Untitled - E-books.com.pl

Transkrypt

Untitled - E-books.com.pl
PORTRETY ZE SŁÓW
SERGIUSZ TORWAN
Spis treści
Zenek
Aniela
Maks
Wypadki z życia profesora Mitryngi
Psy
Kim pan był panie Messing?
O autorze
O książce
Prawa autorskie
Zenek
Tuż po nowym roku mróz przyszedł i gdyby przeczucie go zawiodło
zamarzłby niechybnie gdzieś na działkach albo w komórce na węgiel.
Noclegownie, nie dość że przepełnione, to i smród tam dech w piersiach
zapiera. Pić alkoholu niby nie pozwalają i pijanym barłogu nie dają, ale
przecież każdy wie, że najbardziej śmierdzi człowiek skacowany a nie
napity. Poza tym towarzystwo tam zawsze złe i życzliwego nie znajdziesz.
Swój popiera swego i nieraz strach rana doczekać. Kiedy jeszcze brał
jakąś robotę, z noclegowni korzystał, ale tak na wiosnę całkiem z
materaca i z roboty zrezygnował. Porzuconych altanek nie brakowało, w
śmietnikach pełno żarcia, a nieraz i jakiś porządniejszy łach się znalazło.
Tego lata to nawet we dwoje mieszkał i dobrze im było, ale ogień w nocy
się pojawił. Altanka w kwadrans się spaliła i ledwo on sam z życiem
uszedł. Od tej pory ostrożniejszy się stał, od ludzi stronił a najbardziej od
kobiet. I to nie dlatego, że nieszczęście przynoszą ale żal potem zawsze
samemu zostać. Nawet zły na Wieśkę był, bo tak mu za skórę zalazła, z tą
swoją zgodnością i dobrocią, że parę tygodni chodził jak śnięty.
Jesień prędko przeszła, ale tym razem wszystko sobie sam wykombinował.
Dotąd łaził po różnych kanałach, aż znalazł całkiem dobry. Trzech ich już
tam było. Na czwartego się został. Ciepło mieli i wygodnie, blisko tory
kolejowe i wysypisko. Do wielkich mrozów to i dokładną godzinę znali, bo
pociągi było słychać, z której godziny i czy towarowy czy inny. Tak dzień
od nocy rozróżniali choć nieraz, gdy fart mieli i więcej znaleźli, to i trzy dni
nie wyłazili chyba, że za grubszą potrzebą. Ale później to i pociągi chodziły
jak chciały.
Na początku to z litości, na jeden dzień go niby przyjęli. Ale już było
wiadomo, że dobrzy są, bo kiedy prawie całe wino wyjął to i swoje napitki
wyjęli, co który miał i razem usiedli. Nazywali go potem “Zenek - trzy
tysiące” bo im kawał życia opowiedział. Najbardziej ich ruszyło jak Jadźkę
przeleciał, bo inne sprawy to sami dobrze znali i jakby ich życie opowiadał.
A z Jadźką to było tak. Młody wtedy był a ona żyła z Józkiem, po
sąsiedzku. Zdrowa baba była i nieraz go aż w dołku ściskało, żeby ją gdzie
wyobracać. Ale dumna była i wysoko się nosiła. Do czasu, bo ją sposobem
wziął tak, że sama się zgodziła i jeszcze wdzięczna była za wszystko.
Kiedy Józek do miasta pojechał on do Jadźki zapukał i po swojemu zaczął
się do spódnicy przymilać. Ale Jadźka w pysk mu dała, wyrwała się i drzwi
otwarła, żeby sobie poszedł. No to on tysiąc złotych wyjął i na stole
położył. Jadźka na to, że nawet gdyby dwa tysiące położył, to by na niego
splunąć nie chciała. A on do kieszeni i do tego tysiąca jeszcze dwa dołożył.
Tego już Jadźka darować nie mogła i była jego całe dwie godziny.
