako mężczyznę raczej o średnim wzroście. Taką przynajmniej jego postać
zakodowałem. Ten kapitan z dalekiego wtedy dla mnie Sosnowca, z miasta, którego wówczas
absolutnie nie kojarzyłem, był człowiekiem bardzo wrażliwym, wyjątkowo pracowitym i sumiennym
oraz przesadnie jak na zawodowego oficera prostodusznym, honorowym i nieprzeciętnie też
inteligentnym. Wiesz Januszku….. ale On był równocześnie jakiś taki dziwny. Przepraszam, że to
mówię ale on….”.
I wówczas nagle ściszył rozmowę, by jej treść czasem nie dotarła do innych pracowników siedzących
przy biurkach w tym samym pomieszczeniu. Po chwili, schyliwszy się jeszcze bardziej niż dotychczas,
dalej kontynuował przerwaną rozmowę:
- „Wiesz….On bowiem wielokrotnie nagle ‘znikał’ z pułku….Powiedziałbym Szanowny Januszku, że
bardzo nawet często…… i co w tym wszystkim jest ciekawe? Gdy o niego wtedy pytałem w kasynie
oficerskim to nikt nie wiedział gdzie się podziewał. Nagle znowu się pojawiał i jakby nigdy nic nie
zaszło….znowu jednak po jakimś czasie znikał, na kilka a nawet na kilkanaście dni. W pewnej chwili
straciłem z nim jakikolwiek kontakt….. na zawsze. Mam więc ogromne szczęście, że poznałem ciebie
i dowiedziałem się o dalszych Jego losach. Jest mi jednak ogromnie przykro, że Franuś tak młodo
umarł”.
25
26
Oczywiście, że wtedy nie mogłem mojemu drogiemu koledze z Wrocławia zdradzić wszystkich
tajemnic, szczególnie tego, że te, jak to określał „zniknięcia” mojego wujka były podyktowane
wykonywaniem przez niego dodatkowej wtedy służby. Jako pracownik wojskowego Wywiadu II
Oddziału Sztabu Generalnego WP z „Referatu Wchód”, wyjeżdżał bowiem wówczas poza Polskę na
różne misje wywiadowcze oraz systematycznie, zgodnie z planem, penetrował też służbowo placówki
Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP) rozmieszczone na dalekich Kresach Wschodnich Polesia, aż po
sam powiat Stołpecki, graniczący wtedy ze Związkiem Sowieckim.
Słonim. Lata 30 XX w. Po prawej stronie
kapitan Franciszek Doros.
Słonim lata 30 XX w. Kpt. Franciszek Doros leży na trawie, jako
pierwszy od lewej strony
26
27
Powyżej - Słonim 80pp Strzelców Nowogródzkich – oficerowie z tego pułku. Od lewej 3 kpt Franciszek Doros.
Słonim, lata 30 XX w. Oficerowie z 80pp Strzelców Nowogródzkich. Wujek kpt. Franciszek Doros w tyle po lewej stronie
uśmiechnięty siedzi bez czapki.
****
Po aneksji Austrii i Czech, Moraw oraz Śląska Czeskiego przez III Rzeszę Niemiecką
prawdopodobnie wiadomo już było, przynajmniej w wyższych kręgach dyplomatyczno – wojskowych,
że kolejnym celem Niemców z dużą dozą prawdopodobieństwa będzie Polska. Nie znana tylko była
dokładana data agresji. Natomiast szerokie kręgi społeczeństwa w naszym kraju z jednej strony
wyczuwały napięta sytuację polityczną, z drugiej jednak strony łudzono się, że pomocy udzielą nam
sojusznicze kraje zachodnie. Rząd natomiast jak tylko mógł to uspokajał opinię społeczną. Dzisiaj już
nie jestem w stanie określić dokładnej daty kiedy wujek po wykonaniu swojej ostatniej kluczowej akcji
wywiadowczej na Zaolziu w Karwinie przyjechał jeszcze na króciutki urlop do Sosnowca do swoich
rodziców na osiedle mieszkaniowe Huty „Katarzyna”. Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, gdyż
absolutnie nawet jednym słowem, czy sugestywnym gestem, nie wspomniał wtedy swoim rodzicom,
podobnie jak i rodzeństwu, że w najbliższych trudnych jednak do określenia tygodniach, grozi nam
jednak konflikt militarny. Czy mógł jednak o tym nie wiedzieć tak doświadczony oficer ze służ
specjalnych? Czy tak doświadczony zawodowo oficer, mający przeróżne kontakty osobiste wśród
zawodowej kadry oficerskiej, mógł nie wiedzieć o groźbie ataku niemieckiego? Dlaczego mimo wbrew
obowiązującej go ścisłej zawodowej tajemnicy, nie starał się jednak przekazać swoim rodzicom i
rodzeństwu, których przecież darzył szczególnymi uczuciami, choćby tylko jakiegoś drobniutkiego, ale
wymownego w swej treści sygnału o nadciągającej lada dzień nieuchronnej agresji niemieckiej. W
każdym bądź razie moja mama, ze mną i starszym ode mnie bratem, Wiesławem, jakby nic nam nie
zagrażało wybrała się bowiem na dwa miesiące, od lipca do sierpnia 1939 roku na letnisko w okolice
Rabsztyna na Pazurek. Później po uzyskaniu urlopu miał do nas jeszcze dołączyć ojciec. Podobnie z
ogromną swobodą zresztą zachowywały się też inne osoby z rodziny Dorosów. Ale to już historia
odrębna i trudno ją w kilkunastu zdaniach opisać w tej publikacji.
27
28
****
W 1939 roku 80pp Strzelców Nowogródzkich ze Słonima w składzie swej 20 dywizji
piechoty otrzymał przydział mobilizacyjny do Armii "Modlin". Mobilizacja alarmowa nastąpiła 22 - 23
marca i wtedy pułk taborem kolejowym został przerzucony w okolice Płońska i Nasielska.
Stacja kolejowa w Płońsku – rok 1939
Powyżej żołnierze z 80pp Strzelców Nowogródzkich pod Płońskiem. W środku por. Leon Krajewski, dca 4 komp. 80pp.
Z kolei w tyle jako 4 od prawej strony, stoi 1 adiutant dowódcy 80pp – kapitan Franciszek Doros (w czapce polowej
28
29
niższego wzrostu niż stojący żołnierz obok niego w takiej samej czapce). Proszę zwrócić uwagę, że mój wujek, jako 1
adiutant dowódcy 80pp Strzelców Nowogródzkich na kolejnym już zdjęciu, zamiast stać z przodu, to jako pracownik
etatowy wojskowego Wywiadu II Oddziału sztabu Generalnego WP, „Referatu Wschód”, stoi całkiem z tyłu.
W tych okolicach 80pp pozostanie do 15 kwietnia 1939 roku. Może jeszcze tylko wspomnę, że już
wtedy wszystkich żołnierzy obowiązywała wyjątkowo ścisła tajemnica. Żołnierze, pod
odpowiedzialnością karną, nie mogli więc pisać listów do swoich rodzin, wykonywać nawet w terenie
jakichkolwiek zdjęć, a nawet jak w przypadku wujka nosić oficerskich odznak wojskowych. Wujek z
kolei jako pracownik wywiadu wojskowego – jak wspominał - na wszystkich przeważnie zdjęciach
stawał więc raczej z tyłu lub całkowicie z boku, aby się tylko nie rzucać w oczy. Chociaż jak twierdził
bywały takie chwile, gdy śmierć niejednokrotnie zaglądała mu w oczy, to wtedy w bezsilnej rozpaczy i
goryczy łamał te zasady, by po jego śmierci, chociaż rodzina mogła rozpoznać go ze zdjęcia. W armii
niemieckiej, w przeciwieństwie do polskiej, obowiązywały wtedy zupełnie jednak inne zasady. Tam
korespondenci wojenni wyposażeni byli w doskonałej światowej marki aparaty fotograficzne (Leica II z
dalmierzem i wymienna optyką) i wysokiej klasy kamery. Po prostu III Rzesza Niemiecka, w
przeciwieństwie do Polski, stworzyła profesjonalną propagandową armię korespondentów wojennych.
Stąd tak wiele jest niemieckich zdjęć i filmów ruchomych z okresu II wojny światowej. Tematyka ta
jednak jest tak ogromna, że aby ją opisać nawet skrótowo, to trzeba jej poświęcić co najmniej
kilkanaście stron maszynopisu „A4”.
W związku z napięta sytuacją w nocy z dnia 7 na 8 lipca 80pp wraz z 79pp zostają przesunięte w
rejony Mławy i Rzęgowa. Zadaniem żołnierzy z tych pułków była blokada dróg: Iłowo – Mława i
Nidzica – Mława oraz zbudowanie bardzo skomplikowanych umocnień obronnych, m.in.: tzw.
żelazobetonowych bunkrów.
Mława. Jeden z polskich bunkrów obronnych z września 1939 roku.
Do budowy bunkrów niewątpliwie przystąpiono już znacznie wcześniej, niż dopiero w lipcu 1939 roku.
Ogółem do września 1939 roku wybudowano 45 bunkrów, na zaplanowane 67. Według założeń
bunkier miał wytrzymać uderzenie pojedynczego pocisku o kalibrze 155mm. Przed bunkrami bojowymi
oraz między nimi ciągnęły się rowy strzeleckie, połączone linią rowów dobiegowych. Przed rowami
postawiono trzy rzędy zasieków i „potykaczy” z drutu kolczastego. Na kierunku zaś spodziewanych
natarć broni pancernej powbijano jeszcze pod skosem w ziemię za pomocą „kafarów” 3 rzędy szyn
kolejowych. Na szosach i drogach umieszczono tzw. „bąki” (przeszkody) oraz ukryto też w gruncie
29
30
miny przeciwpiechotne i przeciwczołgowe. Odległość od granicy państwowej z III Rzeszą Niemiecką
wynosiła wówczas w linii prostej zaledwie tylko 6 km. W tym pasie granicznym stacjonowała Straż
Graniczna wzmocniona tylko nieliczną polską pułkowa załogą żołnierzy. Mój wujek – z tego co
zapamiętałem z przekazów po upływie ponad 60 lat – to podobno stacjonował na północnym skraju
miasteczka w Mławie przy ulicy Wójtostwo 14.
