Untitled - E-books.com.pl
Transkrypt
Untitled - E-books.com.pl
PORTRETY ZE SŁÓW SERGIUSZ TORWAN Spis treści Zenek Aniela Maks Wypadki z życia profesora Mitryngi Psy Kim pan był panie Messing? O autorze O książce Prawa autorskie Zenek Tuż po nowym roku mróz przyszedł i gdyby przeczucie go zawiodło zamarzłby niechybnie gdzieś na działkach albo w komórce na węgiel. Noclegownie, nie dość że przepełnione, to i smród tam dech w piersiach zapiera. Pić alkoholu niby nie pozwalają i pijanym barłogu nie dają, ale przecież każdy wie, że najbardziej śmierdzi człowiek skacowany a nie napity. Poza tym towarzystwo tam zawsze złe i życzliwego nie znajdziesz. Swój popiera swego i nieraz strach rana doczekać. Kiedy jeszcze brał jakąś robotę, z noclegowni korzystał, ale tak na wiosnę całkiem z materaca i z roboty zrezygnował. Porzuconych altanek nie brakowało, w śmietnikach pełno żarcia, a nieraz i jakiś porządniejszy łach się znalazło. Tego lata to nawet we dwoje mieszkał i dobrze im było, ale ogień w nocy się pojawił. Altanka w kwadrans się spaliła i ledwo on sam z życiem uszedł. Od tej pory ostrożniejszy się stał, od ludzi stronił a najbardziej od kobiet. I to nie dlatego, że nieszczęście przynoszą ale żal potem zawsze samemu zostać. Nawet zły na Wieśkę był, bo tak mu za skórę zalazła, z tą swoją zgodnością i dobrocią, że parę tygodni chodził jak śnięty. Jesień prędko przeszła, ale tym razem wszystko sobie sam wykombinował. Dotąd łaził po różnych kanałach, aż znalazł całkiem dobry. Trzech ich już tam było. Na czwartego się został. Ciepło mieli i wygodnie, blisko tory kolejowe i wysypisko. Do wielkich mrozów to i dokładną godzinę znali, bo pociągi było słychać, z której godziny i czy towarowy czy inny. Tak dzień od nocy rozróżniali choć nieraz, gdy fart mieli i więcej znaleźli, to i trzy dni nie wyłazili chyba, że za grubszą potrzebą. Ale później to i pociągi chodziły jak chciały. Na początku to z litości, na jeden dzień go niby przyjęli. Ale już było wiadomo, że dobrzy są, bo kiedy prawie całe wino wyjął to i swoje napitki wyjęli, co który miał i razem usiedli. Nazywali go potem “Zenek - trzy tysiące” bo im kawał życia opowiedział. Najbardziej ich ruszyło jak Jadźkę przeleciał, bo inne sprawy to sami dobrze znali i jakby ich życie opowiadał. A z Jadźką to było tak. Młody wtedy był a ona żyła z Józkiem, po sąsiedzku. Zdrowa baba była i nieraz go aż w dołku ściskało, żeby ją gdzie wyobracać. Ale dumna była i wysoko się nosiła. Do czasu, bo ją sposobem wziął tak, że sama się zgodziła i jeszcze wdzięczna była za wszystko. Kiedy Józek do miasta pojechał on do Jadźki zapukał i po swojemu zaczął się do spódnicy przymilać. Ale Jadźka w pysk mu dała, wyrwała się i drzwi otwarła, żeby sobie poszedł. No to on tysiąc złotych wyjął i na stole położył. Jadźka na to, że nawet gdyby dwa tysiące położył, to by na niego splunąć nie chciała. A on do kieszeni i do tego tysiąca jeszcze dwa dołożył. Tego już Jadźka darować nie mogła i była jego całe dwie godziny. Kiedy Józek z miasta wrócił, od razu pytał, czy on był. Jadźkę omal szlag na miejscu nie trafił, bo przyznać musiała, że był. Ale dopiero kiedy Józek pytał, czy oddał całe trzy tysiące, to takich spazmów dostała, że pół wsi słyszało. Tak przed świętami przyjęli na piątego Magistra. Magister chudy był i już pół szklanki byle czego z nóg go waliło, ale bardzo porządny był i grzeczny. Honorem się uniósł i z domu wyniósł, bo żona godności jego uszanować nie umiała. Ale, że całe życie w książkach siedział, to tylko tyle na swoją obronę miał, co tam wyczytał. I opowiadał o tym koniku polnym, co całe lato tak pięknie grał, że ludziom serca rosły i łzy płynęły. Ale jak przyszła zima, to po prośbie zaczął chodzić i nikt mu skórki od chleba nie dał, nawet ci, co im te serca tak rosły i łzy płynęły. Bardzo wtedy głos podnosił i rękami nad głową ze zgrozy potrząsał i o dwoistości ludzkiej natury bełkotał. Tej dwoistości wiele w życiu doświadczył, jednak często pomstował na jakiegoś Spinozę, że ludzi oszukał, bo żadnej dwoistości ludzkiej natury być nie powinno, czego on sam jest najlepszym przykładem, jako człowiek uczciwy i dobry. Różne przykłady dawał, a najbardziej ich rozśmieszył, kiedy raz w kościele był i jego sąsiadka, bardzo pobożna kobieta, poprosiła go, żeby za nią na tacę dał, bo ona po prostu nic nie ma. Ale kiedy on wyjął dziesięć złotych i za nią na tacę położył, to na głos go sklęła, że za głupią ją chyba ma. Magister całkiem nieżyciowy był, bo jak szukali żarcia i łachów na zimę, żeby się ubrać i spać mieć na czym, to on książki różne zbierał i do tej wspólnej ciepłowni znosił. Ale chudy był i do jedzenia niewiele mu było trzeba. To mu z zakąski to i owo dawali, a on bardzo uczenie dziękował. Za to im przy świecach te książki czytał i nastrój był wtedy jakby świąteczny, bo on i o jakimś Dostojewskim, Kafce i nawet o którymś świętym z Akwinu różne, śmieszne kawałki znajdował. - Tak, panie! - Pociągnął nosem i dodał. - Zima jeszcze długa i mroźna będzie, bo Magister w starej gazecie to wyczytał. Ale jedzenia jakby więcej, bo nic się w śmietniku nie psuje. Grosze za złom całe na przelew idą. I żyć się da. Ale i tak się czeka na wiosnę jakby ona, biedna, coś zmienić mogła. Da pan złotówkę? Nie ma pan? A ma pan dwa? To ja wydam. Kielce 25 stycznia 2010 r. Aniela Aniela, bo tak ją nazywali sąsiedzi, zajmowała niewielkie mieszkanie na parterze starej kamienicy. Zostało jej po ojcu, który stróżował jeszcze przed wojną i otrzymał je od właścicieli domu. Niestety kamieniczników pochłonęła bez śladu wojna i dom przejęło państwo. Aniela urodziła się tuż po wojnie i jako jedyne dziecko była hołubiona i wychuchana przez rodziców. Skończyła technikum zawodowe i pracowała, wpierw w fabryce żarówek, a później w wytwórni radioodbiorników. Mieszkała stale z rodzicami, bo mimo upływu lat nie wyszła za mąż. Brakowało jej urody, a na dodatek pozbawiona była tej odrobiny kobiecości, bez której żaden mężczyzna na dziewczynę nie zwróci uwagi. Rodzice zmarli w latach osiemdziesiątych i Aniela została sama. Jeszcze pracowała przez kilka lat, lecz ze względu na uporczywe schorzenie, otrzymała rentę a później przeszła na emeryturę. Jej życie towarzyskie ograniczało się do trzech kotów, przybłędów, z którymi prowadziła długie rozmowy, czasem wygłaszając do nich gniewne monologi. Mizerna renta, a później chudziutka emerytura, wymuszała na niej bardziej niż skromne życie. Poruszała się z trudem, gdyż z wiekiem dziwnie przytyła i nogi często odmawiały jej posłuszeństwa. Owijała je codziennie bandażami i dlatego od lat chodziła w spodniach. A przecież jej jedyną przyjemnością były codzienne, długie spacery, z których coraz częściej przynosiła swoje skarby. Były to stare czasopisma, kolorowe, plastikowe torby, druty i gwoździe, blaszane pudełka i odzież. Często znajdowała i przynosiła wyrzucone przez mieszkańców stare odbiorniki radiowe, co sprawiało jej szczególną radość. Zbierała też żywność nadającą się, jej zdaniem, do jedzenia. Małe mieszkanie stało się wkrótce jeszcze mniejsze, zaroiło się bowiem od niechcianych lokatorów. Myszy wyłapywały jeszcze koty ale już na insekty nie było rady i zaczęły się one rozłazić po całym domu. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Pozostali lokatorzy, wyczerpawszy drogę próśb i gróźb, zawiadomili wreszcie sanepid i z mieszkania Anieli wyniesiono wszystkie śmieci, wypełniając nimi cały samochód. Nałożono przy tym na lokatorkę grzywnę i zagrożono przeniesieniem do przytułku. Jakiś czas był spokój. Pewnego jednak dnia Aniela znów z domu wyszła. Była późna jesień i pogoda wyjątkowo parszywa. Już od rana padały grube płatki śniegu i osiadały powoli, bezszelestnie tonąc w ulicznym błocie. Pod wieczór śnieg padał jeszcze gęściejszy. Słaba dotąd widoczność pogorszyła się jeszcze bardziej. Kto nie musiał, nie wychodził z domu. Również kierowcy zwolnili tempo jazdy do minimum i z rezygnacją patrzyli przez szyby, przecierane niezmordowanie przez wycieraczki. Właśnie na podjazd przed wielkim, ciemnym budynkiem banku podjechała, migając światłami, pancerna furgonetka. Uzbrojeni konwojenci, kryjąc głowy w podniesionych kołnierzach kurtek, wynosili do banku worki z pieniędzmi, trzymając po jednym w każdej ręce i prawie biegiem pokonując odległość dzielącą ich samochód od drzwi bankowych. Strażnicy bankowi, skryci nieco pod daszkiem wejścia głównego, bacznie obserwowali okolicę, gotowi do natychmiastowej interwencji. Konwojenci, po uwolnieniu się od cennego ładunku, wracali już pośpiesznie do samochodu. Zatrzasnęły się ciężkie, zasuwane drzwi i furgon ruszył w dalszą drogę. Śnieg szybko zasypał koleiny i po wizycie nie został żaden ślad. Wtedy z mroku wyszła gruba Aniela. Dźwigała w obu rękach znalezione dziś skarby. Była bardzo zmęczona i szła powoli, kołysząc się ciężko w lewo i prawo. Przysiadła na moment na marmurowym krawężniku bankowego chodnika i zaniosła się kaszlem. Przepędzona jednak groźnymi krzykami strażników, podniosła się na nogi. Potknęła się przy tym niezdarnie i upadła. Kiedy podnosiła z trudem swoje ciężkie ciało, jej dłonie, ubrane w stare rękawice z obciętymi palcami, namacały zamknięty, brązowy worek z zielonym pasem. Odruchowo wsunęła go do dużej torby, którą znalazła wcześniej i ruszyła w dalszą drogę. Okazało się jednak, że jej ręce nie mogą udźwignąć dodatkowego ciężaru, więc zostawiła jeden tobołek ze znalezioną odzieżą. Po kilku krokach zrobiło jej się żal znaleziska. Wróciła, upchnęła wszystko za pazuchą i wyraźnie uradowana ruszyła do domu. Wpierw, tym co przyniosła, nakarmiła koty, które tłumnie kręciły się pod jej nogami. Później