Poza strachem

Transkrypt

Poza strachem
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.
Jaye Ford
Poza strachem
Fragment
Z angielskiego przełożył
Jacek Żuławnik
3/86
Dla Paula, Marka i Claire
1
W tym roku postanowiły całą czwórką ponownie pojechać na
północ. Gdy wyruszyły pewnego chłodnego, zimowego, piątkowego
wieczoru, Jodie z uśmiechem obserwowała w lusterku wstecznym
oddalające się światła małego miasteczka.
Krzaki rosnące gęsto po obydwu stronach drogi otulała mgła,
w której światła samochodu wytyczały upiorny korytarz – niczym
tunel bezpieczeństwa wiodący przez mrok nocy.
Albo jak droga prosto do piekła.
Jodie przeszedł dreszcz na tę paskudną myśl, ale zdążyła go stłumić. Dobrze wiedziała, dokąd i do czego potrafi doprowadzić błędnie wybrana droga. To się nie zdarzy – przekonywała samą siebie.
– Nie teraz, nie z tymi ludźmi.
– Masz, zjedz trochę. – Louise podsunęła Jodie połamaną
tabliczkę czekolady z orzechami i kawałkami owoców. – Ray
pewnie w tej chwili jedzie na basen. Ja tu się opycham czekoladą,
a on się uwija przy bliźniakach. Super.
Jodie zerknęła na zegar umieszczony na desce rozdzielczej.
6/86
– James odbiera Adama i Isabelle z urodzin. Kiedy ich zawoziłam, widziałam stosy lizaków i nadziewanych cukierków. Za parę
godzin będzie miał z nimi niezłą przeprawę, żeby poszli spać. –
Uśmiechnęła się pod nosem na myśl o swoim byłym mężu zmagającym się z dwójką nakręconych dzieciaków i włożyła do ust
kawałek czekolady. – Mmm. Niezły wybór, Hannah.
– Dzięki – odparła Hannah, wieszając się na oparciu fotela
Louise i sięgając po czekoladę. – Dzisiaj padło na Pete’a, jeśli
chodzi o podwózkę chłopaków na koszykówkę, a to znaczy, że
będzie musiał znieść bandę śmierdzących dzieciaków, zaliczyć po
drodze McDonalda i zjeść kolację z mamą, która zajmuje się
Chelsea. Mówię wam, on wprost uwielbia te nasze weekendowe
wypady.
– Bailey i Zoe są u teściów. Otwieramy szampana czy jeszcze za
wcześnie?
Jodie spojrzała w lusterko wsteczne i uśmiechnęła się do Corrine
trzymającej uniesioną do góry butelkę szampana.
– Tak na wszelki wypadek wzięłam plastikowe kieliszki – dodała
Corrine.
– Niby jaki wypadek? – zapytała Jodie.
– Wiesz, piętnaście po szóstej, dzień pierwszy wyprawy i wciąż
zero alkoholu? To bez dwóch zdań wypadek... przy pracy.
Jodie roześmiała się, ale gdy wyjechała zza zakrętu, uśmiech
zamarł jej na ustach.
Środkiem dwupasmowej jezdni gnało auto, oślepiając jadących
z naprzeciwka długimi światłami. Znajdowało się może sto metrów
przed wozem prowadzonym przez Jodie i jechało naprawdę szybko. Sprawiało wrażenie, jakby nikt nad nim nie panował, zaliczało
zuchwale obydwa pasy, pędząc szerokim zygzakiem. Serce Jodie
niemal wyskoczyło z piersi. Przy tej prędkości, jeśli szybko czegoś
nie zrobi...
Zacisnęła palce na kierownicy, przypomniała sobie, czego ją
uczyli na szkoleniu dla kierowców, i opanowała raptowną chęć
7/86
wduszenia hamulca w podłogę. Dotknęła stopą pedału i skręciła
w lewo. Opony spadły z asfaltu i zahaczyły o pobocze, zasypując
drzwi gradem kamyków. Jedna z dziewczyn na tylnym siedzeniu
krzyknęła. Siedząca z przodu Louise zaparła się obiema rękami
o deskę rozdzielczą. Samochód jadący z naprzeciwka śmignął tak
blisko ich auta, że gdyby Jodie wyciągnęła rękę przez szybę, śmiało
mogłaby go dotknąć. Podmuch zepchnął wóz dziewczyn jeszcze
bardziej z drogi. Koła straciły przyczepność. Tyłem groźnie zakołysało. Przodem szarpnęło w jedną, potem w drugą stronę,
i samochód zaczął się toczyć szerokim łukiem.
Światło reflektorów omiotło ciemny busz, potem kamieniste
pobocze, a na końcu dwupasmową wstęgę asfaltu. Jodie naparła
z całej siły na kierownicę, starając się wyprostować koła.
Nieskończenie długi ułamek sekundy później auto wyszło z poślizgu. Rzuciło nim w drugą stronę. Snop światła powędrował po
szosie, poboczu, a potem padł na przeszkodę, która, jak się okazało, miała ostatecznie zatrzymać pęd pojazdu. Odblaskowa plamka
na czubku przydrożnego słupka rozbłysła jaskrawą bielą, po czym
wbiła się z impetem w kratownicę wlotu powietrza.
Samochód zatrzymał się w miejscu, a Jodie dosłownie zawisła na
pasie bezpieczeństwa. Stopą wdusiła do oporu hamulec. Jej palce
wpijały się w kierownicę, tak że aż bolało. Przez dłuższą chwilę
żadna z kobiet nie wymówiła ani słowa. Silnik krztusił się
i terkotał. Słupek leżał zmiażdżony gdzieś pod przednimi kołami.
W kabinie dało się słyszeć jedynie głębokie oddechy.
– Wszyscy cali? – odezwała się wreszcie Jodie.
– O mój Boże!
– Jezus Maria!
– Ja pierdolę!
Jodie rozmasowała sobie mostek, tam gdzie pas bezpieczeństwa
wpił się w ciało.
– Zakładam, że tak.
8/86
Przekręciła kluczyk w stacyjce i spojrzała na przyjaciółki. Louise,
z burzą kręconych włosów, które opadły jej na twarz, siedziała,
trzymając jedną rękę na piersi, a drugą na kolanie. Hannah, która
nadal opierała się o fotel Louise, uśmiechała się ponuro do Jodie.
Corrine ściskała szampana obydwiema rękami, jakby butelka była
kołem ratunkowym.
– Dzięki Bogu, szampan przeżył. Teraz to się naprawdę przyda –
stwierdziła bez cienia rozbawienia.
Jodie poczuła wszechogarniającą ulgę, ale zaraz potem napłynęła fala wściekłości.
– Co za tępy sukinkot! Co on wyprawia?! Mogłyśmy przez niego
zginąć! – Wysiadła, trzasnęła za sobą drzwiami i obeszła auto
dokoła, oceniając zniszczenia. – Sukinsyn! Mój samochód!
Pojazd zatrzymał się na warstwie grubego żwiru, mniej więcej
metr od drogi. Dosłownie na wyciągnięcie ręki od drzwi po stronie
pasażera zaczynał się mroczny, gęsty busz. Światło jedynego działającego reflektora padało na czarną, kompletnie pustą wstęgę
drogi. Samochód wyglądał naprawdę nieciekawie. Przód sprawiał
wrażenie, jakby miał czołowe zderzenie z rozwścieczonym, szarżującym bykiem. W maskownicy ziała głęboka dziura po słupku,
pokrywa silnika po lewej stronie została głęboko wgnieciona, a pogruchotany, naderwany zderzak opierał się bezradnie jednym
końcem o ziemię.
Jodie spojrzała w stronę kabiny, w której nagle zapaliła się
lampka. Louise otworzyła drzwi i rozmawiała z Corrine i Hannah.
Jodie nie słyszała jej głosu, ale widziała, że koleżanka energicznie
gestykuluje, jak gdyby raz jeszcze przeżywała chwilę, w której feralne auto otarło się o ich samochód. Corrine siedziała pochylona
do przodu, cały czas przyciskając szampana do piersi, a Hannah
w słabym świetle żarówki była blada jak ściana.
Żołądek podszedł Jodie do gardła. Prawie zabiła swoje najlepsze
przyjaciółki. Niemal zniszczyła życie ich rodzinom. Zasłoniła usta
9/86
dłonią i zwalczyła odruch wymiotny. Zaczęła się trząść. Boże,
wszystko tylko nie krew na rękach.
Tylko nie znowu.
Kolana ugięły się pod nią. Chwilę potem siedziała już na ostrych
żwirowych kamykach. Ktoś przykucnął i otoczył ją ramieniem.
– Hej, już dobrze. – Obok niej była Louise.
Na plecach poczuła dotyk pewnej, pielęgniarskiej dłoni Hannah.
– Głowa między kolana, Jode. Oddychaj głęboko. Wdech, wydech. Tak jest.
Miała otwarte oczy, starała się myśleć wyłącznie o teraźniejszości. One żyją, Jodie. Wszystkie.
Wtedy przeniknęło ją zimno. Zupełnie nagle, jakby mózg
dopiero teraz zorientował się, że posiada przyłączone do siebie
ciało. Busz ucichł. Lodowaty wiatr smagnął ją po twarzy. Spojrzała
w górę i ujrzała wielkie, czarne, pozbawione blasku księżyca niebo.
Po prawej strzelił korek od szampana.
– Chyba wszystkie potrzebujemy procentów – stwierdziła Corrine. – Kieliszki się połamały, będziemy więc żłopać prosto
z butelki.
Jodie przyglądała się ubranej w długi płaszcz i buty na wysokich
obcasach, oświetlonej reflektorem Corrine. Przyjaciółka odrzuciła
do tyłu kaskadę blond włosów, przechyliła głowę i pociągnęła
solidny łyk szampana. Tylko Corrine potrafiła, stojąc na pobojowisku pośrodku ciemnej pustki, w takim stylu świętować, że właśnie
cudem uniknęła śmierci. Jodie uśmiechnęła się pod nosem
i wyciągnęła rękę.