Już 26 sierpnia w godzinach popołudniowych wszystkie polskie jednostki wojskowe postawiono w stan
pogotowia bojowego. Natomiast niemieckie oddziały 3 armii zajęły pozycje do natarcia dopiero 30 i 31
sierpnia 1939 roku.
1 września 1939 roku o godzinie 4,00 na pozycje polskie rusza istna nawała niemiecka. 80pp
rozpoczął zacięte walki 1 września na odcinku Mława Windyki. O godzinie 4,40 na Mławę spadł grad
niemieckich pocisków artyleryjskich. A drogami ruszyły w stronę pozycji mławskich kolumny piechoty
na wojskowych samochodach ciężarowych oraz wozy pancerne. Również polami zaczęły się
przemieszczać oddziały żołnierzy niemieckich wsparte bronią pancerną. Mimo ataku czołgów,
niemiecka piechota nie mogła jednak podejść bliżej niż na 300m. Po stronie polskiej z 80pp ponoszą
już jednak śmierć pierwsi żołnierze, a wielu zostaje rannych. W godzinach popołudniowych wsparcie
piechocie niemieckiej udzieliły szturmowe bombowce, zrzucając szczególnie na bunkry setki bomb.
Samoloty niemieckie zaatakowały również pozycje sztabu 80pp w Mławie, w którym jako adiutant
przebywał też wtedy mój wujek. W walkach tych brały udział samoloty należące do 3 puku
bombowego z Prus Wschodnich oraz z 3 dywizjonu lotnictwa nurkowego ze Słupska.
2 września 1939 roku już o świcie Niemcy obłożyli pozycje mławską silnym ogniem artyleryjskim. O
sile samego tylko artyleryjskiego ostrzału może świadczyć fakt, że na odcinek tylko jednej kompanii z
80pp spadło 1000 pocisków, w tym około 50% o kalibrze 155mm. Do szturmu ruszyło też lotnictwo
niemieckie. Artyleria i lotnictwo zaatakowało też miasteczko Mławę. W wyniku ostrzału artyleryjskiego
w budynku, w którym mój wujek pełnił funkcję adiutanta zostaje ranny jego bezpośredni przełożony
pułkownik Stanisław Fedorczyk. Jak wynika z relacji uczestników tej walki, w tym dniu „szczególnie
ucierpiał północny skraj miasta oraz rynek w Mławie”. To znaczy, że również siedziba dowódcy 80pp.
Całe miasto w wyniku pożaru miejscowych budynków zostało pokryte dymami. W godzinach
popołudniowych nadleciało około 300 niemieckich samolotów zrzucając bomby na bunkry i
zabudowania miasta Mławy. Znowu więc padają zabici i są też ranni i to zarówno wśród żołnierzy jak i
cywilnej ludności. Po tym nalocie ponownie wybuchają pożary, a całe miasteczko jest poryte dymami.
3 września 1939 roku. „ Trzeci dzień bitwy mławskiej rozpoczął się przy wspaniałej pogodzie. Niebo
było bezchmurne”. Samoloty niemieckie kolejny więc już raz zaatakowały stanowisko dowodzenia
80pp w Mławie przy ulicy Wójtostwo 14. Od odłamków bomb został ponownie ranny bezpośredni
przełożony mojego wujka pułkownik Stanisław Fedorczyk. W wyniku ogólnego zamieszania i
zniszczenia budynku na pewien czas została więc nawet przerwana łączność dowództwa 80pp z
pułkowymi żołnierzami. Jak wspominał po latach wujek - „chyba jakimś cudem znowu wówczas
uniknąłem zranienia, a nawet śmierci. Wszak jako adiutant dowódcy pułku cały czas musiałem
przebywać bardzo, bardzo blisko mojego pryncypała. Najczęściej w jego izbie lub, w drugiej obok”.
W tym samym dniu, czyli 3 września, zostaje podjęta przez dowództwo 20 Dywizji Piechoty decyzja o
wycofaniu się spod Mławy. Do 80pp ten rozkaz dociera jednak dopiero 4 września o godzinie 1,00.
30
31
Patrol żołnierzy niemieckich po stoczonej bitwie pod Mławą.
4 września 1939 roku. W godzinach rannych 80pp pod silnym niemieckim artyleryjskim obstrzałem
rozpoczął wycofywanie się spod Mławy. „Oddziały polskie dokonały odwrotu na linię Narwi, Bugu i
Wisły. Około godziny 10,00 silny ogień z umocnień Niemcy przenieśli na Mławę i drogi odwrotu”. W
tym samym czasie setki samolotów nieprzyjacielskich bombardują nie tylko wycofujące się drogami
kolumny maszerujących polskich żołnierzy i załadowne rannymi tabory, ale nawet żołnierzy z
poszczególnych grup przemieszczających się poprzez pola. W wyniku tego „straty polskie w zabitych i
rannych oraz w sprzęcie były znacznie większe niż w dniu poprzednim”.
Zdobycie jednak przygranicznych terenów, żołnierze niemieccy opłacili dużymi stratami, i to zarówno
w ludziach, jak i w sprzęcie. Po stronie niemieckie zostało bowiem zabitych około 1800 żołnierzy, 4000
rannych i zaginionych. Straty polskie były również duże, bowiem wynosiły około 1200 zabitych i 1500
rannych. W trakcie odwrotu spod Mławy w wyniku ataku lotnictwa zdruzgotane zostały tabory polskie.
Na jednym z wozów zabity został wtedy ulubiony pies mojego wujka, rasy Seter o imieniu „Bej”. Jak
wspominał wujek – „Bej był nie tylko moim ulubieńcem, ale też wszystkich żołnierzy z 80pp. Dzielił
więc wojenne losy nie tylko razem zemną, ale i z żołnierzami z 80pp. W ostatnich dniach swego życia
przeszedł bowiem cały szlak bojowy od Słonima poprzez Mławę, aż dopiero śmierć dopadła go w
okolicach Modlina”.
31
32
Powyżej - zdjęcia z marca lub kwietnia 1939 roku z okolic Płońska. Wujek z kolegom i swoim
„Bejem”. Po lewej stronie uczy psa ćwiczenia czołgania się.
psem, rasy Seter –
W dniu 4 września 1939 roku 20 DP została właściwie rozbita i na nowo się dopiero formowała w
okolicy Modlina. W tym samym dniu podjęta zostaje decyzja częściowej ewakuacji rządu polskiego i
urzędów centralnych z Warszawy do Lublina i okolic. Według polskich i ponoć nawet niemieckich
historyków „20 DP, jako główny aktor zmagań w bitwie granicznej armii ‘Modlin’, zyskała zaszczytną
nazwę – ‘żelaznej dywizji”.
5 września 1939 roku – „podczas zaciekłego bombardowania i ostrzeliwania lotniczego na szosie
między Glinojeckiem a Płońskiem ponownie zostają zaatakowane tabory wycofujących się oddziałów
z 80pp i 78pp z Baranowicz. Padają zabici; są też ranni”.
Rozproszona i rozbita 20 DP w wyniku rozkazu dowódcy armii „Modlin” miała za zadanie ponownie
zgrupować się w Brochowie na południu od Wyszogrodu. „Wobec wysadzenia przez Polaków mostu w
Wyszogrodzie cofające się z przedpola oddziały zmuszone były kierować się na mosty w Płocku lub
Modlinie”. Od 6 września 1939 roku następuje zmiana na stanowisku 1 adiutanta 80pp. Wujek
obejmuje dowództwo 3 kompani ciężkich karabinów maszynowych („ckm”), a 1 adiutantem dowódcy
80pp zostaje jego przyjaciel kapitan artylerii Juliusz Otto. Z jakiej jednak przyczyny do takiej nagłej
zmiany wtedy doszło, tym bardziej, że o tym się nigdy w szczegółach w żadnych publikacjach
książkowych absolutnie nie wspomina? Według mojego wujka, to ponoć jego przyjaciel pułkowy,
kapitan Julian Otto doskonale znał język niemiecki, wprost nawet perfekcyjnie, a on z kolei tak samo,
ale język rosyjski. Podobno już wówczas, co wielu historyków może obecnie dziwić, ale przecież taka
jest proza naszego codziennego żmudnego życia, przewidywano, iż wobec takiej potęgi militarnej,
jaką wówczas była III Rzesza Niemiecka, musi już w niedługim czasie dojść do pewnych pertraktacji.
Jakich? O tym wtedy zapewne nikt nie wiedział. Przynajmniej nikt głośno swej opinii nie wyrażał. W tej
sytuacji w 80pp, podobnie jak zresztą też w innych pułkach – jak wspominał wujek – zaczęto na gwałt
poszukiwać oficerów, którzy doskonale znali język niemiecki. Wujek nie znając przyczyny tych
poszukiwań, wskazał wtedy swojemu dowódcy pułkownikowi Stanisławowi Fedorczykowi, swojego
przyjaciela – kapitana Juliana Otto. Możliwe jednak, że o tym fakcie już wiedział wcześniej jego
przełożony.
7 września 1939 roku – wieczorem przez most modliński odeszła na wschodni brzeg rzeki Wisły
część pośpiesznie zebranej 20DP w celu zreorganizowania się. W rejonie Modlina zaczęła obsadzać
stanowiska część 8 DP i inne oddziały przybyłe z przedpola. Odcinek Bugo – Narwi na wschód od
Modlina, aż do miejscowości Orzechowo włącznie obsadziły: 3 batalion z 80pp (w składzie, którego
był mój wujek) i „kombinowany” batalion z 79pp (też ze Słonima).