usiadła i na siedząco ściągnęła przemoczone odzienie. Nastawiła wodę na herbatę, ponownie usiadła przy stole, na którym leżały dzisiejsze zdobycze i ułożywszy na drugim krześle bardziej bolącą nogę, poczęła sortować przyniesione rzeczy. Były tam całkiem jeszcze dobre trzewiki, blaszane, kolorowe pudełko po drogim koniaku, dwie kłódki bez kluczyków, duży zwój białego kabla, lekko pęknięty talerz do zupy i kilka kawałków całkiem jeszcze świeżego chleba. Całość dopełniało stare tranzystorowe radio, stare ale całe swetry i pasiasty, zaplombowany worek. W worku Aniela zobaczyła paczki banknotów dwustuzłotowych. Było ich dwadzieścia pięć, po sto w każdej paczce. Miała świadomość własnej biedy. Oszczędzała od zawsze. Zbierała też różne rzeczy, wierząc, że mogą przydać się w przyszłości. Nie rozumiała ludzi, którzy wyzbywają się przedmiotów całkiem dobrych. Ona mimo, że miała ich wiele, nie pozbyłaby się żadnego z nich. Przyzwyczaiła się do tych rzeczy. Były przecież jej. Czekały wraz z nią na swoją godzinę, kiedy znowu staną się potrzebne. Dlatego tak ciężko przeżyła najazd służb sanitarnych, które obrabowały ją z posiadanych dóbr. Aż chorowała wtedy przez kilka dni i nie wychodziła z domu. Nie mogła jednak żyć bez swoich skarbów. Wiedziała przecież gdzie i jak je zdobyć. Dlatego postanowiła ponownie zbierać przedmioty, które mogą jej się przydać dzisiaj i w przyszłości. Znała też wartość pieniędzy. Dostawała przecież swoją mizerną emeryturę, za którą kupowała jedzenie oraz płaciła za mieszkanie, światło i wodę. Była w tym bardzo skrupulatna. Jeśli zabrakło, to tylko na jedzenie i to nie dla kotów, lecz dla niej. Nigdy też nie udało się jej odłożyć ani grosza. Teraz z zadowoleniem patrzyła na paczki banknotów leżące na stole. Widocznie wyrzucił je ktoś komu nie były potrzebne. Więc teraz już nigdy nie będzie biedna, już nigdy nie będzie głodowała. Zapakowała pieniądze do tekturowego kartonu, przygniotła znalezionym swetrem i wcisnęła pod stary, krzywy regał. Inne znalezione dzisiaj skarby wydały się jej bardziej użyteczne, dlatego nie schowała ich tak głęboko. Niech czekają teraz wszystkie na swoją kolej. Na pewno taka chwila przyjdzie. Umarła pół roku później. Z jej mieszkania służby sanitarne wyniosły z odrazą kilkaset kilogramów śmieci. Fetor był przy tym tak ciężki, że wystraszył nawet gapiów. Pewnie dlatego nikt nie powiedział o niej jednego, dobrego słowa. 1 marca 2010 r. Maks Przez ostatnie siedem lat miał wiele czasu do myślenia. Zweryfikował dokładnie całe swoje szemrane życie i doszedł do wniosku, że je zmarnował. Zawsze, po każdych kilku udanych robotach, następowała wpadka, która niweczyła wszystkie poprzednie korzyści i to zarówno w wymiarze finansowym jak i klęski osobistej. A zaliczano go przecież do przestępczej elity. Jego zuchwałe wyczyny obrosły w legendę i opowiadano o nich z szacunkiem, zarówno wśród złodziejskiej braci jak i w gabinetach komendantów i prokuratorów. Pochodził z dobrej rodziny. Rodzice dokładali starań by niczego mu nie brakowało. Chodził do dobrych szkół i nawet skończył politechnikę gdyż miał zacięcie do elektroniki. No, prawie skończył, bo pierwsze aresztowanie uniemożliwiło mu obronę przygotowanej już pracy. Otworzył po prostu kasę w uczelnianej kwesturze, chociaż nikt go o to nie prosił. W więzieniu zaliczył do końca inną edukację, która uczyniła go, z biegiem czasu, skutecznym włamywaczem i kasiarzem. Kiedy odsiadywał drugi wyrok, wyrzekli się go rodzice. Nie miał także swojej rodziny mimo, że dobiegał już pięćdziesiątki. W jego pojęciu nie robił niczego złego. Zabierał bogatym, którzy prawie nie odczuwali braku tego co im ukradł. Lubił być królem życia, lekko wydawał zdobyte pieniądze, które rozchodziły się zawsze zdumiewająco szybko. Oceniając swoją przeszłość wyliczył jednak, że na siedemnaście lat spędzonych w więzieniu przypada nieco więcej niż osiemset tysięcy złotych, pochodzących z włamań i kradzieży. Po obciążeniu go grzywnami i kosztami pozostawało mu, statystycznie, około tysiąca złotych na miesiąc. Śmieszna kwota. I to go bardzo dręczyło. Dlatego postanowił skończyć z dotychczasowym stylem życia. Musi zrobić jedno porządne włamanie, dobrze przygotowane i wykonane. Jedno, ostatnie włamanie. I emerytura. Niemal modlił się do tej myśli. Kładł się z nią spać i obmyślał pieszczotliwie kolejne warianty i szczegóły w ciągu dni, dzielących go od wyjścia na wolność. Wiedział gdzie się można obłowić. Miejsce skoku wytypował jeszcze w pudle, wykorzystując pogwarki i informacje uzyskane od współwięźniów pod celą. Swój plan utrzymywał jednak w tajemnicy. Nie chciał nikogo wciągać do tej roboty. Poza tym, przy jego kwalifikacjach, było to zajęcie dla jednego. Po wyjściu z więzienia, wykorzystując swoje koneksje, podjął pracę w firmie budowlanej, specjalizującej się w remontach domów bogatych właścicieli. Świadomie uczył się sztuki budowy kominków, wyszukanych portali oraz wymyślnej stolarki do drzwi i okien. Po prawie dwóch latach intensywnej edukacji miał już opinię dobrego fachowca. Wtedy dostrzegł wprost wymarzoną okazję, której przecież cały czas szukał. Kolejny klient, który zlecił remont jego firmie, miał wyraźne kłopoty z pieniędzmi. Nie tyle jednak z ich brakiem co z nadmiarem. Szara strefa, w której się obracał, musiała przynosić spore zyski. Do tego stopnia, że z obawy ujawnienia wszystkich swoich dochodów, nie przechowywał ich w całości w banku i nadwyżki lokował w obrazach, kosztownych precjozach i w gotówce. Dom miał bardzo duży, z ogrodem i krytym basenem. Właśnie ponownie się ożenił i na prośbę żony modernizował cały kompleks. Maksa nie interesowały obrazy. Gdy budował kominek w dużym, centralnym salonie zauważył, że w zasłoniętej kotarą wnęce znajduje się spora kasa. W dogodnej chwili obejrzał ją sobie dokładnie. Znał ten typ kasy, mimo to poszperał w dostępnych tylko sobie źródłach i wzbogacił swoją wiedzę na temat budowy i pokonywania stosowanych w niej zabezpieczeń. Był teraz przekonany, że potrafi otworzyć skarbiec nawet po ciemku, w ciągu kilku minut. Wiedział, że mimo kradzieży nikt go nie będzie ścigał. Właściciel domu zbyt cenił sobie własny spokój i nie zaryzykowałby zwracania na siebie uwagi policji i organów skarbowych. Raczej przeboleje stratę w ciszy. W czasie remontu i porządkowania willi gospodarz rzadziej bywał w domu. Częstym gościem natomiast była jego młoda żona, która nadzorowała trwającą właśnie wymianę mebli, urządzanie ogrodu i wielkie sprzątanie. Ale również i ona nie mieszkała tu w czasie modernizacji. Maksa dziwiło nieco, że dom nie był dozorowany ale widocznie troska gospodarza o własny, niewinny wizerunek zdecydowała o takim stanie rzeczy. W ponury, jesienny wieczór Maks postanowił zrealizować swój plan. Była niedziela i w domu nie powinien się nikt pojawić. Cała robota nie powinna mu zająć więcej niż dwadzieścia minut. Zaparkował ukradziony w nocy samochód sto metrów od willi. Ubrany w ciemne ubranie szybko podszedł do ogrodzenia i naciągnął na głowę kominiarkę. Z pokonaniem ogrodzenia nie miał żadnych kłopotów. Zawsze był szczupły i wysportowany, nawet w więzieniu dbał o kondycję. Podbiegł do okienka w piwnicy i mimo jego solidnego na pozór zabezpieczenia, sprawnie i cicho je otworzył. Nic dziwnego, zadbał przecież o to w czasie remontu. Po chwili był już w salonie. Zaświecił skąpo latarką żeby się nie potknąć i nie narobić hałasu. W dużej sali widać było ślady sprzątania. Z okien zdjęto story, nowe meble osłonięto płóciennymi pokrowcami. Nie było również ciężkiej kotary zasłaniającej kasę a pod kominkiem leżał zwinięty, duży dywan. Nie było także obrazów na ścianach ale uznał to za normalne w związku z robieniem generalnych porządków. Tak jak się spodziewał, otwarcie kasy nie sprawiło mu żadnych trudności. Po krótkiej chwili stała przed nim otwarta. Serce zabiło mu gwałtownie ze szczęścia. Kasa była prawie tak wysoka jak on i miała zainstalowane wewnętrzne światło. W prawej, pozbawionej półek części stały obrazy. W lewej, na kilku półkach leżały równo poukładane paczki banknotów w złotych, euro i dolarach. Na wysokości oczu leżały dwie kryształowe wazy wypełnione biżuterią. W dodatkowo zamykanej skrytce znalazł obite safianem spore pudełko. Zamarł kiedy je otworzył, było bowiem wypełnione oszlifowanymi, najczystszymi diamentami. Trzymał w ręku fortunę. Był jednak psychicznie przygotowany i na taką ewentualność. Zlekceważył obrazy i biżuterię. Szybko przesypał diamenty do długiej, złodziejskiej kieszeni. Podobnie postąpił z kilkoma paczkami złotych i euro. Zamknął starannie wewnętrzne drzwiczki z safianowym, pustym już pudełkiem, a potem ciężkie główne drzwi kasy. Wiedział co robi. Większy łup utrudniałby ucieczkę a biżuteria, wcześniej czy później, mogła naprowadzić na jego ślady. Tymczasem zwykła wycieczka z diamentami do Holandii uczyni z niego krezusa i zapewni dożywotni urlop w wybranym miejscu na ziemi. Kiedy zamykał kasę oświetlił go nagle snop światła samochodowych reflektorów. Ktoś wjechał na podjazd, pod główne drzwi i właśnie zmierzał po schodach żeby je otworzyć. Maks nie zastanawiał się ani chwili. Rozwinął błyskawicznie dwoma kopnięciami dywan. Położył się na nim i zrolował go ponownie, ze sobą w środku, aż poczuł opór stopnia kominka. Zdążył w ostatniej chwili, bowiem niemal równocześnie otwarto duże, dębowe drzwi i do salonu weszły dwie osoby. Mimo iż nie mógł praktycznie wykonać żadnego ruchu słyszał wszystko doskonale. Zorientował się także, że nie zapalono światła. Rozpoznał głos gospodarza. - Słuchaj Wasyl, masz tydzień na sprzątnięcie głównego psa. Czy mogę być pewny, że wykonasz