– Daj trochę – powiedziała i po raz setny przyszło jej do głowy
pytanie, jakim zrządzeniem losu ona i Corrine w ogóle zostały
przyjaciółkami. Jodie zawsze miała poczucie, że jej samej brakuje
tego uroku, tego szyku. Uczyła WF-u w liceum i była samotną
matką dwójki zwariowanych na punkcie sportu dzieci, więc po co
miałaby w ogóle zawracać sobie głowę jakąś elegancją?
10/86
– No, to gdzie jesteśmy? – zapytała Corrine, przekazując
butelkę.
Jodie upiła łyk i skrzywiła się z niesmakiem: za dużo bąbelków,
za zimne, zbyt dużo adrenaliny w żyłach, aż zawirowało jej
w głowie.
– Dobre pytanie – odparła. Wstała, otrzepała spodnie i spojrzała
w kierunku, z którego nadjechały – gdzie podwójna żółta linia
znikała za zakrętem – a potem przeniosła wzrok na drugą stronę
i zobaczyła postrzępione wzniesienie.
– Chyba gdzieś w okolicy Bald Hill. Musimy być blisko. W biurze
powiedzieli, że z Newcastle jedzie się jakieś półtorej godziny,
a myśmy ruszyły przed godziną.
– To co teraz? – zapytała Corrine.
Jodie złapała naderwany, pogięty zderzak i pociągnęła. Zimny
metal jęknął, ale nie ustąpił.
– Cóż, tym samochodem już nigdzie nie pojedziemy. Będą musieli nas odholować.
– Pójdę po telefon – oznajmiła Louise i obeszła auto, żeby wsiąść
do niego od strony pasażera. – Po tym, jak ostatnio padł mi wóz,
mam pomoc drogową w szybkim wybieraniu.
Louise zaczęła chodzić w tę i z powrotem z telefonem przy uchu,
czekając na połączenie, w tym czasie Jodie raz jeszcze obejrzała
uszkodzenia. Kiepska perspektywa: została bez auta w weekend,
nie wspominając o kilku najbliższych tygodniach, kiedy wóz będzie
w naprawie. Dobrze, że przynajmniej ubezpieczenie pokryje koszty
holowania.
– Nie mam zasięgu – krzyknęła Louise, stając na drodze. Chwilę
później cała czwórka chodziła po ciemku we wszystkich kierunkach, trzymając wysoko w górze swoje telefony.
– Mam jedną kreskę – zawołała Hannah. Stała po drugiej
stronie drogi, nieopodal gęstych krzaków, jej twarz była niebieska
od blasku wyświetlacza. – Jaki to numer?
11/86
Podczas gdy Hannah ratowała sytuację, dziewczyny raczyły się
szampanem.
– Jodie, mam nadzieję, że w tych pokojach, które zarezerwowałaś, mają porządne ogrzewanie, bo tu można zamarznąć –
powiedziała Corrine, szczelniej opatulając się płaszczem.
– I toaletę. Siku mi się chce – dorzuciła Louise.
– I światło, bo ciemno jak... – krzyknęła Hannah.
Jodie podała butelkę Lou.
– Mają ognisko i dwa wychodki, ale jeśli nie ma światła, to na
pewno dostaniemy zwrot kasy. – W tym roku przyszła kolej na
Jodie, by załatwiać nocleg, a ona doskonale wiedziała, że udany
weekend w głównej mierze zależy od dobrego zakwaterowania.
Przed czterema laty zarezerwowała łódź mieszkalną – przeciekającą łódź mieszkalną, a ponieważ lało i lało jak z cebra, żadna ilość
czerwonego wina i czekolady nie zdołała im zrekompensować
wybijającej toalety. Tym razem czuła więc delikatną presję – no,
może więcej niż delikatną – by wymyślić coś wyjątkowego. – A tak
poważnie, to na stronie internetowej wszystko wyglądało
naprawdę świetnie. Stuletnia stodoła.
– Nie mów mi, że będziemy mieszkać w stodole – odezwała się
Corrine.
– Przerobionej stodole. Odnowili ją w zeszłym roku. Na
zdjęciach prezentowała się zachęcająco.
Corrine zabrała butelkę Louise i wycelowała nią w Jodie.
– Okej, ale wyjaśnijmy sobie jedno. Jeśli zobaczę coś, co choć
trochę przypomina farmę, masz mnie zaraz odwieźć do domu.
I mam gdzieś, jak wygląda twój samochód.
Corrine wychyliła kolejkę, zachęcona śmiechem przyjaciółek.
Jodie pozbyła się resztek napięcia. Strach towarzyszący jej od paru
dobrych minut ulotnił się. Dobrze wiedzieć, że otarcie się o śmierć
nie zepsuło im dobrego nastroju przed weekendem.
12/86
– Okej – powiedziała Hannah, wracając do grupy – pomoc drogowa zaraz kogoś wyśle. Mam nadzieję, że włożyłyście ciepłe
galoty, bo będą najwcześniej za pół godziny.
Zawracając w poprzek drogi, Matt Wiseman przyjrzał się mazdzie.
Ładnie zaliczyła słupek – pomyślał. Ustawił się tyłem do uszkodzonego auta i powoli zaczął cofać. W lusterku wstecznym zobaczył
wysiadającą kobietę kierowcę i jej trzy pasażerki. Matt zaciągnął
ręczny, zerknął na kartkę z informacją o zgłoszeniu i pokręcił
głową. Wygląda na to, że chłopak, którego ojciec Matta zatrudnił
między innymi do odbierania telefonów, musi się nauczyć zadawania pytań, bo najwyraźniej zapomniał się dowiedzieć, ile osób
podróżowało uszkodzonym autem. Oby babeczki miały własny
transport, inaczej nie pójdzie tak łatwo, jak spodziewał się Matt.
– Tato, zajmę się tym – powiedział Matt, kiedy odebrali
zgłoszenie. – Wróciłem do pracy dwa miesiące temu. Wiem, co
robić. Ty idź i pokaż, co potrafisz. – Psycholog nie miała racji. Wzięcie fuchy ojca, żeby staruszek mógł zagrać w finale zawodów
darta w Bald Hill, wcale nie świadczyło o wrodzonej potrzebie
ratowania innych, dowodziło jedynie, że Matt był sentymentalnym
idiotą.
Wysiadając, rozprostował chorą nogę i przyjrzał się czterem
oświetlonym światłem reflektorów kobietom, które stały po drugiej
stronie lawety. Niecodzienny widok, przynajmniej w takim miejscu
w zimny piątkowy wieczór. Zerknął na notatki w poszukiwaniu
nazwiska zgłaszającej wypadek i spojrzał po turystkach. Roześmiały się. Same prawie od godziny w ciemnościach na takim
pustkowiu i nadal w nastroju do śmiechu – kolejne zaskoczenie.
– Dobry wieczór paniom. Całe i zdrowe? – Przyglądał się im,
obchodząc auto dokoła. Niebrzydkie, wszystkie co do jednej,
wszystkie przed czterdziestką. Jedna wystrojona, jakby wybierała
się na raut. Niska po prawej miała imponującą burzę ciemnych,
kręconych włosów, a ta po drugiej stronie była naprawdę ładna,
13/86
tyle że z wydatnym brzuszkiem, jakby urodziła dwójkę dzieci i już
nigdy nie zdołała odzyskać formy. Ostatnia miała zabawną, krótką
fryzurę, wielkie ciemne oczy, a jej nogi pod krótką kurtką wyglądały jak wyrzeźbione w dżinsie.
– Która z was to pani De Crane?
Zachichotały.
– Jo De Crane? – spróbował raz jeszcze. Wybuch śmiechu.
Dopiero wtedy zauważył szampana, którego ściskała ta wystrojona.
– Czyżbyście panie piły? – Starał się mówić beznamiętnie, bez
cienia oskarżenia, ot po prostu był ciekaw.
– Oczywiście – odparła trzymająca butelkę, wymachując nią jak
torebką. – Wyłącznie z przyczyn zdrowotnych. Nie chciałyśmy,
żeby Jodie nam zemdlała ze strachu.
Dżinsowa rzeźba wystąpiła do przodu. Jej śmiech brzmiał
niczym chłodny, niski, pewny siebie pomruk.
– Cześć, to mój samochód. Jestem Jodie Cramer. Było blisko.
Wiesz, nazwisko.
Nie sprawiała wrażenia pijanej i nie wyglądała na głupią na tyle,
by prowadzić pod wpływem alkoholu, ale nigdy nie wiadomo.
– Alkomat niestety nie będzie mógł wykazać, czy pani piła przed,
czy po wypadku.
Uniosła brodę i odparła z uśmiechem:
– Wątpię, żeby alkomat w ogóle zauważył te kilka łyczków szampana, które wypiłam po wypadku. Ale ponieważ nie widzę tu
policji, a widzę pana, byłoby świetnie, gdybyśmy się wzięli do
holowania, zanim zamarzniemy na śmierć.
Przyjrzał się jej. Uprzejmie, ale stanowczo powiedziane. Widać
było, że przywykła do wydawania poleceń. W innym miejscu i czasie przycisnąłby ją i uparłby się, żeby dla pewności zbadać ją alkomatem. Ale przecież tutaj nikt nie został ranny, one nigdzie nie pojadą tym autem, a poza wszystkim Matt już się takimi sprawami
nie zajmował, na szczęście.
Z uwagą obejrzał uszkodzenia.
14/86
– Co się stało?
Jodie opowiedziała o kierowcy, który zepchnął ją z drogi,
i pokazała słupek, który utkwił pod przednią częścią auta.
Wyraźnie miała już tego wszystkiego powyżej uszu. Matt zajrzał
pod samochód, a wstając, nie odmówił sobie dodatkowo inspekcji
jej szczupłych, ładnie umięśnionych nóg. Biegaczka?
– Dokąd panie jechały? – zapytał.
– Chciałyśmy spędzić weekend w pensjonacie niedaleko Bald
Hill – odparła Jodie.
Aha, czyli piechotą to jednak za daleko.
– Czy ma kto po was przyjechać?