11 września 1939 roku - 20 DP ( bez 79pp i 3 batalionu 78pp) prowadziła natarcie z rejonu
Beniaminowa przez las z majątku Zegrze w kierunku na miejscowość Rynia nad Bugo- Narwią, chcąc
wyrzucić przeprawiającą się już w dniu 11 września niemiecką 217 DP z II Korpusu. Akcja zakończyła
się jednak niepowodzeniem. Osiągnięto jednak rejon rzeczki Rządzy. W tym samym czasie na
Warszawę, a szczególnie na Pragę nasilają się zmasowane niemieckie naloty. Bombardowane są na
Wiśle mosty Poniatowskiego i Kierbiedzia, a zwłaszcza domy biednej ludności Targówka. Obrona
przeciwpożarowa była w tym dniu niezwykle utrudniona z uwagi nie tylko na brak wody. Brakowało
też specjalistycznych zawodowych
jednostek strażackich, bowiem niektóre już wcześniej z
niewiadomych powodów, w wyniku jednak wydanego polecenia służbowego, nagle opuściło
32
33
Warszawę. W wyniku nalotów z 10 na 11 września na samej tylko Pradze zostało zniszczonych aż
170 domów.
13 września 1939 roku. W wyniku decyzji gen. Juliusza Rómmla grupa operacyjna gen. Juliusza
Zulaufa w ostatniej niemal chwili została ściągnięta do obsadzenia Pragi (początkowo była
przewidziana do obsadzenia tylko zachodniej części Warszawy). Późnym wieczorem, w atmosferze
niesamowitego bałaganu organizacyjnego, awantur i wzajemnych pretensji, stanowiska obronne na
Pradze zajęła 20DP, która dotychczas walczyła na wschodnim przedpolu stolicy.
14 września 1939 roku. W rejonie Koziej Górki podjęto decyzję o sektorach rozmieszczenia 20DP na
Pradze. Całą Pragę podzielono na trzy pododcinki: Zacisze, Bródno i Golędzinów. Zacisze przypadło
80pp o kryptonimie „Elsnerów. Batalionem III/80pp, w którym służył już teraz mój wujek, dowodził mjr
Arnold Jaśkowski. Zadaniem III/80pp była obrona pododcinka Praga – Północ, od strony ulicy
Radzymińskiej (Targówek).
Praga w tamtych latach była jedną z najbiedniejszych dzielnic stolicy. Oprócz stosunkowo dużych
wolnych przestrzeni, zabudowę stanowiły małe robotnicze domki, poprzedzielane wyższymi
prywatnymi czynszowymi kamieniczkami. Wzdłuż stosunkowo wąskich i biednych domów, świeciły
pustkami liche wystawy sklepowe z wybitymi zresztą już wtedy szybami. Ulice pokryte były „kocimi
łbami”, które zalegały prawie we wszystkich uliczkach, a chodniki z kolei wyłożone były
powykrzywianymi ze starości na wszystkie strony typowymi jak w innych miastach Polski płytami
betonowymi. Wszędzie zalegały niekończące się płoty i liche robotnicze ogródki działkowe. Na Pradze
dla potrzeb całego wojska zgromadzonego na całym obszarze Warszawy, znajdowały się wtedy
ogromne magazyny żywności, które wśród gradu lecących z nieba pocisków w pośpiechu opróżniano i
przenoszono do centralnej i zachodniej części Warszawy.
Niemcy próbując skłonić zdeterminowanych obrońców do kapitulacji, podjęli cały szereg działań
dywersyjnych. Ogromną rolę w tych akcjach odegrała wtedy „V Kolumna” cywilnej miejscowej ludności
niemieckiej, nielojalnie zachowując się wobec swego państwa polskiego. W tym samym czasie
zdarzały się też przypadki dezercji frontowej wśród żołnierzy polskich spośród różnych mniejszości
narodowych. Szczególnie jednak wśród mniejszości niemieckiej. Dywersanci, szpiedzy, sabotażyści i
prowokatorzy z niemieccy „V Kolumny” niszczyli więc sieć telefoniczną oraz nadawali poprzez „eter
wojskowy” mylne informacje i meldunki. Przekazywali też fałszywe wieści, a nawet z ukrycia strzelali
do ludności i polskich żołnierzy. Jak wspominał wujek – „dywersja ze strony mniejszości niemieckiej
była tak wielka, iż wieczorami poruszając się po Pradze chodziłem z odbezpieczonym w dłoni
pistoletem, typu „Vis”. Wówczas te powojenne opowieści mojego wujka wydawały się mojemu bratu,
Wiesławowi i mnie jakieś takie bardzo dziwne, wręcz nierealne, czy wręcz nawet bajkowe. Dopiero w
1985 roku, gdy już mój wujek od wielu lat nie żył, potwierdził to w swej publikacji książkowej pan
Ludwik Głowacki, pisząc między innymi tak„…..szerzyła się silna dywersja niemiecka wewnątrz
miasta. Strzelano do oficerów zza węgła (11.IX. 1939r. zastrzelony kpt Kazimierz Strzelecki, dowódca
4 baterii 13 dak.), napadano na oddziały i tabory, namawiano ludność do rozbiórki barykad,
wskazywano cele artylerii za pomocą sygnalizacji świetlnej” 6/.
17 września 1939 roku ku niezmiernemu zaskoczeniu Polaków, w tym i w zdecydowanej większości
zawodowych żołnierzy polskich, Armia Czerwona przekroczyła dawną granicę państwową i zadała
nam cios w plecy. Jak wspomina pan Zygmunt Zaremba, człowiek, który wchodził w skład
kierowniczej trójki konspiracyjnej Polskiej Partii Socjalistycznej, która została reaktywowana w
październiku 1939 roku i występowała pod kryptonimem Wolność – Równość – Niepodległość ( PPS –
WRN), w swej publikacji książkowej 7/:
- „17 września pozostanie w historii Polski pamiętną datą. Dnia tego ujawnił się światu potworny
sojusz komunistyczno – hitlerowski skierowany przeciwko Polsce. Raz jeszcze Prusy i Rosja
sprzymierzyły
się,
by
dokonać
podziału
państwa
polskiego
i
zniszczyć
naród
33
34
Polski…..[…]….Wczorajszy wrogowie ćwiartują w najlepszej zgodzie żywe jeszcze ciało
Polski….[…]…Niestety, każda godzina przynosi nowe potwierdzenia, że armia sowiecka wespół z
armią niemiecką rozpoczyna okupowanie ziem polskich”. Koniec cytatu i oryginalnej pisowni.
27 września 1939 roku o godzinie 12,00 nastąpiło zawieszenie broni. Podyktowane było wieloma
czynnikami, w tym przede wszystkim: brakiem żywności, ograniczeniem poboru pitnej wody, brakiem
amunicji, przy skąpo wydzielanej wystarczającej na zaledwie jeszcze tylko 15 dni oraz całkowitą utratą
łączności z naczelnym dowództwem i rządem polskim. Dopiero w tak krytycznej sytuacji zdecydowano
się na zawarcie 24 – godzinnego zawieszenia broni i wszczęcia rokowań na jakich warunkach ma być
oddana Niemcom Warszawa i Modlin. Rokowania zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami miały być
zakończone do 29 września. Do wstępnych rozmów przystąpiono 27 września. Jak wynika z
publikacji książkowej (s. 604) cytowanego już pisarza pana Ludwika Głowackiego na parlamentarzystę
wyznaczono wtedy przyjaciela mojego wujka, doskonale zresztą znającego język niemiecki, kapitana
Juliana Otto, który już w tym czasie był adiutantem dowódcy 80pp. Pertraktacje rozpoczęły się po
przekroczeniu linii bojowej o godzinie 5,45. W asyście kapitana J. Otto delegacja polska ponownie
przekroczyła linię frontu o godzinie 7,15 w składzie: gen. dywizji Tadeusza Kutrzeby, płk. dypl.
Aleksandra Prągłowskiego i kapt. dypl. T. Wojciechowskiego (też z 80pp).
O godzinie 10,00 kapitan T. Wojciechowski powrócił do dowódcy 80pp, skąd telefonicznie przekazał
do dowództwa 20 DP wiadomość o zawieszeniu broni na całym odcinku od godziny 12,00.
28 września 1939 roku. W tym dniu o godzinie 13, 00 w fabryce „Skoda” na Rakowcu zawarto i
podpisano już oficjalnie umowę kapitulacyjną. Ze strony polskiej podpis na umowie złożył gen. dywizji
Tadeusz Kutrzeba, a ze strony niemieckiej dowódca 8 armii gen. Johannesa Albrechta Blaskowitz. W
wyniku wspólnych ustaleń do niewoli niemieckiej mieli iść tylko „oficerowie z prawem noszenia białej
broni”, jako symbolu honorowej kapitulacji. Natomiast żołnierze szeregowi mieli być zwolnieni do
swych domów. Oczywiście, że z tego symbolicznego, teatralnego gestu nie mogli skorzystać wszyscy
polscy oficerowie. Wielu nawet z przyczyn prozaicznych. Białej broni nie używali bowiem w trakcie
walki, gdyż stanowiła tylko uciążliwą dekorację, więc zdecydowana większość z nich nawet do
Warszawy jej nie doniosła. Również białej broni na Pradze już nie posiadał wtedy mój wujek.
Warszawę zgodnie z ustaleniami podzielono na cztery sektory kapitulacyjne. Dowódcą – sektora
Praga ( w tym i 80pp) – został gen. J. Zulauf. Ewakuacja żołnierzy miała być przeprowadzana w
zwartych kolumnach marszowych, z pełnym uzbrojeniem, w terminie od 30 września do 3
października. Broń pełnosprawną mieli Polacy dopiero składać na obrzeżach Warszawy w konkretnie
określonych sektorach. Niemcy zobowiązali się w umowie, że w ciągu tych dni nie będą absolutnie
wkraczali na tereny, gdzie są polscy żołnierze, tylko pozostaną na terenach Warszawy przez nich
dotychczas zajętych.