zlecenie? - Szto ty, Giena? S uma zaszoł? Eto maja prafiesija. Ja i na tiebia magu wziat’ poruczenije za dobryje diengi. No, spakojna, eto tolko szutki. - Wasyl, ja znam przecież twojego szefa i on za ciebie poręczył. - No to Giena - wsio w pariadkie. Ty diengi mienia daj, bo u mnie razchody balszyje. Maks wstrzymując oddech wsłuchiwał się w odgłosy. Usłyszał jak gospodarz otworzył kasę i mamrotał coś do siebie. Nie zauważył chyba jednak niczego niepokojącego bo po chwili kasa została zamknięta. - Masz tu Wasyl, czterdzieści tysięcy dolarów. Drugie tyle dostaniesz od swojego szefa, po wykonaniu zlecenia. A ty żonaty jesteś Wasyl? - A mnie na szto żiena? Wsie diewuszki budut dla mienia. A ty szto? Żenu uwidieł w kassie? - Dobrze mówisz. Zauważyłem jej rączkę i brak sporych pieniędzy. Maks dopiero teraz docenił własne szczęście i przezorność. Gospodarz zauważył brak gotówki ale na tyle niewielki, że posądził o to swoją żonę. Przybysze porozmawiali jeszcze krótką chwilę i wyszli. Jeszcze szczeknął włączany na powrót system alarmowy, światła samochodu znowu omiotły salon i zapanowała cisza. Maks, nie bawiąc się w ponowne zwijanie dywanu, uciekł najszybciej jak potrafił. A dalej było jak w bajce. Pomogła mu bardzo dobra znajomość angielskiego, którego pilnie uczył się w czasie przymusowych odpoczynków. W ciągu trzech dni dotarł do Holandii. W tym kraju tulipanów i obróbki najwyższej marki klejnotów spieniężył swój towar. Jego kamienie uzyskały najwyższe ceny. Dysponował fortuną, której wartość przekraczała dwadzieścia milionów dolarów. Spłynęła na niego fala szczęścia. Przecież mógł teraz wszystko! A jednak nie! Z CNN dowiedział się, że w Polsce padł ofiarą zamachu komendant główny policji. Natychmiast skojarzył ten fakt z zasłyszaną w willi rozmową. Dla niego wszystko było jasne. Jedna polityczna sfora postanowiła zniszczyć drugą przez ujawnienie jej brudnych interesów. Miał to ujawnić komendant główny, któremu zręcznie podsunięto wiedzę i dokumenty w tej sprawie. Nie zdążył. Musiał zginąć. A po zabójcach i ich mocodawcach wszelki słuch zaginął. Ale on, Maks - wiedział! I miał świadomość, że ta wiedza to dla niego także wyrok śmierci. Dlatego, od pięciu już lat tułał się po zakamarkach świata oglądając się czujnie czy go ktoś nie śledzi. Był w Ameryce Środkowej i na wyspach Tajlandii, w Indiach i na Tasmanii. Źle znosił zarówno duże miasta jak i odludzie. Był ostrożny i nie nawiązywał żadnych bliższych znajomości. Już myślał, że ma manię prześladowczą i że uroił sobie zagrożenie. Dla próby, podczas ponownego pobytu w Argentynie, zajrzał do hotelu, w którym mieszkał kiedyś kilka dni. Uradowany recepcjonista powiedział mu, że szukał go przyjaciel. Więc jednak miał ogon. Teraz, już dość długo, bo od dwóch miesięcy mieszkał w cichym hotelu, nad oceanem, w Południowej Afryce. Był to trochę odludny zakątek ale zapewniający łagodny, podobny do polskiego klimat, oraz bezpieczeństwo i konieczne wygody. Nie chciało mu się go opuszczać. Właśnie zjadł obiad i wrócił do swojego pokoju. Kiedy odpoczywał w fotelu gapiąc się przez otwarte drzwi balkonowe na ocean, ktoś wyłonił się z wnętrza balkonu i zawołał niemal wesoło. - Priwiet, Maks! Ja oczień rad szto tibia wiżu! Rozpoznał głos Wasyla. Rozpaczliwie próbował jeszcze wykupić swoje życie ale Wasyl miał na to krótką odpowiedź. - No, ja nie magu, Maks. Dla mienia było by eto paslednije poruczenie. A ja chaczu żyt‘. Praszczaj Maks i bud’ zdarow. Paka! Kielce 14 marca 2010 r. Wypadki z życia profesora Mitryngi “Szanowne panie! Szanowni panowie! Na zakończenie dzisiejszego wykładu przypominam fundamenty, na podstawie których kształtuje się charakter człowieka, decydujący o jego zachowaniach, postawach i przekonaniach. Są to: genotyp każdego z nas, doświadczenie wyniesione z wychowania rodzinnego oraz wpływ środowiska osobowego i pozaosobowego czyli radia, telewizji, gazet, książek, internetu itd. Fascynującym pozostaje jednak, że mimo różnic dzielących ludzi na miliardy jednostek, wszystkich łączy jedno zjawisko - dwoistości natury ludzkiej, wynikającej z przyrodzonego wszystkim egoizmu. Dziękuję za uwagę.” Profesor Oleg Mitrynga z ulgą zakończył wykład inaugurujący nowy rok akademicki, który wygłosił na zaproszenie i prośbę rektora. Był najstarszym, chociaż honorowym, członkiem senatu. Jego dorobek naukowy budził powszechne uznanie w kraju i za granicami. Szczególnie jego prace z zakresu socjologii i psychologii rzuciły nowe światło na nieodgadnione dotąd przyczyny ludzkich zachowań. Blisko godzinny wykład wyczerpał profesora, który w tym roku kończył osiemdziesiąt pięć lat. Tym bardziej, że ostatnie lata obfitowały w dramatyczne wydarzenia, nadwątlające jego zdrowie. Powódź z 1997 roku zniszczyła wrocławskie mieszkanie, z taką troską urządzone i utrzymywane w ładzie i porządku przez jego żonę. Woda zniszczyła zabytkowe, zbierane latami meble i zbiory. Najboleśniej przeżył jednak utratę swojej biblioteki. Nie zdołał uratować z niej prawie niczego. Żona, która już wcześniej cierpiała na chorobę wieńcową, zapłaciła za powódź ciężkim załamaniem nerwowym. Dlatego z ulgą przyjął jej propozycję, aby przejść na emeryturę i spędzać większość czasu w starym, poniemieckim domu, odziedziczonym po jej rodzicach. Odnowili z pietyzmem tę starą budowlę po śmierci rodziców i od lat spędzali tam urlopy i wakacje. Wilena! Moja ukochana Wilena! Była uosobieniem jego młodzieńczych wyobrażeń o miłości. Była jego oparciem i ostoją. Nigdy go nie zawiodła. Jeśli miała inne zdanie, z łatwością znajdowała tę jedyną ścieżkę, która prowadziła do jego podświadomości. Mówiła spokojnie, bez sarkazmów i złośliwości, z tą nigdy nie budzącą podejrzeń życzliwością i przywiązaniem. Dawał się wtedy przekonać z uczuciem ulgi i zadowolenia. Z miłym zdziwieniem słuchał jej trafnych argumentów i przyjmował je za własne, o których ot, po prostu, zapomniał. Gdy sprawy miały poważniejszy kaliber używała lekkich, malowniczych, żartobliwych metafor tak, że ciężki problem stawał się lekki jak piórko. Była piękna i mądra. Jakimś dodatkowym zmysłem wyczuwała jego rozterki i problemy. Była przyjazna i opiekuńcza. W dzień i w nocy. Dlatego kochał ją miłością dojrzałą, mocną i trwałą. Tym bardziej, że nie mogła mieć dzieci. Wyglądało to tak, jak gdyby obydwoje zarezerwowali dla siebie, to najlepsze co w nich było, a nie mogło być przekazane własnym pociechom. A jednak miewał inne kobiety. Kochał się z nimi zapalczywie i wściekle. Wyładowywał na nich całe zło, które w nim tkwiło. Realizował swoje dzikie fantazje, na które nigdy nie miał ochoty w domu, gdyż doświadczał tu uczuć czystych i nieskalanych. Był wtedy młodym i przystojnym adiunktem. Partnerek nigdy mu nie brakowało, ale był na tyle trzeźwy, aby nie buszować wśród swoich studentek. Bardzo dbał o dyskrecję ale miał swędzące podejrzenie, że Wilena, jego Wilena, o wszystkim wie. Była Ukrainką, przesiedloną z Bieszczad, podobnie jak on. Poznał to natychmiast, kiedy pierwszy raz się do niego odezwała. Ten delikatny tembr głosu, z leciutkim, wschodnim zaśpiewem pokochał najbardziej. Jej ukraińskie pieśni i dumki koiły jego myśli ale i przywoływały bolesne wspomnienia. Pobrali się zaraz po październiku 1956 roku. Na fali powszechnego wówczas entuzjazmu zaczęli budować swoją przyszłość. Po powrocie do swego wrocławskiego mieszkania, gdzie nikt na niego nie czekał, profesor długo siedział w fotelu, aż coraz wcześniej zapadający zmierzch uzmysłowił mu, że tkwi bez ruchu kilka godzin. Wilena nie żyła już od kilku miesięcy. Nowa powódź, która zamieniła przepływającą obok ich domu rzeczułkę w rwący, szalony wodny wał, zaatakowała ich zdradziecko nocą. Woda niosła drzewa wyrwane z korzeniami, fragmenty porwanych gdzieś dachów i drewniane kłody. Wyrwani ze snu, nie ratując niczego, przenieśli się na piętro a później, o świcie, na dach. Uratowali ich żołnierze, którzy przypłynęli amfibią. Wilenę odwiózł do szpitala gdyż ciężko zaniemogła. Kiedy woda opadła pojechał na ojcowiznę i to co zobaczył dotknęło go do głębi. Z pobliskiej stacji benzynowej woda wyrwała z ziemi dwa ogromne zbiorniki na paliwo i cisnęła nimi w ich domek. Nie ocalało nic. Tego ostatniego ciosu jaki zgotował im los nie przekazał żonie, bo nie mógł. Wilena zmarła wcześniej w szpitalu, jakby z obawy, że to co usłyszy po powrocie męża będzie ponad jej siły. Spojrzawszy na zegarek przygotował kolację, bardziej z nawyku niż z rzeczywistej potrzeby i zaczął się przygotowywać do podróży. Miał do przejechania blisko sześćset kilometrów i w jego wieku była to prawdziwa wyprawa. Nie musiał się spieszyć i nawet zakładał, że jeśli poczuje się zmęczony prześpi się w którymś z zajazdów, które w ostatnich latach licznie powstały przy ważniejszych trasach. Przed snem jeszcze raz wziął do ręki kopertę z listem, który nadszedł przed kilkoma dniami. Było to zaproszenie na zjazd ale utrzymane w takim tonie, że bardziej wyglądało na wezwanie, nie dające możliwości odmowy. Ktoś kogo nigdy nie znał i nie widział, wiedział o nim dostatecznie dużo, aby ustalać czas i miejsce, do którego ma przybyć. Krótki program określał tematykę zjazdu, nazwiska głównych gości, którzy wygłoszą przemówienia, dyskusję i podjęcie uchwały. Było także przewidziane wręczanie odznaczeń i poświęcenie sztandaru. Niepokój, z jakim profesor kolejny raz odczytywał tekst, wzrósł gwałtownie, gdy niespodziewanie zadzwonił telefon. Z miłym zdziwieniem poznał głos swojego młodszego kolegi Alberta, który od dłuższego czasu przebywał w USA. Informował on z radością, że jego nowa książka została przyjęta na rynku amerykańskim entuzjastycznie i sprzedawała