Poza strachem
Transkrypt
Poza strachem
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online. Jaye Ford Poza strachem Fragment Z angielskiego przełożył Jacek Żuławnik 3/86 Dla Paula, Marka i Claire 1 W tym roku postanowiły całą czwórką ponownie pojechać na północ. Gdy wyruszyły pewnego chłodnego, zimowego, piątkowego wieczoru, Jodie z uśmiechem obserwowała w lusterku wstecznym oddalające się światła małego miasteczka. Krzaki rosnące gęsto po obydwu stronach drogi otulała mgła, w której światła samochodu wytyczały upiorny korytarz – niczym tunel bezpieczeństwa wiodący przez mrok nocy. Albo jak droga prosto do piekła. Jodie przeszedł dreszcz na tę paskudną myśl, ale zdążyła go stłumić. Dobrze wiedziała, dokąd i do czego potrafi doprowadzić błędnie wybrana droga. To się nie zdarzy – przekonywała samą siebie. – Nie teraz, nie z tymi ludźmi. – Masz, zjedz trochę. – Louise podsunęła Jodie połamaną tabliczkę czekolady z orzechami i kawałkami owoców. – Ray pewnie w tej chwili jedzie na basen. Ja tu się opycham czekoladą, a on się uwija przy bliźniakach. Super. Jodie zerknęła na zegar umieszczony na desce rozdzielczej. 6/86 – James odbiera Adama i Isabelle z urodzin. Kiedy ich zawoziłam, widziałam stosy lizaków i nadziewanych cukierków. Za parę godzin będzie miał z nimi niezłą przeprawę, żeby poszli spać. – Uśmiechnęła się pod nosem na myśl o swoim byłym mężu zmagającym się z dwójką nakręconych dzieciaków i włożyła do ust kawałek czekolady. – Mmm. Niezły wybór, Hannah. – Dzięki – odparła Hannah, wieszając się na oparciu fotela Louise i sięgając po czekoladę. – Dzisiaj padło na Pete’a, jeśli chodzi o podwózkę chłopaków na koszykówkę, a to znaczy, że będzie musiał znieść bandę śmierdzących dzieciaków, zaliczyć po drodze McDonalda i zjeść kolację z mamą, która zajmuje się Chelsea. Mówię wam, on wprost uwielbia te nasze weekendowe wypady. – Bailey i Zoe są u teściów. Otwieramy szampana czy jeszcze za wcześnie? Jodie spojrzała w lusterko wsteczne i uśmiechnęła się do Corrine trzymającej uniesioną do góry butelkę szampana. – Tak na wszelki wypadek wzięłam plastikowe kieliszki – dodała Corrine. – Niby jaki wypadek? – zapytała Jodie. – Wiesz, piętnaście po szóstej, dzień pierwszy wyprawy i wciąż zero alkoholu? To bez dwóch zdań wypadek... przy pracy. Jodie roześmiała się, ale gdy wyjechała zza zakrętu, uśmiech zamarł jej na ustach. Środkiem dwupasmowej jezdni gnało auto, oślepiając jadących z naprzeciwka długimi światłami. Znajdowało się może sto metrów przed wozem prowadzonym przez Jodie i jechało naprawdę szybko. Sprawiało wrażenie, jakby nikt nad nim nie panował, zaliczało zuchwale obydwa pasy, pędząc szerokim zygzakiem. Serce Jodie niemal wyskoczyło z piersi. Przy tej prędkości, jeśli szybko czegoś nie zrobi... Zacisnęła palce na kierownicy, przypomniała sobie, czego ją uczyli na szkoleniu dla kierowców, i opanowała raptowną chęć 7/86 wduszenia hamulca w podłogę. Dotknęła stopą pedału i skręciła w lewo. Opony spadły z asfaltu i zahaczyły o pobocze, zasypując drzwi gradem kamyków. Jedna z dziewczyn na tylnym siedzeniu krzyknęła. Siedząca z przodu Louise zaparła się obiema rękami o deskę rozdzielczą. Samochód jadący z naprzeciwka śmignął tak blisko ich auta, że gdyby Jodie wyciągnęła rękę przez szybę, śmiało mogłaby go dotknąć. Podmuch zepchnął wóz dziewczyn jeszcze bardziej z drogi. Koła straciły przyczepność. Tyłem groźnie zakołysało. Przodem szarpnęło w jedną, potem w drugą stronę, i samochód zaczął się toczyć szerokim łukiem. Światło reflektorów omiotło ciemny busz, potem kamieniste pobocze, a na końcu dwupasmową wstęgę asfaltu. Jodie naparła z całej siły na kierownicę, starając się wyprostować koła. Nieskończenie długi ułamek sekundy później auto wyszło z poślizgu. Rzuciło nim w drugą stronę. Snop światła powędrował po szosie, poboczu, a potem padł na przeszkodę, która, jak się okazało, miała ostatecznie zatrzymać pęd pojazdu. Odblaskowa plamka na czubku przydrożnego słupka rozbłysła jaskrawą bielą, po czym wbiła się z impetem w kratownicę wlotu powietrza. Samochód zatrzymał się w miejscu, a Jodie dosłownie zawisła na pasie bezpieczeństwa. Stopą wdusiła do oporu hamulec. Jej palce wpijały się w kierownicę, tak że aż bolało. Przez dłuższą chwilę żadna z kobiet nie wymówiła ani słowa. Silnik krztusił się i terkotał. Słupek leżał zmiażdżony gdzieś pod przednimi kołami. W kabinie dało się słyszeć jedynie głębokie oddechy. – Wszyscy cali? – odezwała się wreszcie Jodie. – O mój Boże! – Jezus Maria! – Ja pierdolę! Jodie rozmasowała sobie mostek, tam gdzie pas bezpieczeństwa wpił się w ciało. – Zakładam, że tak. 8/86 Przekręciła kluczyk w stacyjce i spojrzała na przyjaciółki. Louise, z burzą kręconych włosów, które opadły jej na twarz, siedziała, trzymając jedną rękę na piersi, a drugą na kolanie. Hannah, która nadal opierała się o fotel Louise, uśmiechała się ponuro do Jodie. Corrine ściskała szampana obydwiema rękami, jakby butelka była kołem ratunkowym. – Dzięki Bogu, szampan przeżył. Teraz to się naprawdę przyda – stwierdziła bez cienia rozbawienia. Jodie poczuła wszechogarniającą ulgę, ale zaraz potem napłynęła fala wściekłości. – Co za tępy sukinkot! Co on wyprawia?! Mogłyśmy przez niego zginąć! – Wysiadła, trzasnęła za sobą drzwiami i obeszła auto dokoła, oceniając zniszczenia. – Sukinsyn! Mój samochód! Pojazd zatrzymał się na warstwie grubego żwiru, mniej więcej metr od drogi. Dosłownie na wyciągnięcie ręki od drzwi po stronie pasażera zaczynał się mroczny, gęsty busz. Światło jedynego działającego reflektora padało na czarną, kompletnie pustą wstęgę drogi. Samochód wyglądał naprawdę nieciekawie. Przód sprawiał wrażenie, jakby miał czołowe zderzenie z rozwścieczonym, szarżującym bykiem. W maskownicy ziała głęboka dziura po słupku, pokrywa silnika po lewej stronie została głęboko wgnieciona, a pogruchotany, naderwany zderzak opierał się bezradnie jednym końcem o ziemię. Jodie spojrzała w stronę kabiny, w której nagle zapaliła się lampka. Louise otworzyła drzwi i rozmawiała z Corrine i Hannah. Jodie nie słyszała jej głosu, ale widziała, że koleżanka energicznie gestykuluje, jak gdyby raz jeszcze przeżywała chwilę, w której feralne auto otarło się o ich samochód. Corrine siedziała pochylona do przodu, cały czas przyciskając szampana do piersi, a Hannah w słabym świetle żarówki była blada jak ściana. Żołądek podszedł Jodie do gardła. Prawie zabiła swoje najlepsze przyjaciółki. Niemal zniszczyła życie ich rodzinom. Zasłoniła usta 9/86 dłonią i zwalczyła odruch wymiotny. Zaczęła się trząść. Boże, wszystko tylko nie krew na rękach. Tylko nie znowu. Kolana ugięły się pod nią. Chwilę potem siedziała już na ostrych żwirowych kamykach. Ktoś przykucnął i otoczył ją ramieniem. – Hej, już dobrze. – Obok niej była Louise. Na plecach poczuła dotyk pewnej, pielęgniarskiej dłoni Hannah. – Głowa między kolana, Jode. Oddychaj głęboko. Wdech, wydech. Tak jest. Miała otwarte oczy, starała się myśleć wyłącznie o teraźniejszości. One żyją, Jodie. Wszystkie. Wtedy przeniknęło ją zimno. Zupełnie nagle, jakby mózg dopiero teraz zorientował się, że posiada przyłączone do siebie ciało. Busz ucichł. Lodowaty wiatr smagnął ją po twarzy. Spojrzała w górę i ujrzała wielkie, czarne, pozbawione blasku księżyca niebo. Po prawej strzelił korek od szampana. – Chyba wszystkie potrzebujemy procentów – stwierdziła Corrine. – Kieliszki się połamały, będziemy więc żłopać prosto z butelki. Jodie przyglądała się ubranej w długi płaszcz i buty na wysokich obcasach, oświetlonej reflektorem Corrine. Przyjaciółka odrzuciła do tyłu kaskadę blond włosów, przechyliła głowę i pociągnęła solidny łyk szampana. Tylko Corrine potrafiła, stojąc na pobojowisku pośrodku ciemnej pustki, w takim stylu świętować, że właśnie cudem uniknęła śmierci. Jodie uśmiechnęła się pod nosem i wyciągnęła rękę. – Daj trochę – powiedziała i po raz setny przyszło jej do głowy pytanie, jakim zrządzeniem losu ona i Corrine w ogóle zostały przyjaciółkami. Jodie zawsze miała poczucie, że jej samej brakuje tego uroku, tego szyku. Uczyła WF-u w liceum i była samotną matką dwójki zwariowanych na punkcie sportu dzieci, więc po co miałaby w ogóle zawracać sobie głowę jakąś elegancją? 