Ta wystrojona odpowiedziała:
– Nie, wybrałyśmy się we cztery. Wie pan, babski wypad.
– Kiepsko się zaczął, co? – rzucił. – Muszę panie uprzedzić, że
w mojej kabinie zmieszczą się tylko dwie dodatkowe osoby.
Mruknęły coś między sobą i któraś powiedziała:
– Jebać to.
Zgodził się w całej rozciągłości. To zdecydowanie była sytuacja
z gatunku „jebać to wszystko”.
Jodie przeczesała dłonią nastroszone włosy.
– Ile mamy stąd do Bald Hill?
– Jakieś czterdzieści kilometrów. Pół godziny drogi
samochodem.
– A gdybyśmy zamówiły taksówkę? Przyjedzie po nas aż z Bald
Hill? W piątek wieczorem?
Matt uniósł brew.
– W piątek wieczorem w Bald Hill nic się specjalnie nie dzieje.
Wywołam przez radio naszego jedynego taksówkarza. Powinien
dojechać, akurat zanim wciągnę wasz wóz na lawetę. – Przecież nie
zostawi ich tu samych w środku nocy. Nikogo nie powinno się tutaj
zostawiać.
Matt wrócił do swojego samochodu, połączył się przez radio
z Dougiem i kazał mu się sprężyć. Powiedział, że czekają tu na
15/86
niego cztery niebrzydkie laski z miasta, wkurwione, bo ktoś je
zepchnął z drogi, i skostniałe z zimna, więc lepiej niech ruszy
dupsko. Taksiarz potrzebował czasem bata nad głową.
Matt nie spieszył się z umieszczeniem mazdy na lawecie, nawet
celowo trochę się guzdrał, lecz kiedy wreszcie skończył, Dougiego
nadal nie było. Kobiety zbiły się w grupkę, próbując się ogrzać.
Obok nich leżał stos bagaży, które wyjęły z uszkodzonego auta.
Matt spróbował ponownie wywołać taksówkę.
– Kierowca mówi, że będzie za pięć minut. Zaczekam z wami.
Możecie się ogrzać w kabinie, jeśli macie ochotę – powiedział.
Jodie odłączyła się od grupy.
– Prawdę mówiąc, trochę nam się spieszy. Jest prawie wpół do
ósmej, a o ósmej miałyśmy odebrać klucz ze sklepu w mieście. Jeśli
zabierze pan dwie z nas, może uda się tam dotrzeć, zanim zamkną
sklep.
Matt wbił spojrzenie w ciemną szosę.
– Co to za sklep?
Wyjęła świstek papieru i rozłożyła go.
– Sklep spożywczy Smithów.
To miało sens. Drzwi obok znajdowało się biuro agenta
nieruchomości. Matt nie znał Smithów zbyt dobrze – kiedy
dorastał w Bald Hill, nie byli jeszcze właścicielami tego sklepu –
ale wszyscy doskonale wiedzieli, że Smithowie lubili zamykać swój
przybytek o czasie. Zrozumiałe, mieszkali bowiem dobry kawałek
za miastem.
Matt powoli pokręcił głową.
– To nie jest najlepszy pomysł. Czekać tutaj? Nocą?
Jodie zerknęła na zegarek.
– Proszę posłuchać, taksówka miała przyjechać za pięć minut,
tak? Zjawi się lada moment, a te parę minut to dla nas różnica
między odebraniem klucza na czas a koniecznością znalezienia
jakiegoś miejsca, które od zaraz przygarnęłoby na noc cztery
osoby.
16/86
Matt ponownie zlustrował drogę. Mógłby zadzwonić do pubu
i poprosić kogoś, żeby wpadł do Smithów. Wyjął telefon z kieszeni.
Zero kresek. W tym miejscu o porządnym zasięgu można było
tylko pomarzyć. Spojrzał na Jodie. Z jednej strony wcale mu się nie
spodobał ten pomysł, z drugiej jednak – rozumiał ją. Albo
zmarnuje dziesięć minut na łapanie zasięgu, albo ruszy z kopyta
i zaoszczędzi dziewczynom mnóstwa zachodu.
Jodie obserwowała kierowcę pomocy drogowej i niemal wyczuwała
tok jego myśli. Wydawał się całkiem sympatycznym facetem, pomimo zgrzytu z tym alkomatem. Nawet przystojny: wysoki, dobrze
zbudowany, ale nie przesadnie napakowany. Ładny uśmiech. Chociaż nie było mu do śmiechu, że musiał je zostawić.
Cóż, Jodie też wolałaby, żeby wyszło inaczej. Same, w tej ciemności... Na pewno ona będzie musiała zostać, bo to w końcu jej
samochód. I w zasadzie jej wina. Zawsze wyznaczała siebie na
niepijącego kierowcę, ponieważ była przesadnie ostrożna. Sęk
w tym, że gdyby coś się stało, cała odpowiedzialność spadała na
nią. Ale w porządku, zostanie, to nie problem. Jeśli nie odbiorą
tego klucza, będzie miała na sumieniu kolejny noclegowy bubel i za
rok wszystkie będą się zastanawiały, co było gorsze: wybijający
kibelek czy brak dachu nad głową.
Uśmiechnęła się zachęcająco do kierowcy. Patrzyła, jak wyjmuje
telefon i coś przy nim majstruje. Po chwili schował aparat z powrotem do kieszeni i spojrzał na Jodie.
– Dobra, to jedziemy z tym koksem – powiedział.
Pytanie: kto pojedzie, a kto zostanie? Jodie zwołała naradę.
– Wszystkie mogłybyśmy zostać – zasugerowała Hannah.
– Przestań, proszę cię – odparła Jodie. – Nie zmieścimy się
wszystkie do taksówki, do tego z bagażami. Posłuchajcie, ja
zostanę. Lou chce się sikać, więc powinna pojechać, jeśli nie ma
ochoty wystawiać tyłka w krzaki.
17/86
Mina Lou stanowiła mieszankę przepraszającego grymasu
i wyraźnej ulgi. Jodie zwróciła się do Corrine i Hannah. Żadna
z nich nie zgłosiła się na ochotnika – ani żeby zostać, ani żeby
jechać.
– Hannah zaraz zamarznie w tej swojej cienkiej kurteczce, więc
albo Corrine odda jej palto, albo zostanie ze mną.
Corrine była sucha jak patyk, podczas gdy Hannah miała parę
zbędnych kilogramów. Nie było szans, żeby Hannah wcisnęła się
w idealnie dopasowane do figury palto Corrine.
Hannah zmierzyła wzrokiem Corrine, obciągnęła swój sweterek,
zakrywając wystające spod niego fałdki tłuszczu, a potem
odgarnęła za ucho niesforny kosmyk krótkich brązowych włosów.
– No wiesz, mogłabym, ale...
Corrine wzruszyła ramionami i westchnęła. Stanęła obojętnie
z boku z rękami w kieszeniach, podczas gdy Jodie z pomocą Hannah i Louise zabrały się do ładowania bagaży do auta pomocy drogowej. Kiedy Jodie zamknęła drzwi, na żwirze nadal spoczywała
ponad połowa waliz i toreb, a w kabinie wszyscy, łącznie
z kierowcą, mieli zbolałe miny.
Genialny początek weekendu, Jodie, nie ma co.
– Spokojna głowa. Damy sobie radę – rzuciła. – Do zobaczenia
w Bald Hill. – Pomachała im na pożegnanie latarką, którą dostała
od kierowcy, i uśmiechnęła się, jakby dla niej i Corrine weekendowa impreza już się zaczęła.
Stała pośrodku drogi i patrzyła, jak światła wspinającego się pod
górę samochodu znikają na tle nocnego nieba. Pomyślała o tunelu,
który nie tak dawno temu wydrążyły w ciemności światła jej własnego wozu, i gdy uświadomiła sobie, w jak mrocznym i odludnym
miejscu się znalazła, przeszedł ją dreszcz.
2
– Lepiej oszczędzać baterię – powiedziała Jodie i wyłączyła
latarkę. Noc otuliła je jak czarny welon.
– Boże drogi, jak tu zimno. – W ciszy panującej na pustkowiu
głos Corrine zabrzmiał znacznie mocniej niż zwykle.
Jodie odwróciła się od drogi i wpatrzyła w ciemność. Miała
wrażenie, że widzi blady poblask blond włosów Corrine.
– I ciemno.
– Zimno jest gorsze.
– Wcale nie. Taka ciemność przyprawia mnie o gęsią skórkę. –
Zrobiła ostrożnie krok w kierunku, z którego dochodził głos Corrine. Nie chciała potknąć się o bagaż, usiłowała też nie myśleć
o przerażającej, nieprzeniknionej czerni nocy. – Powinnyśmy były
pożyczyć od kierowcy kamizelki odblaskowe.
– Chyba kpisz. Jak ja bym wyglądała w tym kolorze? – Raptem
ukazała się twarz Corrine, oświetlona błękitną poświatą telefonu
komórkowego Hannah – jedynego, który złapał jaki taki zasięg. –
No dobra, jest siódma trzydzieści dwie. Dajemy taksówce dziesięć
minut, a potem wrzeszczymy do słuchawki.
19/86
Corrine spojrzała na Jodie, a ta wyszczerzyła zęby.
– Boże, wyglądasz jak postać z opowieści o duchach. Ofiara
dekapitacji, której głowa nawiedza autostradę, straszy kierowców
i powoduje niewyjaśnione wypadki.
Corrine podsunęła sobie telefon pod brodę i zaświeciła. Wyglądała jak niebieska czaszka.
– Czyż ta facjata nie jest żywą reklamą markowych środków do
pielęgnacji skóry?
Jodie roześmiała się, słysząc chropowaty rechot przyjaciółki
i odetchnęła z ulgą, że Corrine już nie jest nadąsana.
– Dzięki, że ze mną zostałaś.
Błękitne światło zjechało w dół i zniknęło w kieszeni.
– Taka jest cena za silny pęcherz i ciepłe palto.
Powiedziała to wprawdzie półżartem, ale Jodie doskonale zrozumiała: kwestia wylosowania najkrótszej zapałki, a nie przyjacielska
przysługa.
