Herbata Ubieranie myśli w słowa, podejście trzecie. Siadam

Transkrypt

Herbata Ubieranie myśli w słowa, podejście trzecie. Siadam
Herbata Ubieranie myśli w słowa, podejście trzecie. Siadam. Otwieram nowy dokument, ponieważ stary skasował się przy wyłączeniu komputera. Biało tu. Po chwili wstaję i idę zaparzyć herbatę. Wracam z kubkiem, czuję, jak lekko parzy moje dłonie. Biorę łyk. W smaku rozpoznaję marakuję z odrobiną goryczy. Znów siadam. Zauważam z zadowoleniem, że zielonkawy kolor naparu pasuje do roślin na okładce leżącej obok książki. Odsuwam kubek o jakieś dwadzieścia centymetrów, by przypadkiem nie zalać zielenią również kartek tomiku. Znowu na niczym nie mogę się skupić. Próbuję ustawić myśli w zdania, choć część skojarzeń zdążyła mi już umknąć od czasu, gdy przeczytałam “Wegetariankę”. Poddaję się i zaciągam słowną pożyczkę. U Sławomira Mrożka. “Czy ja jestem pies, żebym jadł jakieś pieskie jedzenie?! [...] Nie, nie jesteś. Żaden człowiek nie jest psem. A przynajmniej... nie powinien nim być.” Całkiem niedawno w Narodowym Instytucie Zdrowia i Opieki Społecznej w Helsinkach przeprowadzono badania sprawdzające, czy istnieje związek między dietą a osobowością. Zebrano grupę liczącą 1608 seniorów. Wypełnili oni kwestionariusze, każdego z nich zważono i zmierzono. Uzyskane wówczas dane nie tylko potwierdziły silną zależność między nawykami żywieniowymi a charakterem ­ wykazały też, że to powiązanie jest silniejsze w przypadku kobiet. Kobieta i jedzenie. W większości kultur pojęcia mające ze sobą bardzo wiele wspólnego. To zazwyczaj przedstawicielkom płci żeńskiej przypisuje się pozycję nad garnkiem z chochlą w dłoni. Gotują mężom. Gotują rodzicom. Gotują dzieciom. Gotują też dla siebie, ale to z rzadka. Mężczyźni raczej polują na składniki, a w kwestii jadłospisu zdają się na kucharkę ­ najpierw matkę, a później żonę. To one odpowiadają za ich wyżywienie. Wobec nadrzędnej roli, jaką rodzima kuchnia pełni w budowie koreańskiej dumy narodowej, zbudowanie przez Han Kang głównej postaci bazując na kwestii jedzenia bądź niejedzenia mięsa wcale mnie nie dziwi. Dlaczego tytułowa wegetarianka szuka przyczyn swojego strachu w mięsie? Są to kawałki zwierzęcego ciała wyczyszczone z krwi. Może je pokroić, ugotować, włożyć do ust. Kiedyś te różowo­czerwone płaty napinały się do skoku, drżały w stresie, podtrzymywały cały ciężar ciała. Teraz stanowią tylko pokarm. Yong­hye niepokoiły sny, pełne krwawych obrazów i o niejasnym zarysie. Przedstawiały jej twarz w zdeformowanych, groźnie wyglądających odsłonach. Morderstwo jako sam akt, bez szczegółów ­ nie wie, kto zabił, kto zginął. Pojawił się w nich także przywiązany do motoru pies, którego ojciec Yong­hye po kilku okrążeniach jazdy doprowadza do śmierci z wyczerpania. Zupełnie jak u Dostojewskiego. Yong­hye to jednak nie Raskolnikow ­ ona nie żałuje zwierzęcia. Mam wrażenie, że w tym układzie też nie wiadomo, kto tak naprawdę jest psem. Człowiek raczej psem być nie powinien ­ jak pisze Mrożek w “Emigrantach”. Jednak Yong­hye miała pełne prawo, by czuć się traktowaną jak zwierzę. Skłamałabym określając innymi słowami chociażby sposób, w jaki opisuje ją jej mąż. Zupełnie odczłowieczony, boleśnie analityczny. Uległa, przeciętna, dobrze gotuje. Nie nosi stanika, ale nie ma na tyle ładnych piersi, by było to pociągające. Wolałby więc, żeby tego nie robiła. Dzięki jej nijakości, on sam nie czuje na sobie presji. Nie widział po prostu żadnych przeciwwskazań do małżeństwa. Wyselekcjonował ją tak, jak wybiera się gatunek psa pasujący do nawyków przyszłego właściciela. Gdy tylko Yong­hye zaczęła stawiać opór, wyłamywać poza ramy podręcznikowej dobrej