10/86 – No, to gdzie jesteśmy? – zapytała Corrine, przekazując butelkę. Jodie upiła łyk i skrzywiła się z niesmakiem: za dużo bąbelków, za zimne, zbyt dużo adrenaliny w żyłach, aż zawirowało jej w głowie. – Dobre pytanie – odparła. Wstała, otrzepała spodnie i spojrzała w kierunku, z którego nadjechały – gdzie podwójna żółta linia znikała za zakrętem – a potem przeniosła wzrok na drugą stronę i zobaczyła postrzępione wzniesienie. – Chyba gdzieś w okolicy Bald Hill. Musimy być blisko. W biurze powiedzieli, że z Newcastle jedzie się jakieś półtorej godziny, a myśmy ruszyły przed godziną. – To co teraz? – zapytała Corrine. Jodie złapała naderwany, pogięty zderzak i pociągnęła. Zimny metal jęknął, ale nie ustąpił. – Cóż, tym samochodem już nigdzie nie pojedziemy. Będą musieli nas odholować. – Pójdę po telefon – oznajmiła Louise i obeszła auto, żeby wsiąść do niego od strony pasażera. – Po tym, jak ostatnio padł mi wóz, mam pomoc drogową w szybkim wybieraniu. Louise zaczęła chodzić w tę i z powrotem z telefonem przy uchu, czekając na połączenie, w tym czasie Jodie raz jeszcze obejrzała uszkodzenia. Kiepska perspektywa: została bez auta w weekend, nie wspominając o kilku najbliższych tygodniach, kiedy wóz będzie w naprawie. Dobrze, że przynajmniej ubezpieczenie pokryje koszty holowania. – Nie mam zasięgu – krzyknęła Louise, stając na drodze. Chwilę później cała czwórka chodziła po ciemku we wszystkich kierunkach, trzymając wysoko w górze swoje telefony. – Mam jedną kreskę – zawołała Hannah. Stała po drugiej stronie drogi, nieopodal gęstych krzaków, jej twarz była niebieska od blasku wyświetlacza. – Jaki to numer? 11/86 Podczas gdy Hannah ratowała sytuację, dziewczyny raczyły się szampanem. – Jodie, mam nadzieję, że w tych pokojach, które zarezerwowałaś, mają porządne ogrzewanie, bo tu można zamarznąć – powiedziała Corrine, szczelniej opatulając się płaszczem. – I toaletę. Siku mi się chce – dorzuciła Louise. – I światło, bo ciemno jak... – krzyknęła Hannah. Jodie podała butelkę Lou. – Mają ognisko i dwa wychodki, ale jeśli nie ma światła, to na pewno dostaniemy zwrot kasy. – W tym roku przyszła kolej na Jodie, by załatwiać nocleg, a ona doskonale wiedziała, że udany weekend w głównej mierze zależy od dobrego zakwaterowania. Przed czterema laty zarezerwowała łódź mieszkalną – przeciekającą łódź mieszkalną, a ponieważ lało i lało jak z cebra, żadna ilość czerwonego wina i czekolady nie zdołała im zrekompensować wybijającej toalety. Tym razem czuła więc delikatną presję – no, może więcej niż delikatną – by wymyślić coś wyjątkowego. – A tak poważnie, to na stronie internetowej wszystko wyglądało naprawdę świetnie. Stuletnia stodoła. – Nie mów mi, że będziemy mieszkać w stodole – odezwała się Corrine. – Przerobionej stodole. Odnowili ją w zeszłym roku. Na zdjęciach prezentowała się zachęcająco. Corrine zabrała butelkę Louise i wycelowała nią w Jodie. – Okej, ale wyjaśnijmy sobie jedno. Jeśli zobaczę coś, co choć trochę przypomina farmę, masz mnie zaraz odwieźć do domu. I mam gdzieś, jak wygląda twój samochód. Corrine wychyliła kolejkę, zachęcona śmiechem przyjaciółek. Jodie pozbyła się resztek napięcia. Strach towarzyszący jej od paru dobrych minut ulotnił się. Dobrze wiedzieć, że otarcie się o śmierć nie zepsuło im dobrego nastroju przed weekendem. 12/86 – Okej – powiedziała Hannah, wracając do grupy – pomoc drogowa zaraz kogoś wyśle. Mam nadzieję, że włożyłyście ciepłe galoty, bo będą najwcześniej za pół godziny. Zawracając w poprzek drogi, Matt Wiseman przyjrzał się mazdzie. Ładnie zaliczyła słupek – pomyślał. Ustawił się tyłem do uszkodzonego auta i powoli zaczął cofać. W lusterku wstecznym zobaczył wysiadającą kobietę kierowcę i jej trzy pasażerki. Matt zaciągnął ręczny, zerknął na kartkę z informacją o zgłoszeniu i pokręcił głową. Wygląda na to, że chłopak, którego ojciec Matta zatrudnił między innymi do odbierania telefonów, musi się nauczyć zadawania pytań, bo najwyraźniej zapomniał się dowiedzieć, ile osób podróżowało uszkodzonym autem. Oby babeczki miały własny transport, inaczej nie pójdzie tak łatwo, jak spodziewał się Matt. – Tato, zajmę się tym – powiedział Matt, kiedy odebrali zgłoszenie. – Wróciłem do pracy dwa miesiące temu. Wiem, co robić. Ty idź i pokaż, co potrafisz. – Psycholog nie miała racji. Wzięcie fuchy ojca, żeby staruszek mógł zagrać w finale zawodów darta w Bald Hill, wcale nie świadczyło o wrodzonej potrzebie ratowania innych, dowodziło jedynie, że Matt był sentymentalnym idiotą. Wysiadając, rozprostował chorą nogę i przyjrzał się czterem oświetlonym światłem reflektorów kobietom, które stały po drugiej stronie lawety. Niecodzienny widok, przynajmniej w takim miejscu w zimny piątkowy wieczór. Zerknął na notatki w poszukiwaniu nazwiska zgłaszającej wypadek i spojrzał po turystkach. Roześmiały się. Same prawie od godziny w ciemnościach na takim pustkowiu i nadal w nastroju do śmiechu – kolejne zaskoczenie. – Dobry wieczór paniom. Całe i zdrowe? – Przyglądał się im, obchodząc auto dokoła. Niebrzydkie, wszystkie co do jednej, wszystkie przed czterdziestką. Jedna wystrojona, jakby wybierała się na raut. Niska po prawej miała imponującą burzę ciemnych, kręconych włosów, a ta po drugiej stronie była naprawdę ładna, 13/86 tyle że z wydatnym brzuszkiem, jakby urodziła dwójkę dzieci i już nigdy nie zdołała odzyskać formy. Ostatnia miała zabawną, krótką fryzurę, wielkie ciemne oczy, a jej nogi pod krótką kurtką wyglądały jak wyrzeźbione w dżinsie. – Która z was to pani De Crane? Zachichotały. – Jo De Crane? – spróbował raz jeszcze. Wybuch śmiechu. Dopiero wtedy zauważył szampana, którego ściskała ta wystrojona. – Czyżbyście panie piły? – Starał się mówić beznamiętnie, bez cienia oskarżenia, ot po prostu był ciekaw. – Oczywiście – odparła trzymająca butelkę, wymachując nią jak torebką. – Wyłącznie z przyczyn zdrowotnych. Nie chciałyśmy, żeby Jodie nam zemdlała ze strachu. Dżinsowa rzeźba wystąpiła do przodu. Jej śmiech brzmiał niczym chłodny, niski, pewny siebie pomruk. – Cześć, to mój samochód. Jestem Jodie Cramer. Było blisko. Wiesz, nazwisko. Nie sprawiała wrażenia pijanej i nie wyglądała na głupią na tyle, by prowadzić pod wpływem alkoholu, ale nigdy nie wiadomo. – Alkomat niestety nie będzie mógł wykazać, czy pani piła przed, czy po wypadku. Uniosła brodę i odparła z uśmiechem: – Wątpię, żeby alkomat w ogóle zauważył te kilka łyczków szampana, które wypiłam po wypadku. Ale ponieważ nie widzę tu policji, a widzę pana, byłoby świetnie, gdybyśmy się wzięli do holowania, zanim zamarzniemy na śmierć. Przyjrzał się jej. Uprzejmie, ale stanowczo powiedziane. Widać było, że przywykła do wydawania poleceń. W innym miejscu i czasie przycisnąłby ją i uparłby się, żeby dla pewności zbadać ją alkomatem. Ale przecież tutaj nikt nie został ranny, one nigdzie nie pojadą tym autem, a poza wszystkim Matt już się takimi sprawami nie zajmował, na szczęście. Z uwagą obejrzał uszkodzenia. 