– Przykro mi, że tak wyszło.
– To nie twoja wina, że ten ktoś chciał nas zepchnąć z drogi.
– Przyjrzałaś się, jaki to był samochód?
– Nie za bardzo. Otwierałam szampana.
– Wydaje mi się, że to był jeden z tych wielgachnych pikapów.
Czarny, nieczarny, jakiś ciemny kolor. Miał światła na dachu,
chyba reflektory albo coś.
– Zdawało mi się, że miał taką klatkę na pace – powiedziała Corrine. – Grube, srebrne słupki. Albo może białe. Nie przyjrzałam
się.
Jodie włączyła latarkę, pokonała kilkumetrowy dystans dzielący
ją od drogi, spojrzała najpierw w prawo, na zbocze wzniesienia,
a potem w lewo, na zakręt.
– Co robisz? – zapytała Corrine.
– Nie wiem. Rozglądam się.
– Wiesz, stąd widać tyle samo.
20/86
Jodie odwróciła się i omiotła światłem latarki stos bagaży,
postać Corrine i czarne zarośla za jej plecami.
– No, wiem. Ale lepiej się czuję, chodząc i rozglądając się, niż
gdy stoję bezczynnie. – Obeszła walizki z włączoną latarką,
a następnie wyłączyła ją i skrzyżowała ręce na piersiach. Usłyszała
szuranie butów Corrine na żwirze. Poczuła jej perfumy. W oddali
coś zaskrzeczało, jakby ptak. Na wysokości pasa Corrine rozbłysło
na chwilę niebieskie światło wyświetlacza, podświetliło jej zadbaną
dłoń, a potem znów zniknęło.
Odgłos silnika doszedł do nich najpierw jak szept pośród mroku
nocy, stopniowo narastał, aż w końcu na busz za zakrętem padło
światło reflektorów.
– Dzięki Bogu – odezwała się Corrine.
Światła przeszyły ciemność, a w ślad za nimi wyłonił się cały pojazd. Jechał, co prawda, ze złej strony, czyli właściwie nie przybył
z Bald Hill, ale może taksówkarz miał akurat kurs gdzie indziej.
Corrine założyła torebkę na ramię i podniosła walizkę – wyglądała,
jakby czekała na autobus. Jodie podeszła na skraj drogi, kreśląc
w powietrzu wielkie koła zapaloną latarką i dając taksówkarzowi
znać, gdzie powinien się zatrzymać.
Samochód prawie ją rozjechał, kiedy wreszcie się zorientowała,
że to wcale nie była taryfa. Brakowało światła na dachu i auto
nawet nie próbowało zwolnić. Oślepiona reflektorami Jodie zmrużyła oczy i nie zdążyła się przyjrzeć cieniowi samotnego kierowcy
wozu, który przemknął obok niej. Popatrzyła w ślad za oddalającymi się na wzgórzu czerwonymi tylnymi światłami.
– Cholera! – rzuciła Corrine. Coś walnęło o ziemię. Jodie miała
nadzieję, że to tylko torba i że naburmuszona Corrine nie klapnęła
na żwir.
Jodie stanęła na gładkim asfalcie, nadal celując latarką w zakręt.
– Cholera! – powtórzyła za przyjaciółką. Przelotnie rozświetlona
ciemność, teraz na powrót nieprzenikniona, wydawała się jeszcze
21/86
bardziej przytłaczająca. Nic przyjemnego. Serce waliło jej w piersi
jak oszalałe. To też nic miłego. – Która godzina?
Niebieskie światło.
– Siódma czterdzieści.
– Dzwonię. – Jodie cofnęła się, wzięła telefon Hannah, przeszła
na drugą stronę drogi i prawie władowała się w krzaki, zanim na
wyświetlaczu pojawiła się choćby jedna marna kreska. Wybrała
numer, który dostała od kierowcy pomocy drogowej, i patrząc, jak
światło latarki stopniowo słabnie, usłyszała, że jest przełączana na
pocztę głosową taksówkarza. Zostawiła mu uprzejmą wiadomość:
„Jesteśmy tutaj, czekamy, byłoby miło, gdyby pan się wkrótce
zjawił”. Zadzwoniła do Louise, a potem do kierowcy pomocy drogowej. Jeden i drugi numer nie odpowiadał.
Zanim wróciła na drugą stronę drogi do Corrine, latarka świeciła
już resztką sił. Wyłączyła ją. Porażona raptowną ciemnością, wzięła
głęboki oddech.
– Jasna cholera, nic nie widzę.
Corrine przez chwilę milczała.
– Ja widzę czubki drzew na tle nieba.
Jodie podniosła głowę. Gdy jej wzrok przyzwyczaił się do mroku,
powoli zmaterializowały się cienie. Postrzępiona linia wierzchołków drzew zarysowana na tle bezgwiezdnej kopuły nieba.
Wyniosła, przysadzista sylwetka eukaliptusa. Białe słupki drogowe.
Poczuła za plecami ciężar mroku. Chciała się odwrócić i sprawdzić,
czy na pewno są same. Skończ z tą paranoją, Jodie. To minęło.
Wcisnęła ręce do kieszeni.
– Widzę białe linie na drodze.
– Ja widzę ciebie. Twarz, ale nie włosy.
– Twoje włosy wyglądają jak obłok pary wodnej.
– Wielkie dzięki.
– Nie ma za co.
– Chryste, jak zimno.
22/86
Corrine zaszurała butami. Jodie przeniosła ciężar ciała z jednej
zmarzniętej nogi na drugą, chuchnęła w dłonie, poprawiła kołnierz
kurtki. Panowała tak przenikliwa cisza, że słyszała uderzenia własnego pulsu. Lodowaty wiatr smagał jej twarz i poruszał buszem za
jej plecami, a ten delikatny szum brzmiał upiornie w mrocznej
ciszy. Raptem, zupełnie irracjonalnie, poczuła się samotna.
– Adam powiedział, że wracałaś do szkoły po jego model samolotu – odezwała się Jodie, odrobinę zbyt euforycznie. Skorygowała
ton. – Jest taki zapominalski. Mam nadzieję, że nie musiałaś przez
to odłożyć pakowania na ostatnią chwilę.
– Nie, to żaden problem. Walizka już na mnie czekała, przy
drzwiach. Wiesz, chyba pękłoby mu serduszko, gdybym nie wróciła
po ten samolot.
Jodie uśmiechnęła się z ulgą, słysząc głos Corrine.
– Tak bardzo chciał, żeby jego tata go zobaczył – powiedziała,
pragnąc wyrazić swą wdzięczność dla Corrine.
Dwa i pół roku temu Corrine zakazała jej mówić „dziękuję”. To
było tydzień po tym, gdy Jodie po długiej przerwie poszła do pracy
na pełny etat, nadal wściekła, bo niełatwo jej przychodziło przetrawienie decyzji Jamesa o końcu ich chwiejnego małżeństwa.
Utknęła w korku, przez co nie mogła na czas odebrać Adama i Isabelle ze świetlicy. Dzieciaki były złe, a Jodie przepełniało poczucie
winy, i do tego musiała słono zapłacić za przetrzymanie dzieci
dłużej w szkole. Tego samego dnia odwiedziła ją Corrine, aby dowiedzieć się, jak tam nowa praca. Wydawała się mało prawdopodobną kandydatką na opiekunkę do dzieci – elegancka, doskonale zadbana kobieta, której nikt nie posądziłby o posiadanie własnego potomstwa – ale sama wyszła z propozycją. W środy i piątki Jodie
musiała zostawać dłużej, miała bowiem zajęcia sportowe ze
starszymi klasami, a Corrine i tak w tym czasie odbierała z podstawówki swoją najmłodszą, Zoe. Zaczęła więc odbierać całą trójkę
dwa dni w tygodniu, zawozić dzieci do siebie, dawać im lekką
kolację i pozwalać się bawić aż do przyjazdu Jodie. „Tylko mi nie
23/86
dziękuj” – zaznaczyła Corrine. Lubiła śmiech dzieci, ich krzyki
i bieganie. Jej zmarły mąż, Roland, uwielbiał ich rozwrzeszczany
dom.
Prawie zawsze, gdy Jodie zjawiała się u niej w piątek po odbiór
dzieci, Corrine czekała z butelką schłodzonego szampana. Czasem
dołączały Hannah i Lou, a wtedy dzieci przeganiano do wielkiej
bawialni Corrine albo na dwór do basenu. Bywało, że kiedy Hannah i Lou wychodziły, by wrócić do swoich domów i mężów, Jodie
i Corrine zamawiały sobie jakieś jedzenie albo same przyrządzały
coś szybkiego i łatwego, na przykład grzanki z serem, siadały przy
stole razem z dziećmi i oddawały się tym wszystkim weekendowym
rodzinnym rozrywkom, za którymi obie tak bardzo tęskniły.
– Tylko niech James nie myśli, że zrobiłam to dla niego – powiedziała Corrine, a Jodie wiedziała – mimo iż nie widziała jej twarzy – że przyjaciółka przechyla głowę, jakby była urażona. Corrine
nigdy nie wybaczyła Jamesowi, że zostawił swoją rodzinę, choć
przecież widział, jak ona zaledwie kilka miesięcy wcześniej przeżywała atak serca Rolanda i jego śmierć. Jeśli Jodie potrzebowała towarzyszki i cierpliwego ucha, by ponarzekać na byłego męża, Corrine chętnie służyła pomocą.
– Spokojna głowa – obiecała Jodie. Usłyszała szelest. Corrine
nachyliła się nad bagażami.
– Gdzie się podział szampan? – zapytała.
– Szampan? Daj spokój. Jest za zimno.
– Moja droga, nigdy nie jest za zimno na szampana – oznajmiła
Corrine. – Widziałam go gdzieś przy torbach. O, jest... Ożeż... Przewrócił się. – Chrzęst. – Nie no, ja pierdolę! – Kamyki toczące się
po ziemi. – Przykucnęłam nad kałużą szampana. Palto mi się
zamoczyło. Jezu! – Jodie usłyszała przytłumione odgłosy otrzepywania palta, a potem chrzęst żwiru, gdy Corrine młóciła płaszczem
powietrze. – Gdzie, do cholery, jest ta taksówka?! Daj telefon.