****
Według powojennych wspomnień mojego wujka, to dowódca 80pp pułkownik Stanisław
Fedorczyk po uroczystym, przez żołnierzy odśpiewaniu „Jeszcze polska nie zginęła”……. i „króciutkim
tylko przemówieniu, zorganizował jeszcze prowizoryczną honorową ‘defiladę’… ”. Po „defiladzie”
dowódca 80pp odznaczał niektórych żołnierzy. Wujek został wtedy udekorowany dwoma Krzyżami
Walecznych, o czym znacznie więcej poniżej. Jak wynika z dostępnych książkowych historycznych
opracowań, w tym szczególnie z publikacji książkowej pana Kazimierza Satory: – „niemal w ostatniej
chwili…[…]….przed opuszczeniem bronionych sektorów, za zgodą dowódcy 80pp płk Stanisława
Fedorczyka, kapitan Franciszek Doros wraz z kapitanem J. Otto i kapitanem Czesławem
34
35
Kruszewskim postanowili ukryć sztandar pułkowy”, o czym znacznie poniżej przekażę jeszcze więcej
informacji 8/.
Może tym razem jednak jeszcze tylko wspomnę o tym o czym się raczej w historycznych publikacjach
książkowych nigdy absolutnie nie pisało, a co z kolei przekazał nam w latach 1947 - 1954 mój wujek.
Nastroje wśród ludności Warszawy jak i wśród żołnierzy, nawet z cenzusem oficerskim, kształtowały
się wówczas różnie. Te zmienne nastroje wynikały zresztą z bardzo wielu przeróżnych przyczyn.
Głównym ich motywem zapewne było potworne wprost nieludzkie osłabienie i przemęczenie,
zmasowane nieludzkie bombardowania i ostrzał artyleryjski, przy tym wszystkim brak dostatecznej
ilości ciepłych płynów i jedzenia. U wielu żołnierzy widoczne więc było nawet gołym okiem załamanie
psychiczne. Zresztą powiedzmy sobie szczerze, nie każdy człowiek, tym bardziej w kwiecie wieku,
chciał wtedy umierać, lub cierpieć. Zdarzały się więc w wojsku przypadki, zresztą tak jak obecnie,
pewnego cwaniactwa, ratowania życia za wszelką cenę. Oczywiście, że wujek odnotował tylko te
przypadki do jakich tam wówczas dochodziło w zasięgu tylko jego bezpośredniego wzroku, czyli w
jego otoczeniu. Niektórzy nawet z zawodowych oficerów – jak wspominał to wujek – już wcześniej
zostali zaprzysiężeni do „akcji specjalnych”, otrzymując nawet „lewe dokumenty” i zapewnienie
konkretnej „meliny”. O tym jednak dowiedział się znacznie, znacznie później. Dlaczego o tym
wspominam? Zaskoczony i zdziwiony bowiem jestem, że mojego wujka pracownika etatowego
wojskowego Wywiadu II Oddziału Sztabu Generalnego WP, w tej procederze wtedy całkowicie
pominięto. Wysłanie bowiem pracownika wywiadu wojskowego, do tego jeszcze w honorowym
kolumnowym przemarszu po ulicach Warszawy, do niemieckiej niewoli i to w sytuacji, gdy niektórzy
jego koledzy pułkowi mogli coś o tej tajnej przynależności wiedzieć, równało się przecież z wydaniem
na niego wyroku śmierci. A wręczone jemu uroczyście pomiędzy 30 września i 3 października dwa
Krzyże Walecznych, za walki pod Mławą i obronę warszawskiej Pragi, z jednoczesnym
zobowiązaniem do poniewierki w niemieckich oflagach, świadczyły raczej o pewnej nieostrożności
etycznej, lub nawet hipokryzji pewnych osób. Wujek te kuriozalne decyzje – jak wspominał -zrozumiał
dopiero trochę później, po raz pierwszy bowiem w niemieckiej niewoli, a bardziej szeroko otworzyły
mu się dopiero oczy po powrocie w 1947 roku do Polski, gdy już nawiązał kontakty z ocalałymi
kolegami oraz z przekazów radiowych, głównie z prasy, która takie przypadki nawet wtedy z lubością
propagandową nagłaśniała. W każdym bądź razie pytany przez nas o to, machał tylko ręką i z
widocznym jednak rozgoryczeniem mówił:- „ Dla jednych mottem życia jest ‘Bóg-Honor i Ojczyzna’, a
dla innych liczą się tylko przyziemne sprawy. Lepiej o tym nie myśleć i tego nie wspominać”.
****
W krótkotrwałym okresie zawieszenia broni po kapitulacji Warszawy, co wyżej już
zasygnalizowałem, kapitan Franciszek Doros i kapitan Julian Otto oraz kapitan Czesław Kruszewski,
za aprobacją dowódcy 80 PP pułkownika Stanisława Fedorczyka, podejmują akcję tajnego ukrycia
sztandaru pułkowego 9/. Oczywiście bez drzewca. Sztandar pułkowy jak wynika z cytowanej już
publikacji książkowej, wraz z orłem i gwoździami pamiątkowymi, podobno został umieszczony w
metalowym pojemniku po masce gazowej, a następnie zakopany na posesji teścia kpt. Juliusza Otto,
pana Chrostowskiego w Warszawie przy. ul Janinówka (nr budynku ?).
Mój wujek kpt. Franciszek Doros po przybyciu z niemieckich oflagów do Polski, gdzieś w pierwszych
latach 50. XX wieku, opowiadał autorowi tej publikacji, że ukrył w Warszawie „na dobrze
oznakowanym terenie ciężkie karabiny maszynowe, broń i dokumenty 80 PP”. Natomiast o sztandarze
pułkowy nie wiem dlaczego, ale nigdy, ani jednym słowem nie wspominał. Oczywiście nie wspominał
też wtedy o szczegółach w jakich konkretnie pojemnikach i gdzie też zakopano ciężkie karabiny
maszynowe (ile?), broń (jaką?) i dokumenty pułkowe (jakie?). Dopytywany jednak przeze mnie jak
sobie jednak wyobraża odnalezienie obecnie tego miejsca, gdy cała stolica po powstaniu
warszawskim i wypalaniu przez Niemców nie tylko całych szeregów domów, ale nawet i dzielnic jest
35
36
obecnie wprost nierozpoznawalna i to nawet rodowitym Warszawiakom. Jak zwykle poklepał mnie
wtedy przyjaźnie po ramieniu i delikatnie się uśmiechając, tajemniczo i dobrodusznie powiedział:
- „Kochany Januszku ! Jest takie miejsce, które przynajmniej ja wprost doskonale zapamiętałem. I
gotów jestem w każdej chwili tam dotrzeć. Oczywiście, nie tylko ja”.
Czy tym tajemniczym miejscem ukrycia broni i dokumentów mogła być też posesja teścia
pana kapitana Juliusza Otto ? Dlaczego o tym wspominam ? Ano dlatego ! Bowiem jak wynika z
publikacji książkowej pana Kazimierza Satory (patrz bibliografia i przypisy, pozycja 8), jego pułkowy
przyjaciel - kapitan Juliusz Otto - podaje relację z samego tylko wspólnego zakopania sztandaru 80pp
na terenie zabudowań swego teścia i tylko lakoniczną informuje o procesie jego wydobycia w 1950
roku oraz uroczystym przez niego osobistym przekazaniu do Muzeum Wojska Polskiego w
Warszawie. Natomiast wg Wikipedii („80PP ‘IIRP’” z dnia 13.XI.2016r. ) ponoć przekazanie nastąpiło
w 1959r. do Muzeum w Mławie. Gdzie więc tkwi błąd? Zakopany sztandar jak się okazuje mimo, że
był umieszczony w metalowym pojemniku po masce gazowej, uległ jednak zniszczeniu. Płat bowiem
całkowicie zbutwiał i się rozpadł w trakcie jego wydobywania, więc jego resztki ponoć kapitan J. Otto
spalił, pozostał natomiast tylko orzeł i gwoździe.
Orzeł ze szczytu drzewca sztandarowego 80pp Strzelców Nowogródzkich.
O jego odkopaniu i przekazaniu w 1950 roku do Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie kapitan J.
Otto jednak już wówczas nie powiadomił swojego dawnego pułkowego przyjaciela, który przecież
razem z nim zakopywał też ten sztandar. Czy tylko ten sztandar? To zdarzenie jest dla mnie z punktu
wrażliwości ludzkiej o tyle dziwne i mimo woli budzi też dalsze pytania, gdyż mój wujek zmarł
dopiero w Sosnowcu w 1954 roku. Czyżby kapitan Juliusz Otto mógł po 1945 roku z nieznanych mi
powodów, nagle całkowicie zapomnieć o swoim pułkowym przyjacielu ?...... Na tak postawione
pytanie trudno już dzisiaj, po upływie zresztą aż tylu latach od tamtych wydarzeń, merytorycznie
odpowiedzieć. Chyba, że tak jak to wynika obecnie z cytowanej już wyżej Wikipedii ten pułkowy skarb
został dopiero przekazany w 1959 roku przez pana kapitana Juliusza Otto, ale do Muzeum w Mławie.
Co jest jednak niezmiernie w tym wszystkim ciekawe? Kapitan J. Otto nic jednak nikomu nie
wspomniał o zakopanych „na dobrze oznakowanym terenie” ciężkich karabinach maszynowych, broni
i dokumentacji pułkowej. Istnieje bowiem duże prawdopodobieństwo, że kapitan Wojska Polskiego
wtajemniczony w zakopywanie sztandaru pułkowego, powinien też bezwzględnie zapamiętać miejsce
zakopywania na terenie Warszawy w/wymienionych akcesoriów wojskowych. Wszak takiej
specyficznej i skomplikowanej o dużym zasięgu akcji, przeprowadzanej do tego jeszcze w ogromnym
pośpiechu, pod czujnymi oczami Niemców i być może nawet osobników z „V Kolumny”, nie dokonywał
chyba przecież tego tylko osamotniony mój wujek?.......