Kiedy Józek z miasta wrócił, od razu pytał, czy on był. Jadźkę omal szlag
na miejscu nie trafił, bo przyznać musiała, że był. Ale dopiero kiedy Józek
pytał, czy oddał całe trzy tysiące, to takich spazmów dostała, że pół wsi
słyszało.
Tak przed świętami przyjęli na piątego Magistra. Magister chudy był i już
pół szklanki byle czego z nóg go waliło, ale bardzo porządny był i
grzeczny. Honorem się uniósł i z domu wyniósł, bo żona godności jego
uszanować nie umiała. Ale, że całe życie w książkach siedział, to tylko tyle
na swoją obronę miał, co tam wyczytał. I opowiadał o tym koniku polnym,
co całe lato tak pięknie grał, że ludziom serca rosły i łzy płynęły. Ale jak
przyszła zima, to po prośbie zaczął chodzić i nikt mu skórki od chleba nie
dał, nawet ci, co im te serca tak rosły i łzy płynęły. Bardzo wtedy głos
podnosił i rękami nad głową ze zgrozy potrząsał i o dwoistości ludzkiej
natury bełkotał.
Tej dwoistości wiele w życiu doświadczył, jednak często pomstował na
jakiegoś Spinozę, że ludzi oszukał, bo żadnej dwoistości ludzkiej natury
być nie powinno, czego on sam jest najlepszym przykładem, jako człowiek
uczciwy i dobry. Różne przykłady dawał, a najbardziej ich rozśmieszył,
kiedy raz w kościele był i jego sąsiadka, bardzo pobożna kobieta, poprosiła
go, żeby za nią na tacę dał, bo ona po prostu nic nie ma. Ale kiedy on
wyjął dziesięć złotych i za nią na tacę położył, to na głos go sklęła, że za
głupią ją chyba ma.
Magister całkiem nieżyciowy był, bo jak szukali żarcia i łachów na zimę,
żeby się ubrać i spać mieć na czym, to on książki różne zbierał i do tej
wspólnej ciepłowni znosił. Ale chudy był i do jedzenia niewiele mu było
trzeba. To mu z zakąski to i owo dawali, a on bardzo uczenie dziękował.
Za to im przy świecach te książki czytał i nastrój był wtedy jakby
świąteczny, bo on i o jakimś Dostojewskim, Kafce i nawet o którymś
świętym z Akwinu różne, śmieszne kawałki znajdował.
- Tak, panie!
- Pociągnął nosem i dodał.
- Zima jeszcze długa i mroźna będzie, bo Magister w starej gazecie to
wyczytał. Ale jedzenia jakby więcej, bo nic się w śmietniku nie psuje.
Grosze za złom całe na przelew idą. I żyć się da. Ale i tak się czeka na
wiosnę jakby ona, biedna, coś zmienić mogła. Da pan złotówkę? Nie ma
pan? A ma pan dwa? To ja wydam.
Kielce 25 stycznia 2010 r.
Aniela
Aniela, bo tak ją nazywali sąsiedzi, zajmowała niewielkie mieszkanie na
parterze starej kamienicy. Zostało jej po ojcu, który stróżował jeszcze
przed wojną i otrzymał je od właścicieli domu. Niestety kamieniczników
pochłonęła bez śladu wojna i dom przejęło państwo. Aniela urodziła się tuż
po wojnie i jako jedyne dziecko była hołubiona i wychuchana przez
rodziców. Skończyła technikum zawodowe i pracowała, wpierw w fabryce
żarówek, a później w wytwórni radioodbiorników. Mieszkała stale z
rodzicami, bo mimo upływu lat nie wyszła za mąż. Brakowało jej urody, a
na dodatek pozbawiona była tej odrobiny kobiecości, bez której żaden
mężczyzna na dziewczynę nie zwróci uwagi. Rodzice zmarli w latach
osiemdziesiątych i Aniela została sama. Jeszcze pracowała przez kilka lat,
lecz ze względu na uporczywe schorzenie, otrzymała rentę a później
przeszła na emeryturę. Jej życie towarzyskie ograniczało się do trzech
kotów, przybłędów, z którymi prowadziła długie rozmowy, czasem
wygłaszając do nich gniewne monologi.