Teraz ja zadzwonię.
24/86
Jodie przekazała jej aparat i latarkę. Corrine westchnęła
i zapytała:
– Jak to się włącza? A, już mam. – Latarka ożyła. Jodie zmrużyła
oczy i zasłoniła twarz dłonią, kiedy padło na nią światło. –
Zobaczymy, jak się będzie tłumaczył ten taksiarz.
Nasłucha się, aż mu uszy zwiędną.
Jodie uśmiechnęła się pod nosem. Corrine, oświetlając sobie
drogę, okrążyła stos bagaży i przeszła na drugą stronę szosy.
Uśmiech zniknął z twarzy Jodie. Światło latarki sprawiło, że znów
straciła ostrość widzenia w ciemności, a im bardziej oddalała się od
niej Corrine, tym otoczenie stawało się czarniejsze. Zniknęła
postrzępiona linia na tle nieba, schował się gdzieś wyniosły eukaliptus. Pomyślała, że mogłaby pobiec do przyjaciółki –
przycupnęłyby w kręgu światła, poklęły na taryfiarza i zaczekały, aż
odbierze telefon – ale nie widząc nawet własnych stóp, bała się, że
zanim dotarłaby na drugą stronę drogi, na pewno potknęłaby się
o walizki i skręciła kostkę. Opatuliła się mocniej kurtką i wbiła
wzrok w Corrine. Poczuła ból w piersi. Serce przyspieszyło. Gdzie
ta taksówka, do jasnej ciasnej? To ma niby być pięć minut? Czekały
już na pewno z piętnaście, odmrażając sobie tyłki na tym
pustkowiu...
Trzask. W buszu.
Jodie odwróciła się błyskawicznie i wpatrzyła ślepo w ciemność.
Dłonie w kieszeniach zacisnęła w pięści. Stała bez ruchu,
nastawiając uszu. Nasłuchiwała kroków, oddechów, szeptów. Ale
czuła się jak w komorze deprywacji sensorycznej. Zero dźwięków.
Zero doznań wzrokowych.
Nagle za jej plecami Corrine głośno zaklęła.
Jodie aż podskoczyła. Adrenalina buzowała jej we krwi. Poczuła
mrowienie wzdłuż ramion. Odwróciła się i ujrzała, jak Corrine
w aureoli błękitnego światła wciska przyciski telefonu. Weź się
w garść, Jodie. Nikogo tam nie ma. Bo nikogo być nie może.
Jesteście tylko wy dwie: Corrine i ty. Modna dama i jej koleżanka
25/86
w dresach. Pozbądź się tego uczucia. Weź głęboki oddech, do
diabła.
– I jak? – krzyknęła przesadnie głośno, celowo wypełniając ciszę
brzmieniem własnego głosu.
– Zostawiłam taksiarzowi wiadomość, a Lou nie odbiera –
odparła Corrine. Obcasy zastukały na asfalcie. – Co z nimi, do
ciężkiej cholery? Przecież powinny czekać na nasz telefon.
Jodie poczuła ukłucie niepokoju.
– Może to przez ten zasięg. Ja złapałam tylko jedną kreskę. Może
w ogóle nie udaje nam się uzyskać połączenia. U nich na pewno
wszystko gra, mówię ci. Jestem przekonana, że to kwestia zasięgu.
Corrine okrążyła bagaże, zatrzymała się obok Jodie i westchnąwszy przeciągle, wyłączyła latarkę.
– Nie wyłączaj – poprosiła Jodie.
– Zimno mi w rękę.
– To ja potrzymam.
Światło latarki powróciło. Jodie zabrała ją od Corrine, oświetliła
rozstawione na ziemi walizki, a potem sięgnęła dalej, dokoła
bagaży, oświetliła żwir, ślady hamowania na poboczu, wygięty słupek. Odwróciła się i zaświeciła w zarośla. Widzisz, Jodie? –
przekonywała samą siebie – to tylko busz. Latarka świeciła już
tylko słabym, pomarańczowym światłem. Baterie nie wytrzymają
zbyt długo. Powinna ją wyłączyć. Ale nie zrobiła tego.
– Jakieś wieści w sprawie szkolnego przyjęcia? – zapytała, jak
gdyby informacje z komitetu zbierającego fundusze na szkolną imprezę stanowiły główny temat ich rozmowy. Jodie sama nie miała
ani czasu, ani zdolności potrzebnych do wyprawienia przyjęcia
z klasą, w dodatku entuzjazm Corrine, jeśli chodzi o dekorację
stołów i układanie menu, skutecznie odstraszał ją od poruszania
drażliwego tematu. Ale cóż, w takich okolicznościach chętnie
wysłuchałaby czegokolwiek: byle uniknąć ciszy, byle zagłuszyć ją
rozmową, byle odsunąć myśli od ciemności.
26/86
– Och, mój Boże, w tym w roku w ogóle nie mogłyśmy dojść do
porozumienia co do koloru przewodniego – zaczęła Corrine.
Jodie słuchała, wtrącając od czasu do czasu enigmatyczne
„mmm” i „super”, aż w końcu zniecierpliwienie wzięło górę.
– Daj telefon – powiedziała, gdy Corrine zrobiła przerwę na
oddech. Zerknęła na niebieskie cyfry: czekały od dwudziestu trzech
minut. Corrine cały czas opowiadała o przyjęciu, a tymczasem Jodie podeszła z latarką do drogi. Spojrzała w prawo, na wzniesienie,
potem w lewo, na zakręt. – Wiesz co, spróbuję jeszcze raz.
Przebiegła szosę truchtem i zatrzymała się przed ścianą zarośli.
Darowała sobie nagrywanie kolejnej wiadomości dla taksówkarza.
W końcu kierowca nie zjawi się tutaj prędzej, jeśli Jodie mu
nawrzuca i nazwie beznadziejnym, nieszanującym cudzego czasu
palantem.
Zadzwoniła do Louise, a później do kierowcy pomocy drogowej.
Nadal żadne z nich nie odbierało.
Raptem zza wzniesienia wystrzelił snop światła, a chwilę później
ze wzgórza zjechał samochód, którego reflektory wyglądały jak
para oślepiających oczu. Jodie wychyliła się zza zarośli i zaczęła
machać rękami. Po drugiej stronie drogi widziała sylwetkę Corrine
oświetloną blaskiem reflektorów. Zrobiła krok do przodu, ale zorientowała się, że kierowca auta ani myśli się zatrzymać. Stanęła
więc z jedną ręką opartą o biodro i jedną nogą zgiętą w kolanie, co
w języku jej ciała było sygnałem irytacji.
Kiedy ryczący wóz mijał je, gnając przed siebie, jakby go gonili,
siedzący za kierownicą mężczyzna wykrzyczał jakieś słowa, które
jednak zginęły w huku silnika. Jodie nie miała pojęcia, co takiego
wrzasnął – na przykład: chwalmy Pana? – ale zastygła ze strachu,
wyłączyła latarkę i patrzyła na znikające za zakrętem auto, mając
nadzieję, że nie zdecyduje się zawrócić. Kiedy zniknęło, wcale nie
poczuła się pewniej.
Przebiegła drogę, obserwując w oddali zmniejszające się czerwone światełka wozu. Ogarnęła ją ciemność. Włączyła latarkę, ale
27/86
ta nie zadziałała. Spróbowała jeszcze raz, uderzyła ją dłonią – nic
z tego.
– Jezu – jęknęła Corrine.
Jodie posłała latarkę lotem koszącym w kierunku, jak sądziła,
stosu bagaży. Usłyszała głuche łupnięcie. Powoli przysunęła się do
Corrine.
– Nadal żadne nie odbiera.
– Co oni wyprawiają, do diabła?
– To pewnie przez ten zasięg. – Wszystko z nimi okej, Jodie.
Corrine zaczęła się rytmicznie kołysać, uderzając stopą o stopę.
– Próbowałam myśleć o czymś, co by mnie rozgrzało – odezwała
się – lecz to na nic. Przyszedł mi do głowy Brad Pitt, ale zrobiło mi
się zimno, kiedy pomyślałam o tej jego bandzie dzieciaków.
Jodie uśmiechnęła się i spróbowała rozluźnić. Taksówka
przyjedzie. Zjawi się lada moment.
– Wiesz, ja tak dawno nie miałam przy sobie nikogo... gorącego,
że chyba nawet nie umiem sobie nikogo takiego wyobrazić,
z dziećmi czy bez.
– Witaj w klubie. Od śmierci Rolanda nie mam się do kogo
przytulić. No dobra, raz prawie miałam.
Jodie spojrzała na Corrine i zobaczyła, jak obłok pary wodnej –
włosy przyjaciółki – odwraca się w jej stronę.
– Rob, przedstawiciel handlowy – powiedziały obie naraz
i wybuchnęły śmiechem.
Opowieść Corrine o koszmarnej przygodzie „wdowy, która
próbuje sobie przypomnieć, jak się randkuje”, bawiła całą ich
czwórkę przez wiele, wiele miesięcy. On ją zaprosił na randkę. Ona
uznała, że chyba jest już gotowa. Był od niej młodszy. Powiedziała:
„A co tam”. Zrobiła sobie fryzurę i odstawiła się na bóstwo: nowa
kiecka, dziesięciocentymetrowe obcasy, te sprawy. A on ją zabrał
na pizzę.
– Pizza z klasą – powiedziała Jodie, zadowolona, że wreszcie ma
okazję pomyśleć o czymś innym niż mrok.
28/86
– Pizzeria z okienkiem dla zmotoryzowanych – odpaliła Corrine.
Eksplozja śmiechu.