****
36
37
Jak ludzkie losy człowieka potrafią być niekiedy pogmatwane i tajemnicze, to niech o tym
świadczy chociażby poniższy epizod. Żołnierze z 80pp, podobnie jak cały broniony przez z nich sektor
Pragi, mieli złożyć broń w określonym konkretnym miejscu (jakim?), ustalonym już wcześniej
kapitulacyjnym rozejmem. W trakcie jednak przemarszu w zwartym szyku kolumnowym żołnierzy z
80pp ulicami stolicy, nagle wujek rozpoznał wśród stojących na chodniku mieszkańców stolicy,
swojego przyjaciela z Sosnowca pana A.W., byłego też znanego mu doskonale ucznia z
Państwowego Seminarium Nauczycielskiego Męskiego im. A. Mickiewicza w Sosnowcu z ulicy
Legionów. Pan A.W. stał ponoć na chodniku, ubrany po cywilnemu, wśród innych też mieszkańców ze
stolicy. Wujek w pewnej chwili, podbiegł więc uradowany do niego i po niezwykle serdecznym
powitaniu, w zaledwie tylko kilku sekundowej rozmowie błagał go o przekazanie informacji jego
rodzicom, zamieszkałym w Sosnowcu na osiedlu mieszkaniowym Huty „Katarzyna”, że „ocalał i jest
żywy, i zdrowy oraz żeby się o niego nie martwili, gdyż dobrowolnie udaje się do niemieckiej niewoli,
ponieważ nie może w takiej tragicznej chwili opuścić swoich pułkowych kolegów”. Jednak jego
przyjaciel z niewiadomych powodów tej informacji nigdy nie przekazał jego rodzicom. Z powojennych
publikacji książkowych ( posiadam ją w swoim archiwum domowym) okazuje się jednak, że pan A.W.
był oficerem rezerwy Wojska Polskiego i dostał się do niewoli. A „lata okupacji hitlerowskiej spędził w
Oflagu w Woldenbergu…[…]……Po wyzwoleniu w roku 1945 powrócił do Sosnowca”. Cytat
oryginalny. Później był znanym dyrektorem jednej z placówek dydaktycznych w Sosnowcu oraz
wysoko też notowanym inspektorem w strukturach oświatowo – szkolnych w Sosnowcu. Osoba wprost
doskonale znana naszej nauczycielskie rodzinie. Kontaktowy, niezwykle kulturalny i inteligentny,
znakomity organizator sportu szkolnego. Po prostu wyjątkowo zacny człowiek.
****
Przez dość długi okres czasu zaniepokojeni rodzice nie otrzymywali żadnych informacji o
dalszych losach ich ukochanego syna. Z pozostałym w Sosnowcu rodzeństwem podejmowano więc
różne działania, by się cokolwiek o nim dowiedzieć. Tym bardziej, że według relacji jednego z
wrześniowych polskich żołnierzy, odkryto na przedpolach Warszawy nawet jego mogiłę, z jedną
połówką nieśmiertelnika. Ta pełna tragedii informacja, po kilkunastu dniach na szczęście okazała się
tylko pomyłką. W końcu po wielu, wielu perypetiach wreszcie otrzymano karteczkę, którą mój wujek
wyrzucił z pędzącego z Warszawy do III Rzeszy Niemieckiej transportu kolejowego, który przewoził
polskich jeńców wojennych do oflagów, a litościwi Polacy dostarczyli ją rodzicom na osiedle
mieszkaniowe Huty „Katarzyna” do Sosnowca. Po pewnym czasie do rodziny w Sosnowcu na osiedle
Huty „Katarzyna”, dotarł też wreszcie, długo i z tęsknotą oczekiwany pierwszy list z oflagu Doessel k/
Walburga, z adresem zwrotnym, o treści lakonicznej (cenzura), jednak z dziwacznym i
nieprawdopodobnym życzeniem jak na tamte krwawe i pełne terroru okupacyjne czasy. Syn bowiem
prosił rodziców, by przesłali w paczce do niemieckiego oflagu polski oficerski mundur, gdyż
dotychczasowy, po walkach obronnych z września 1939 roku, jest już w takim stanie, że się absolutnie
nie nadaje do noszenia. Po wielu więc dniach rodzinnej narady i konsternacji, i podejrzewaniu nawet
Gestapo o manipulację przesyłką listowną, podjęto jednak w końcu decyzję o wysyłce munduru.
Ponieważ nie udało się jednak pozyskać munduru oficerskiego, wysłano więc w paczce mundur
szeregowego żołnierza i czapkę polową. Mundur żołnierza WP, po odpowiedniej „przeróbce”
krawieckiej w oflagu, był noszony przez kpt. Franciszka Dorosa do ostatniego dnia kapitulacji III
Rzeszy Niemieckiej. Ten mundur nie wiem jakim cudem, ale odkupiła w Sosnowcu od jednego ze
znajomego, byłego zresztą żołnierza z WP, moja mama, Stefania Maszczyk. Przepraszam za
wyjątkowe skróty myślowe.
37
38
Prawdopodobnie ten sam niemiecki oflag co na poniższym zdjęciu. Pozwalam sobie tym razem jednak zwrócić uwagę
na wyjątkową zasadę kamuflażu jaka obowiązywała pracowników wojskowego wywiadu, aż do śmierci. Mojemu
wujkowi pracownikowi wojskowego Wywiadu II Oddziału Sztabu Generalnego WP w „Referacie Wschód” w trakcie
szkolenia specjalnego przekazano polecenie by się absolutnie nigdy nie afiszował na zdjęciach i by ni pozował też na
planie jako pierwszy, tylko stał zawsze z tyłu. Co jak widać na kolejnych zdjęciach czynił to w różnej formie: bądź stoi
całkiem w tyle, lub z boku, czy zasłania też swoją twarz w trakcie grupowego utrwalania zdjęcia. Kpt Franciszek Doros
– trzeci od prawej strony.
Powyżej oflag niemiecki (jaki ?). W drugim rzędzie, drugi od lewej stoi kpt. Franciszek Doros.
W tyle widoczna wieżyczka strażnicza, a po lewej stronie fragmencik drutów kolczastych jaki otaczają ten oflag.
Na zdjęciu po prawej stronie portret mojego wujka jaki wykonał jeden z polskich oficerów w niemieckim oflagu.
38
39
Awers i rewers zdjęcia z oflagu XA. Po lewej kpt Franciszek Doros prawdopodobnie w mundurze szeregowe polskiego
żołnierza jaki przesłała mu jego rodzina z Sosnowca z osiedla Huty „Katarzyna” ( więcej na ten temat w tekście tego
artykułu). Obok stojący kolega nieznany jednak autorowi tej publikacji.
Po latach dopiero uświadomiono sobie, jakie z tego incydentu mogły jednak wyniknąć przykre
konsekwencje nawet dla całej naszej rodziny, szczególnie gdy świat został poinformowany o
sowieckiej zbrodni w Katyniu, o losach świadków tej zbrodni, i Polaków, którzy z Czerwonym Krzyżem
udali się wtedy do tych katyńskich dołów śmierci. Okazuje się jednak, że losy prawie każdego
człowieka potrafią być tak niesamowicie pogmatwane i logicznie nieprzewidzialne, iż praktycznie nic i
niczego w życiu nie można na wyrost przewidzieć. W pewnych bowiem przypadkach dochodzi do tak
nieprawdopodobnych splotów okoliczności, że nie sposób ich wytłumaczyć sensownie, czy logicznie.
Rodzina za wysłanie do niemieckiego oflagu polskiego żołnierskiego munduru, z guzikami, na których
wygrawerowane były nasze polskie orzełki z koroną, nie poniosła bowiem wtedy absolutnie żadnych
konsekwencji.
****
Z tamtego obozu zostaje przeniesiony do oflagu Hs w Lubece. Był to obóz dla szczególnie
niebezpiecznych oficerów dla III Rzeszy Niemieckiej, więzionych z różnych krajów. W tym obozie za
drutami zgromadzonych było wielu polskich oficerów i około dwustu szeregowych, w tym duża grupa
ordynansów oraz bliżej nieokreślona też grupa jeńców sowieckich. Może jako ciekawostkę podam, że
w tym oflagu pewnego dnia pojawił się syn Józefa Stalina, z pierwszego jeszcze małżeństwa – Jakow
Dżugaszwili.
39
40
Jakow Dżugaszwili – syn Stalina.
Zdjęcia z NAC: po lewej sygnatura: 2 -1601, po prawej sygnatura:2 -1600
Dzisiaj wielu Rosjan może nawet nie wie, iż ci sami Polacy, z tego samego Polskiego Narodu, których
mordowanie na skalę masową zapoczątkowali Sowieci jeszcze przed agresją na II Rzeczypospolitą
Polskę we wrześniu 1939 roku, tylko dlatego, że byli i czuli się Polakami, tu w dalekim niemieckim
obozie, bardzo przychylnie i przyjaźnie odnosili się do syna Józefa Stalina – diabła w ludzkiej skórze.