Mizerna renta, a później chudziutka emerytura, wymuszała na niej
bardziej niż skromne życie. Poruszała się z trudem, gdyż z wiekiem
dziwnie przytyła i nogi często odmawiały jej posłuszeństwa. Owijała je
codziennie bandażami i dlatego od lat chodziła w spodniach. A przecież jej
jedyną przyjemnością były codzienne, długie spacery, z których coraz
częściej przynosiła swoje skarby.
Były to stare czasopisma, kolorowe, plastikowe torby, druty i gwoździe,
blaszane pudełka i odzież. Często znajdowała i przynosiła wyrzucone przez
mieszkańców stare odbiorniki radiowe, co sprawiało jej szczególną radość.
Zbierała też żywność nadającą się, jej zdaniem, do jedzenia.
Małe mieszkanie stało się wkrótce jeszcze mniejsze, zaroiło się bowiem od
niechcianych lokatorów. Myszy wyłapywały jeszcze koty ale już na insekty
nie było rady i zaczęły się one rozłazić po całym domu. Na skutki nie
trzeba było długo czekać. Pozostali lokatorzy, wyczerpawszy drogę próśb i
gróźb, zawiadomili wreszcie sanepid i z mieszkania Anieli wyniesiono
wszystkie śmieci, wypełniając nimi cały samochód. Nałożono przy tym na
lokatorkę grzywnę i zagrożono przeniesieniem do przytułku. Jakiś czas był
spokój. Pewnego jednak dnia Aniela znów z domu wyszła.
Była późna jesień i pogoda wyjątkowo parszywa. Już od rana padały grube
płatki śniegu i osiadały powoli, bezszelestnie tonąc w ulicznym błocie. Pod
wieczór śnieg padał jeszcze gęściejszy.
Słaba dotąd widoczność pogorszyła się jeszcze bardziej. Kto nie musiał,
nie wychodził z domu. Również kierowcy zwolnili tempo jazdy do minimum
i z rezygnacją patrzyli przez szyby, przecierane niezmordowanie przez
wycieraczki.
Właśnie na podjazd przed wielkim, ciemnym budynkiem banku
podjechała, migając światłami, pancerna furgonetka. Uzbrojeni
konwojenci, kryjąc głowy w podniesionych kołnierzach kurtek, wynosili do
banku worki z pieniędzmi, trzymając po jednym w każdej ręce i prawie
biegiem pokonując odległość dzielącą ich samochód od drzwi bankowych.
Strażnicy bankowi, skryci nieco pod daszkiem wejścia głównego, bacznie
obserwowali okolicę, gotowi do natychmiastowej interwencji. Konwojenci,
po uwolnieniu się od cennego ładunku, wracali już pośpiesznie do
samochodu. Zatrzasnęły się ciężkie, zasuwane drzwi i furgon ruszył w
dalszą drogę. Śnieg szybko zasypał koleiny i po wizycie nie został żaden
ślad.
Wtedy z mroku wyszła gruba Aniela. Dźwigała w obu rękach znalezione
dziś skarby. Była bardzo zmęczona i szła powoli, kołysząc się ciężko w
lewo i prawo. Przysiadła na moment na marmurowym krawężniku
bankowego chodnika i zaniosła się kaszlem. Przepędzona jednak groźnymi
krzykami strażników, podniosła się na nogi. Potknęła się przy tym
niezdarnie i upadła. Kiedy podnosiła z trudem swoje ciężkie ciało, jej
dłonie, ubrane w stare rękawice z obciętymi palcami, namacały
zamknięty, brązowy worek z zielonym pasem. Odruchowo wsunęła go do
dużej torby, którą znalazła wcześniej i ruszyła w dalszą drogę. Okazało się
jednak, że jej ręce nie mogą udźwignąć dodatkowego ciężaru, więc
zostawiła jeden tobołek ze znalezioną odzieżą. Po kilku krokach zrobiło jej
się żal znaleziska. Wróciła, upchnęła wszystko za pazuchą i wyraźnie
uradowana ruszyła do domu.