się doskonale. Honorarium jakie otrzymał od wydawcy było na tyle duże, że część jaką chciał przekazać profesorowi, była oszałamiająca. Miała to być gratyfikacja za obszerny wstęp, jaki profesor napisał do tej książki. Kolega był jego dawnym, zdolnym studentem. Po studiach pozostał w jego instytucie i twórczo rozwijał te wątki naukowe, na których opracowanie zabrakło profesorowi czasu i zdrowia. Z satysfakcją przekazał je młodemu doktorantowi zachęcając go do dalszej pracy. Doktorant z propozycji skorzystał i zrobił to tak dobrze, że otrzymał zaproszenie na wykłady do renomowanego uniwersytetu w USA. Profesor miał wielu przyjaciół wśród swoich byłych studentów. Pracował bowiem zawsze z wielkim zaangażowaniem i chętnie pomagał młodszym. Dla kolejnych roczników studentów był prawdziwym idolem, traktującym z równą powagą prace naukową i dydaktyczną. Zdarzył się jednak w przeszłości przypadek, który mocno burzył ten obraz. W latach sześćdziesiątych zetknął się bowiem ze studentem, który od początku zachowywał się wobec niego prowokująco. Dopiero jednak niezaliczenie roku i utrata indeksu, do czego najbardziej przyczynił się ówczesny doktor Mitrynga, surowo lecz sprawiedliwie oceniając jego wiedzę, odsłoniły prawdziwe oblicze tego człowieka. W liście przesłanym do Mitryngi, żądał pomocy w powrocie na studia, szantażując go ujawnieniem niektórych wydarzeń z przeszłości naukowca. Profesor, pod wpływem silnego impulsu, otworzył jedną z szuflad i wyjął starą kopertę. Wydobył ze środka kartkę i jeszcze raz przebiegł oczami jej treść. Jedno ze zdań było prawie identyczne jak to, które zawierało niedawne zaproszenie. Była to nazwa organizacji i nazwisko: “Ukraińska Powstańcza Armia, Mykoła Łebed“. To prawda, że czas wymazuje z pamięci wiele zdarzeń i nawet uczuć. Ale są w życiu człowieka chwile, których się nie zapomina. Tkwią w duszy jak drzazga i powracają niechciane, raniąc boleśnie. Nie sposób się ich pozbyć podczas niejednej, nieprzespanej nocy. Mitrynga miał takie zaszłości w swoim życiu. Kiedy wysiadł na dworcu, we Wrocławiu, w marcu 1948 roku, razem z wieloma innymi przesiedleńcami, miał nadzieję, że koszmarny czas zostawił za sobą. Wraz z innymi młodymi ludźmi postanowił się uczyć. Po kilku miesiącach zdał eksternistycznie maturę i od razu zapisał się na studia. Chłonął wiedzę dniami i nocami jak gdyby chciał nadrobić stracony czas. Po dwóch latach dodał do pierwszego drugi kierunek studiów i obydwa ukończył w terminie ze znakomitymi wynikami. Z wdzięcznością przyjął propozycję pozostania w katedrze socjologii i odtąd jego praca naukowa potoczyła się gładko. Jego dramatyczne przeżycia z przeszłości powracały tylko we wspomnieniach, niczym nie zakłócając kariery naukowej. Do czasu, kiedy to pojawił się bezczelny, niedouczony student. To on przypomniał Mitryndze, że jego ręce są poplamione krwią. Nie była to żadna metafora. To on szedł w gęstej, tysięcznej tyralierze “striłców rezunów” z toporem w ręce. Obok niego szedł pop Dmytro nawołując basem do mordowania Lachów. Obrońcy polskiej osady Huta Stepańska bronili się wtedy już trzeci dzień, odpierając niezliczone ataki UPA, wspierane przez Niemców. Tego dnia obrońcy zwątpili jednak w sens walki i zaczęli uciekać na furmankach. Ucieczka została udaremniona. Po wymordowaniu części uciekinierów, reszta została załadowana do podstawionych przez Niemców wagonów i wywieziona do obozów zagłady. Nie wszyscy osadnicy uczestniczyli w ucieczce, bo zabrakło miejsc na furmankach. Około pół tysiąca starców, kobiet i dzieci ukryło się na strychach i w piwnicach. Rozpaleni mordem Ukraińcy pastwili się nad znajdowanymi ofiarami. On sam, przyszły profesor Mitrynga, własnymi rękami zabił pięć kobiet i troje dzieci. Miał wówczas szesnaście lat i głowę rozpaloną hasłami o bezwzględnej potrzebie wymordowania Polaków i stworzenia Samostijnej Ukrainy. Razem z nim, jak cień, szedł “ojczulek” Dmytro i chwalił jego męstwo. To było w lipcu 1943 roku, w środku najokrutniejszej z wojen. Ale zabijanie siekierą bezbronnych osób, jest zawsze zbrodnią, a zabójca jest zawsze bandytą. Zaproszenie jakie Mitrynga otrzymał, pochodziło od władz obwodu lwowskiego. W dniu 14 października 2010 roku, jak na ironię w Dniu Święta Opieki Matki Boskiej, zorganizowano uroczyste obchody 68 - lecia utworzenia Ukraińskiej Powstańczej Armii. Dla profesora, “bohatera” tej organizacji, przygotowano najwyższe odznaczenie - Złoty Krzyż Bojowej Zasługi. Jako uzasadnienie wniosku, ktoś dobrze poinformowany zapisał: “ uczestniczył aktywnie w likwidacji polskich wsi na Wołyniu, wyróżniając się bohaterstwem, walczył w stopniu “wistuna” do końca wojny na terenie okręgu lwowskiego a po ustaleniu nowych granic, w Bieszczadach. Był strzelcem wyborowym i uczestnicząc w wielu akcjach bojowych zabił jedenastu wrogich oficerów Wojska Polskiego. Na polecenie “prowindyka”, w 1948 roku, pod zmienionym nazwiskiem, został wywieziony, w ramach akcji “Wisła”, do Wrocławia“. Kiedy głupawy syn popa Dmytra wysłał szantażujący go list, doktor Mitrynga nie wahał się ani chwili. Czy mógł ryzykować nowe, uczciwe życie, karierę, kochającą i niczego nieświadomą żonę dla odkrycia strasznej prawdy o sobie? Nie! Był już przecież innym człowiekiem! Dlatego, pod błahym pozorem umówił się z chłopcem, w ustronnym miejscu, nad Odrą i po prostu skręcił mu kark. Nieszczęsny szantażysta mały był i cherlawy a on jeszcze wtedy młody i krzepki. Zwłoki starannie obciążył i utopił. Później kontynuował karierę naukową. Był szanowany i lubiany przez ówczesne władze PRL. Nigdy jednak nie skorzystał z propozycji wstąpienia do partii lub objęcia wysokiego stanowiska. Z tym większą pasją pracował naukowo. Zmiana ustroju w Polsce niewiele go obeszła, chociaż nowa fala ludzi władzy składała mu kuszące propozycje, podkreślające jego nieugiętą postawę wobec PZPR i SB. Jechał już czwartą godzinę i postanowił odpocząć. Autostrada Wrocław Kraków mimo, że wygodna i bezpieczna, to jednak jej monotonia męczy kierowcę. Dzień był pochmurny i Kraków nie mógł pokazać całego swojego piękna. Mitrynga pojechał na Kazimierz i tam zjadł obiad w pięknie odnowionej i zmodernizowanej żydowskiej restauracji. Z zaciekawieniem i przyjemnością obserwował wiele szczegółów wystroju, które właściciel z pietyzmem prezentował klientom. Cóż, jego ziomkowie, Ukraińcy z taką samą nienawiścią jak Polaków traktowali Żydów. Nienawiści do Żydów towarzyszyła jednak pogarda. Pewnie za to, że Żydzi z rezygnacją przyjmowali swój los. Traktowali pogromy i zabójstwa jak coś nieuchronnego, zawinionego. Wojna i niemiecka okupacja metodycznie i do końca ich wyniszczyła. UPA miała też w tym swój udział. A teraz siedział w tym przyjemnym, “domowym” wnętrzu i odczuwał coś na kształt nostalgii za czymś byłym, nieistniejącym w realnym świecie. Jego polskie doświadczenia, skonfrontowane z wieloma obserwacjami podczas zagranicznych podróży, bezlitośnie zweryfikowały jego dawną nienawiść. Za co właściwie tak nienawidziliśmy Żydów, że musieli umierać zabijani naszymi rękami? Za co nienawidziliśmy Polaków? Czy tylko za to, że w 1919 roku Piłsudski “oszukał” Semena Petlurę i wydał Ukrainę na pastwę komunistów? Przecież wtedy nie mógł postąpić inaczej. Czy wymordowanie dziesiątków tysięcy niewinnych ludzi musiało być jedynym sposobem na utworzenie przez Ukraińców wymarzonego, własnego państwa? Czym różnimy się od dzikich, afrykańskich Tootsi i Hutu, którzy maczetami zamordowali ponad milion swoich współziomków? A czym od dzikich hord Tamerlana, którego zagony jeźdźców wyrzynały w pień całe miasta? Broniliśmy kraju? Przecież nie mieliśmy go nigdy! Prawda, że historia nie była dla Ukraińców łaskawa. Od zawsze dzielili swe etniczne ziemie z Tatarami, Kozakami, Żydami, Polakami, Rosjanami i wieloma innymi nacjami, które w tym międzynarodowym tyglu potrafiły czasami żyć w spokoju i stabilizacji. “Was wuenschen Sie?” Zaskoczony pytaniem kelnerki zrozumiał, że wzięła go za starego Żyda. “Ich moechte czulent bitten” - odpowiedział machinalnie. Zauważył, że kelnerka pokraśniała z zadowolenia więc zamienił z nią kilka słów. Była Polką a właściciel był także Polakiem. Skorzystał z koniunktury i pewnie miał z restauracji zupełnie przyzwoite pieniądze. Polak podszywał się pod Żyda i nikt nie miał mu tego za złe i na dodatek wszyscy byli zadowoleni. Kiedyś nie do pomyślenia. Wyjechał z Krakowa wypoczęty tak, że Tarnów i Rzeszów zobaczył przez szyby samochodu. Za Rzeszowem, zamiast skręcić w kierunku Przemyśla i granicy skierował się na południe. Powziął bowiem postanowienie, które od dawna kiełkowało w jego głowie. Po przejechaniu ponad stu kilometrów zaczął błądzić. Nie był w tych stronach ponad sześćdziesiąt lat. Nowe drogi i mosty zbijały go z tropu. Mosty! Oczywiście! No przecież rzeki nie mogły zmienić biegu. Kierując się mapą i kompasem dotarł w pobliże miejsca, którego szukał. Z bagażnika wyjął małą, krótką saperkę i ruszył na przełaj przez chaszcze i wysokie trawy. Odnalazł resztki mostu, które zachowały się po jednej stronie rzeczki i doszedł do miejsca z którego wystawało z ziemi kilkanaście osmalonych cegieł starego muru. Stosując miarę własnych kroków odnalazł miejsce, w którym stał kiedyś kuchenny piec. Z olbrzymim trudem, odrywając kilka połaci darni, odsłonił skrawek starej podłogi. Pracował teraz na kolanach, zalewając się potem i oddychając z najwyższym trudem. Wreszcie znalazł uchwyt, którego szukał. Po wyciagnięciu długiego, stalowego bolca, który był swoistym ryglem zamykającym skrytkę, podważył saperką grubą deskę i odsłonił niewielki ale głęboki schowek. Włożył tu, przed sześćdziesięciu laty