Wszystkie spektakularne porażki „wielkiej randki Corrine” stały
się ulubionym motywem przewodnim żartów nie tyle z Roba, ile
raczej z obawy przyjaciółek przed permanentnym brakiem partnera. Tutaj, pośrodku tego pustkowia, biedny, niczego
nieświadomy Rob okazał się doskonałym materiałem do rozładowania napięcia. Śmiały się jak uczennice na wspomnienie szkolnego
dowcipu.
– Mówisz, że ile masz lat? Czterdzieści?
– Moje gumki czy twoje, mała?
– Na pierwszej randce?
– Słuchaj, masz czterdziestkę. Nie ma na co czekać.
Śmiały się nie z Roba, lecz z siebie. Rozbawione do łez, łapczywie
chwytały powietrze, co pozwalało Jodie opanować skołatane nerwy
i łagodziło napięcie.
Kiedy poczuły, że jeszcze chwila i pękną im brzuchy, Corrine zarzuciła Jodie ręce na szyję, oparła głowę na jej ramieniu i wypuściła
ostatnią, brzmiącą jak pohukiwanie salwę śmiechu.
Włosy na karku Jodie stanęły dęba. Zaczęła się pocić. W jej
głowie zaświtała myśl.
Nie, raczej wspomnienie.
Nie chodziło o śmiech, ale o tę nagłą bliskość Corrine. Jej
oddech na szyi Jodie. Mrok, chłód. Duszącą ciszę ogromnej, otwartej przestrzeni.
Wtedy wspomnienie uderzyło ją niczym niespodziewany cios
między łopatki.
Umysł wyświetlił obrazy, szalone, pomieszane wizje, jak gdyby
pamięć była w istocie szpulą filmu, pociętą na kawałki i zmontowaną w zupełnie przypadkowej kolejności.
Różowy sandał na koturnie.
Twarz mężczyzny. Długie włosy, ćwiek w uchu, ukruszona
jedynka.
29/86
Śmiech. Mgła pary wodnej.
Czyjeś stopy biegnące po żwirze.
Szorstkie dłonie na jej twarzy.
Krew na jej dłoniach. I na ubraniu.
Tyle krwi. Tak dużo...
3
Jodie trzymała przed sobą wyciągnięte dłonie wystarczająco blisko,
by widzieć bladą skórę i pozbawione ozdób – żadnych pierścionków – palce. Nie. Nie ma na nich krwi. Pokręciła głową.
Usłyszała, jak jej płuca wciągają powietrze, potem wypuszczają
i znowu ze świstem wciągają. Strach wędrował przez jej ciało.
Podświadomie rozpoznała przebłyski pamięci, zrozumiała, co
obrazują, a nawet obliczyła, jak dużo czasu upłynęło od ostatniej
retrospekcji. Cztery lata. Co najmniej.
Jodie, to nie dzieje się naprawdę. To tylko wspomnienia. Stare
wspomnienia. Z ogromnym trudem przychodziło jej zagłuszanie
strachu głosem rozsądku.
– Boże drogi. To jest złe miejsce. – Złapała Corrine za rękaw. –
Nie jesteśmy tu bezpieczne. Musimy się stąd ruszyć.
Corrine odsunęła się od niej, nadal trzęsąc się ze śmiechu.
– Ale dokąd?
– Dokądkolwiek. Byle dalej od tego miejsca. Chodź. – Złapała
Corrine za ramię i pociągnęła za sobą.
31/86
– Nie. – Corrine wyrwała się z jej uścisku. – Jak to: ruszyć się
stąd? Nie mamy dokąd pójść. Co z bagażami?
O cholera, fakt, torby. Zupełnie zapomniała o torbach.
– Zabierzemy ze sobą. – Podniosła tę stojącą najbliżej, zarzuciła
sobie na ramię. Wolną ręką chwyciła wyładowaną jedzeniem torbę
termiczną. Strach uczynił ją silną, była Superwoman, mogłaby
unieść choćby i dziesięć toreb. Złapała kolejne dwie, a trzecią pchnęła w stronę Corrine. – Łap za nią. Idziemy.
Corrine zrobiła krok do tyłu.
– Nie. Nigdzie nie idę. Tam jest tak samo ciemno jak tutaj. Jaki
jest sens, żebym się telepała w moich nowych botkach tylko po to,
by się znaleźć w identycznym miejscu?
Serce Jodie waliło w piersi jak szalone. Czuła mrowienie
w opuszkach palców, jak gdyby adrenalina buzująca w żyłach
szukała ujścia przez skórę. To tylko wspomnienia. Bardzo stare
wspomnienia. Zanim urodziłaś dzieci. Z innego życia. Weź się
w garść. Oddychaj.
Wciągnęła głęboko powietrze, wysunęła rączkę walizki na
kółkach i oparła się o nią. Okej, trochę jej odbiło. Poddała się przejmującemu strachowi. Ale nie zmieniało to faktu, że miejsce było
złe i chciała się z niego jak najprędzej wynieść.
Postarała się, by jej głos zabrzmiał łagodnie i rozsądnie.
– Podstawowa zasada samoobrony to nie rzucać się w oczy.
Tutaj stanowimy łatwy cel. Powinnam była wcześniej się zorientować. Spójrz. – Pokazała na prawo, gdzie grzbiet wzniesienia
spotykał czarne niebo, a potem na lewo, gdzie wstęga drogi
skręcała w prawo i znikała z pola widzenia. – Między wzgórzem
a zakrętem jesteśmy zupełnie niewidoczne. Po obydwu stronach
drogi rośnie busz i jest tak cholernie ciemno, że ledwo widzimy się
nawzajem.
– Ale...
– Nie rozumiesz? Żeby taksówka nas zauważyła, musiałybyśmy
stać i czekać na nią przy samej drodze. Sęk w tym, że nie
32/86
umiałybyśmy stwierdzić, czy to taksówka, czy nie, dopóki nie znalazłaby się bardzo blisko nas. Jakiś świr mógłby to potraktować
jako zachętę do zabawienia się naszym kosztem, nie wiem, mógłby
nas rozjechać albo, co gorsza, wciągnąć do swojego auta. I nikt by
nie wiedział, co się z nami stało, chyba że w tym samym czasie
przejeżdżałyby tędy dwa samochody, co jest cholernie mało prawdopodobne, skoro przez ostatnie pół godziny widziałyśmy wszystkiego dwa wozy na krzyż. Leżałybyśmy na poboczu i umierały,
a taksówkarz nawet by nas nie zauważył. Musimy znaleźć lepsze
miejsce i tam na niego zaczekać.
– Uspokój się, Jodie. Chyba poprowadziłaś trochę zbyt wiele zajęć z samoobrony – powiedziała Corrine, nie ruszając się z miejsca.
Jodie zasznurowała usta. Jej lekcje samoobrony nie miały być
zabawą – starała się po prostu uratować komuś życie. Uczyła tego,
co sama wolałaby wiedzieć osiemnaście lat wcześniej.
– Byłabym głupia, gdybym nie skorzystała z własnych rad, nie
sądzisz?
Corrine pokręciła głową.
– Okej, posłuchaj, wiem, że to nie jest najlepsze miejsce na
czekanie na taksówkę, ale przebywanie tu jest z pewnością rozsądniejsze niż błądzenie w ciemności.
Wcale nie. To mroczne, przyprawiające o gęsią skórkę, złe
miejsce.
– Lepiej zrobić coś niż nie robić nic. Przemieszczanie się jest
lepsze niż stanie w miejscu. Zamierzam pójść w stronę Bald Hill.
Nie zostawię cię tu – nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego – więc
ruszże się. – Zbyt późno usłyszała we własnym głosie poirytowaną
nutę. Wzięła głęboki oddech i postarała się, by jej głos zabrzmiał
lżej i spokojniej. – Poza tym, idąc, rozgrzejemy się, a na górze być
może złapiemy lepszy zasięg. Jeśli się nie zgodzisz, to cię ogłuszę,
chwycę za te twoje śliczne butki i zaciągnę. Wiesz, że mogłabym to
zrobić. Proszę cię, Corrine.
Corrine westchnęła.
33/86
– Okej, w porządku, jeśli tego chcesz. Ale jeśli przez ciebie zniszczę buty, kupisz mi nowe.
Jodie podała jej torbę.
– Dziękuję. Lepiej idź ostrożnie, bo nie stać mnie na takie buty.
Pomogła Corrine zabrać tyle bagażu, ile ta zdołała, a resztę toreb
i walizek wzięła sama. Kiedy ruszyły, Jodie poczuła, że przypływ
strachu powoli zaczyna się cofać. Jej oczy przyzwyczaiły się do
ciemności, miarowo znaczonej przydrożnymi słupkami. Teraz
widziała już wyraźniej długą wstęgę drogi, czarną linię buszu po
drugiej stronie, niebo o barwie węgla. Serce zwolniło. Szaleńcze
wycie w głowie przycichło. Nadal dysponowała nadludzką siłą, ale
skutecznie spowalniały ją dwie ciągnięte po żwirze torby na
kółkach, torba termiczna wisząca na ramieniu i poduszka pod
pachą.
– Musisz tak pędzić? – zawołała z tyłu Corrine.
Jodie zwalczyła chęć złapania Corrine za rękę i puszczenia się
biegiem, byle jak najdalej stąd, i zmusiła nogi, by trochę zwolniły.
– Przejdźmy na drugą stronę i sprawdźmy telefon – zaproponowała i skręciła na asfalt. Pociągnęła za sobą walizki na
kółkach. Potoczyły się gładko po równej nawierzchni. – Wiesz co,
chyba dalej powinnyśmy iść asfaltem. Tak jest znacznie łatwiej –
zawołała przez ramię, schodząc na żwir po przeciwnej stronie
drogi.
Usłyszała, jak za jej plecami obcasy butów Corrine uderzają o asfalt. Potem dało się słyszeć głuche łupnięcie walizki i szum kółek.
Za chwilę chrzęst żwiru i jęknięcie Corrine.
Jodie odwróciła się i wbiła spojrzenie w ciemną przestrzeń za
sobą. Corrine leżała rozłożona na ziemi, obok niej walizka na
kółkach, która zaliczyła salto. Mniejsza torba poszybowała kawałek
dalej i upadła do góry nogami. Jodie zdjęła z ramion bagaże
i podeszła do przyjaciółki.