Wpierw, tym co przyniosła, nakarmiła koty, które tłumnie kręciły się pod
jej nogami. Później usiadła i na siedząco ściągnęła przemoczone odzienie.
Nastawiła wodę na herbatę, ponownie usiadła przy stole, na którym leżały
dzisiejsze zdobycze i ułożywszy na drugim krześle bardziej bolącą nogę,
poczęła sortować przyniesione rzeczy. Były tam całkiem jeszcze dobre
trzewiki, blaszane, kolorowe pudełko po drogim koniaku, dwie kłódki bez
kluczyków, duży zwój białego kabla, lekko pęknięty talerz do zupy i kilka
kawałków całkiem jeszcze świeżego chleba. Całość dopełniało stare
tranzystorowe radio, stare ale całe swetry i pasiasty, zaplombowany
worek.
W worku Aniela zobaczyła paczki banknotów dwustuzłotowych. Było ich
dwadzieścia pięć, po sto w każdej paczce.
Miała świadomość własnej biedy. Oszczędzała od zawsze. Zbierała też
różne rzeczy, wierząc, że mogą przydać się w przyszłości. Nie rozumiała
ludzi, którzy wyzbywają się przedmiotów całkiem dobrych. Ona mimo, że
miała ich wiele, nie pozbyłaby się żadnego z nich. Przyzwyczaiła się do
tych rzeczy. Były przecież jej. Czekały wraz z nią na swoją godzinę, kiedy
znowu staną się potrzebne. Dlatego tak ciężko przeżyła najazd służb
sanitarnych, które obrabowały ją z posiadanych dóbr. Aż chorowała wtedy
przez kilka dni i nie wychodziła z domu. Nie mogła jednak żyć bez swoich
skarbów. Wiedziała przecież gdzie i jak je zdobyć. Dlatego postanowiła
ponownie zbierać przedmioty, które mogą jej się przydać dzisiaj i w
przyszłości.
Znała też wartość pieniędzy. Dostawała przecież swoją mizerną
emeryturę, za którą kupowała jedzenie oraz płaciła za mieszkanie, światło
i wodę. Była w tym bardzo skrupulatna. Jeśli zabrakło, to tylko na jedzenie
i to nie dla kotów, lecz dla niej. Nigdy też nie udało się jej odłożyć ani
grosza.
Teraz z zadowoleniem patrzyła na paczki banknotów leżące na stole.
Widocznie wyrzucił je ktoś komu nie były potrzebne. Więc teraz już nigdy
nie będzie biedna, już nigdy nie będzie głodowała. Zapakowała pieniądze
do tekturowego kartonu, przygniotła znalezionym swetrem i wcisnęła pod
stary, krzywy regał. Inne znalezione dzisiaj skarby wydały się jej bardziej
użyteczne, dlatego nie schowała ich tak głęboko. Niech czekają teraz
wszystkie na swoją kolej. Na pewno taka chwila przyjdzie.
Umarła pół roku później. Z jej mieszkania służby sanitarne wyniosły z
odrazą kilkaset kilogramów śmieci. Fetor był przy tym tak ciężki, że
wystraszył nawet gapiów. Pewnie dlatego nikt nie powiedział o niej
jednego, dobrego słowa.
1 marca 2010 r.
Maks
Przez ostatnie siedem lat miał wiele czasu do myślenia. Zweryfikował
dokładnie całe swoje szemrane życie i doszedł do wniosku, że je
zmarnował. Zawsze, po każdych kilku udanych robotach, następowała
wpadka, która niweczyła wszystkie poprzednie korzyści i to zarówno w
wymiarze finansowym jak i klęski osobistej. A zaliczano go przecież do
przestępczej elity. Jego zuchwałe wyczyny obrosły w legendę i
opowiadano o nich z szacunkiem, zarówno wśród złodziejskiej braci jak i w
gabinetach komendantów i prokuratorów.