swój karabin z lunetą, kilka granatów, paczek naboi oraz parę kostek materiału wybuchowego. Zasypał wtedy wszystko, dla niepoznaki, grubą warstwą piasku, co uchroniło schowek przed przypadkowym odkryciem i pożarem. Karabin zakonserwował najlepiej jak potrafił i teraz ze zdumieniem stwierdził, że wystarczyłoby go oczyścić ze smaru i byłby gotowy do użycia. Nie po to jednak tu przyjechał. Kilkanaście metrów dalej odnalazł resztki drewnianej cembrowiny. Odsłonił zarośniętą czeluść studni i wrzucił tam karabin z nabojami i granaty. Później z wprawą, która go samego zdziwiła, dodał dwie spłonki do sprasowanego plastyku i owinąwszy go dwukrotnie lontem detonującym spuścił ostrożnie do studni. Machinalnie policzył, że długiego lontu było ponad dwanaście metrów. Odsapnął chwilę i oczyścił się jak mógł najlepiej. Jeszcze raz rozejrzał się po okolicy, wyciągnął zapalniczkę i popalił lont. Miał teraz kilka minut by bezpiecznie się oddalić a nawet dojść do samochodu. Kiedy wychodził z zarośli na drogę, powietrzem targnął huk a spod ziemi, jak z wulkanu, wystrzelił czarny grzyb wybuchu. Do granicy jechał jeszcze trzy godziny. Wysiłek związany z opróżnieniem skrytki dał mu się jednak mocno we znaki. Przystawał kilka razy, odchylał siedzenie w samochodzie i prawie leżąc starał się uspokoić kołatanie serca. Zażył też swoje lekarstwa ale nadal czuł się obolały i słaby. Odczuwał jednak satysfakcję z tego co zrobił i mimo iż nie było to wielkie dokonanie, potwierdzało jego definitywne pożegnanie przeszłości, którą chciał wyrzucić z pamięci. Na granicy skorzystał z przejścia dla obywateli Unii Europejskiej i formalności załatwił stosunkowo szybko. Dotarł do Lwowa wieczorem i zameldował się w zarezerwowanym dla niego hotelu. W czasie późnej kolacji odbył kilka rozmów. Zrozumiał, że oczekuje się od niego, Polaka, wsparcia głównego przesłania konferencji, tj. kroków pojednania między kombatantami z Polski i Ukrainy oraz uznania wojennych i powojennych konfliktów za wzajemne winy, wymagające wzajemnego wybaczenia. Była to idea stworzona przez Mykołę Łebeda, zastępcę Stepana Bandery. Łebed, po ucieczce na Zachód, trafił do USA i stamtąd propagował swoje pojednawcze idee, znajdujące o dziwo spory poklask wśród Polonii amerykańskiej i ukraińskiej diaspory. Dlatego zjazd był sygnowany jego nazwiskiem i dlatego zaproszono przedstawicieli Armii Krajowej. Jednak nikt z zaproszonych akowców nie przyjechał. Profesor jako aktywny uczestnik walk i czystek a także polski obywatel o uznanym autorytecie mógł dla tej sprawy, zdaniem organizatorów, uczynić bardzo wiele. Zrozumiał, że żądano od niego całkowitej dekonspiracji, przypomnienia swoich “zasług”, przyjęcia za nie odznaczenia i na koniec wygłoszenia zachęty do polskich partyzantów aby uznali jego, rezuna, profesora Mitryngę, za równego im w walce wyzwoleńczej i do wyciągnięcia ręki na zgodę. Zawsze sypiał krótko ale tej nocy zdrzemnął się dopiero nad ranem. Przed snem przemyślał wiele spraw i podjął decyzję. Dopiero wtedy zasnął. Rano obudził się z mocnym postanowieniem wykonania tego co zaplanował. Podniósł się energicznie z łóżka jak do ataku na niewidzialnego przeciwnika ale natychmiast zachwiał się na nogach i był zmuszony usiąść. Ucisk w piersiach nie pozwalał mu swobodnie oddychać. Po dłuższej chwili podniósł się ostrożnie i uważając na każdy krok, przygotował się do wyjścia. W restauracji wypił tylko kawę i kiedy przyszedł jego opiekun udał się na zjazd. Wśród zaproszonych nie brakowało przedstawicieli najwyższych władz obwodu lwowskiego i przedstawicieli diaspory ukraińskiej z wielu krajów. Do szerokiego prezydium zaproszono także Mitryngę wymieniając wszystkie jego tytuły. Dalej zgromadzenie przebiegało zgodnie z programem. Nie brakowało jednak emocjonalnych wystąpień i nacjonalistycznych okrzyków. Kilka razy intonowano oficjalne pieśni UPA, lecz przewodniczący uspokajał przybyłych, przypominając myśl przewodnią i główne hasło zjazdu. Wyraźnie czekano na głos profesora ale on nie kwapił się na trybunę. Jednak kiedy prowadzący poprosił go wyraźnie o zabranie głosu, zebrał wszystkie siły i stanął przed mikrofonem. Ucisk w piersiach pozbawił go na chwilę oddechu ale przemógł ból i powiedział. “Szanowne panie! Szanowni panowie! Ja, rezun, Oleg Mitrynga jestem winien zbrodni ludobójstwa gdyż uczestniczyłem przez kilka lat w planowym unicestwianiu Polaków i Żydów na terenie Ukrainy i Polski. Własnymi rękami zamordowałem kilkunastu bezbronnych ludzi oraz skrytobójczo strzelałem do oficerów polskich zabijając kilkunastu z nich. Popełniłem także zwykłą zbrodnię zabijając ze strachu młodego człowieka. Całe moje życiowe doświadczenie przemawia przeciwko idei pojednania, której autorem jest Mykoła Łebed. Są bowiem kolosalne różnice między UPA i Armią Krajową. Polacy mieli swoje państwo, które po przegranej wojnie w 1939 roku, utworzyło legalny rząd emigracyjny, uznany przez aliantów. My, własnego państwa, naprawdę, nie mieliśmy nigdy. W Polsce, w czasie okupacji, funkcjonowały struktury tego państwa a jego zbrojnym ramieniem była Armia Krajowa. Ta armia nie mordowała z rozmysłem bezbronnej ludności, nie robiła czystek ale walczyła z okupantami, dążąc do wyzwolenia kraju. Armia Krajowa broniła także przed nami polskich osadników na ziemi ukraińskiej, nie stosując jednak odwetu na skalę, którą mogła stosować. Również po wojnie Wojsko Polskie nie pacyfikowało morderczo ukraińskich wiosek. Słynna akcja “Wisła”, którą tak emocjonalnie dzisiaj krytykowano i za którą waszym zdaniem Polacy powinni uderzyć się w piersi, była represją stosunkowo łagodną. Pomijając bowiem cały ból ludzi oderwanych od rodzinnej ziemi, trzeba przyznać, że zostali oni przeniesieni z rejonu zacofanego na obszar o wyższej kulturze cywilizacyjnej gdzie otrzymali domy, ziemię i dostęp do bezpłatnej nauki. Sam jestem przykładem wykorzystania takiej szansy. Pojednanie z Polakami jest nam potrzebne, bo tędy wiedzie droga do wyższych standardów społecznych i Europy. Ale wpierw musimy spojrzeć uczciwie na naszą przeszłość. Bez wyartykułowania prawdy o tamtych czasach i przyznania, że mord i zbrodnia zawsze są tym samym - nie zostaniemy zrozumiani i nasze intencje nie zyskają zaufania międzynarodowego. “Bohaterowie” tamtych czasów powinni mieć dzisiaj spuszczone głowy. Jak ja. Wiem, że moje słowa was ranią, że zawiodłem wasze oczekiwania, że wielu uważa iż zasłużyłem na śmierć. Nie boję się śmierci, bo jest mi ona bliższa niż sądzicie.” Przemówienie profesora było wielokrotnie przerywane okrzykami z sali, również głosy z prezydium wzywały mówcę do zejścia z mównicy. Mitrynga doprowadził jednak swój wywód do końca. Zszedł z podium prezydialnego i nie mając gdzie usiąść, udał się do szatni. Tam siedział dłuższą chwilę w fotelu i odpoczywał. Po godzinie wsiadł do taksówki i udał się do hotelu. Nikt go nie nagabywał i nie zatrzymywał. Następnego dnia rano poczuł się nieco lepiej. Zjadł śniadanie i skierował się na parking po drugiej stronie ulicy. Spodziewał się, że jeszcze tego samego dnia będzie w domu. Poza tym chciał jak najszybciej opuścić Ukrainę. Kiedy wszedł na przejście dla pieszych, od krawężnika ruszyło z piskiem opon czarne, terenowe auto i z całą siłą uderzyło profesora. Kierowca nie zatrzymał samochodu i szybko zniknął za zakrętem ulicy. W dwie godziny później, w domu popa, przy łóżku, na którym leżał siwy starzec, stał młody mężczyzna. Na słaby ruch ręki leżącego, schylił się i powiedział mu wprost do ucha. “Ojczulku Dmytro, wykonałem twoje polecenie. Ten zdrajca i morderca Oleg nie żyje. Niech go ziemia pochłonie!” Kielce 14 października 2010 roku. Psy Był czerwiec roku 1925. Przy nabrzeżu portu w Odessie stał przycumowany, piękny żaglowiec szkolny. Na jego pokładzie, wzdłuż burty, prężyło się pięćdziesięciu jungów w galowych mundurach. Właśnie odbywało się uroczyste zakończenie szkolenia. Na przenikliwy dźwięk gwizdka bosmana pięćdziesiąt rąk zastygło w geście salutu. Z pokładu schodził kapitan. Następny gwizd złamał szereg młodych marynarzy, którzy rozbiegli się po pokładzie. Nagle, na drablinki łączące wanty grotmasztu, zaczął się wspinać młody junga. Miał trzynaście lat. Galowy mundur i buty, zupełnie nieprzystosowane do takich eskapad, bardzo utrudniały mu pokonywanie kolejnych stopni. Ale chłopiec wytrwale piął się w górę i za chwilę stanął już na bocianim gnieździe. Ale to jeszcze nie był koniec wspinaczki. Junga wspiął się na sam szczyt masztu i stanął na rękach. Bosman, zesztywniały z przerażenia ściskał w ręku gwizdek, lecz nie odważył się wydać komendy: w dół. Patrzył więc, tak jak wszyscy na okręcie i na nabrzeżu, jak młody marynarz zgrabnie skończył stójkę i powrócił na bocianie gniazdo. Bosman z narastającą wściekłością rozglądał się po pokładzie, chcąc poznać nazwisko ryzykanta. Już zastanawiał się nad karą. Ale junga wyciągnął z przytroczonego do pasa, brezentowego woreczka chorągiewki i wymachując zamaszyście rękami, nadał morskim kodem swoje nazwisko: Aleksandr Marinesko. Mimo wściekłości bosman poczuł dumę. To przecież jego wychowanek. Ale gdy Aleksandr stanął z powrotem na pokładzie, zapytał go gniewnie: dlaczego tam wlazłeś? Chłopiec stanął na baczność i odpowiedział: bo jeszcze nikt tego nie zrobił! Aleksandr urodził się w Odessie, cztery lata przed rewolucją z 1917 roku. Jego rumuński ojciec zginął na froncie wielkiej wojny a matka, Ukrainka, zmarła z głodu. Po rewolucji i wojnie domowej, krzepnąca już władza radziecka, zbierała tysiące bezdomnych sierot i kierowała do domów opieki. Dzieci poddawane tam były bezwzględnej indoktrynacji. “Bezprizorni”, bo tak ich potocznie