14/86 – Co się stało? Jodie opowiedziała o kierowcy, który zepchnął ją z drogi, i pokazała słupek, który utkwił pod przednią częścią auta. Wyraźnie miała już tego wszystkiego powyżej uszu. Matt zajrzał pod samochód, a wstając, nie odmówił sobie dodatkowo inspekcji jej szczupłych, ładnie umięśnionych nóg. Biegaczka? – Dokąd panie jechały? – zapytał. – Chciałyśmy spędzić weekend w pensjonacie niedaleko Bald Hill – odparła Jodie. Aha, czyli piechotą to jednak za daleko. – Czy ma kto po was przyjechać? Ta wystrojona odpowiedziała: – Nie, wybrałyśmy się we cztery. Wie pan, babski wypad. – Kiepsko się zaczął, co? – rzucił. – Muszę panie uprzedzić, że w mojej kabinie zmieszczą się tylko dwie dodatkowe osoby. Mruknęły coś między sobą i któraś powiedziała: – Jebać to. Zgodził się w całej rozciągłości. To zdecydowanie była sytuacja z gatunku „jebać to wszystko”. Jodie przeczesała dłonią nastroszone włosy. – Ile mamy stąd do Bald Hill? – Jakieś czterdzieści kilometrów. Pół godziny drogi samochodem. – A gdybyśmy zamówiły taksówkę? Przyjedzie po nas aż z Bald Hill? W piątek wieczorem? Matt uniósł brew. – W piątek wieczorem w Bald Hill nic się specjalnie nie dzieje. Wywołam przez radio naszego jedynego taksówkarza. Powinien dojechać, akurat zanim wciągnę wasz wóz na lawetę. – Przecież nie zostawi ich tu samych w środku nocy. Nikogo nie powinno się tutaj zostawiać. Matt wrócił do swojego samochodu, połączył się przez radio z Dougiem i kazał mu się sprężyć. Powiedział, że czekają tu na 15/86 niego cztery niebrzydkie laski z miasta, wkurwione, bo ktoś je zepchnął z drogi, i skostniałe z zimna, więc lepiej niech ruszy dupsko. Taksiarz potrzebował czasem bata nad głową. Matt nie spieszył się z umieszczeniem mazdy na lawecie, nawet celowo trochę się guzdrał, lecz kiedy wreszcie skończył, Dougiego nadal nie było. Kobiety zbiły się w grupkę, próbując się ogrzać. Obok nich leżał stos bagaży, które wyjęły z uszkodzonego auta. Matt spróbował ponownie wywołać taksówkę. – Kierowca mówi, że będzie za pięć minut. Zaczekam z wami. Możecie się ogrzać w kabinie, jeśli macie ochotę – powiedział. Jodie odłączyła się od grupy. – Prawdę mówiąc, trochę nam się spieszy. Jest prawie wpół do ósmej, a o ósmej miałyśmy odebrać klucz ze sklepu w mieście. Jeśli zabierze pan dwie z nas, może uda się tam dotrzeć, zanim zamkną sklep. Matt wbił spojrzenie w ciemną szosę. – Co to za sklep? Wyjęła świstek papieru i rozłożyła go. – Sklep spożywczy Smithów. To miało sens. Drzwi obok znajdowało się biuro agenta nieruchomości. Matt nie znał Smithów zbyt dobrze – kiedy dorastał w Bald Hill, nie byli jeszcze właścicielami tego sklepu – ale wszyscy doskonale wiedzieli, że Smithowie lubili zamykać swój przybytek o czasie. Zrozumiałe, mieszkali bowiem dobry kawałek za miastem. Matt powoli pokręcił głową. – To nie jest najlepszy pomysł. Czekać tutaj? Nocą? Jodie zerknęła na zegarek. – Proszę posłuchać, taksówka miała przyjechać za pięć minut, tak? Zjawi się lada moment, a te parę minut to dla nas różnica między odebraniem klucza na czas a koniecznością znalezienia jakiegoś miejsca, które od zaraz przygarnęłoby na noc cztery osoby. 16/86 Matt ponownie zlustrował drogę. Mógłby zadzwonić do pubu i poprosić kogoś, żeby wpadł do Smithów. Wyjął telefon z kieszeni. Zero kresek. W tym miejscu o porządnym zasięgu można było tylko pomarzyć. Spojrzał na Jodie. Z jednej strony wcale mu się nie spodobał ten pomysł, z drugiej jednak – rozumiał ją. Albo zmarnuje dziesięć minut na łapanie zasięgu, albo ruszy z kopyta i zaoszczędzi dziewczynom mnóstwa zachodu. Jodie obserwowała kierowcę pomocy drogowej i niemal wyczuwała tok jego myśli. Wydawał się całkiem sympatycznym facetem, pomimo zgrzytu z tym alkomatem. Nawet przystojny: wysoki, dobrze zbudowany, ale nie przesadnie napakowany. Ładny uśmiech. Chociaż nie było mu do śmiechu, że musiał je zostawić. Cóż, Jodie też wolałaby, żeby wyszło inaczej. Same, w tej ciemności... Na pewno ona będzie musiała zostać, bo to w końcu jej samochód. I w zasadzie jej wina. Zawsze wyznaczała siebie na niepijącego kierowcę, ponieważ była przesadnie ostrożna. Sęk w tym, że gdyby coś się stało, cała odpowiedzialność spadała na nią. Ale w porządku, zostanie, to nie problem. Jeśli nie odbiorą tego klucza, będzie miała na sumieniu kolejny noclegowy bubel i za rok wszystkie będą się zastanawiały, co było gorsze: wybijający kibelek czy brak dachu nad głową. Uśmiechnęła się zachęcająco do kierowcy. Patrzyła, jak wyjmuje telefon i coś przy nim majstruje. Po chwili schował aparat z powrotem do kieszeni i spojrzał na Jodie. – Dobra, to jedziemy z tym koksem – powiedział. Pytanie: kto pojedzie, a kto zostanie? Jodie zwołała naradę. – Wszystkie mogłybyśmy zostać – zasugerowała Hannah. – Przestań, proszę cię – odparła Jodie. – Nie zmieścimy się wszystkie do taksówki, do tego z bagażami. Posłuchajcie, ja zostanę. Lou chce się sikać, więc powinna pojechać, jeśli nie ma ochoty wystawiać tyłka w krzaki. 17/86 Mina Lou stanowiła mieszankę przepraszającego grymasu i wyraźnej ulgi. Jodie zwróciła się do Corrine i Hannah. Żadna z nich nie zgłosiła się na ochotnika – ani żeby zostać, ani żeby jechać. – Hannah zaraz zamarznie w tej swojej cienkiej kurteczce, więc albo Corrine odda jej palto, albo zostanie ze mną. Corrine była sucha jak patyk, podczas gdy Hannah miała parę zbędnych kilogramów. Nie było szans, żeby Hannah wcisnęła się w idealnie dopasowane do figury palto Corrine. Hannah zmierzyła wzrokiem Corrine, obciągnęła swój sweterek, zakrywając wystające spod niego fałdki tłuszczu, a potem odgarnęła za ucho niesforny kosmyk krótkich brązowych włosów. – No wiesz, mogłabym, ale... Corrine wzruszyła ramionami i westchnęła. Stanęła obojętnie z boku z rękami w kieszeniach, podczas gdy Jodie z pomocą Hannah i Louise zabrały się do ładowania bagaży do auta pomocy drogowej. Kiedy Jodie zamknęła drzwi, na żwirze nadal spoczywała ponad połowa waliz i toreb, a w kabinie wszyscy, łącznie z kierowcą, mieli zbolałe miny. Genialny początek weekendu, Jodie, nie ma co. – Spokojna głowa. Damy sobie radę – rzuciła. – Do zobaczenia w Bald Hill. – Pomachała im na pożegnanie latarką, którą dostała od kierowcy, i uśmiechnęła się, jakby dla niej i Corrine weekendowa impreza już się zaczęła. Stała pośrodku drogi i patrzyła, jak światła wspinającego się pod górę samochodu znikają na tle nocnego nieba. Pomyślała o tunelu, który nie tak dawno temu wydrążyły w ciemności światła jej własnego wozu, i gdy uświadomiła sobie, w jak mrocznym i odludnym miejscu się znalazła, przeszedł ją dreszcz. 2 – Lepiej oszczędzać baterię – powiedziała Jodie i wyłączyła latarkę. Noc otuliła je jak czarny welon. – Boże drogi, jak tu zimno. – W ciszy panującej na pustkowiu głos Corrine zabrzmiał znacznie mocniej niż zwykle. Jodie odwróciła się od drogi i wpatrzyła w ciemność. Miała wrażenie, że widzi blady poblask blond włosów Corrine. – I ciemno. – Zimno jest gorsze. – Wcale nie. Taka ciemność przyprawia mnie o gęsią skórkę. – Zrobiła ostrożnie krok w kierunku, z którego dochodził głos Corrine. Nie chciała potknąć się o bagaż, usiłowała też nie myśleć o przerażającej, nieprzeniknionej czerni nocy. – Powinnyśmy były pożyczyć od kierowcy kamizelki odblaskowe. – Chyba kpisz. Jak ja bym wyglądała w tym kolorze? – Raptem ukazała się twarz Corrine, oświetlona błękitną poświatą telefonu komórkowego Hannah – jedynego, który złapał jaki taki zasięg. – No dobra, jest siódma trzydzieści dwie. Dajemy taksówce dziesięć minut, a potem wrzeszczymy do słuchawki. 