Pojmany przez Niemców Jakow Dżugaszwili przebywał w specjalnym pomieszczeniu. Według
wspomnień mojego wujka, kapitana Franciszka Dorosa, niemiecka komendantura obozu już od wielu
dni poprzez „szczekaczkę obozową” (specjalny propagandowy głośnik) zachłystywała się pojmaniem
syna Józefa Stalina. Podobne zresztą informacje, ze zdjęciem Jakowa ukazywały się w niemieckich
„szmalcowych obozowych gazetkach”. W pierwszych więc już dniach po jego przybyciu Polacy
zorientowali się, że ten czarnowłosy, bez czapki sowiecki oficer, jest łudząco podobny do Jakowa
Dżugaszwili, ze zdjęć z niemieckiej „gadzinówki”. Jakow - jak wspominał wujek - popularnie zwany był
przez Polaków – Jakubem. Podobno swym zachowaniem dawał do zrozumienia polskim oficerom, że
bardzo sobie ceni ich szacunek i okazywaną przyjaźń. Ponieważ oficerowie sowieccy nie mogli
korzystać z pomocy ordynansów, z inicjatywy polskiego dowództwa obozu przydzielono mu więc
polskiego ordynansa, kaprala Władysława Chmielińskiego. Polacy przekonywali zaskoczonych tym
incydentem Niemców, że przydzielenie polskiego ordynansa, to nie specjalny akt polskiej przyjaźni,
tylko praktyczne rozwiązanie problemu, gdyż Jakubowi zabroniono wchodzić do obozowej kuchni, a z
przydzielonego mu baraku mógł tylko wychodzić na bardzo krótkie spacery. Z niewyjaśnionych do
dzisiaj przyczyn, niemiecka komendantura na tę polską propozycje wyraziła więc zgodę. Jednak
wyraźnie dawała do zrozumienia Polakom, iż ich bliższe kontakty z Jakowem Dżugaszwili nie są przez
nich mile widziane. Należy jeszcze podkreślić, iż jeńcy sowieccy zostali pozbawieni wszelkich
przywilejów przewidzianych Konwencją Genewską, gdyż Związek Sowiecki z niewiadomych powodów
tej konwencji nigdy nie podpisał. Przetrzymywani więc w niemieckich oflagach sowieccy oficerowi nie
otrzymywali żadnych paczek żywnościowych, nie wolno było im korespondować z rodziną i
otrzymywać jakichkolwiek listów. Nie mogli również posiadać pieniędzy. Jakowowi wiecznie więc
doskwierał głód, a kantyny z żywnością były dla niego niedostępne. Polacy jednak łamiąc obozowe
przepisy i tym samym narażając się na scysje i kary ze strony niemieckiej, pomagali jednak
uwięzionemu Gruzinowi. Postanowiono mu nawet przekazywać raz w miesiącu jedną z paczek
Czerwonego Krzyża i jedną paczkę ze składkową żywnością, pozyskiwaną od polskich oficerów.
Podobno na jego prośbę, podarowali mu też nowe buty i polski szynel, które zostały wykonane w
obozie przez polskich ordynansów, z zawodu szewców i krawców. Bardzo się tylko wzbraniał, gdy
oficerowie polscy potajemnie chcieli mu jeszcze darować środki płatnicze. Był wtedy bardzo
zakłopotany i tłumaczył się, że nie może przyjąć darowanych pieniędzy, gdyż nie widzi możliwości ich
zwrotu. Oni wtedy mu tłumaczyli:- „ oddasz przyjacielu już po wojnie, gdy będzie wolna Twoja i Nasza
Ojczyzna”…”.
W tym obozie grupa polskich oficerów zorganizowała ucieczkę. Jak wspominał wujek, ucieczka mimo
dokonanych przez niemieckie władze obozowe specjalnych zabezpieczeń i systematycznych oraz
pedantycznych przeglądów pomieszczeń, jednak tylko częściowo się udała. Wielu bowiem oficerów
już w trakcie ucieczki złapano. Tylko kilku oficerów, lub kilkunastu, poprzez podziemny podkop
wydostała się jednak za obozowe druty i uciekli. Wobec głównych organizatorów ucieczki
zastosowano różne sankcje represyjne. Co ciekawe – jak wspominał to mój wujek - do tej ucieczki był
też włączony Jakow Dżugaszwili. Już kilka godzin po tym incydencie Dżugaszwili został przewieziony
do obozu Sachsenhausen, gdzie umieszczono go w specjalnej „Strefie A”, oddzielonej od reszty
obozu trzymetrowym murem. Z tej strefy nikt jednak już żywy nie wychodził. Jakow Dżugaszwili zginął
14 sierpnia 1943 roku. W publikacjach historycznych funkcjonuje kilka wersji śmierci Jakowa
Dżugaszwili 10/. Temat o Jakowie Dżugaszwili i jego wyrodnym ojcu – Józefie Stalinie – jest tak
niezmiernie ciekawy, ale jednocześnie tak obszerny, że potrzeba mu jednak poświęć zupełnie
oddzielny artykuł, lub przeczytać wspaniale opracowaną książkę, chyba najlepszą z dotychczasowych
publikacji o tej tematyce, pana Marin Wilka („Gruzin na Kremlu, Łódź 1995).
40
41
****
Za zorganizowanie i udział w ucieczce poza druty obozowe mojego wujka spotkały
wyjątkowo drastycznej kary. Ale w końcu przecież uratował jednak życie ! Karą było tylko wydalenie z
oficerskiego baraku. Całą zimę zamiast przebywać w ogrzewanym baraku, przesiadywał więc w
płóciennym namiocie, z jednoczesnym ograniczonym poruszaniem się po obozie jenieckim. Ta
stosunkowo niska kara, jak na tamte okrutne czasy, wywołała jednak u niego przewlekłe zapalenie
stawów, które z kolei zrodziło poważną chorobę serca. Z tą chorobą będzie się więc ścigał aż do
śmierci. Doznał też poważnej choroby dziąseł (paradentozy) i prawie garściami zaczęły mu wtedy też
„wychodzić” z głowy włosy. Ten niezwykle wrażliwy człowiek, na dodatek jeszcze nabawił się silnej
nerwicy. Jak wspominał mojej mamie, a swojej rodzonej siostrze:
- „Nerwica jest wstrętną chorobą. Zabija w człowieku wiarę i wyzwala dotąd nieznane mu zjawiska.
Bałem się więc kochana Steniu wszystkiego. Wszędzie też widziałem księżyc….nawet w zamkniętym
pomieszczeniu i na szafie”.
Za radą obozowych polskich lekarzy psychiatrów, lekarstwem odprężającym organizm miała być
uprawa obozowego ogródka o powierzchni 2 m. kw.. Tę pracę i wiarę w magiczne ogródkowe
lekarstwo, praktykował więc nawet po przybyciu do kraju pod koniec lat 40. XX w.. Niestety autor tej
publikacji nie dysponuję jednak szczegółami o zorganizowanej ucieczce, gdyż te opowiadane historie
przez wujka były wówczas w komunizowanym już naprędce kraju tak nieprawdopodobne i
jednocześnie też tak niebezpieczne, że zgodnie z jego wolą nawet nie drążyłem tego tematu. Jak
wielokrotnie wtedy mówił: - „Im mniej człowiek wie, tym bardziej inni są bezpieczni”. Brakiem
szczegółowego dociekania, czego obecnie ogromnie żałuję, były też niewątpliwie moje dziecięce, a
później młodzieńcze szalone sportowe lata…….
Ostatnim obozem była Westfalia ( miejscowość ?), gdzie został uwolniony przez armię amerykańską.
Po wyzwoleniu z oflagu niemieckiego służył w Polskich Kompaniach wartowniczych na zachodzie
Europy (kraj ?). Do Polski, za namową naszej rodziny, powrócił pod koniec 1947 roku.
*****
Jestem winien pewnemu Panu z Sosnowca publiczne podziękowanie. Więc teraz poświęcę
temu tematowi kilkanaście zdań. Wujek po powrocie do Polski absolutnie początkowo nie mógł
znaleźć pracy biurowej. Zresztą nasza rodzina, podobnie jak i wujek zachowywali się wtedy tak jakby
absolutnie nie znali rzeczywistości jaka wówczas swymi mackami oplotła nie tylko cały nasz kraj, ale
nawet środkową Europę i NRD. Wujek po ulicach Sosnowca spacerował więc tak jak dawniej za jego
II Rzeczypospolitej, tym razem w mundurze „Polskich Sił Zbrojnych Na Zachodzie”, ale z
charakterystyczną naszywką na rękawie „Poland”. Z tego powodu miał więc wiele kłopotów, czemu nie
wiem dlaczego ale jako pracownik wywiadu bardzo się dziwił i narzekał. Pamiętam jak pewnego dnia
przyszedł w gościnę do naszej rodziny i już od progu drzwi zaczął się skarżyć: -„znowu w sklepie
zostałem przez nieznanego mi osobnika zaatakowany słowami i nazwany jako ‘zdrajca sanacyjny’. A
ja przecież całe soje życie poświęciłem dla dobra naszej Ojczyzny”. Dzisiaj jako bardzo już stary
człowiek, możliwe, że patrzący jednak innymi oczami niż wtedy mój bardzo jeszcze młody wujek i to
jeszcze z perspektywy upływu czasu oraz wzbogacony też ogromną ilością informacji z wielu
powojennych publikacji książkowych i morza współczesnej informacji publicznej (pras, telewizja,
internet, itd.itd.), to ten powojenny okres odbieram już jednak zupełnie inaczej.
41
42
Po lewej rok 1948 – wujek Franciszek Doros po przybyciu do Polski w 1948 roku. Po prawej rok 1950 lub 1951, gdy był
zatrudniony w dawnej sosnowieckiej Kopalni „Hrabia Renard” jako jeszcze z- dyrektora ds. administracyjnych.
Powracając jednak do zasadniczego tematu. Pracę w końcu załatwiła mu moja mama. Nawiązała
bowiem kontakt ze swoim dawnym, jeszcze z okresu II Rzeczypospolitej dobrym kolegą, podobno
byłym kiedyś członkiem patriotycznej PPS, panem Janem Staśko, który już wtedy był w Sosnowcu
znanym członkiem, ale w strukturach organizacji komunistycznych. To właśnie dzięki Jego wsparciu,
wiedząc przecież doskonale, że wujek jest byłym „sanacyjnym” kapitanem WP załatwił mu jednak
stanowisko z- cy dyrektora ds. administracyjnych w dawnej Kopalni „Hrabia „Renard”, a teraz już w
Kopalni „Sosnowiec”, która od 1949 roku nosiła już imię Józefa Stalina. Oczywiście nie wiedział wtedy
absolutnie o tym, że wujek był też w okresie II Rzeczypospolitej etatowym pracownikiem Wywiadu II
Oddziału Sztabu Generalnego WP i to jeszcze w „Referacie Wschód”.