nazywano, stali się z biegiem czasu bazą do zasilania szeregów NKWD i kadry oficerskiej Armii Czerwonej. Ich liczba szła w miliony. Najzdolniejsi kierowani byli do elitarnych szkół wojskowych, w których wyrastali na dowódców różnych rodzajów broni. Aleksandr od początku związał swe młode życie z morzem. Był zdolny i pracowity. Szkołę jungów i kadetów ukończył z wyróżnieniem. Miał jednak rys charakteru, który dał mu przydomek “buran”. Bywał bowiem gwałtowny i nieprzewidywalny. Aleksandr był jednak także przykładem pracowitości. Szybko przyswoił sobie marynarską wiedzę. Został zdolnym nawigatorem. Do tego stopnia, że jako osiemnastolatek, uratował od zatonięcia okręt wojenny, który w czasie burzy uległ poważnym uszkodzeniom. Mając żelazne zdrowie i tężyznę, a także niewielki wzrost, został skierowany do służby na okrętach podwodnych. Służył we flocie bałtyckiej i wkrótce dostał awans na kapitana. Ten prawdziwy wilk morski, na którego wyrósł, zmieniał się schodząc na ląd. Na lądzie, jego nieokiełznana natura, wychodziła zeń na każdym kroku. Wdawał się w bijatyki, pił bez opamiętania i awanturował się w knajpach i kasynach. Nie tracił jednak autorytetu. Jego załoga gotowa była za nim pójść w ogień. Na morzu bowiem Aleksandr był zdolnym dowódcą, świetnie wykonującym najtrudniejsze zadania bojowe. Jego sława rosła, co przynosiło mu różne profity. Miał także szalone powodzenie u kobiet, z czego czasami korzystał bez żenady. Jego dowódcy nie bardzo wiedzieli co z nim zrobić. I tak, Aleksandr został karnie wyrzucony z partii komunistycznej, co dla innych skończyłoby się utratą stopnia oficerskiego i łagrem. Jednak początek wojny z Hitlerem spowodował, że przyjęto go na powrót do partii i dano awans na komandora - lejtnanta. W czasie wojny na Bałtyku, opanowanym przez niemiecką Kriegsmarine, okręt Aleksandra rzadko wychodził w rejsy bojowe. Niemniej, w czasie trzech takich rejsów, wygrał dwa pojedynki artyleryjskie z niemieckimi okrętami i zatopił fiński transportowiec. Szczególną, nieprawdopodobną sławę, miała Aleksandrowi przynieść dopiero kończąca się wojna. *** W tym czasie, na dalekim wschodzie ZSRR , w ośrodku hodowli rasowych psów, wilczyca wydała na świat cztery szczenięta. Trzy były psami i zostały poddane dość szczególnej tresurze. Od trzeciego miesiąca życia walczyły o jedzenie z innymi psami. Były posłuszne tylko swoim treserom i rzucały się do ataku na obcych w milczeniu i bez najmniejszego ostrzeżenia. Świeże mięso dostawały w niezwykły sposób. Musiały je wydostać spod olbrzymich czołgów, które budziły naturalny strach nawet w ludziach. Psy stopniowo oswajano ze stalowymi pojazdami bojowymi i kiedy już bez obawy wczołgiwały się między gąsienice, zaczęto je przyzwyczajać do warkotu i wycia czołgowych silników. Kiedy opanowały już strach przed pracującymi silnikami, uczono je wydostawać mięso, rzucane pod nadjeżdżający czołg. Po kilku miesiącach tresury pies, bez wahania, wyskakiwał z okopu, biegł do zbliżającego się czołgu, nurkował między gąsienice i chwytał mięso, które pojazd wlókł zaczepione u podwozia. Znacznie wcześniej nauczono psy biegu z kilkukilogramowym ładunkiem, przytroczonym do boków zwierzęcia. Po ukończeniu tresury psy, na rozkaz tresera, rzucały się w biegu pod atakujące czołgi. Wszystkie trzy skierowano wtedy na front, aby przytroczonym ładunkiem wybuchowym, niszczyły czołgi wroga. Z każdej torby, kryjącej ładunek, wystawał wysoko, ponad grzbiet zwierzęcia, drewniany palik. Palik, potrącony nieuchronnie o spód czołgu, powodował silną eksplozję. Dwa psy zginęły unieruchamiając i podpalając czołgi. Pierwszy zniszczył niemieckiego “Tygrysa” a drugi, radziecki czołg T-34. W tej to bowiem, wielkiej bitwie czołgów, wypuszczono na wroga ponad sto wytresowanych psów. Tylko nieduża część z nich wbiegła pod czołgi Hitlera. Pozostałe psy, zdezorientowane innym zapachem i kolorem niemieckich pojazdów, wbiegły pod radzieckie czołgi i je zniszczyły, lub po prostu uciekły. Po tej niechlubnej akcji zaprzestano tresury psów. I tak, trzeci pies, o imieniu “Buran”, ocalał. Tym bardziej, że skończyła się wojna. Trafił, jak człowiek, do łagru gdzie był psem strażnika obozowego i pilnował niemieckich jeńców, pracujących niewolniczo w syberyjskiej kopalni rudy ołowiu. Z biegiem czasu liczba niemieckich jeńców znacznie stopniała lecz zastępowano ich, coraz liczniej skazanymi, obywatelami ZSRR. *** Od czerwca 1944 roku Niemcy skutecznie, przez kilka miesięcy, blokowali wyjście z Zatoki Fińskiej coraz to nowymi polami minowymi i, stojącymi u wejścia do Zatoki, niszczycielami okrętów podwodnych. Skazany na przymusową bezczynność komandor - lejtnant Marinesko, nudził się potwornie w fińskim porcie, w Turku. Nie wystarczały mu już systematyczne pijaństwa. Kiedy na jego naganne zachowanie zwrócił krytyczną uwagę komendant miejscowego garnizonu Armii Czerwonej, stwierdzając, że kawalerowi Orderu Lenina nie wypada leżeć pod stołem we własnych wymiocinach, Aleksandr miał jeszcze tyle siły, aby ciężko pobić komendanta i stoczyć bój na pięści z interweniującym patrolem. Jednak nawet takie popisy uchodziły mu płazem. Zbliżał się bowiem moment odblokowania portu i umiejętności komandora Marinesko w zatapianiu wrogich okrętów, liczyły się przede wszystkim. Powszechnie oczekiwano, że taka chwila nastąpi z końcem 1944 roku. Gotowość bojowa jaką wprowadzono tuż przed nowym rokiem nie zaskoczyła zatem nikogo. Obowiązywał zakaz opuszczania okrętów i oczekiwanie na rozkaz wyjścia w morze. Zakaz obejmował wszystkich bez wyjątku, ale nie komandora Marinesko. W wieczór noworoczny udał się bowiem do portowej tawerny i balował tam, wpierw w barze, a później w hoteliku na piętrze, w sypialni pięknej Szwedki, którą tam poznał. Wcześniej wystraszył pistoletem jej narzeczonego i wyrzucił go na zbity pysk z hotelu. Minęło kilka dni i na okręt podwodny dostarczono zalakowaną kopertę z rozkazami, prawdopodobnie dotyczącymi natychmiastowego wyjścia na patrol bojowy. Ale dowódca okrętu komandor - lejtnant Aleksandr Marinesko walczył wtedy, w bardzo cywilnej dyscyplinie i do wykonania jakiegokolwiek rozkazu nie był zdolny. Tego władzy radzieckiej było już za wiele. NKWD otrzymało rozkaz odnalezienia dezertera i rozstrzelania go w miejscowym garnizonie. Wierna załoga, rozumiejąc grozę sytuacji, przeszukała miasto i znalazła nieprzytomnego z pijaństwa Aleksandra. W tajemnicy dostarczono go na okręt i następnego dnia Marinesko meldował się u komendanta NKWD zgłaszając gotowość do wielkich czynów. Niewiarygodne, ale również tym razem udało mu się wyjść cało ze śmiertelnego zagrożenia. Pułkownik NKWD z uśmiechem pogroził dezerterowi i dodał, że zastrzeli go własnoręcznie, jeżeli na patrolu, w który musi wyjść natychmiast, nie zatopi okrętu wojennego wroga. *** Buran wyrósł na dużego i silnego psa. Był jak sprawne narzędzie w rękach łagiernego strażnika. Wielu niemieckich jeńców odczuło boleśnie jego ciche ataki, kiedy rzucał się na ofiarę bez ostrzegawczego warczenia. Bezbłędnie rozróżniał jednak odzianych w łachmany więźniów od umundurowanej straży obozowej. Jego właściciel Jurij, dawny wojenny treser, był ponurym pijakiem i nie rozpieszczał Burana nigdy najmniejszym nawet gestem. Przeciwnie, wyuczył wilczura walki i Buran gryzł się z innymi psami a pozbawieni rozrywek strażnicy obstawiali zakłady, które zwierzę wygra morderczy pojedynek. Walki psów organizowane były rzadko i w wielkiej tajemnicy, gdyż zawsze kończyły się śmiercią jednego z psów, a takiej straty władza radziecka nie usprawiedliwiała. Dlatego też stawki były bardzo wysokie i właściciel zwycięskiego psa miał za co pić, przez kilka miesięcy. Buran wygrał już cztery takie pojedynki i właśnie szykowany był do piątego. Jurij karmił przez parę tygodni psa jak umiał najlepiej i nawet zabierał go na wielowiorstowe wyprawy, kiedy Buran biegł za nim, po śladzie, jakie zostawiały narty. Przeciwnikiem Burana miał być alzacki owczarek. Jego właściciel, komendant sąsiedniego łagru, przywiózł go z wojny, zastrzeliwszy wcześniej strażnika niemieckiego obozu koncentracyjnego, któremu pies służył. Wolf, bo tak nazywał się ten pies, był ośmioletnim węzłem mięśni, zębów i pazurów. On również dobrze znał smak ludzkiego przerażenia i krwi, kiedy pilnował, wraz ze swoim panem w czarnym mundurze, tłumu Żydów, wyładowywanych na rampie oświęcimskiego obozu, w dalekiej Polsce. Pojedynek stoczono w opustoszałym baraku na skraju łagru. Psy, spuszczone w jednej chwili ze smyczy, przez swych właścicieli, w milczeniu rzuciły się na siebie. Cięższy nieco Wolf uderzył tak mocno swą piersią w pierś Burana, że ten przewrócił się na podłogę i z trudem odzyskał równowagę. Później, błyskawicznie , w milczeniu, rzucił się na Wolfa wbijając mu kły w kark. Ten rozpaczliwym rzutem ciała strząsnął przeciwnika z grzbietu i zatrzasnął szczęki na jego przedniej łapie. Pojedynek toczył się ze zmiennym szczęściem ale wkrótce Wolf zaczął zyskiwać przewagę. Zmiażdżone kości łapy nie pozwalały bowiem Buranowi prowadzić równorzędnej walki. Po dziesięciu minutach komendant obozu odciągnął swego Wolfa od leżącego bezwładnie Burana, chcąc zachować siły swego psa do kolejnych walk. Rozwścieczony Jurij dopadł leżące zwierzę i kopał je teraz ciężkimi butami. Pies leżał bez życia. Kiedy budynek opustoszał, z ciemnego kąta baraku wyszła, kryjąca się tam dotychczas, postać. Pochyliła się nad psem i stwierdziwszy, że Buran żyje, wzięła go na ręce i zaniosła do niedalekiej ziemianki. Był to zdegradowany do szeregowca i zesłany na dwa lata łagru, były komandor - lejtnant, Aleksandr Marinesko. *** Jeszcze półprzytomny po kilkudniowym