19/86 Corrine spojrzała na Jodie, a ta wyszczerzyła zęby. – Boże, wyglądasz jak postać z opowieści o duchach. Ofiara dekapitacji, której głowa nawiedza autostradę, straszy kierowców i powoduje niewyjaśnione wypadki. Corrine podsunęła sobie telefon pod brodę i zaświeciła. Wyglądała jak niebieska czaszka. – Czyż ta facjata nie jest żywą reklamą markowych środków do pielęgnacji skóry? Jodie roześmiała się, słysząc chropowaty rechot przyjaciółki i odetchnęła z ulgą, że Corrine już nie jest nadąsana. – Dzięki, że ze mną zostałaś. Błękitne światło zjechało w dół i zniknęło w kieszeni. – Taka jest cena za silny pęcherz i ciepłe palto. Powiedziała to wprawdzie półżartem, ale Jodie doskonale zrozumiała: kwestia wylosowania najkrótszej zapałki, a nie przyjacielska przysługa. – Przykro mi, że tak wyszło. – To nie twoja wina, że ten ktoś chciał nas zepchnąć z drogi. – Przyjrzałaś się, jaki to był samochód? – Nie za bardzo. Otwierałam szampana. – Wydaje mi się, że to był jeden z tych wielgachnych pikapów. Czarny, nieczarny, jakiś ciemny kolor. Miał światła na dachu, chyba reflektory albo coś. – Zdawało mi się, że miał taką klatkę na pace – powiedziała Corrine. – Grube, srebrne słupki. Albo może białe. Nie przyjrzałam się. Jodie włączyła latarkę, pokonała kilkumetrowy dystans dzielący ją od drogi, spojrzała najpierw w prawo, na zbocze wzniesienia, a potem w lewo, na zakręt. – Co robisz? – zapytała Corrine. – Nie wiem. Rozglądam się. – Wiesz, stąd widać tyle samo. 20/86 Jodie odwróciła się i omiotła światłem latarki stos bagaży, postać Corrine i czarne zarośla za jej plecami. – No, wiem. Ale lepiej się czuję, chodząc i rozglądając się, niż gdy stoję bezczynnie. – Obeszła walizki z włączoną latarką, a następnie wyłączyła ją i skrzyżowała ręce na piersiach. Usłyszała szuranie butów Corrine na żwirze. Poczuła jej perfumy. W oddali coś zaskrzeczało, jakby ptak. Na wysokości pasa Corrine rozbłysło na chwilę niebieskie światło wyświetlacza, podświetliło jej zadbaną dłoń, a potem znów zniknęło. Odgłos silnika doszedł do nich najpierw jak szept pośród mroku nocy, stopniowo narastał, aż w końcu na busz za zakrętem padło światło reflektorów. – Dzięki Bogu – odezwała się Corrine. Światła przeszyły ciemność, a w ślad za nimi wyłonił się cały pojazd. Jechał, co prawda, ze złej strony, czyli właściwie nie przybył z Bald Hill, ale może taksówkarz miał akurat kurs gdzie indziej. Corrine założyła torebkę na ramię i podniosła walizkę – wyglądała, jakby czekała na autobus. Jodie podeszła na skraj drogi, kreśląc w powietrzu wielkie koła zapaloną latarką i dając taksówkarzowi znać, gdzie powinien się zatrzymać. Samochód prawie ją rozjechał, kiedy wreszcie się zorientowała, że to wcale nie była taryfa. Brakowało światła na dachu i auto nawet nie próbowało zwolnić. Oślepiona reflektorami Jodie zmrużyła oczy i nie zdążyła się przyjrzeć cieniowi samotnego kierowcy wozu, który przemknął obok niej. Popatrzyła w ślad za oddalającymi się na wzgórzu czerwonymi tylnymi światłami. – Cholera! – rzuciła Corrine. Coś walnęło o ziemię. Jodie miała nadzieję, że to tylko torba i że naburmuszona Corrine nie klapnęła na żwir. Jodie stanęła na gładkim asfalcie, nadal celując latarką w zakręt. – Cholera! – powtórzyła za przyjaciółką. Przelotnie rozświetlona ciemność, teraz na powrót nieprzenikniona, wydawała się jeszcze 21/86 bardziej przytłaczająca. Nic przyjemnego. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe. To też nic miłego. – Która godzina? Niebieskie światło. – Siódma czterdzieści. – Dzwonię. – Jodie cofnęła się, wzięła telefon Hannah, przeszła na drugą stronę drogi i prawie władowała się w krzaki, zanim na wyświetlaczu pojawiła się choćby jedna marna kreska. Wybrała numer, który dostała od kierowcy pomocy drogowej, i patrząc, jak światło latarki stopniowo słabnie, usłyszała, że jest przełączana na pocztę głosową taksówkarza. Zostawiła mu uprzejmą wiadomość: „Jesteśmy tutaj, czekamy, byłoby miło, gdyby pan się wkrótce zjawił”. Zadzwoniła do Louise, a potem do kierowcy pomocy drogowej. Jeden i drugi numer nie odpowiadał. Zanim wróciła na drugą stronę drogi do Corrine, latarka świeciła już resztką sił. Wyłączyła ją. Porażona raptowną ciemnością, wzięła głęboki oddech. – Jasna cholera, nic nie widzę. Corrine przez chwilę milczała. – Ja widzę czubki drzew na tle nieba. Jodie podniosła głowę. Gdy jej wzrok przyzwyczaił się do mroku, powoli zmaterializowały się cienie. Postrzępiona linia wierzchołków drzew zarysowana na tle bezgwiezdnej kopuły nieba. Wyniosła, przysadzista sylwetka eukaliptusa. Białe słupki drogowe. Poczuła za plecami ciężar mroku. Chciała się odwrócić i sprawdzić, czy na pewno są same. Skończ z tą paranoją, Jodie. To minęło. Wcisnęła ręce do kieszeni. – Widzę białe linie na drodze. – Ja widzę ciebie. Twarz, ale nie włosy. – Twoje włosy wyglądają jak obłok pary wodnej. – Wielkie dzięki. – Nie ma za co. – Chryste, jak zimno. 22/86 Corrine zaszurała butami. Jodie przeniosła ciężar ciała z jednej zmarzniętej nogi na drugą, chuchnęła w dłonie, poprawiła kołnierz kurtki. Panowała tak przenikliwa cisza, że słyszała uderzenia własnego pulsu. Lodowaty wiatr smagał jej twarz i poruszał buszem za jej plecami, a ten delikatny szum brzmiał upiornie w mrocznej ciszy. Raptem, zupełnie irracjonalnie, poczuła się samotna. – Adam powiedział, że wracałaś do szkoły po jego model samolotu – odezwała się Jodie, odrobinę zbyt euforycznie. Skorygowała ton. – Jest taki zapominalski. Mam nadzieję, że nie musiałaś przez to odłożyć pakowania na ostatnią chwilę. – Nie, to żaden problem. Walizka już na mnie czekała, przy drzwiach. Wiesz, chyba pękłoby mu serduszko, gdybym nie wróciła po ten samolot. Jodie uśmiechnęła się z ulgą, słysząc głos Corrine. – Tak bardzo chciał, żeby jego tata go zobaczył – powiedziała, pragnąc wyrazić swą wdzięczność dla Corrine. Dwa i pół roku temu Corrine zakazała jej mówić „dziękuję”. To było tydzień po tym, gdy Jodie po długiej przerwie poszła do pracy na pełny etat, nadal wściekła, bo niełatwo jej przychodziło przetrawienie decyzji Jamesa o końcu ich chwiejnego małżeństwa. Utknęła w korku, przez co nie mogła na czas odebrać Adama i Isabelle ze świetlicy. Dzieciaki były złe, a Jodie przepełniało poczucie winy, i do tego musiała słono zapłacić za przetrzymanie dzieci dłużej w szkole. Tego samego dnia odwiedziła ją Corrine, aby dowiedzieć się, jak tam nowa praca. Wydawała się mało prawdopodobną kandydatką na opiekunkę do dzieci – elegancka, doskonale zadbana kobieta, której nikt nie posądziłby o posiadanie własnego potomstwa – ale sama wyszła z propozycją. W środy i piątki Jodie musiała zostawać dłużej, miała bowiem zajęcia sportowe ze starszymi klasami, a Corrine i tak w tym czasie odbierała z podstawówki swoją najmłodszą, Zoe. Zaczęła więc odbierać całą trójkę dwa dni w tygodniu, zawozić dzieci do siebie, dawać im lekką kolację i pozwalać się bawić aż do przyjazdu Jodie. „Tylko mi nie 23/86 dziękuj” – zaznaczyła Corrine. Lubiła śmiech dzieci, ich krzyki i bieganie. Jej zmarły mąż, Roland, uwielbiał ich rozwrzeszczany dom. Prawie zawsze, gdy Jodie zjawiała się u niej w piątek po odbiór dzieci, Corrine czekała z butelką schłodzonego szampana. Czasem dołączały Hannah i Lou, a wtedy dzieci przeganiano do wielkiej bawialni Corrine albo na dwór do basenu. Bywało, że kiedy Hannah i Lou wychodziły, by wrócić do swoich domów i mężów, Jodie i Corrine zamawiały sobie jakieś jedzenie albo same przyrządzały coś szybkiego i łatwego, na przykład grzanki z serem, siadały przy stole razem z dziećmi i oddawały się tym wszystkim weekendowym rodzinnym rozrywkom, za którymi obie tak bardzo tęskniły. – Tylko niech James nie myśli, że zrobiłam to dla niego – powiedziała Corrine, a Jodie wiedziała – mimo iż nie widziała jej twarzy – że przyjaciółka przechyla głowę, jakby była urażona. Corrine nigdy nie wybaczyła Jamesowi, że zostawił swoją rodzinę, choć przecież widział, jak ona zaledwie kilka miesięcy wcześniej przeżywała atak serca Rolanda i jego śmierć. Jeśli Jodie potrzebowała towarzyszki i cierpliwego ucha, by ponarzekać na byłego męża, Corrine chętnie służyła pomocą. – Spokojna głowa – obiecała Jodie. Usłyszała szelest. Corrine nachyliła się nad bagażami. – Gdzie się podział szampan? – zapytała. – Szampan? Daj spokój. Jest za zimno. – Moja droga, nigdy nie jest za zimno na szampana – oznajmiła Corrine. – Widziałam go gdzieś przy torbach. O, jest... Ożeż... Przewrócił się. – Chrzęst. – Nie no, ja pierdolę! – Kamyki toczące się po ziemi. – Przykucnęłam nad kałużą szampana. Palto mi się zamoczyło. Jezu! – Jodie usłyszała przytłumione odgłosy otrzepywania palta, a potem chrzęst żwiru, gdy Corrine młóciła płaszczem powietrze. – Gdzie, do cholery, jest ta taksówka?! Daj telefon. Teraz ja zadzwonię. 