Pochodził z dobrej rodziny. Rodzice dokładali starań by niczego mu nie
brakowało. Chodził do dobrych szkół i nawet skończył politechnikę gdyż
miał zacięcie do elektroniki. No, prawie skończył, bo pierwsze
aresztowanie uniemożliwiło mu obronę przygotowanej już pracy. Otworzył
po prostu kasę w uczelnianej kwesturze, chociaż nikt go o to nie prosił. W
więzieniu zaliczył do końca inną edukację, która uczyniła go, z biegiem
czasu, skutecznym włamywaczem i kasiarzem. Kiedy odsiadywał drugi
wyrok, wyrzekli się go rodzice. Nie miał także swojej rodziny mimo, że
dobiegał już pięćdziesiątki.
W jego pojęciu nie robił niczego złego. Zabierał bogatym, którzy prawie
nie odczuwali braku tego co im ukradł. Lubił być królem życia, lekko
wydawał zdobyte pieniądze, które rozchodziły się zawsze zdumiewająco
szybko. Oceniając swoją przeszłość wyliczył jednak, że na siedemnaście
lat spędzonych w więzieniu przypada nieco więcej niż osiemset tysięcy
złotych, pochodzących z włamań i kradzieży. Po obciążeniu go grzywnami i
kosztami pozostawało mu, statystycznie, około tysiąca złotych na miesiąc.
Śmieszna kwota. I to go bardzo dręczyło.
Dlatego postanowił skończyć z dotychczasowym stylem życia. Musi zrobić
jedno porządne włamanie, dobrze przygotowane i wykonane. Jedno,
ostatnie włamanie. I emerytura. Niemal modlił się do tej myśli. Kładł się z
nią spać i obmyślał pieszczotliwie kolejne warianty i szczegóły w ciągu dni,
dzielących go od wyjścia na wolność.
Wiedział gdzie się można obłowić. Miejsce skoku wytypował jeszcze w
pudle, wykorzystując pogwarki i informacje uzyskane od współwięźniów
pod celą. Swój plan utrzymywał jednak w tajemnicy. Nie chciał nikogo
wciągać do tej roboty. Poza tym, przy jego kwalifikacjach, było to zajęcie
dla jednego.
Po wyjściu z więzienia, wykorzystując swoje koneksje, podjął pracę w
firmie budowlanej, specjalizującej się w remontach domów bogatych
właścicieli. Świadomie uczył się sztuki budowy kominków, wyszukanych
portali oraz wymyślnej stolarki do drzwi i okien. Po prawie dwóch latach
intensywnej edukacji miał już opinię dobrego fachowca.
Wtedy dostrzegł wprost wymarzoną okazję, której przecież cały czas
szukał. Kolejny klient, który zlecił remont jego firmie, miał wyraźne
kłopoty z pieniędzmi. Nie tyle jednak z ich brakiem co z nadmiarem. Szara
strefa, w której się obracał, musiała przynosić spore zyski. Do tego
stopnia, że z obawy ujawnienia wszystkich swoich dochodów, nie
przechowywał ich w całości w banku i nadwyżki lokował w obrazach,
kosztownych precjozach i w gotówce. Dom miał bardzo duży, z ogrodem i
krytym basenem. Właśnie ponownie się ożenił i na prośbę żony
modernizował cały kompleks.
Maksa nie interesowały obrazy. Gdy budował kominek w dużym,
centralnym salonie zauważył, że w zasłoniętej kotarą wnęce znajduje się
spora kasa. W dogodnej chwili obejrzał ją sobie dokładnie. Znał ten typ
kasy, mimo to poszperał w dostępnych tylko sobie źródłach i wzbogacił
swoją wiedzę na temat budowy i pokonywania stosowanych w niej
zabezpieczeń. Był teraz przekonany, że potrafi otworzyć skarbiec nawet po
ciemku, w ciągu kilku minut.
Wiedział, że mimo kradzieży nikt go nie będzie ścigał. Właściciel domu
zbyt cenił sobie własny spokój i nie zaryzykowałby zwracania na siebie
uwagi policji i organów skarbowych. Raczej przeboleje stratę w ciszy.