pijaństwie i otarciu się o śmierć, komandor Marinesko, wyprowadził z portu w Turku okręt podwodny, tego samego dnia. Dowództwo wyznaczyło mu zajęcie pozycji na pólnoc od Gdańska , czyli przy trasie, którą uciekali niemieccy wojskowi i cywile z Prus Wschodnich i Kurlandii. Kilka milionów Niemców tłoczyło się od wielu tygodni na drogach prowadzących do miasta i w samym mieście, oczekując na zbawcze statki pasażerskie, wielkie liniowce, które przewoziły uciekinierów do Rzeszy. Niemiecki zmysł organizacyjny, nawet w tak skrajnych warunkach, sprawdzał się skutecznie. W krótkim czasie przewieziono bowiem statkami do Rzeszy, ponad dwa miliony ludzi. Trzydziestego stycznia, olbrzymi liniowiec “Wilhelm Gustloff”, wyszedł z portu, wypełniony do ostatniego skrawka kajuty i pokładu. Nawet luksusowy basen, pozbawiony wody, zajęły Niemki ze służby pomocniczej i służb sanitarnych. Na pokładzie było także kilkuset młodziutkich absolwentów szkół kształcących załogi Ubootów oraz około dwóch tysięcy rannych żołnierzy i oficerów. Resztę, czyli około siedmiu tysięcy pasażerów, stanowili cywilni uciekinierzy, w tym głownie kobiety i dzieci. Statek wyszedł z portu nocą i płynął powoli na zachód, od dwóch godzin. Znużeni pasażerowie zasnęli w większości ciężkim snem. I wtedy, w odstępie paru sekund, rozległy się trzy potężne eksplozje. Trzy torpedy rozdarły lewy bok liniowca, który płynąc siłą rozpędu powoli, od dziobu, pogrążał się w topieli. Uratowano zaledwie sto kilkadziesiąt osób. Reszta, czyli ponad dziesięć tysięcy istnień poszło, w niespełna godzinę, na dno. W tydzień później inny liniowiec, o nazwie “Generał Steuben”, przemierzał nocą Morze Bałtyckie, po wyjściu z portu w Gdańsku. Ponad sześć tysięcy uciekinierów, wystraszonych losami pasażerów “Wilhelma Gustloffa” nie spało, wpatrując się w czarną topiel, jak gdyby ich bystre oczy mogły uchronić statek przed torpedą. Większość modliła się głośno lub tuliła do siebie przerażone dzieci. Żaden cud jednak się nie zdarzył . Torpedy niemal wywróciły wielki okręt, który tym razem szybko zatonął. Sześć tysięcy ludzi poszło na dno w ciągu siedmiu minut. Na komandora - lejtnanta Aleksandra Marinesko, na nabrzeżu w Turku, czekała wojskowa orkiestra i kompania honorowa z garnizonu. Kiedy szedł po, wąskiej kładce trapu, schodząc z okrętu, wiedział już, że został bohaterem narodu radzieckiego. Przecież on, którego miesiąc wcześniej czekał pluton egzekucyjny, teraz był tym człowiekiem, który praktycznie sam zabił szesnaście tysięcy wrogów. Był pewny, że wkrótce otrzyma najwyższe odznaczenie, czyli Gwiazdę Bohatera Związku Radzieckiego, marzenie milionów żołnierzy i oficerów. Ani przez chwilę nie przeszła mu przez głowę myśl, że został jednym z największych zbrodniarzy świata. *** W obszernej ziemiance Marinesko mieszkał od czasu zwolnienia go z łagru. Był tak zwanym wyzwoleńcem. Nie był już więźniem ale do domu nie wolno mu było wracać. Zajął więc pustą ziemiankę i polował na potrzeby łagru. Nawet płacono mu, kiedy upolował zwierzynę, nadającą się do oprawienia futra, sobola lub gronostaja. Przygarnął też dwa kundle, suki, które towarzyszyły mu w każdej wyprawie. Czarną nazwał Maszeńka a białą Daszeńka. Rozmawiał z nimi w długie syberyjskie noce i widział w ich rozumnych oczach psią wierność. Były szczekliwe i wesołe wnosząc w jego niemłode już, zmarnowane życie, złudzenie szczęścia. Kiedy przyniósł Burana, suki przyjęły go bardzo życzliwie, liżąc jego rany i ogrzewały go ciepłem swoich ciał. Aleksandr leczył psa jak umiał najlepiej, siłą otwierając psie szczęki i wlewając do paszczy lekarstwa i pożywienie. Buran chorował długo. *** Zamiast oczekiwanej Wielkiej, Złotej Gwiazdy Bohatera Związku Radzieckiego Aleksandr Marinesko otrzymał Order Czerwonego Sztandaru i złoty zegarek. Zawiedziony, pił całymi dniami. Wojna się skończyła i jego wilcze talenty nie były już władzy radzieckiej potrzebne. Został zdemobilizowany i przeniesiono go do floty handlowej. Nie mógł tam znaleźć dla siebie miejsca i jego nieokiełznana natura spowodowała, że wkrótce został zwolniony. Został stróżem w Leningradzkim Instytucie Krwiodawstwa. I być może zagrzałby tam miejsce gdyby nie to, że pozwalał, zbiedniałym przez wojnę leningradczykom, zbierać odpadki torfu, walające się na placu Instytutu. Prawda, że nie za darmo. Biedni obywatele odwdzięczali mu się jak mogli, najczęściej częstując wódką. Oskarżono go, jako wroga ludu i skazano na dwa lata łagru w Magadanie. Był to łagodny wyrok, bo zazwyczaj zasądzano dziesięć lat. I tak znalazł się na Kołymie. *** Tego dnia wezwano go do komendanta obozu. Pełen najgorszych przeczuć stawił się przed obliczem władzy. Na jego szczęście, komendant chciał sprawić swojej kochance sobolowe futro i przekazał Aleksandrowi swój nowiutki sztucer, aby ten mógł szybko wykonać zlecenie. Kiedy wracał do swojej ziemianki, zdziwiła go cisza. Jego Maszeńka i Daszeńka wyczuwały go zawsze z daleka i zanosiły się radosnym szczekaniem. Zaniepokojony, otworzył ciężkie drzwi i od razu potknął się o psie ciało. Drżącymi rękami zapalił lampę. Blisko progu leżała Maszeńka, w ostatnim odruchu czołgając się ku drzwiom. Na środku, pod krzywym stołem, leżała Daszeńka, cała zalana krwią. Jeszcze żyła, lecz kiedy schylony popatrzył w jej oczy zobaczył znane iskierki, które jednak po chwili zgasły. W jednej chwili zrozumiał wszystko. Wybiegł na zewnątrz, chwycił wbitą w pień siekierę i wrócił biegiem do środka. Buran właśnie wypełznął z kąta i nie mogąc jeszcze stanąć na nogi, merdał ogonem i patrzył mu w oczy, czekając na pochwałę. Straszny, męski szloch, targnął piersią Aleksandra. Zabić! Zabić sukisyna natychmiast! Podniósł siekierę i z całej siły opuścił ją na łeb Burana. Siekiera jednak minęła zwierzę i głęboko wbiła się w podłogę. Były komandor - lejtnant Aleksandr Marinesko, szlochał teraz, siedząc na podłodze. Czym różnił się od tego psa, który zrobił tylko to czego go nauczono. Niczym. I przecież on żył mimo, że tysiące razy zasłużył na śmierć. Nie mógł przecież teraz zabić psa i zachować swoje, pieskie życie. *** Aleksandr Marinesko wrócił do Leningradu. Dostał skromną rentę i zmarł na raka krtani w 1963 roku. Przez kilka lat towarzyszył mu kulawy pies, z którym się nie rozstawał. Nikt go nie znał i nikt o nim nie wspominał. W 1990 roku, prezydent ginącego już ZSRR, Michaił Gorbaczow, nadał ostatni w dziejach tego kraju tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. Otrzymał go pośmiertnie Aleksandr Marinesko. Kielce 28 października 2010 r. Kim pan był panie Messing? Wyjeżdżając z Warszawy ulicą Puławską, po kilkunastu kilometrach miniemy Piaseczno. Jadąc dalej tą ulicą, po krótkim czasie, dotrzemy do miejscowości o nazwie Góra Kalwaria. To niewielkie miasteczko stało się w XVII wieku polską Jerozolimą, zagospodarowaną z rozmysłem i pieczołowicie przez nowego właściciela, biskupa Wierzbowskiego. Na budowanie Jerozolim panowała w Europie wówczas moda i niegdysiejsi możni prześcigali się w pomysłach zamieniając włoskie, francuskie i niemieckie miasteczka, na wzór wzgórza jerozolimskiego, aby odprawiać w nich nabożeństwa pasyjne. Zamieniona na Jerozolimę dawna, nadwiślańska miejscowość Góra, była jedną z najpiękniejszych i najbardziej okazałych. Wkrótce zaroiło się tutaj od różnych klasztorów i kościołów katolickich. Licznie przybywali także nowi mieszkańcy. Z miasta wypędzono jednak Żydów i zabroniono im w nim mieszkać. Po śmierci biskupa Wierzbowskiego miasteczko przestało się jednak rozwijać, a epidemia dżumy zabiła wielu mieszkańców. Doszło do tego, że szereg klasztorów i kościołów zostało rozebranych. Późniejsze działania zaborców dopełniły reszty zadziwiających zmian. Do miasteczka masowo przybywali Żydzi, którzy wkrótce stanowili ogromną większość mieszkańców. Górze Kalwarii, bo taką już nazwę przyjęła miejscowość, odebrano nawet prawa miejskie w 1883 roku, a skali nieszczęść dopełnił straszny pożar w roku 1903. A jednak w tej podupadłej mieścinie przyszedł w na świat z początkiem dwudziestego wieku chłopiec, którego życie wpłynęło na losy współczesnego świata. Niepokoił od początku biednych, żydowskich rodziców gdyż, będąc oseskiem, dziwnie machał rączkami, nie płakał, lecz często głośno się śmiał. Po roku mówił już z dużą wprawą, ale najczęściej do siebie lub do niewidzialnego dla innych rozmówcy. Kiedy chłopiec miał pięć lat jego dom rodzinny odwiedził dziwny, ubrany na biało gość. Przeprowadził z chłopcem długą rozmowę i po prostu znikł. Wystraszeni rodzice otoczyli chłopca nadzwyczajną opieką, izolując go od świata i zezwalając jedynie na konieczne pobyty w podstawowej, żydowskiej szkole. Chłopiec jednak pewnego dnia uciekł ze szkoły i z domu. Wsiadł do przejeżdżającego pociągu i odjechał w świat. Miał wówczas 10 lat. Pociąg jechał do Berlina. Kiedy do przedziału wszedł konduktor i zażądał okazania biletów, chłopiec oderwał kawałek leżącej na siedzeniu gazety i patrząc prosto w oczy konduktora powiedział: “to jest mój bilet”. Konduktor skasował obcążkami skrawek, jak prawdziwy bilet, podziękował i poszedł dalej. W Berlinie było jednak gorzej. Chłopiec dostał, co prawda, posadę gońca w gazecie ale i tak głodował. Doszło do tego, że upadł z głodu na ulicy skąd, po stwierdzeniu zgonu, zabrano go do kostnicy miejskiej. Miał szczęście, bo do sekcji zwłok przystąpił słynny patolog, psychiatra i neurolog, profesor Abel. Zauważył, że chłopiec jest w letargu, więc przywrócił go do życia i zabrał do swojego domu. Pewnego dnia postanowił sprawić chłopcu ubranie. Zdziwił się jednak bo, ledwie o tym pomyślał, chłopiec podbiegł do niego i zapytał czy mogą już pójść