24/86 Jodie przekazała jej aparat i latarkę. Corrine westchnęła i zapytała: – Jak to się włącza? A, już mam. – Latarka ożyła. Jodie zmrużyła oczy i zasłoniła twarz dłonią, kiedy padło na nią światło. – Zobaczymy, jak się będzie tłumaczył ten taksiarz. Nasłucha się, aż mu uszy zwiędną. Jodie uśmiechnęła się pod nosem. Corrine, oświetlając sobie drogę, okrążyła stos bagaży i przeszła na drugą stronę szosy. Uśmiech zniknął z twarzy Jodie. Światło latarki sprawiło, że znów straciła ostrość widzenia w ciemności, a im bardziej oddalała się od niej Corrine, tym otoczenie stawało się czarniejsze. Zniknęła postrzępiona linia na tle nieba, schował się gdzieś wyniosły eukaliptus. Pomyślała, że mogłaby pobiec do przyjaciółki – przycupnęłyby w kręgu światła, poklęły na taryfiarza i zaczekały, aż odbierze telefon – ale nie widząc nawet własnych stóp, bała się, że zanim dotarłaby na drugą stronę drogi, na pewno potknęłaby się o walizki i skręciła kostkę. Opatuliła się mocniej kurtką i wbiła wzrok w Corrine. Poczuła ból w piersi. Serce przyspieszyło. Gdzie ta taksówka, do jasnej ciasnej? To ma niby być pięć minut? Czekały już na pewno z piętnaście, odmrażając sobie tyłki na tym pustkowiu... Trzask. W buszu. Jodie odwróciła się błyskawicznie i wpatrzyła ślepo w ciemność. Dłonie w kieszeniach zacisnęła w pięści. Stała bez ruchu, nastawiając uszu. Nasłuchiwała kroków, oddechów, szeptów. Ale czuła się jak w komorze deprywacji sensorycznej. Zero dźwięków. Zero doznań wzrokowych. Nagle za jej plecami Corrine głośno zaklęła. Jodie aż podskoczyła. Adrenalina buzowała jej we krwi. Poczuła mrowienie wzdłuż ramion. Odwróciła się i ujrzała, jak Corrine w aureoli błękitnego światła wciska przyciski telefonu. Weź się w garść, Jodie. Nikogo tam nie ma. Bo nikogo być nie może. Jesteście tylko wy dwie: Corrine i ty. Modna dama i jej koleżanka 25/86 w dresach. Pozbądź się tego uczucia. Weź głęboki oddech, do diabła. – I jak? – krzyknęła przesadnie głośno, celowo wypełniając ciszę brzmieniem własnego głosu. – Zostawiłam taksiarzowi wiadomość, a Lou nie odbiera – odparła Corrine. Obcasy zastukały na asfalcie. – Co z nimi, do ciężkiej cholery? Przecież powinny czekać na nasz telefon. Jodie poczuła ukłucie niepokoju. – Może to przez ten zasięg. Ja złapałam tylko jedną kreskę. Może w ogóle nie udaje nam się uzyskać połączenia. U nich na pewno wszystko gra, mówię ci. Jestem przekonana, że to kwestia zasięgu. Corrine okrążyła bagaże, zatrzymała się obok Jodie i westchnąwszy przeciągle, wyłączyła latarkę. – Nie wyłączaj – poprosiła Jodie. – Zimno mi w rękę. – To ja potrzymam. Światło latarki powróciło. Jodie zabrała ją od Corrine, oświetliła rozstawione na ziemi walizki, a potem sięgnęła dalej, dokoła bagaży, oświetliła żwir, ślady hamowania na poboczu, wygięty słupek. Odwróciła się i zaświeciła w zarośla. Widzisz, Jodie? – przekonywała samą siebie – to tylko busz. Latarka świeciła już tylko słabym, pomarańczowym światłem. Baterie nie wytrzymają zbyt długo. Powinna ją wyłączyć. Ale nie zrobiła tego. – Jakieś wieści w sprawie szkolnego przyjęcia? – zapytała, jak gdyby informacje z komitetu zbierającego fundusze na szkolną imprezę stanowiły główny temat ich rozmowy. Jodie sama nie miała ani czasu, ani zdolności potrzebnych do wyprawienia przyjęcia z klasą, w dodatku entuzjazm Corrine, jeśli chodzi o dekorację stołów i układanie menu, skutecznie odstraszał ją od poruszania drażliwego tematu. Ale cóż, w takich okolicznościach chętnie wysłuchałaby czegokolwiek: byle uniknąć ciszy, byle zagłuszyć ją rozmową, byle odsunąć myśli od ciemności. 26/86 – Och, mój Boże, w tym w roku w ogóle nie mogłyśmy dojść do porozumienia co do koloru przewodniego – zaczęła Corrine. Jodie słuchała, wtrącając od czasu do czasu enigmatyczne „mmm” i „super”, aż w końcu zniecierpliwienie wzięło górę. – Daj telefon – powiedziała, gdy Corrine zrobiła przerwę na oddech. Zerknęła na niebieskie cyfry: czekały od dwudziestu trzech minut. Corrine cały czas opowiadała o przyjęciu, a tymczasem Jodie podeszła z latarką do drogi. Spojrzała w prawo, na wzniesienie, potem w lewo, na zakręt. – Wiesz co, spróbuję jeszcze raz. Przebiegła szosę truchtem i zatrzymała się przed ścianą zarośli. Darowała sobie nagrywanie kolejnej wiadomości dla taksówkarza. W końcu kierowca nie zjawi się tutaj prędzej, jeśli Jodie mu nawrzuca i nazwie beznadziejnym, nieszanującym cudzego czasu palantem. Zadzwoniła do Louise, a później do kierowcy pomocy drogowej. Nadal żadne z nich nie odbierało. Raptem zza wzniesienia wystrzelił snop światła, a chwilę później ze wzgórza zjechał samochód, którego reflektory wyglądały jak para oślepiających oczu. Jodie wychyliła się zza zarośli i zaczęła machać rękami. Po drugiej stronie drogi widziała sylwetkę Corrine oświetloną blaskiem reflektorów. Zrobiła krok do przodu, ale zorientowała się, że kierowca auta ani myśli się zatrzymać. Stanęła więc z jedną ręką opartą o biodro i jedną nogą zgiętą w kolanie, co w języku jej ciała było sygnałem irytacji. Kiedy ryczący wóz mijał je, gnając przed siebie, jakby go gonili, siedzący za kierownicą mężczyzna wykrzyczał jakieś słowa, które jednak zginęły w huku silnika. Jodie nie miała pojęcia, co takiego wrzasnął – na przykład: chwalmy Pana? – ale zastygła ze strachu, wyłączyła latarkę i patrzyła na znikające za zakrętem auto, mając nadzieję, że nie zdecyduje się zawrócić. Kiedy zniknęło, wcale nie poczuła się pewniej. Przebiegła drogę, obserwując w oddali zmniejszające się czerwone światełka wozu. Ogarnęła ją ciemność. Włączyła latarkę, ale 27/86 ta nie zadziałała. Spróbowała jeszcze raz, uderzyła ją dłonią – nic z tego. – Jezu – jęknęła Corrine. Jodie posłała latarkę lotem koszącym w kierunku, jak sądziła, stosu bagaży. Usłyszała głuche łupnięcie. Powoli przysunęła się do Corrine. – Nadal żadne nie odbiera. – Co oni wyprawiają, do diabła? – To pewnie przez ten zasięg. – Wszystko z nimi okej, Jodie. Corrine zaczęła się rytmicznie kołysać, uderzając stopą o stopę. – Próbowałam myśleć o czymś, co by mnie rozgrzało – odezwała się – lecz to na nic. Przyszedł mi do głowy Brad Pitt, ale zrobiło mi się zimno, kiedy pomyślałam o tej jego bandzie dzieciaków. Jodie uśmiechnęła się i spróbowała rozluźnić. Taksówka przyjedzie. Zjawi się lada moment. – Wiesz, ja tak dawno nie miałam przy sobie nikogo... gorącego, że chyba nawet nie umiem sobie nikogo takiego wyobrazić, z dziećmi czy bez. – Witaj w klubie. Od śmierci Rolanda nie mam się do kogo przytulić. No dobra, raz prawie miałam. Jodie spojrzała na Corrine i zobaczyła, jak obłok pary wodnej – włosy przyjaciółki – odwraca się w jej stronę. – Rob, przedstawiciel handlowy – powiedziały obie naraz i wybuchnęły śmiechem. Opowieść Corrine o koszmarnej przygodzie „wdowy, która próbuje sobie przypomnieć, jak się randkuje”, bawiła całą ich czwórkę przez wiele, wiele miesięcy. On ją zaprosił na randkę. Ona uznała, że chyba jest już gotowa. Był od niej młodszy. Powiedziała: „A co tam”. Zrobiła sobie fryzurę i odstawiła się na bóstwo: nowa kiecka, dziesięciocentymetrowe obcasy, te sprawy. A on ją zabrał na pizzę. – Pizza z klasą – powiedziała Jodie, zadowolona, że wreszcie ma okazję pomyśleć o czymś innym niż mrok. 28/86 – Pizzeria z okienkiem dla zmotoryzowanych – odpaliła Corrine. Eksplozja śmiechu. Wszystkie spektakularne porażki „wielkiej randki Corrine” stały się ulubionym motywem przewodnim żartów nie