żony, złożył wniosek o udzielenie rozwodu ­ oddał niesfornego szczeniaka do schroniska. Ten sam schemat powtarza się. W jej wspomnieniach pełno traumatycznych obrazów z udziałem agresywnego ojca. Starsza siostra przez dłuższy czas nawet nie podejmuje próby zrozumienia Yong­hye ­ ona oszalała, przecież to oczywiste. In­hye próbuje więc wegetariankę przywrócić do pionu. Wytresować. Być może Yong­hye spożywając mięso ma wrażenie zjadania samej siebie, a przynajmniej czegoś bardzo do niej podobnego, przynależącego do tego samego gatunku. Jednak w “Wegetariance” granica między ofiarą a mordercą jest bardzo cienka i postrzępiona. Każdy krzywdzący jest jednocześnie krzywdzonym. Decyzja Yong­hye, chociaż miała ona do niej pełne prawo, spowodowała wydarzenia, które znacznie zaburzyły życie jej męża i rodziny. Jej przestawienie się na wegetarianizm było niczym brzdęknięcie naczyń w opowiadaniu Young­ha Kim ­ wywołało lawinę tragicznych zdarzeń, chociaż samo w sobie mogło wydawać się nieszkodliwe. Człowiek człowiekowi wilkiem. Między innymi dlatego Yong­hye zdecydowała się na ucieczkę z tego świata zwierząt. Zechciała, by na jej ciele rosły kwiaty, dłonie zapuściły się głęboko w glebę i chłonęły wodę, by karmiły ją promienie słońca. Rośliny nie krzywdzą. Mężczyzna z namalowanymi na ciele kwiatami przestaje mieć postać oprawcy i zagrożenia, a przeobraża się w coś pięknego i delikatnego. Ludzie są zbyt skomplikowani, zbyt skupieni na sobie. A przez to niebezpieczni. W miarę opróżniania kubka do głowy przychodzą mi kolejne cytaty. Ten jest autorstwa Anny Świrczyńskiej. “Potem przyjdą ludzie. Dadzą mi skórę, kolor oczu, płeć i nazwisko. Dadzą przeszłość i przyszłość gatunku homo sapiens.” Czy poza biologią istnieje coś takiego jak definicja człowieka? Pytam, ponieważ z punktu widzenia systematyki to bardzo proste. Człowiek to ssak z rodziny człowiekowatych, przedstawiciel rodzaju Homo. Wyróżnia go większa pojemność czaszki, wyprostowana postawa, wzrost. Jednak z jakiegoś powodu mówimy, że człowiek może być nieludzki. Co w takim razie stanowi normę ludzkiego zachowania? Na drabinie bytów Arystotelesa człowiek siedzi wysoko i z góry patrzy na podrzędne sobie rośliny i zwierzęta. To umiejętność racjonalnego myślenia usadawia go ponad nimi. Dlatego owładnięcie instynktem to coś zwierzęcego. Bezmyślne i pozbawione motywacji istnienie to wegetacja. Wobec każdego sformułowano kryteria i wymagania płynące z faktu bycia tym, kim ktoś jest. Zwłaszcza w koreańskim społeczeństwie presja spełniania społecznych ról przytłacza, a w dużej mierze nawet rozgniata tych niemogących się w wpasować we wzorce. Mężczyzna ma zdobyć jak najpełniejsze wykształcenie, znaleźć dobrą, stabilną pracę i oddać się jej całkowicie. Kobietę koniecznie trzeba korzystnie i szybko wydać za mąż, musi ona nieprzeciętnie wyglądać i gotować, a przede wszystkim nie narzekać. Młodsi powinni być posłuszni starszym, a podwładni przełożonym. Kierując się jedynie rozsądkiem oczywista staje się konieczność podążania za bezpiecznym schematem. Jednak Yong­hye podejmuje decyzję wbrew wszelkim społecznym normom, pozornie wbrew ludzkiemu rozumowi. Oprócz mózgu i wnętrzności siedzi w nas coś jeszcze ­ mieszanka emocji i instynktów, niedająca się opisać słowem ani usystematyzować. Nie odkrywam tutaj niczego nowego, o dualizmie wspominało już wielu na przestrzeni wieków. Yong­hye ogłosiła strajk ­ nie jem mięsa. Do tej pory przykładnie wyszła za mąż, dawała innym sobą rozporządzać, biernie pozwalała, by wypadki toczyły się wbrew jej woli. Ale w pewnym momencie ma dość, ładunek kumulujący się w środku niej wybucha, rozrywa ją od środka. W każdej głowie świat wygląda