– Skręciłam sobie nogę w kostce – głos Corrine pulsował bólem.
34/86
Jodie ostrożnie położyła dłoń na tylnej części buta,
podtrzymując w ten sposób kostkę, zabrała od Corrine torbę, a potem pomogła jej usiąść.
– Boli?
– Jak cholera.
– Możesz poruszać palcami?
– Tak – odparła po chwili Corrine. – Złamałam?
– Jeśli możesz ruszać palcami, to pewnie jest tylko skręcona.
– Cholera, mój but. Czy złamałam obcas?
– Pytasz poważnie?
– Owszem. To włoskie buty. Kosztowały majątek.
Jodie pomacała niżej. Trafiła na zwisający, ostro zakończony
obcas.
– No tak, złamałaś.
Spojrzała na majaczący w górze, niemal pionowo nad nimi,
grzbiet wzniesienia, następnie przesunęła wzrokiem po drodze, aż
do zakrętu, i ponownie poczuła ukłucie strachu. To miejsce jest
nawet gorsze od poprzedniego. Zbyt blisko wierzchołka góry, zbyt
blisko szosy. Busz wyglądał, jakby rósł bezpośrednio na drodze
i sprawiał wrażenie jeszcze czarniejszego. Tutaj mógł je potrącić
ktokolwiek, niekoniecznie jakiś pirat drogowy, każdy, kto
zjeżdżałby z góry ze zbyt dużą prędkością.
– Myślisz, że dasz radę iść dalej?
– Jezu, Jodie! Właśnie skręciłam kostkę. Może dasz mi chwilę,
co?
Jodie przymknęła oczy. Corrine jest zła, ale to nie zmienia sytuacji. Należało się ruszyć. Delikatnie potarła kostkę przyjaciółki.
– Przepraszam. Wiem, że boli, ale tu nie jest bezpiecznie. Powinnyśmy się przynajmniej odsunąć od drogi.
Corrine odtrąciła dłoń Jodie.
– Powinniśmy były zostać tam, gdzie byłyśmy.
Jodie nagle wstała.
35/86
– Nie, to ty powinnaś była być ostrożniejsza. A zresztą, po
jakiego grzyba włożyłaś cholerne szpilki na weekend na wsi? Na co
liczyłaś? Na klub nocny? – Serce jej waliło. Żołądek ścisnął się,
jakby w oczekiwaniu na cios.
Odwróciła się na pięcie i odeszła kilka kroków. Co ty
wyprawiasz, Jodie? Corrine zachowuje się jak przystało na Corrine.
Ten jej narcyzm zazwyczaj był jedynie powodem do żartów, ale
teraz, cóż, Jodie miała ochotę skręcić jej kark. Uspokój się, na
miłość boską. Nikomu nie wyjdzie na dobre, jeśli stracisz nad sobą
panowanie.
Wróciła do Corrine, która siedziała na krawędzi szosy, wspierając chorą kostkę na kolanie drugiej nogi. Oburzona, trzymała podbródek uniesiony wysoko w górę. Nie spojrzała na Jodie ani nie
odezwała się słowem. Cholera – pomyślała Jodie – jest naprawdę
wściekła. Zatrzymała się i utkwiła wzrok w podwójnej linii znikającej za wzniesieniem.
Od dawna nie czuła tak porażającego strachu. W myślach
prześledziła dzisiejszy wieczór. Co tu się, do diabła, stało? Zaczęło
się od mijanki z jakimś wariatem zakończonej wypadkiem,
w którym nieomal zginęły jej przyjaciółki. Takie zdarzenie każdego
wytrąciłoby z równowagi. Potem cały ten pośpiech z odebraniem
kluczy do wynajętego domu. Została na pustkowiu sama z Corrine,
osobą, trzeba to uczciwie powiedzieć, mało praktyczną w takich
kryzysowych sytuacjach. A teraz, jakby tego było mało, coś jej
odbiło i wkurzona kazała Corrine wlec się za sobą w tych jej
botkach-łamaczach kostek.
Okej, Jodie, zastanów się. Musisz podjąć jakąś dobrą decyzję.
Powoli zatoczyła niewielkie kółko. Corrine nadal siedziała na
brzegu drogi, milcząc. Wpierw należy naprawić sytuację. Corrine
nie miała pojęcia o tym, co się działo w głowie Jodie. Zresztą wcale
nie musiała tego wiedzieć – to w końcu prywatne szaleństwo Jodie,
którego nie miała zamiaru zrzucać na barki przyjaciółki.
36/86
Wierzchołek wzniesienia odcinał się ciemną linią od nocnego
nieba. Prowadził do niego krótki, niezbyt stromy stok. Jodie wyjęła
z kieszeni telefon Hannah i wyciągnęła rękę w górę. Zero kresek.
Przeczesała dłonią wilgotne od zimnego nocnego powietrza włosy.
Okej. Lepiej zrobić coś niż nie robić nic. Kucnęła obok Corrine.
– Przepraszam, że kazałam ci maszerować w ciemnościach.
Przykro mi też, że na ciebie nakrzyczałam. Po prostu nie podoba
mi się to miejsce. – Corrine podniosła głowę. – Twoje buty wcale
nie są cholerne. Sama bym sobie takie kupiła, gdybym potrafiła
w nich chodzić. – Usiłowała przemycić w tonie swojego głosu
odrobinę uśmiechu. – Jak kostka?
– Mam wrażenie, jakbym ją sobie przytrzasnęła drzwiami od
samochodu – padła odpowiedź. – Chyba nie dam rady iść.
– W takim razie spróbujemy przenieść ciebie i bagaże jak najdalej od drogi. Potem pójdę na górę i zobaczę, czy uda mi się
złapać lepszy zasięg. W porządku? Zgadzasz się?
Corrine wzruszyła ramionami.
– Jeśli przestaniesz paplać, to tak.
Jodie zawahała się chwilę, ale postanowiła nie komentować. Pomogła Corrine odsunąć się od szosy, kilka razy obróciła w tę
i z powrotem, taszcząc torby, a potem ruszyła biegiem pod górę,
cały czas bacznie obserwując wyświetlacz telefonu. Strach przeistoczył się teraz w rodzaj kamizelki ratunkowej i sprawił, że Jodie
cała zesztywniała. Jej oddech wciąż był nierówny. Mimo to,
biegnąc, czuła się znacznie lepiej, niż gdy stała bezczynnie w miejscu. Jak gdyby panowała nad sytuacją. Zatrzymała się na samym
szczycie.
– Alleluja! Trzy kreski! – wrzasnęła do Corrine. Louise odebrała
dopiero po trzecim sygnale.
– No cześć. Najwyższa pora – powiedziała Lou. Znajdowała się
w jakimś gwarnym miejscu i ton jej głosu świadczył, że czuje się
świetnie.
37/86
– Niestety. Nadal czekamy na taksówkę – zakomunikowała jej
Jodie.
– Co? – Nie zabrzmiało to jak okrzyk przerażenia, ale raczej
prośba o powtórzenie.
– Powiedziałam, że...
– Zaczekaj. Nic nie słyszę.
Jodie zacisnęła powieki. Wolałaby, żeby Louise pisnęła do
słuchawki: „Bez paniki. Za minutę uratuje was śmigłowiec”,
zamiast:
– Poczekaj, pogłośnię trochę. Jesteśmy w pubie. Mamy burbon
i colę. Czekają na was.
– No fajnie, a my dalej czekamy na pieprzoną taksówkę –
warknęła Jodie i zaraz tego pożałowała. Wiedziała, że to nie wina
Lou, ale cóż, radosny ton był teraz poza jej możliwościami.
– Mój Boże, myślałam, że jesteście w warsztacie.
Jodie usłyszała w tle głos Hannah, której Louise powtórzyła
zdanie o „pieprzonej taksówce”.
– Poczekaj. Hannah zapyta kogoś o taksówkę.
Przytłumione głosy. Potem nerwowa wymiana zdań między
Louise i Hannah.
– Taksówka wyjechała dawno temu – odezwała się wreszcie
Louise. – Ktoś z pubu próbował się dodzwonić do kierowcy, ale on
nie odpowiada. Nie wiadomo, gdzie się podział.
Jodie desperacko walczyła z narastającą w niej paniką.
– Przyślij tu kogoś, Lou. Prędko.
4
Matt włączył wycieraczki, żeby usunęły z przedniej szyby mgłę
przypominającą mżawkę. Jodie Cramer i jej przyjaciółka wybrały
sobie naprawdę kiepską noc na obozowanie przy szosie. Wdusił
pedał gazu trochę mocniej. Dobrze, że zamiast auta pomocy drogowej tym razem wziął swój prywatny samochód, bo dzięki temu
szybciej dotrze do czekających przy drodze kobiet.
Nie powinien był ich zostawiać. Miał przeczucie już wtedy, gdy
wciągał ich wóz na lawetę, ale cała ta afera z kluczem do odebrania
uśpiła jego szósty zmysł.
To był właśnie problem. Nie ufał już instynktowi, a wcześniej
kierował się nim niemal zawsze. Psycholog policyjna stwierdziła,
że coś takiego nazywa się „odruchem sytuacji zagrożenia”, ale co
ona może wiedzieć o sytuacji bez wyjścia? Spojrzał na swoje
odbicie w ciemnej szybie drzwi od strony pasażera. Jeśli nie mógł
już polegać na intuicji, być może nie powinien dalej wykonywać tej
pracy. To po prostu utrata pewności siebie – orzekła pani psycholog. Co ona może o tym wiedzieć? – pomyślał Matt. Nigdy nie
strzelała z broni.
39/86
Pokonał szczyt wzniesienia i gwałtownie zahamował. Jodie i ta
druga kobieta siedziały na walizkach przy samej drodze. Co one tu
robią, do diabła? Czemu od razu nie położą się pośrodku szosy i nie
zaczekają, aż ktoś je rozjedzie? No cóż, przynajmniej instynkt nakazał mu zostawić je w bezpieczniejszym miejscu.