tyle z Roba, ile raczej z obawy przyjaciółek przed permanentnym brakiem partnera. Tutaj, pośrodku tego pustkowia, biedny, niczego nieświadomy Rob okazał się doskonałym materiałem do rozładowania napięcia. Śmiały się jak uczennice na wspomnienie szkolnego dowcipu. – Mówisz, że ile masz lat? Czterdzieści? – Moje gumki czy twoje, mała? – Na pierwszej randce? – Słuchaj, masz czterdziestkę. Nie ma na co czekać. Śmiały się nie z Roba, lecz z siebie. Rozbawione do łez, łapczywie chwytały powietrze, co pozwalało Jodie opanować skołatane nerwy i łagodziło napięcie. Kiedy poczuły, że jeszcze chwila i pękną im brzuchy, Corrine zarzuciła Jodie ręce na szyję, oparła głowę na jej ramieniu i wypuściła ostatnią, brzmiącą jak pohukiwanie salwę śmiechu. Włosy na karku Jodie stanęły dęba. Zaczęła się pocić. W jej głowie zaświtała myśl. Nie, raczej wspomnienie. Nie chodziło o śmiech, ale o tę nagłą bliskość Corrine. Jej oddech na szyi Jodie. Mrok, chłód. Duszącą ciszę ogromnej, otwartej przestrzeni. Wtedy wspomnienie uderzyło ją niczym niespodziewany cios między łopatki. Umysł wyświetlił obrazy, szalone, pomieszane wizje, jak gdyby pamięć była w istocie szpulą filmu, pociętą na kawałki i zmontowaną w zupełnie przypadkowej kolejności. Różowy sandał na koturnie. Twarz mężczyzny. Długie włosy, ćwiek w uchu, ukruszona jedynka. 29/86 Śmiech. Mgła pary wodnej. Czyjeś stopy biegnące po żwirze. Szorstkie dłonie na jej twarzy. Krew na jej dłoniach. I na ubraniu. Tyle krwi. Tak dużo... 3 Jodie trzymała przed sobą wyciągnięte dłonie wystarczająco blisko, by widzieć bladą skórę i pozbawione ozdób – żadnych pierścionków – palce. Nie. Nie ma na nich krwi. Pokręciła głową. Usłyszała, jak jej płuca wciągają powietrze, potem wypuszczają i znowu ze świstem wciągają. Strach wędrował przez jej ciało. Podświadomie rozpoznała przebłyski pamięci, zrozumiała, co obrazują, a nawet obliczyła, jak dużo czasu upłynęło od ostatniej retrospekcji. Cztery lata. Co najmniej. Jodie, to nie dzieje się naprawdę. To tylko wspomnienia. Stare wspomnienia. Z ogromnym trudem przychodziło jej zagłuszanie strachu głosem rozsądku. – Boże drogi. To jest złe miejsce. – Złapała Corrine za rękaw. – Nie jesteśmy tu bezpieczne. Musimy się stąd ruszyć. Corrine odsunęła się od niej, nadal trzęsąc się ze śmiechu. – Ale dokąd? – Dokądkolwiek. Byle dalej od tego miejsca. Chodź. – Złapała Corrine za ramię i pociągnęła za sobą. 31/86 – Nie. – Corrine wyrwała się z jej uścisku. – Jak to: ruszyć się stąd? Nie mamy dokąd pójść. Co z bagażami? O cholera, fakt, torby. Zupełnie zapomniała o torbach. – Zabierzemy ze sobą. – Podniosła tę stojącą najbliżej, zarzuciła sobie na ramię. Wolną ręką chwyciła wyładowaną jedzeniem torbę termiczną. Strach uczynił ją silną, była Superwoman, mogłaby unieść choćby i dziesięć toreb. Złapała kolejne dwie, a trzecią pchnęła w stronę Corrine. – Łap za nią. Idziemy. Corrine zrobiła krok do tyłu. – Nie. Nigdzie nie idę. Tam jest tak samo ciemno jak tutaj. Jaki jest sens, żebym się telepała w moich nowych botkach tylko po to, by się znaleźć w identycznym miejscu? Serce Jodie waliło w piersi jak szalone. Czuła mrowienie w opuszkach palców, jak gdyby adrenalina buzująca w żyłach szukała ujścia przez skórę. To tylko wspomnienia. Bardzo stare wspomnienia. Zanim urodziłaś dzieci. Z innego życia. Weź się w garść. Oddychaj. Wciągnęła głęboko powietrze, wysunęła rączkę walizki na kółkach i oparła się o nią. Okej, trochę jej odbiło. Poddała się przejmującemu strachowi. Ale nie zmieniało to faktu, że miejsce było złe i chciała się z niego jak najprędzej wynieść. Postarała się, by jej głos zabrzmiał łagodnie i rozsądnie. – Podstawowa zasada samoobrony to nie rzucać się w oczy. Tutaj stanowimy łatwy cel. Powinnam była wcześniej się zorientować. Spójrz. – Pokazała na prawo, gdzie grzbiet wzniesienia spotykał czarne niebo, a potem na lewo, gdzie wstęga drogi skręcała w prawo i znikała z pola widzenia. – Między wzgórzem a zakrętem jesteśmy zupełnie niewidoczne. Po obydwu stronach drogi rośnie busz i jest tak cholernie ciemno, że ledwo widzimy się nawzajem. – Ale... – Nie rozumiesz? Żeby taksówka nas zauważyła, musiałybyśmy stać i czekać na nią przy samej drodze. Sęk w tym, że nie 32/86 umiałybyśmy stwierdzić, czy to taksówka, czy nie, dopóki nie znalazłaby się bardzo blisko nas. Jakiś świr mógłby to potraktować jako zachętę do zabawienia się naszym kosztem, nie wiem, mógłby nas rozjechać albo, co gorsza, wciągnąć do swojego auta. I nikt by nie wiedział, co się z nami stało, chyba że w tym samym czasie przejeżdżałyby tędy dwa samochody, co jest cholernie mało prawdopodobne, skoro przez ostatnie pół godziny widziałyśmy wszystkiego dwa wozy na krzyż. Leżałybyśmy na poboczu i umierały, a taksówkarz nawet by nas nie zauważył. Musimy znaleźć lepsze miejsce i tam na niego zaczekać. – Uspokój się, Jodie. Chyba poprowadziłaś trochę zbyt wiele zajęć z samoobrony – powiedziała Corrine, nie ruszając się z miejsca. Jodie zasznurowała usta. Jej lekcje samoobrony nie miały być zabawą – starała się po prostu uratować komuś życie. Uczyła tego, co sama wolałaby wiedzieć osiemnaście lat wcześniej. – Byłabym głupia, gdybym nie skorzystała z własnych rad, nie sądzisz? Corrine pokręciła głową. – Okej, posłuchaj, wiem, że to nie jest najlepsze miejsce na czekanie na taksówkę, ale przebywanie tu jest z pewnością rozsądniejsze niż błądzenie w ciemności. Wcale nie. To mroczne, przyprawiające o gęsią skórkę, złe miejsce. – Lepiej zrobić coś niż nie robić nic. Przemieszczanie się jest lepsze niż stanie w miejscu. Zamierzam pójść w stronę Bald Hill. Nie zostawię cię tu – nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego – więc ruszże się. – Zbyt późno usłyszała we własnym głosie poirytowaną nutę. Wzięła głęboki oddech i postarała się, by jej głos zabrzmiał lżej i spokojniej. – Poza tym, idąc, rozgrzejemy się, a na górze być może złapiemy lepszy zasięg. Jeśli się nie zgodzisz, to cię ogłuszę, chwycę za te twoje śliczne butki i zaciągnę. Wiesz, że mogłabym to zrobić. Proszę cię, Corrine. Corrine westchnęła. 33/86 – Okej, w porządku, jeśli tego chcesz. Ale jeśli przez ciebie zniszczę buty, kupisz mi nowe. Jodie podała jej torbę. – Dziękuję. Lepiej idź ostrożnie, bo nie stać mnie na takie buty. Pomogła Corrine zabrać tyle bagażu, ile ta zdołała, a resztę toreb i walizek wzięła sama. Kiedy ruszyły, Jodie poczuła, że przypływ strachu powoli zaczyna się cofać. Jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, miarowo znaczonej przydrożnymi słupkami. Teraz widziała już wyraźniej długą wstęgę drogi, czarną linię buszu po drugiej stronie, niebo o barwie węgla. Serce zwolniło. Szaleńcze wycie w głowie przycichło. Nadal dysponowała nadludzką siłą, ale skutecznie spowalniały ją dwie ciągnięte po żwirze torby na kółkach, torba termiczna wisząca na ramieniu i poduszka pod pachą. – Musisz tak pędzić? – zawołała z tyłu Corrine. Jodie zwalczyła chęć złapania Corrine za rękę i puszczenia się biegiem, byle jak najdalej stąd, i zmusiła nogi, by trochę zwolniły. – Przejdźmy na drugą stronę i sprawdźmy telefon – zaproponowała i skręciła na asfalt. Pociągnęła za sobą walizki na kółkach. Potoczyły się gładko po równej nawierzchni. – Wiesz co, chyba dalej powinnyśmy iść asfaltem. Tak jest znacznie łatwiej – zawołała przez ramię, schodząc na żwir po przeciwnej stronie drogi. Usłyszała, jak za jej plecami obcasy butów Corrine uderzają o asfalt. Potem dało się słyszeć głuche łupnięcie walizki i szum kółek. Za chwilę chrzęst żwiru i jęknięcie Corrine. Jodie odwróciła się i wbiła spojrzenie w ciemną przestrzeń za sobą. Corrine leżała rozłożona na ziemi, obok niej walizka na kółkach, która zaliczyła salto. Mniejsza torba poszybowała kawałek dalej i upadła do góry nogami. Jodie zdjęła z ramion bagaże i podeszła do przyjaciółki. – Skręciłam sobie nogę w kostce – głos Corrine pulsował bólem. 