W czasie remontu i porządkowania willi gospodarz rzadziej bywał w domu.
Częstym gościem natomiast była jego młoda żona, która nadzorowała
trwającą właśnie wymianę mebli, urządzanie ogrodu i wielkie sprzątanie.
Ale również i ona nie mieszkała tu w czasie modernizacji. Maksa dziwiło
nieco, że dom nie był dozorowany ale widocznie troska gospodarza o
własny, niewinny wizerunek zdecydowała o takim stanie rzeczy.
W ponury, jesienny wieczór Maks postanowił zrealizować swój plan. Była
niedziela i w domu nie powinien się nikt pojawić. Cała robota nie powinna
mu zająć więcej niż dwadzieścia minut. Zaparkował ukradziony w nocy
samochód sto metrów od willi. Ubrany w ciemne ubranie szybko podszedł
do ogrodzenia i naciągnął na głowę kominiarkę. Z pokonaniem ogrodzenia
nie miał żadnych kłopotów. Zawsze był szczupły i wysportowany, nawet w
więzieniu dbał o kondycję. Podbiegł do okienka w piwnicy i mimo jego
solidnego na pozór zabezpieczenia, sprawnie i cicho je otworzył. Nic
dziwnego, zadbał przecież o to w czasie remontu. Po chwili był już w
salonie. Zaświecił skąpo latarką żeby się nie potknąć i nie narobić hałasu.
W dużej sali widać było ślady sprzątania. Z okien zdjęto story, nowe
meble osłonięto płóciennymi pokrowcami. Nie było również ciężkiej kotary
zasłaniającej kasę a pod kominkiem leżał zwinięty, duży dywan. Nie było
także obrazów na ścianach ale uznał to za normalne w związku z
robieniem generalnych porządków.
Tak jak się spodziewał, otwarcie kasy nie sprawiło mu żadnych trudności.
Po krótkiej chwili stała przed nim otwarta. Serce zabiło mu gwałtownie ze
szczęścia. Kasa była prawie tak wysoka jak on i miała zainstalowane
wewnętrzne światło. W prawej, pozbawionej półek części stały obrazy. W
lewej, na kilku półkach leżały równo poukładane paczki banknotów w
złotych, euro i dolarach. Na wysokości oczu leżały dwie kryształowe wazy
wypełnione biżuterią. W dodatkowo zamykanej skrytce znalazł obite
safianem spore pudełko. Zamarł kiedy je otworzył, było bowiem
wypełnione oszlifowanymi, najczystszymi diamentami. Trzymał w ręku
fortunę. Był jednak psychicznie przygotowany i na taką ewentualność.
Zlekceważył obrazy i biżuterię. Szybko przesypał diamenty do długiej,
złodziejskiej kieszeni. Podobnie postąpił z kilkoma paczkami złotych i euro.
Zamknął starannie wewnętrzne drzwiczki z safianowym, pustym już
pudełkiem, a potem ciężkie główne drzwi kasy.
Wiedział co robi. Większy łup utrudniałby ucieczkę a biżuteria, wcześniej
czy później, mogła naprowadzić na jego ślady. Tymczasem zwykła
wycieczka z diamentami do Holandii uczyni z niego krezusa i zapewni
dożywotni urlop w wybranym miejscu na ziemi.
Kiedy zamykał kasę oświetlił go nagle snop światła samochodowych
reflektorów. Ktoś wjechał na podjazd, pod główne drzwi i właśnie zmierzał
po schodach żeby je otworzyć. Maks nie zastanawiał się ani chwili.
Rozwinął błyskawicznie dwoma kopnięciami dywan. Położył się na nim i
zrolował go ponownie, ze sobą w środku, aż poczuł opór stopnia kominka.
Zdążył w ostatniej chwili, bowiem niemal równocześnie otwarto duże,
dębowe drzwi i do salonu weszły dwie osoby.
Mimo iż nie mógł praktycznie wykonać żadnego ruchu słyszał wszystko
doskonale. Zorientował się także, że nie zapalono światła. Rozpoznał głos
gospodarza.