Żwir zachrzęścił pod oponami. Musiał wycofać, bo zjechał
z drogi paręnaście metrów za nimi. Jodie wstała. A więc to nie ona
ma uraz kostki. Stała na rozstawionych nogach, z rękami w kieszeniach kurtki. Matt pomyślał, że zapewne potrzeba czegoś więcej niż
spacer w ciemnościach, żeby wytrącić ją z równowagi.
– Potrzebujecie podwózki? – zawołał, wysiadając z auta.
– Od godziny – odpowiedziała, a ton jej głosu jednoznacznie
wskazywał, że nie była to upojna godzina. Zaczekała, aż do nich
podejdzie, i dodała: – Co się stało z tą cholerną taksówką?
– Drzewo się stało. – Matt patrzył, jak Jodie otwiera i zamyka
usta z niedowierzaniem. Wiadomość nie od razu do niej dotarła,
ale po chwili złagodziła odrobinę jej furię.
– Taksówka rozbiła się na drzewie?
– No tak. Macie szczęście, że to się stało, zanim was zabrała, bo
inaczej miałybyście większe zmartwienie niż przykurzone ciuszki.
– A jak kierowca? W porządku?
– W drodze do szpitala. Wydaje się, że poza złamaną nogą jest
cały i zdrowy.
Kiedy podszedł bliżej, stwierdził, że obydwie kobiety wyglądają
na przemarznięte i przemoczone. Radosny nastrój, którym go
przywitały, gdy zjawił się po ich rozbity samochód, ewidentnie się
ulotnił. Druga z kobiet siedziała na walizce. Nogę trzymała opartą
o torbę. Nadal miała na kontuzjowanej stopie but, a ponieważ
nogawka dżinsów skutecznie przysłaniała bolące miejsce, Matt nie
potrafił ocenić stopnia urazu. Zobaczywszy jednak, jak trzęsie się
skulona i opatulona płaszczem, doszedł do wniosku, że prędzej
umrze z zimna, niż poczuje ból. Ukląkł przy niej, uważając, by nie
nadwerężyć swojego chorego kolana.
40/86
– Co się stało?
Corrine łypnęła na Jodie, ale najwyraźniej zdążyła już wyrzucić
z siebie całą złość.
– Jodie nie podobało się tamto miejsce. Uznała, że będziemy
bezpieczniejsze, jeśli się stamtąd ruszymy. – Przewróciła oczami.
Matt posłał Jodie spojrzenie spod zmarszczonych brwi.
– Lepiej byście zrobiły, zostając tam, gdzie byłyście. Tutaj łatwo
w was wjechać. Miałem szczęście, że was w ogóle zauważyłem.
– Dzięki. Postaram się zapamiętać na przyszłość, kiedy znowu tu
wyląduję. – Posłała mu wymuszony uśmiech. – Teraz trzeba
zaprowadzić Corrine do auta. Mogę liczyć na pomoc?
Przeniósł wzrok na Corrine.
– Bardzo boli? Musimy jechać do szpitala?
– Wolałabym do spa, ale Bald Hill też się nada. Wydaje mi się,
że tylko ją skręciłam. – Podała mu dłoń. – Tak przy okazji, mam na
imię Corrine. Bardzo mi miło, że się znowu spotykamy.
– Matt Wiseman – odparł, pomagając jej wstać. – Nie ma to jak
odrobina wrażeń w piątkowy wieczór, co?
Jedną ręką objęła go za szyję, a drugą złapała się Jodie i wsparła
na obydwojgu jak na kulach. Zrobili kilka kroków i Matt już
wiedział, że w takim tempie droga do samochodu zajmie im całe
wieki.
– Wiesz co, mam lepszy pomysł – powiedział. Wsunął rękę pod
jej kolana i podniósł ją do góry.
– O, tego się nie spodziewałam. Jesteś pewien? Sam utykasz.
– To nic takiego – odparł, dochodząc do wniosku, że nie zaszkodziłoby mu trochę więcej fizjoterapii.
Objęła go mocniej za szyję i mruknęła do ucha:
– Hm, możesz mnie codziennie ratować.
Matt zarechotał. Jakoś nigdy nie przemawiał do niego schemat
bezbronnej białogłowy w opresji, ale ta niebrzydka babeczka
w ramionach to zdecydowanie coś lepszego niż kopniak w dupsko
za to, że je tutaj zostawił.
41/86
Umieścił Corrine na tylnym siedzeniu swojego samochodu.
Usadowiła się i oparła nogę na siedzisku. Odwrócił się i zobaczył
Jodie taszczącą torbę do bagażnika. Podszedł, żeby ją wyręczyć,
a kiedy zachwiał się pod ciężarem pakunku i przypadkiem się z nią
zderzył, odskoczyła jak oparzona. Spojrzał na nią zaskoczony.
Zrobiła krok do tyłu, stanęła na lekko rozstawionych nogach, zaciskając po bokach pięści, gotowa wymierzyć cios. No proszę, jaki
piękny odruch obronny. Wyprostował się. Cofnęła się jeszcze
o dwa kroki, rozejrzała, jakby niepewna, co powinna zrobić, a potem poszła po pozostałe bagaże.
Przenieśli resztę walizek. Stała z boku, podczas gdy on ładował je
do bagażnika. Żeby uniknąć jakiegokolwiek kontaktu fizycznego –
uznał Matt. Wsiadł do samochodu i zaczekał, aż Jodie obejdzie
auto dokoła. Przez chwilę wydawało mu się, że usiądzie z tyłu ze
swoją kontuzjowaną przyjaciółką. Ale jednak zajęła miejsce obok
niego. Zapięła pas i kiedy on wygrzebywał kluczyki z kieszeni,
przeczesała palcami obydwu dłoni włosy, potem przytrzymała
przez chwilę ręce przy twarzy, a na koniec wzięła głęboki oddech.
Matt włączył silnik i zapytał:
– Wszystko gra?
Skrzyżowała ręce na piersiach i odwróciła się do niego.
– Tak. W porządku. – Lekki uśmiech wyglądał, jak gdyby musiała się nad nim zdrowo napracować: najpierw poluzować szczękę,
a potem starannie unieść kąciki ust, żeby uformować ten grymas.
Warto było zaczekać, ponieważ uśmiech wynagrodził całą tę jej
zdystansowaną pozę. – Dziękuję, że po nas przyjechałeś.
– Nie ma sprawy. – Wjechał na asfalt i wykręcił. Ruszył przed
siebie znajomą drogą. Obok niego Jodie rozcierała zziębnięte
dłonie i ramiona. Podkręcił ogrzewanie.
– Dzięki – powiedziała. – Jak mój wóz?
– Nie najgorzej.
– Jest szansa, żebyśmy w niedzielę wróciły nim do domu?
Matt wzruszył ramionami.
42/86
– Jeszcze nie wiadomo. Musicie zaczekać do rana, dopóki mój
staruszek nie rzuci na niego okiem. To on jest mechanikiem. Ja
tylko pomagam. Wszystko zależy od tego, czy będzie miał części.
Zanim cokolwiek postanowicie, proponuję, żebyście zaczekały na
telefon od niego, przynajmniej do rana.
– Bardziej mnie martwi, jak się dostaniemy do naszego lokum –
odezwała się Corrine z tylnego siedzenia. – Co zrobimy, jeśli nie
będzie taksówki?
Matt przesunął dłonią po swoim kilkudniowym zaroście.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
5
Dostępne w wersji pełnej
6
Dostępne w wersji pełnej
7
Dostępne w wersji pełnej
8
Dostępne w wersji pełnej
9
Dostępne w wersji pełnej
10
Dostępne w wersji pełnej
11
Dostępne w wersji pełnej
12
Dostępne w wersji pełnej
13
Dostępne w wersji pełnej
14
Dostępne w wersji pełnej
15
Dostępne w wersji pełnej
16
Dostępne w wersji pełnej
17
Dostępne w wersji pełnej
18
Dostępne w wersji pełnej
19
Dostępne w wersji pełnej
20
Dostępne w wersji pełnej
21
Dostępne w wersji pełnej
22
Dostępne w wersji pełnej
23
Dostępne w wersji pełnej
24
Dostępne w wersji pełnej
25
Dostępne w wersji pełnej
26
Dostępne w wersji pełnej
27
Dostępne w wersji pełnej
28
Dostępne w wersji pełnej
29
Dostępne w wersji pełnej
30
Dostępne w wersji pełnej
31
Dostępne w wersji pełnej
32
Dostępne w wersji pełnej
33
Dostępne w wersji pełnej
34
Dostępne w wersji pełnej
35
Dostępne w wersji pełnej
36
Dostępne w wersji pełnej
37
Dostępne w wersji pełnej
38
Dostępne w wersji pełnej
39
Dostępne w wersji pełnej
40
Dostępne w wersji pełnej
41
Dostępne w wersji pełnej
Podziękowania
Dostępne w wersji pełnej
Poza strachem
Spis treści
82/86
Okładka
Karta tytułowa
***
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
83/86
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
Podziękowania
Karta redakcyjna
Tytuł oryginału
BEYOND FEAR
Redaktor prowadzący
Monika Koch
Redakcja
Małgorzata Nadwadowska
Redakcja techniczna
Julita Czachorowska
Korekta
Jadwiga Piller
Maciej Korbasiński
Wszystkie postacie w tej książce są
fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żyjących czy zmarłych –
jest całkowicie przypadkowe.
Copyright © Jaye Ford 2011
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by
Weltbild Polska Sp. z o.o.
Warszawa 2012
Copyright © for the e-book edition by
Weltbild Polska Sp. z o.o., Warszawa 2012
Świat Książki Weltbild
Warszawa 2012
Weltbild Polska Sp. z o.o.
85/86
02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: Weltbild.pl
Niniejszy produkt objęty jest ochroną
prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku
osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie
osobom trzecim, nieokreślonym adresatom
lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub
podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
ISBN 978-83-7799-871-7
Nr 90452160
Plik ePub opracowany przez firmę eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl
@Created by PDF to ePub
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.

Podobne dokumenty