34/86 Jodie ostrożnie położyła dłoń na tylnej części buta, podtrzymując w ten sposób kostkę, zabrała od Corrine torbę, a potem pomogła jej usiąść. – Boli? – Jak cholera. – Możesz poruszać palcami? – Tak – odparła po chwili Corrine. – Złamałam? – Jeśli możesz ruszać palcami, to pewnie jest tylko skręcona. – Cholera, mój but. Czy złamałam obcas? – Pytasz poważnie? – Owszem. To włoskie buty. Kosztowały majątek. Jodie pomacała niżej. Trafiła na zwisający, ostro zakończony obcas. – No tak, złamałaś. Spojrzała na majaczący w górze, niemal pionowo nad nimi, grzbiet wzniesienia, następnie przesunęła wzrokiem po drodze, aż do zakrętu, i ponownie poczuła ukłucie strachu. To miejsce jest nawet gorsze od poprzedniego. Zbyt blisko wierzchołka góry, zbyt blisko szosy. Busz wyglądał, jakby rósł bezpośrednio na drodze i sprawiał wrażenie jeszcze czarniejszego. Tutaj mógł je potrącić ktokolwiek, niekoniecznie jakiś pirat drogowy, każdy, kto zjeżdżałby z góry ze zbyt dużą prędkością. – Myślisz, że dasz radę iść dalej? – Jezu, Jodie! Właśnie skręciłam kostkę. Może dasz mi chwilę, co? Jodie przymknęła oczy. Corrine jest zła, ale to nie zmienia sytuacji. Należało się ruszyć. Delikatnie potarła kostkę przyjaciółki. – Przepraszam. Wiem, że boli, ale tu nie jest bezpiecznie. Powinnyśmy się przynajmniej odsunąć od drogi. Corrine odtrąciła dłoń Jodie. – Powinniśmy były zostać tam, gdzie byłyśmy. Jodie nagle wstała. 35/86 – Nie, to ty powinnaś była być ostrożniejsza. A zresztą, po jakiego grzyba włożyłaś cholerne szpilki na weekend na wsi? Na co liczyłaś? Na klub nocny? – Serce jej waliło. Żołądek ścisnął się, jakby w oczekiwaniu na cios. Odwróciła się na pięcie i odeszła kilka kroków. Co ty wyprawiasz, Jodie? Corrine zachowuje się jak przystało na Corrine. Ten jej narcyzm zazwyczaj był jedynie powodem do żartów, ale teraz, cóż, Jodie miała ochotę skręcić jej kark. Uspokój się, na miłość boską. Nikomu nie wyjdzie na dobre, jeśli stracisz nad sobą panowanie. Wróciła do Corrine, która siedziała na krawędzi szosy, wspierając chorą kostkę na kolanie drugiej nogi. Oburzona, trzymała podbródek uniesiony wysoko w górę. Nie spojrzała na Jodie ani nie odezwała się słowem. Cholera – pomyślała Jodie – jest naprawdę wściekła. Zatrzymała się i utkwiła wzrok w podwójnej linii znikającej za wzniesieniem. Od dawna nie czuła tak porażającego strachu. W myślach prześledziła dzisiejszy wieczór. Co tu się, do diabła, stało? Zaczęło się od mijanki z jakimś wariatem zakończonej wypadkiem, w którym nieomal zginęły jej przyjaciółki. Takie zdarzenie każdego wytrąciłoby z równowagi. Potem cały ten pośpiech z odebraniem kluczy do wynajętego domu. Została na pustkowiu sama z Corrine, osobą, trzeba to uczciwie powiedzieć, mało praktyczną w takich kryzysowych sytuacjach. A teraz, jakby tego było mało, coś jej odbiło i wkurzona kazała Corrine wlec się za sobą w tych jej botkach-łamaczach kostek. Okej, Jodie, zastanów się. Musisz podjąć jakąś dobrą decyzję. Powoli zatoczyła niewielkie kółko. Corrine nadal siedziała na brzegu drogi, milcząc. Wpierw należy naprawić sytuację. Corrine nie miała pojęcia o tym, co się działo w głowie Jodie. Zresztą wcale nie musiała tego wiedzieć – to w końcu prywatne szaleństwo Jodie, którego nie miała zamiaru zrzucać na barki przyjaciółki. 36/86 Wierzchołek wzniesienia odcinał się ciemną linią od nocnego nieba. Prowadził do niego krótki, niezbyt stromy stok. Jodie wyjęła z kieszeni telefon Hannah i wyciągnęła rękę w górę. Zero kresek. Przeczesała dłonią wilgotne od zimnego nocnego powietrza włosy. Okej. Lepiej zrobić coś niż nie robić nic. Kucnęła obok Corrine. – Przepraszam, że kazałam ci maszerować w ciemnościach. Przykro mi też, że na ciebie nakrzyczałam. Po prostu nie podoba mi się to miejsce. – Corrine podniosła głowę. – Twoje buty wcale nie są cholerne. Sama bym sobie takie kupiła, gdybym potrafiła w nich chodzić. – Usiłowała przemycić w tonie swojego głosu odrobinę uśmiechu. – Jak kostka? – Mam wrażenie, jakbym ją sobie przytrzasnęła drzwiami od samochodu – padła odpowiedź. – Chyba nie dam rady iść. – W takim razie spróbujemy przenieść ciebie i bagaże jak najdalej od drogi. Potem pójdę na górę i zobaczę, czy uda mi się złapać lepszy zasięg. W porządku? Zgadzasz się? Corrine wzruszyła ramionami. – Jeśli przestaniesz paplać, to tak. Jodie zawahała się chwilę, ale postanowiła nie komentować. Pomogła Corrine odsunąć się od szosy, kilka razy obróciła w tę i z powrotem, taszcząc torby, a potem ruszyła biegiem pod górę, cały czas bacznie obserwując wyświetlacz telefonu. Strach przeistoczył się teraz w rodzaj kamizelki ratunkowej i sprawił, że Jodie cała zesztywniała. Jej oddech wciąż był nierówny. Mimo to, biegnąc, czuła się znacznie lepiej, niż gdy stała bezczynnie w miejscu. Jak gdyby panowała nad sytuacją. Zatrzymała się na samym szczycie. – Alleluja! Trzy kreski! – wrzasnęła do Corrine. Louise odebrała dopiero po trzecim sygnale. – No cześć. Najwyższa pora – powiedziała Lou. Znajdowała się w jakimś gwarnym miejscu i ton jej głosu świadczył, że czuje się świetnie. 37/86 – Niestety. Nadal czekamy na taksówkę – zakomunikowała jej Jodie. – Co? – Nie zabrzmiało to jak okrzyk przerażenia, ale raczej prośba o powtórzenie. – Powiedziałam, że... – Zaczekaj. Nic nie słyszę. Jodie zacisnęła powieki. Wolałaby, żeby Louise pisnęła do słuchawki: „Bez paniki. Za minutę uratuje was śmigłowiec”, zamiast: – Poczekaj, pogłośnię trochę. Jesteśmy w pubie. Mamy burbon i colę. Czekają na was. – No fajnie, a my dalej czekamy na pieprzoną taksówkę – warknęła Jodie i zaraz tego pożałowała. Wiedziała, że to nie wina Lou, ale cóż, radosny ton był teraz poza jej możliwościami. – Mój Boże, myślałam, że jesteście w warsztacie. Jodie usłyszała w tle głos Hannah, której Louise powtórzyła zdanie o „pieprzonej taksówce”. – Poczekaj. Hannah zapyta kogoś o taksówkę. Przytłumione głosy. Potem nerwowa wymiana zdań między Louise i Hannah. – Taksówka wyjechała dawno temu – odezwała się wreszcie Louise. – Ktoś z pubu próbował się dodzwonić do kierowcy, ale on nie odpowiada. Nie wiadomo, gdzie się podział. Jodie desperacko walczyła z narastającą w niej paniką. – Przyślij tu kogoś, Lou. Prędko. 4 Matt włączył wycieraczki, żeby usunęły z przedniej szyby mgłę przypominającą mżawkę. Jodie Cramer i jej przyjaciółka wybrały sobie naprawdę kiepską noc na obozowanie przy szosie. Wdusił pedał gazu trochę mocniej. Dobrze, że zamiast auta pomocy drogowej tym razem wziął swój prywatny samochód, bo dzięki temu szybciej dotrze do czekających przy drodze kobiet. Nie powinien był ich zostawiać. Miał przeczucie już wtedy, gdy wciągał ich wóz na lawetę, ale cała ta afera z kluczem do odebrania uśpiła jego szósty zmysł. To był właśnie problem. Nie ufał już instynktowi, a wcześniej kierował się nim niemal zawsze. Psycholog policyjna stwierdziła, że coś takiego nazywa się „odruchem sytuacji zagrożenia”, ale co ona może wiedzieć o sytuacji bez wyjścia? Spojrzał na swoje odbicie w ciemnej szybie drzwi od strony pasażera. Jeśli nie mógł już polegać na intuicji, być może nie powinien dalej wykonywać tej pracy. To po prostu utrata pewności siebie – orzekła pani psycholog. Co ona może o tym wiedzieć? – pomyślał Matt. Nigdy nie strzelała z broni. 