nieco inaczej. Zgodnie z przysłowiem, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Rzeczywistość zostaje przefiltrowana przez nasze doświadczenia i charakter, a ten filtr u wszystkich różni się budową. Spójrzmy chociażby na modele należące do bohaterów “Wegetarianki” ­ u męża Yong­hye działa on bardzo na niekorzyść żony, pozbawia ją jakiegokolwiek uroku, a to dlatego, że ten mężczyzna to człowiek przyziemny i płytki, w dodatku bez aspiracji. Mechanizm funkcjonuje jednak zupełnie odwrotnie w przypadku artysty. Intrygują go fizyczne niedoskonałości. Myśl o mongolskim znamieniu na ciele szwagierki doprowadza go do obłędu. Dla niego to zielona plamka świeżości i niewinności, coś dziewiczego. Mówi, że pragnie ją mieć na języku ­ czuć wszystko po raz pierwszy. W rezultacie tę dwójkę złącza coś wyższego, coś ponadludzkiego i nieracjonalnego. Coś, co przeraziło In­hye na tyle, że wezwała karetkę psychiatryczną. Na tyle, że w jej oczach przestali być ludźmi. Kubek już zupełnie wystygł, ale herbata wciąż jest lekko ciepła. Przy przechylaniu na białych ściankach naczynia odciska się obręcz w tabaczkowym kolorze. Odstawiam je na blat i opieram brodę na dłoni. Znów się zastanawiam. Tym razem z pomocą przychodzi mi Seneka “Winniśmy brać pod uwagę, że to, czego pragniemy i do czego zmierzamy(...), albo nie przynosi żadnego pożytku, albo o wiele więcej szkody. Niektóre rzeczy są zbyteczne, inne zaś nie są warte swej ceny.” Od urodzenia zaprogramowano nas do rozwoju. Mamy plany, cele, marzenia ­ na początku zupełnie odrealnione, które dopiero z czasem zdobywają racjonalny szkielet. Udaje nam się dzięki temu zyskać złudzenie, że to jest właśnie sens życia. Prosty, zrozumiały i osiągalny. Uspokaja on rozum, który łatwo gubi się w zetknięciu z abstrakcją. Mechanizm ten ma swoje skutki uboczne. Stres, który co prawda mobilizuje do działania, stanowi też źródło nerwic i depresji. Wśród innych działań niepożądanych są też momenty, w których budzimy się i myśl o osiągnięciu założonego celu wypala w nas dziurę ­ co będzie potem? Jednak tym najbardziej niebezpiecznym z nich jest doświadczenie porażki. W połączeniu z wysokimi oczekiwaniami i towarzyszącemu mu poczuciu bezsensu przypomina koktajl Mołotowa. Przy tak dużej dawce społecznej presji, którą serwują sobie nawzajem Koreańczycy, wybuch tej mieszanki w postaci licznych samobójstw nie powinien dziwić. Pojęcie drugiego czy trzeciego miejsca zdaje się tam nie istnieć, interesuje ich tylko to pierwsze. Dosłownie tydzień temu zakończył się XVII Konkurs Chopinowski. Jego triumfatorem był Seong­jin Cho. Wiem natomiast z pierwszej ręki, że koreańskie media nawet nie zająknęły się o tym, że został finalistą, wybranym spośród najlepszych młodych pianistów z całego świata­ lecz gdy tylko zdobył I. nagrodę, informacje o nim zaczęły zalewać Koreańczyków z każdej strony. To In­hye przegrała ze swoim celem. Był on bardzo prosty, możliwe, że aż za prosty. Ze wszystkich sił starała się stworzyć dom w pełnym znaczeniu tego słowa ­ prowadziła własny sklep, starała się wypełniać bezbłędnie rolę żony i matki, do tego stopnia, że pozwalała mężowi na dobrowolne rozciąganie granic swojej cierpliwości. Nie była jednak w stanie przebić się przez barierę niezrozumienia ­ ona, właścicielka sklepu i on, artysta­filmowiec. Nie zdołała przerobić go na odpowiedzialnego męża. On natomiast uciekł od tej zwykłości w ramiona eterycznej Yong­hye. Artysta i jego szwagierka są oderwani od tego rodzaju ludzkich pragnień. Yong­hye przestaje jeść mięso, nie chce należeć do drapieżców i morderców. Pragnie stać się czymś pięknym i delikatnym. Unika biustonosza, by nie zakrywać kobiecości i łagodności