Po pewnym okresie czasu, nie znam jednak przyczyny, z tego stanowiska został jednak zwolniony i
przydzielono mu stanowisko Kierownika w Dziale Zaopatrzenia. Na tym stanowisku pracował w
Kopalni „Stalin” aż do swej śmierci w 1954 roku. Okazuje się, że jednak nie wszyscy osobnicy
należący do komunistycznych struktur partyjnych byli wtedy bezlitośni i gnębili polskich patriotów, tak
jak to się obecnie niemal powszechnie określa. Bowiem świat, podobnie zresztą jak i życie każdego z
nas jest tak różnorodnie skonstruowane, że nie należy wszystkiego i wszystkich oceniać według
jednego tylko schematu myślenia, czy przynależności do określonej orientacji politycznej.
42
43
Sosnowiec 1948 lub pierwsze lata 1949 roku. Ogródki działkowe położone pomiędzy trasą Kolei Warszawsko –
Wiedeńskiej, a zabudowaniami dietlowskiego osiedla mieszkaniowego, przy ul. 3 Maja; na dwóch powyższych
zdjęciach widoczne jeszcze fragmentarycznie dawne zabudowania komórkowe, jakie się ciągnęły pomiędzy ogródkami
pracowniczymi a podwórkiem.
Kpt Franciszek Doros w mundurze wojskowym Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie (PSZ).
****
Wszystkim obecnie są chyba doskonale znane realia tamtych powojennych
komunistycznych czasów, gdy nawet w biały dzień polscy patrioci znikali ze swych domów i ulic, a
później byli likwidowani strzałem w potylicę, i potajemnie chowani w dołach śmierci. Ten okres – lata
1945 do 1956 – był zresztą tak niewyobrażalnie okrutny, że przeraził nawet niektórych komunistów.
Dysponuję takimi konkretnymi publikacjami jeszcze z czasów PRL. To dziwne, ale z tego co
zapamiętałem to tych obaw tak realnie i głęboko nasza rodzina nigdy wówczas jednak nie
analizowała. W tym czasie jak pamiętam jacyś nieznani i tajemniczy ludzie odwiedzali bowiem w biały
dzień i na oczach całego osiedla mieszkaniowego Huty „Katarzyna” mojego wujka w Sosnowcu, gdy
jeszcze był kawalerem i mieszkał u swoich rodziców. Możliwe, że byli to jak zawsze twierdził tylko
jego dawni koledzy z kresowego jeszcze Wojska Polskiego. Jednak z upływem każdego dnia,
szczególnie po tych odwiedzinach, widocznie wzrastał u niego ciągły niepokój i zagrożenie
aresztowaniem. W każdym bądź razie pozyskiwane jakąś tajną drogą informacje o likwidacji polskich
patriotów musiały być jednak wyjątkowo i nieprawdopodobnie paraliżujące. Całkiem też możliwe, że
jego obawy o aresztowanie i zgładzenie, wynikały z tego, że jako wytrawny, etatowy pracownik
„dwójki”, w tym i „Referatu Wschód” pozyskał już wtedy pewne zakamuflowane, a dopiero dzisiaj
opublikowane tajemnice. Tego wykluczyć też nie sposób. Oto jedne z tych tajemnic, które dopiero
dzisiaj w większym stopniu są już upubliczniane.
43
44
****
Jakie było zaskoczenie niemieckiego wywiadu po zajęciu Polski, to można sobie to tylko
dzisiaj wyobrazić. W trakcie penetracji podwarszawskich fortów „Legionów” w ręce Niemców wpadło
bowiem prawie całe archiwum Wywiadu i Kontrwywiadu II Oddziału Sztabu Generalnego WP, z pełną
imienną listą rodzimych współpracowników i obcych agentów, ale współpracujących z polską „dwójką”.
Niemcy ponoć jeszcze w 1939 roku wywieźli z fortu aż 54 wagony tych tajnych polskich dokumentów.
Pozostałe jeszcze 10 wagonów wywieziono do III Rzeszy Niemieckiej w 1940 roku. W wyniku ich
rozpracowania wielu Polaków z Wywiadu i Kontrwywiadu II Oddziału z „Referatu Zachód” (penetracja
pogranicza i III Rzeszy Niemieckiej), zostało więc aresztowanych jeszcze w okresie II wojny
światowej. Większość z nich skrytobójczo, lub o ile chodziło o nagłośnienie sprawy to z rozgłosem
zamordowano. Możliwe, że w latach współpracy pomiędzy Związkiem Sowieckim, a III Rzeszą
Niemiecką, do czasu agresji III Rzeszy Niemieckiej na Związek Sowiecki, co miało miejsce dopiero 22
czerwca 1942 roku, przynajmniej część z tych informacji o agentach z „Referatu Zachód”, którzy byli
też powiązani pewnymi nićmi z polskim „Referatem Wschód” przekazano NKWD. Z chwilą
wkroczenia Armii Czerwonej w 1945 roku na tereny dotąd okupowane przez Niemców, ta
niewyobrażalna góra tajnych polskich wywiadowczych i kontrwywiadowczych akt z II Oddziału, a
znajdująca się w niemieckim Archiwum Wojskowym w Oliwie dostała się z kolei w ręce Związku
Sowieckiego. Po dokładnej ich penetracji i rozpracowaniu przez sowieckie służby specjalne, z tej
niewyobrażalnej góry szczegółowych dokumentów, część (ile i co ?) ponoć przekazano do PRL, w
gestię Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (UBP). Stąd prawdopodobnie brało się wyłapywanie
resztek żyjących jeszcze w kraju dawnych pracowników z referatów II Oddziału Sztabu Generalnego
WP. Ocaleli więc tylko nieliczni. Przeważnie ci, którzy przezornie pozostali na zachodzie, lub byli tylko
powiązani z „Referatem Zachód”. Jakim więc cudem wówczas wujek uniknął aresztowania?
Równocześnie w środkach masowego przekazu winą za cierpienia i śmierć pracowników wywiadu z
„Referatu Zachód” (penetracja III Rzeszy Niemieckiej) obciążono przywódców II Rzeczypospolitej.
Natomiast o pełnej dokumentacji „dwójki” z „Referatu Wschód” cały czas tajemniczo milczano. Dopiero
w 2013 roku opublikowano dotychczas ponoć utajnianą przez Związek Sowiecki sensacyjną tajemnicę
11/. Otóż ! Te drogocenne akta w czasie ataku III Rzeszy Niemieckiej i Związku Sowieckiego na
Polskę w 1939 roku gdzieś się bowiem po prostu zagubiły. Przyjęto więc w PRL ponoć tezę, że
prawdopodobnie zostały zniszczone przez polskich pracowników z „dwójki”, lub konspiracyjnie
przemycone, a następnie przez lata utajnione w Londynie. Dopiero w 1992 roku Rosja odtajniła tajne
archiwa NKWD, w tym również akta Wywiadu i Kontrwywiadu z II Oddziału Sztabu Generalnego WP
z „Referatu Wchód”, które zostały przez przypadek przejęte przez NKWD i to jak się okazuje jeszcze
we wrześniu 1939 roku, o czym ani legalne polskie władze z Londynu, ani nawet kolaboracyjne
polskie władze komunistyczne nie miały absolutnie żadnego pojęcia. Co się okazuje ?... Związek
Sowiecki, z polecenia Ławrentija Berii – Ludowego Komisarza Spraw Wewnętrznych - utworzył 11
tajnych specjalnych grup operacyjnych. Pięć wraz z Armią Czerwoną we wrześniu 1939 roku dotarło
na tereny polskiej Białorusi, do Baranowicz, Brześcia, Wilejki, Pińska i Białegostoku. Kolejnych sześć
natomiast opanowało tereny południowe dawnej kresowej Polski: Lwów, Równe, Tarnopol, Łuck,
Drohobycz i Stanisławów. To ponoć jedna z tych grup, w bliżej jednak nie sprecyzowanym polskim
dworku na terenach dawnego województwa białostockiego całkiem przez przypadek natknęła się na
ukryte tam jakieś polskie dokumenty. Okazało się, że są to dokumenty polskiej „dwójki” z „Referatu
Wschód”. Wśród 250 kg przeróżnych akt z tego referatu były tam również teczki personalne nie tylko
etatowych polskich pracowników, ale i zwerbowanych przez polski wywiad agentów z terenów
ówczesnego Związku Sowieckiego. Podobno akta z warszawskiej centrali „dwójki” zostały tam ukryte
jeszcze w okresie pomiędzy czerwcem, a sierpniem w 1939 roku, zanim jednak jeszcze doszło do
agresji Niemiecko – Sowieckiej na II Rzeczypospolitą Polskę. Dlaczego ich jednak Polacy we
wrześniu 1939 roku nie zniszczyli ?..... To zapewne na zawsze pozostanie już tajemnicą. Okazuje się,
czego nie można absolutnie wykluczyć, że również z tego nieujawnionego źródła, przynajmniej część
44
45
informacji, Związek Sowiecki mógł też przekazać władzom PRL po 1945 roku. Ale to temat jeszcze tak
zakamuflowany, że na ten temat jedynie można snuć tylko przypuszczenia………
****
Ostatnie lata życia spędził z żoną Ireną, w Sosnowcu na Środuli. Wielokrotnie w trakcie
rodzinnych spotkań z moją mamą i ojcem wspominał, że więziony w oflagach niemieckich
wielokrotnie zadawał sobie pytanie kiedy on będzie „następnym aresztowanym i zgładzonym”. To
pytanie natrętnie powracało szczególnie wtedy gdy kolejni jego znajomi polscy oficerowie z wywiadu
zabierani byli na przesłuchanie gestapowskie i z, którego już nigdy nie powracali. Podobno po 1945
roku już ich nigdy nie spotkał.….. Sugerował wówczas tezę, że istnieją pewne poszlaki iż niektórzy
jednak uratowali życie i przezornie nie powrócili do skomunizowanego kraju, gdyż obawiali się
konsekwencji za służbę w Wywiadzie i Kontrwywiadzie II Oddziału Sztabu Generalnego WP. Tak
naprawdę, jak mówił, „to tylko jedyny Bóg zna dalsze ich losy„…….. Cały czas jednak żył zaszczuty i
w ogromny stresie, trudnym do określenia dla normalnego śmiertelnika, pod ciągłą też presją
aresztowania. Kiedyś żalił się mojej mamie:
- „doznaję pewnej metamorfozy, moje oczy są tak nienaturalnie szeroko otwarte tym co obecnie widzą
w Polsce, że napotykam na duże trudności by je nawet przymknąć w czasie snu….…. Powiedz
Steniu, czy to jest normalne? Przecież niemal całe młodzieńcze i dorosłe życie poświęciłem naszej
ukochanej Polsce, a teraz moja Ojczyzna szuka winnych wśród tych, którzy powinni chodzić dumnie z
podniesionym czołem po ulicach mojego rodzinnego miasta jakim jest Sosnowiec”.