do krawca. Profesor zrozumiał wtedy, że ma do czynienia z niezwykłym dzieckiem. Przeprowadził z chłopcem serię eksperymentów. Okazało się, że młodzieniec może, na każde żądanie, wchodzić w stan katalepsji - transu, podczas którego, niekiedy, udaje mu się przepowiedzieć przyszłość. Wtedy postanowił pokazać go szerszej publiczności. I tak Wolf Messing rozpoczął swoją oszałamiającą karierę. Pierwsze występy miały miejsce w berlińskim panopticum. Występy były dość prymitywne, chłopiec bowiem, między innymi, opanował niereagowanie na ból i śladem hinduskich fakirów pozwalał ludziom, za pieniądze, wbijać sobie gwoździe w klatkę piersiową i kark na oczach widowni. Wielu widzów zainteresowało jednak co innego. Zauważyli, że młody “fakir” ma obustronne zdolności telepatyczne. Potrafił bowiem odczytywać ludzkie myśli oraz przesyłać innym myśli własne, niezależnie od woli odbiorców. Sława Messinga rosła i kiedy skończył 16 lat znalazł się w Wiedniu. Wtedy stosował już specjalny program, w czasie którego odczytywał myślowe polecenia innych, cytował życiorysy ludzi, których wcześniej nigdy nie spotkał i odnajdywał przedmioty ukryte wśród publiczności. Na takim seansie dostrzegł go Albert Einstein. Fizyk zaprosił młodego prestidigitatora do domu, gdzie ten poznał jeszcze Zygmunta Freuda. Obaj genialni uczeni przeprowadzili z chłopcem szereg doświadczeń, w których ten wykazał, że jego zdolności są niepodważalne. Wśród różnych doświadczeń Freud, przebywając samotnie w osobnym pokoju, przekazał chłopcu myślowo, celowo udziwnione polecenie. Chłopiec bez wahania wziął leżące na stole nożyce i podszedłszy, do siedzącego w innym pokoju Ensteina, odciął mu, po kolei, trzy włosy. Eksperymenty z Wolfem Messingiem zostały przez obydwu naukowców szczegółowo opisane. Niezwykłym epizodem w życiu Wolfa Messinga był jego powrót do Polski, gdzie jako przykładny obywatel wstąpił do wojska w 1921 roku. Jednak jego sława była tak duża, że większość czasu zamiast na ćwiczeniach spędzał na pokazach i udzielaniu pomocy potrzebującym. Między innymi książę Czartoryski zwrócił się o pomoc w odnalezieniu rodzinnych klejnotów, olbrzymiej wartości, ponieważ wszelkie próby odnalezienia, czynione z pomocą policji, nie przyniosły żadnych rezultatów. Jasnowidz bardzo niechętnie ale jednak zgodził się pomóc księciu. Podczas seansu wskazał na małego chłopca, syna służącej księcia i jego zabawkę, pluszowego misia. Po rozcięciu zabawki okazało się, że był tam zręcznie zaszyty cały skarb. Wolf odczuwał jednak osłabienie swoich zdolności i na tego typu próby już się nie zgadzał. Kiedy został zwolniony z wojska, udał się do Indii, gdzie odbył długie rozmowy z Ghandim. Ten przedstawił mu młodego indyjskiego jasnowidza, Sai Babę, który na Messingu sprawił ogromne wrażenie. Od niego bowiem dowiedział się, że ojciec Sai Baby przekazał mu, że był przed laty z wizytą u sześcioletniego, żydowskiego chłopca, który urodził się w Rosji, pod Warszawą i namaścił go na do wielkich czynów. Messing poprosił młodego Hindusa o odnowienie namaszczenia, co też ten uczynił. Po powrocie z Indii Wolf Messing odwiedził wiele krajów europejskich wszędzie budząc zdumienie i niedowierzanie swoimi zdolnościami. Podczas seansu w Polsce był indagowany o Hitlera, na fali ogólnie odczuwanego zagrożenia wojną. Było to w roku 1937. Po dłuższej chwili zastanowienia jasnowidz, stojąc na scenie przed dużą publicznością stwierdził, że Hitler ”rzuci się na Związek Radziecki i tam skręci sobie kark”. Ten ogólnie znany fakt został opisany w gazetach. To spowodowało atak szału Hitlera, który wyznaczył 200000 marek niemieckich za schwytanie Messinga i wydanie go Rzeszy. Hitler miał własnych jasnowidzów, wśród nich słynnego Hanussena i Kraffta, którzy wcześniej ostrzegali go przed polskim jasnowidzem. W październiku 1939 roku Wolf Messing został przez Niemców aresztowany w Warszawie. W nocy, w areszcie, zahipnotyzował strażników i zbiegł. W nadzwyczajnych okolicznościach dotarł pociągiem towarowym na teren ZSRR gdzie zgłosił się do ministerstwa kultury. Tam tak zademonstrował swoje zdolności urzędnikom, że ci którzy go wcześniej wyśmiali, dali mu zgodę na publiczne występy na terenie Białorusi. Ponieważ wieszczył wojnę z Hitlerem zainteresował się nim Beria, najbardziej wpływowy, po Stalinie, człowiek w ZSRR. Tak dotarł na Kreml. Kiedy przekazał Stalinowi, że jego czołgi wkrótce znajdą się na ulicach Berlina i Wiednia, Stalin zwrócił na niego baczniejszą uwagę. W planach tego zbrodniarza było przecież zagarnięcie wszystkich krajów europejskich i uczynienie z nich radzieckich republik. Jednak Messing już w 1940 roku przestrzegł Stalina przed uderzeniem Hitlera. To było wbrew przewidywaniom wodza. Dlatego postanowił sprawdzić siłę polskiego jasnowidza. Kazał mu pójść do największego moskiewskiego banku i wypłacić sobie 100 tysięcy rubli, nie dając mu oczywiście, żadnego upoważnienia. Jasnowidz udał się piechotą do banku, wyrwał czystą kartkę z zeszytu i podał kasjerowi. Kasjer “przeczytał “ kartkę i z uśmiechem wręczył Messingowi żądaną kwotę. Stalin był zdumiony. Polecił sprawdzić, dlaczego kasjer dokonał wypłaty, lecz ten spokojnie zasłonił się czystą kartką papieru, na której jego zdaniem było pismo i pieczęcie kancelarii Stalina. Kiedy jasnowidz zwrócił pieniądze i “zdjął” z kasjera hipnozę, ten zemdlał i już nigdy nie wrócił do pracy. Następnie Stalin zapytał jasnowidza czy potrafi wyjść z Kremla mimo, że wszystkie straże zostały uprzedzone aby go nie wypuszczać i natychmiast aresztować. Messing opuścił jednak Kreml bez żadnych przeszkód a indagowani w tej sprawie strażnicy przysięgali, że obok nich przechodził tylko Beria. Fakty te zostały opisane w oficjalnych dokumentach radzieckich. Opisał je także w swych pamiętnikach wieloletni osobisty sekretarz Stalina, Poskriebyszew. Od tego czasu Stalin w najściślejszej tajemnicy kontaktował się z Messingiem. To pod wpływem jego wizji ściągnął, na początku grudnia, z granicy japońskiej, świeże dywizje do obrony Moskwy zimą 1941 roku, chociaż oficjalne źródła twierdzą, że jedyną przyczyną takiej decyzji były meldunki rosyjskiego szpiega w Japonii niejakiego Sorge. Wiele przesłanek historycznych dowodzi bowiem, że Stalin lekceważył Sorgego i w napadach złości niszczył jego meldunki. Świadczy o tym również to, że radziecka ofensywa, w bitwie o Moskwę, zaczęła się właśnie wtedy, gdy japońskie lotniskowce dopiero zbliżały się do Pearl Harbor, aby napaść na USA. Inne dokumenty wskazują, że Stalin przyjmował Messinga wielokrotnie w czasie wojny, między innymi pod wpływem jego wizji nigdy nie opuścił Moskwy mimo, że miasto zostało praktycznie ewakuowane. Jasnowidz przepowiedział także dokładną datę zakończenia II wojny światowej. Prawdą jest również, że Messing krytycznie oceniał niektóre decyzje Stalina, co budziło u radzieckich przywódców nieprawdopodobne zdumienie. Dopiero jednak po wojnie, kiedy jasnowidz otwarcie stanął w obronie żydowskich lekarzy Stalina, oskarżonych o zamiar otrucia wodza i przepowiedział jego śmierć, został całkowicie odsunięty w cień. Nikt jednak nigdy go o nic nie oskarżył i nigdy nie spotkały go żadne represje, co dla ludzi znających ówczesne warunki życia w ZSRR było niewytłumaczalne. Od tego czasu (1953) Messing przestał zajmować się polityką i żył skromnie, aż do emerytury, z prestidigitatorskich i magicznych, publicznych popisów. Dosłużył się nawet tytułu “narodowego artysty ZSRR”. Zmarł w zapomnieniu w 1974 roku. Został pochowany obok swojej żony na cmentarzu Wostriakowskim. KGB skonfiskowało wszystkie jego pamiętniki i notatki. Pozostają one tajne do dzisiaj. W 2008 roku, rosyjscy autorzy wieloodcinkowego serialu telewizyjnego, poświęconego Messingowi, wielokrotnie zabiegali o ich odtajnienie. Za każdym razem odpowiedź władz była jednakowa: “niet!”. Film jednak powstał i był wyświetlany w ogólnorosyjskim programie telewizyjnym w latach 2008 i 2009. A występuje w nim znana kielecka tancerka Edyta Herbuś, grająca partnerkę Messinga. I to tyle o polsko - żydowskim chłopcu, z dziwnego podwarszawskiego miasteczka, który nie chciał się uczyć tylko uciekł w szeroki świat. Kielce 22 maja 2010 r. KONIEC O autorze Sergiusz Torwan – ur. w roku 1945. Mówi o sobie, że nie pisze dla pieniędzy, a teksty rozdaje rodzinie i znajomym. Czasami bywa zapraszany na spotkania literackie, na których czyta swoje utwory i jeśli widzi, że sprawia nimi ludziom przyjemność, cieszy się. Zniesmaczony postępującą powszechną intelektualną pauperyzacją, królowaniem kultury obrazkowej i siermiężnej muzyki. Martwi go kariera, jaką robią media niezmuszające do wysiłku myślowego. Widzi wzrastającą ilość zagrożeń czyhających na człowieka, przed którymi trudno się skryć. Fascynuje go dwoistość natury ludzkiej i przygląda się z ciekawością temu zjawisku. Uważa, że każdy człowiek powinien starać się być dobrym w granicach, które nie czynią go ofiarą. Nie moralizuje i nie ułatwia drogi do puenty. Prezentuje fakty, wydarzenia i nastroje. Czasem nieźle mu się to udaje. Sergiusz Torwan jest z zawodu ekonomistą. Kiedyś kierował dużym przedsiębiorstwem, obecnie mimo przejścia na emeryturę wciąż prowadzi rodzinną spółkę. O książce Opisane przeze mnie postacie są prawdziwe. Niektóre poznałem osobiście. Inne zafascynowały mnie swą symboliką lub złożonością swoich losów. Każdy przypadek daje wrażliwemu czytelnikowi satysfakcję z własnych refleksji towarzyszących czytaniu. Puenta moich opowiadań nie jest bowiem podana na talerzu. Miłej lektury. Sergiusz Torwan Prawa autorskie Copyright © by Sergiusz Torwan, 2011 Projekt okładki zastępczej A. S. WydawcaD.D.P.