drzemiącej w jej ciele. Mąż In­hye żyje uczuciami. Jego filmy to serie skojarzeń, pozornie niepowiązane ze sobą obrazy, wywołujące podobny odcień emocji. Zawiązuje się między nimi coś na kształt relacji artysty z muzą. Tak jak Griet nie czyściła okien w pracowni Johannesa Vermeera, by nie zmienić przypadkiem natężenia światła, Yong­hye myje włosy bardzo ostrożnie, by nie zniszczyć rysunku na swoim ciele. Co wzbija tę dwójkę ponad świat materialny, w którym pozostawili swoich małżonków? "Dzieci są milsze od dorosłych/ zwierzęta są milsze od dzieci/ mówisz, że rozumując w ten sposób/ muszę dojść do twierdzenia,/ że najmilszy jest mi pierwotniak pantofelek” ­ choć w zamierzeniu Andrzeja Bursy to zdanie miało być ironiczne, przemycił w nim również coś boleśnie prawdziwego. Im mniej skomplikowany organizm, tym bardziej jest oczywisty. Tylko w przypadku ludzi można w pełni mówić o złu. Rośliny czy zwierzęta, gdy wyrządzają krzywdę innemu stworzeniu robią to z konieczności. Są sprawiedliwe, w pełni wolne. Nie obowiązują ich sztucznie ułożone prawa, ani nie ogranicza czyjaś ocena. Zarówno Yong­hye jak i jej szwagier próbują uciekać do tej strefy bezgranicznej wolności. Gdy artysta słyszy dźwięk karetki, jadącej, by ograbić ich z dopiero co uzyskanego wyzwolenia, pragnie stać się ptakiem i odlecieć, zostawiając całe człowieczeństwo wewnątrz mieszkania. Stać się ptakiem z kolekcji ojca ze “Sklepów Cynamonowych”, kontrastującym z szarą, pustą rzeczywistością. Herbaty ubywa, a ja nadal pozostaje przy Senece. “Nie chciał żyć, kto nie chce umrzeć. Życie bowiem zostało dane pod warunkiem śmierci. Ku niej idziemy.” Istnieje jeden bardzo prosty sposób na oderwanie się od trudu bycia człowiekiem. Śmierć. Odłącza nas ona od jakiejkolwiek cielesnej formy. Większość ludzi boi się tego co nieznane, a zgon to najprawdopodobniej najbardziej tajemnicze zagadnienie ­ nie sądzę by ktokolwiek z żyjących zyskał doświadczenie w tej materii. “Kto nauczył się śmierci, oduczył się niewoli.” Wiele z nas traktuje śmierć jak koniec. Tworzone są listy rzeczy, które chcemy zrobić przed wizytą kostuchy. Zastanawiamy się, jakie powzięlibyśmy kroki, gdyby okazało się, że zetkniemy się z nią w przeciągu godzin, minut. Wszystko wynika z przywiązania do życia doczesnego. Skoro życie nieodwołalnie się kiedyś skończy, dlaczego zamiast przeżyć każdą jego sekundę, zastanawiamy się nad tym, dlaczego w ogóle żyjemy? Ludzie nie zauważają, że próba określenia sensu życia stwarza bariery i ograniczenia. Zastanawiamy się zamiast działać. Martwimy się, choć na powód zmartwienia nie mamy wpływu. Yong­hye chce umrzeć. Mówi, że staje się drzewem, ale tak naprawdę wie, że umiera. Jednak pragnie śmierci nie dlatego, że chce zakończyć życie, ale by być zwróconą naturze. Porzucić ograniczające ją ciało, w którym czuje się nieswojo i nienaturalnie. Zamiast szukać szczęścia pośród problemów, postanawia ulotnić się w bezproblemowy niebyt. In­hye na początku kurczowo czepia się swoich ludzkich priorytetów i zmartwień. Dopiero, gdy widzi, jak ludzie utrzymując jej siostrę przy życiu krzywdzą ją, zaczyna rozumieć. Mówi wtedy “Kiedy śnimy wszystko wydaje się tak rzeczywiste. A jednak po przebudzeniu zdajemy sobie sprawę, że to był tylko sen… Tak więc i my się kiedyś obudzimy, a wówczas…” Kubek stoi pusty i zimny. Jest już późno, a ja nadal bębnię paznokciami w klawiaturę. Siedzę na krześle. Odrobinę się garbię, podnoszę ramiona. Uśmiecham się do kobiety na okładce. Nie jestem pewna, czy odpowiada, czy nie. Choć usta drgnęły nieznacznie ku górze, mam wrażenie, że za jej źrenicami nikogo nie ma. Po prostu pewnie jeszcze się nie obudziła. 

Podobne dokumenty