39/86 Pokonał szczyt wzniesienia i gwałtownie zahamował. Jodie i ta druga kobieta siedziały na walizkach przy samej drodze. Co one tu robią, do diabła? Czemu od razu nie położą się pośrodku szosy i nie zaczekają, aż ktoś je rozjedzie? No cóż, przynajmniej instynkt nakazał mu zostawić je w bezpieczniejszym miejscu. Żwir zachrzęścił pod oponami. Musiał wycofać, bo zjechał z drogi paręnaście metrów za nimi. Jodie wstała. A więc to nie ona ma uraz kostki. Stała na rozstawionych nogach, z rękami w kieszeniach kurtki. Matt pomyślał, że zapewne potrzeba czegoś więcej niż spacer w ciemnościach, żeby wytrącić ją z równowagi. – Potrzebujecie podwózki? – zawołał, wysiadając z auta. – Od godziny – odpowiedziała, a ton jej głosu jednoznacznie wskazywał, że nie była to upojna godzina. Zaczekała, aż do nich podejdzie, i dodała: – Co się stało z tą cholerną taksówką? – Drzewo się stało. – Matt patrzył, jak Jodie otwiera i zamyka usta z niedowierzaniem. Wiadomość nie od razu do niej dotarła, ale po chwili złagodziła odrobinę jej furię. – Taksówka rozbiła się na drzewie? – No tak. Macie szczęście, że to się stało, zanim was zabrała, bo inaczej miałybyście większe zmartwienie niż przykurzone ciuszki. – A jak kierowca? W porządku? – W drodze do szpitala. Wydaje się, że poza złamaną nogą jest cały i zdrowy. Kiedy podszedł bliżej, stwierdził, że obydwie kobiety wyglądają na przemarznięte i przemoczone. Radosny nastrój, którym go przywitały, gdy zjawił się po ich rozbity samochód, ewidentnie się ulotnił. Druga z kobiet siedziała na walizce. Nogę trzymała opartą o torbę. Nadal miała na kontuzjowanej stopie but, a ponieważ nogawka dżinsów skutecznie przysłaniała bolące miejsce, Matt nie potrafił ocenić stopnia urazu. Zobaczywszy jednak, jak trzęsie się skulona i opatulona płaszczem, doszedł do wniosku, że prędzej umrze z zimna, niż poczuje ból. Ukląkł przy niej, uważając, by nie nadwerężyć swojego chorego kolana. 40/86 – Co się stało? Corrine łypnęła na Jodie, ale najwyraźniej zdążyła już wyrzucić z siebie całą złość. – Jodie nie podobało się tamto miejsce. Uznała, że będziemy bezpieczniejsze, jeśli się stamtąd ruszymy. – Przewróciła oczami. Matt posłał Jodie spojrzenie spod zmarszczonych brwi. – Lepiej byście zrobiły, zostając tam, gdzie byłyście. Tutaj łatwo w was wjechać. Miałem szczęście, że was w ogóle zauważyłem. – Dzięki. Postaram się zapamiętać na przyszłość, kiedy znowu tu wyląduję. – Posłała mu wymuszony uśmiech. – Teraz trzeba zaprowadzić Corrine do auta. Mogę liczyć na pomoc? Przeniósł wzrok na Corrine. – Bardzo boli? Musimy jechać do szpitala? – Wolałabym do spa, ale Bald Hill też się nada. Wydaje mi się, że tylko ją skręciłam. – Podała mu dłoń. – Tak przy okazji, mam na imię Corrine. Bardzo mi miło, że się znowu spotykamy. – Matt Wiseman – odparł, pomagając jej wstać. – Nie ma to jak odrobina wrażeń w piątkowy wieczór, co? Jedną ręką objęła go za szyję, a drugą złapała się Jodie i wsparła na obydwojgu jak na kulach. Zrobili kilka kroków i Matt już wiedział, że w takim tempie droga do samochodu zajmie im całe wieki. – Wiesz co, mam lepszy pomysł – powiedział. Wsunął rękę pod jej kolana i podniósł ją do góry. – O, tego się nie spodziewałam. Jesteś pewien? Sam utykasz. – To nic takiego – odparł, dochodząc do wniosku, że nie zaszkodziłoby mu trochę więcej fizjoterapii. Objęła go mocniej za szyję i mruknęła do ucha: – Hm, możesz mnie codziennie ratować. Matt zarechotał. Jakoś nigdy nie przemawiał do niego schemat bezbronnej białogłowy w opresji, ale ta niebrzydka babeczka w ramionach to zdecydowanie coś lepszego niż kopniak w dupsko za to, że je tutaj zostawił. 41/86 Umieścił Corrine na tylnym siedzeniu swojego samochodu. Usadowiła się i oparła nogę na siedzisku. Odwrócił się i zobaczył Jodie taszczącą torbę do bagażnika. Podszedł, żeby ją wyręczyć, a kiedy zachwiał się pod ciężarem pakunku i przypadkiem się z nią zderzył, odskoczyła jak oparzona. Spojrzał na nią zaskoczony. Zrobiła krok do tyłu, stanęła na lekko rozstawionych nogach, zaciskając po bokach pięści, gotowa wymierzyć cios. No proszę, jaki piękny odruch obronny. Wyprostował się. Cofnęła się jeszcze o dwa kroki, rozejrzała, jakby niepewna, co powinna zrobić, a potem poszła po pozostałe bagaże. Przenieśli resztę walizek. Stała z boku, podczas gdy on ładował je do bagażnika. Żeby uniknąć jakiegokolwiek kontaktu fizycznego – uznał Matt. Wsiadł do samochodu i zaczekał, aż Jodie obejdzie auto dokoła. Przez chwilę wydawało mu się, że usiądzie z tyłu ze swoją kontuzjowaną przyjaciółką. Ale jednak zajęła miejsce obok niego. Zapięła pas i kiedy on wygrzebywał kluczyki z kieszeni, przeczesała palcami obydwu dłoni włosy, potem przytrzymała przez chwilę ręce przy twarzy, a na koniec wzięła głęboki oddech. Matt włączył silnik i zapytał: – Wszystko gra? Skrzyżowała ręce na piersiach i odwróciła się do niego. – Tak. W porządku. – Lekki uśmiech wyglądał, jak gdyby musiała się nad nim zdrowo napracować: najpierw poluzować szczękę, a potem starannie unieść kąciki ust, żeby uformować ten grymas. Warto było zaczekać, ponieważ uśmiech wynagrodził całą tę jej zdystansowaną pozę. – Dziękuję, że po nas przyjechałeś. – Nie ma sprawy. – Wjechał na asfalt i wykręcił. Ruszył przed siebie znajomą drogą. Obok niego Jodie rozcierała zziębnięte dłonie i ramiona. Podkręcił ogrzewanie. – Dzięki – powiedziała. – Jak mój wóz? – Nie najgorzej. – Jest szansa, żebyśmy w niedzielę wróciły nim do domu? Matt wzruszył ramionami. 42/86 – Jeszcze nie wiadomo. Musicie zaczekać do rana, dopóki mój staruszek nie rzuci na niego okiem. To on jest mechanikiem. Ja tylko pomagam. Wszystko zależy od tego, czy będzie miał części. Zanim cokolwiek postanowicie, proponuję, żebyście zaczekały na telefon od niego, przynajmniej do rana. – Bardziej mnie martwi, jak się dostaniemy do naszego lokum – odezwała się Corrine z tylnego siedzenia. – Co zrobimy, jeśli nie będzie taksówki? Matt przesunął dłonią po swoim kilkudniowym zaroście. Ciąg dalszy w wersji pełnej 5 Dostępne w wersji pełnej 6 Dostępne w wersji pełnej 7 Dostępne w wersji pełnej 8 Dostępne w wersji pełnej 9 Dostępne w wersji pełnej 10 Dostępne w wersji pełnej 11 Dostępne w wersji pełnej 12 Dostępne w wersji pełnej 13 Dostępne w wersji pełnej 14 Dostępne w wersji pełnej 15 Dostępne w wersji pełnej 16 Dostępne w wersji pełnej 17 Dostępne w wersji pełnej 18 Dostępne w wersji pełnej 19 Dostępne w wersji pełnej 20 Dostępne w wersji pełnej 21 Dostępne w wersji pełnej 22 Dostępne w wersji pełnej 23 Dostępne w wersji pełnej 24 Dostępne w wersji pełnej 25 Dostępne w wersji pełnej 26 Dostępne w wersji pełnej 27 Dostępne w wersji pełnej 28 Dostępne w wersji pełnej 29 Dostępne w wersji pełnej 30 Dostępne w wersji pełnej 31 Dostępne w wersji pełnej 32 Dostępne w wersji pełnej 33 Dostępne w wersji pełnej 34 Dostępne w wersji pełnej 35 Dostępne w wersji pełnej 36 Dostępne w wersji pełnej 37 Dostępne w wersji pełnej 38 Dostępne w wersji pełnej 39 Dostępne w wersji pełnej 40 Dostępne w wersji pełnej 41 Dostępne w wersji pełnej Podziękowania Dostępne w wersji pełnej Poza strachem Spis treści 82/86 Okładka Karta tytułowa *** 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 83/86 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 Podziękowania Karta redakcyjna Tytuł oryginału BEYOND FEAR Redaktor prowadzący Monika Koch Redakcja Małgorzata Nadwadowska Redakcja techniczna Julita Czachorowska Korekta Jadwiga Piller Maciej Korbasiński Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żyjących czy zmarłych – jest całkowicie przypadkowe. Copyright © Jaye Ford 2011 All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Weltbild Polska Sp. z o.o. Warszawa 2012 Copyright © for the e-book edition by Weltbild Polska Sp. z o.o., Warszawa 2012 Świat Książki Weltbild Warszawa 2012 Weltbild Polska Sp. z o.o. 85/86 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: Weltbild.pl Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. ISBN 978-83-7799-871-7 Nr 90452160 Plik ePub opracowany przez firmę eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail: [email protected] www.eLib.pl @Created by PDF to ePub Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online.