Wujek zmarł nagle, zaledwie w wieku 48 lat. W tym tragicznym dniu, podobno przyszedł do
domu wyjątkowo bardzo przemęczony biurową wielogodzinną pracą z Kopalni Węgla Kamiennego, jak
na jego ironię już noszącą wtedy nazwę „Józef Stalin”. Całkiem jednak możliwe, że był bardzo
podekscytowany nowymi niepokojącymi go informacjami o kolejnych aresztowaniach oficerów WP,
którzy powrócili do kraju….….. Któż to dzisiaj wie ?…. W trakcie zdejmowania spodni nagle się
przewrócił. Wezwane pogotowie stwierdziło zgon, a jako przyczynę podało zawał serca. Został
pochowany na „Cmentarzu Pekińskim” w Sosnowcu w 1954 roku. Leży w grobie z rodzicami i z
bratem oraz z brata żoną, a obok w innym grobie pochowani zostali moi rodzice i mój wujek Stanisław
Doros, brat wujka Franka i mojej mamy.
****
W 2005 roku, całkiem przypadkowo spotkałem mojego kolegę jeszcze z sosnowieckich
młodzieńczych czasów. Spotkaliśmy się w Katowicach, koło Marketu „Carrefuor”. Przypadkowe
spotkania mają to do siebie, iż niekiedy emanują nieprzewidzialnymi i zaskakującymi epilogami.
Spotkany kolega był rodzonym mieszkańcem sosnowieckiego Konstantynowa i jako dziecko
uczęszczał do Szkoły Podstawowej nr 16 na Środuli. W pewnej więc chwili podjęliśmy temat karnego
„zesłania” do tej szkoły mojej mamy. Mama bowiem w latach 50. XX wieku odmówiła ukończenia
komunistycznego kursu ideologicznego. Za co spotkały ją ze strony sosnowieckiego Wydziału Oświaty
szykany. W toku wymiany zdań pytałem więc o moją mamę.
- „Wiesz Januszku ! Ale twojej mamy z tej szkoły to już absolutnie nie pamiętam, gdyż
prawdopodobnie to uczęszczałem już wtedy do leżącego opodal Liceum Ogólnokształcącego
TPD……... Zapamiętałem jednak innych nauczycieli. Bardzo miło wspominam szczególnie dwie
nauczycielki: Bronisławę Boblewską, która uczyła nas geografii i jej rodzoną siostrę Irenę Boblewską
45
46
- ta z kolei uczyła nas śpiewu. O ile się nie mylę to ta druga, już po zamążpójściu zmieniła jednak
nazwisko na Doros. Ja takich wspaniałych nauczycieli to już nigdy w życiu nie spotkałem, a przecież
sam jestem wieloletnim dyrektorem szkoły….”
Tą nagłą informacją i to jeszcze w obecności mojej żony byłem ogromnie zaskoczony i
usatysfakcjonowany. W pierwszej więc nawet chwili zaniemówiłem i długo, długo, bardzo nawet
jeszcze długo nie mogłem ochłonąć z wrażenia i pozbierać klekoczących się w starczej głowie myśli.
Po pożegnaniu, gdy sylwetka mojego kolegi w oddali była jeszcze widoczna, to stosunkowo głośno,
by usłyszał - jednak zawołałem:
- „Bardzo Cię Włodziu serdecznie przepraszam ! Pozwól, że Ci przekażę jeszcze tylko jedną krótką
informację….. Ta nauczycielka !.......... Ta nauczycielka – Irena Doros, o której się przed chwileczką
tak mile wyrażałeś, to, to, to była moja Ciocia………..”
I po cichutku już tylko do siebie dopowiedziałem – to była moja kochana Ciocia – żona
mojego wujka, Franciszka Dorosa, kapitana Wojska Polskiego z 80 Pułku Piechoty Strzelców
Nowogródzkich ze Słonima………….
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach
przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki
kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.
Publikacja w stosunku do artykułu z września 2013 rok jest znacznie poszerzona o tekst i nowe zdjęcia.
Bardzo serdecznie dziękuję Szanownej Pani Renacie Balewskiej z Narodowego Archiwum Cyfrowego w Warszawie za
wyrażenie zgody na bezpłatne wykorzystanie w tej publikacji dwóch zdjęć (zgoda z dnia 16.XI.2016 rok).
Bibliografia i przypisy:
1 – Na bezkresnych bagnistych poleskich obszarach istniały jeszcze wtedy liczne wodne powiązania
do Horodyszcza i poprzez Kanał Ogińskiego ( kanał w latach 1760 – 1768 wykończyli wojewoda
hetman litewski – Michał Ogiński i podstarosta piński Butrymowicz; długość kanału wynosiła 52,8 km )
i jezioro Wyganowskie – do Słonima, rzekami: Prypecią i Horyniem – do Dawidgródka, rzeką
Stochem – do Lubieszowa, rzeką Styrem – do Łucka; wykorzystywano więc te ciągi wodne do
przewozu statkami i łodziami przeróżnych towarów; kajakiem i poleszucka łodzią w tym czasie można
było dotrzeć niemal wszędzie do każdego nawet zakątka Polesia.
2 – Wg Wikipedii: - „Zniszczony w czasie I wojny światowej, po 1945 roku zamknięty przez władze
sowieckie i zdewastowany, odzyskany przez katolików w 1991 roku”.
3 – Wg Wikipedii:- „Ufundowany w 1645 przez rodzinę Judyckich, początkowo drewniany. Barokowy
kościół murowany z 1664 roku zbudowano w miejsce drewnianego, nieprzerwanie czynny. Rokokowe
wyposażenie z 1760. Korpus klasztorny wymurowany w 1764 w miejscu drewnianego. W okresie
międzywojennym był w nim klasztor zakonu Niepokalanek i gimnazjum żeńskie. Po II wojnie światowej
szpital, obecnie ponownie w części zabudowań mieszkają Niepokalanki.
4 – Wg Wikipedii:- „Fundacji Andrzeja Radwana, sekretarza królewskiego z 1630, początkowo
drewniany. Kościół murowany z 1645, wczesnobarokowy, należący do systemu miejskich umocnień
obronnych. W 1864 zamieniony na cerkiew, w okresie międzywojennym ponownie kościół, po II wojnie
światowej cerkiew prawosławna, nieprzerwanie czynna. Wystrój rokokowy. Budynki klasztorne po
kasacie zakonu zamienione w 1864 na magazyny. W okresie międzywojennym siedziba starostwa
powiatowego, obecnie internat szkolny”.
5 – Pan Wacuś (niezmiernie ubolewam, gdyż nazwiska niestety ale już nie pamiętam). W tym czasie
był pracownikiem Działu Zaopatrzenia w Fabryce Wagonów „Pafawag” we Wrocławiu, a konkretnie to
46
47
kierownikiem sekcji zaopatrzenia hutniczego. Ja z kolei byłem wtedy Naczelnikiem Delegatury
Zjednoczenia Przemysłu Taboru Kolejowego „Tasko” w Katowicach. Fabryka „Pafawag” była wtedy
jednym z kilkunastu zakładów produkujących tabor i akcesoria kolejowe, zgrupowanych w
Zjednoczeniu „Tasko”.
6 – Ludwik Głowacki, „Obrona Warszawy i Modlina 1939”wyd.MON, Warszawa 1985, s. 223.
7 – Zygmunt Zaremba, „Wrzesień 1939-sierpień1944”, wyd. BELLONA Warszawa, 2010-2014, s. 86 i
następne.
8 - Kazimierz Satora „Opowieści wrześniowych sztandarów”, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa
1990, s.149 -150.
9 – Wg Wikipdeii: Sztandar – weksylium będące znakiem oddziału wojskowego, stowarzyszenia,
miasta, szkoły, instytucji itp. Składa się z płata i drzewca zakończonego głowicą. Płat ma różne wzory
na obu stronach, przeważnie obszyty jest frędzlą i przymocowany do drzewca skórzanym rękawem i
ozdobnymi gwoździami. Pod głowicą wiązane są wstęgi i szarfy w barwach narodowych lub orderów i
odznaczeń, którymi posiadacz sztandaru został odznaczony. Pod wstęgami mogą być mocowane
odznaki odznaczeń. Sztandar, podobnie jak chorągiew, występuje w jednym egzemplarzu.
10 – Oleg Khlevniuk, „Stalin - Nowa Biografia”, Kraków 2016.
11 – „HISTORIA Uważam Rze” nr 16, lipiec 2013. s. 63
12 - Marin Wilk „Gruzin na Kremlu, Łódź 1995.
13 - Wspomnienia rodzinne.
Katowice, listopad 2016 rok
Janusz Maszczyk
47

Podobne dokumenty