- Słuchaj Wasyl, masz tydzień na sprzątnięcie głównego psa. Czy mogę
być pewny, że wykonasz zlecenie?
- Szto ty, Giena? S uma zaszoł? Eto maja prafiesija. Ja i na tiebia magu
wziat’ poruczenije za dobryje diengi. No, spakojna, eto tolko szutki.
- Wasyl, ja znam przecież twojego szefa i on za ciebie poręczył.
- No to Giena - wsio w pariadkie. Ty diengi mienia daj, bo u mnie
razchody balszyje.
Maks wstrzymując oddech wsłuchiwał się w odgłosy. Usłyszał jak
gospodarz otworzył kasę i mamrotał coś do siebie. Nie zauważył chyba
jednak niczego niepokojącego bo po chwili kasa została zamknięta.
- Masz tu Wasyl, czterdzieści tysięcy dolarów. Drugie tyle dostaniesz od
swojego szefa, po wykonaniu zlecenia. A ty żonaty jesteś Wasyl?
- A mnie na szto żiena? Wsie diewuszki budut dla mienia. A ty szto? Żenu
uwidieł w kassie?
- Dobrze mówisz. Zauważyłem jej rączkę i brak sporych pieniędzy.
Maks dopiero teraz docenił własne szczęście i przezorność. Gospodarz
zauważył brak gotówki ale na tyle niewielki, że posądził o to swoją żonę.
Przybysze porozmawiali jeszcze krótką chwilę i wyszli. Jeszcze szczeknął
włączany na powrót system alarmowy, światła samochodu znowu omiotły
salon i zapanowała cisza. Maks, nie bawiąc się w ponowne zwijanie
dywanu, uciekł najszybciej jak potrafił.
A dalej było jak w bajce. Pomogła mu bardzo dobra znajomość
angielskiego, którego pilnie uczył się w czasie przymusowych
odpoczynków. W ciągu trzech dni dotarł do Holandii. W tym kraju
tulipanów i obróbki najwyższej marki klejnotów spieniężył swój towar.
Jego kamienie uzyskały najwyższe ceny. Dysponował fortuną, której
wartość przekraczała dwadzieścia milionów dolarów. Spłynęła na niego
fala szczęścia. Przecież mógł teraz wszystko!
A jednak nie! Z CNN dowiedział się, że w Polsce padł ofiarą zamachu
komendant główny policji. Natychmiast skojarzył ten fakt z zasłyszaną w
willi rozmową. Dla niego wszystko było jasne. Jedna polityczna sfora
postanowiła zniszczyć drugą przez ujawnienie jej brudnych interesów. Miał
to ujawnić komendant główny, któremu zręcznie podsunięto wiedzę i
dokumenty w tej sprawie. Nie zdążył. Musiał zginąć. A po zabójcach i ich
mocodawcach wszelki słuch zaginął. Ale on, Maks - wiedział! I miał
świadomość, że ta wiedza to dla niego także wyrok śmierci.
Dlatego, od pięciu już lat tułał się po zakamarkach świata oglądając się
czujnie czy go ktoś nie śledzi. Był w Ameryce Środkowej i na wyspach
Tajlandii, w Indiach i na Tasmanii. Źle znosił zarówno duże miasta jak i
odludzie. Był ostrożny i nie nawiązywał żadnych bliższych znajomości. Już
myślał, że ma manię prześladowczą i że uroił sobie zagrożenie. Dla próby,
podczas ponownego pobytu w Argentynie, zajrzał do hotelu, w którym
mieszkał kiedyś kilka dni. Uradowany recepcjonista powiedział mu, że
szukał go przyjaciel. Więc jednak miał ogon.
Teraz, już dość długo, bo od dwóch miesięcy mieszkał w cichym hotelu,
nad oceanem, w Południowej Afryce. Był to trochę odludny zakątek ale
zapewniający łagodny, podobny do polskiego klimat, oraz bezpieczeństwo
i konieczne wygody. Nie chciało mu się go opuszczać. Właśnie zjadł obiad i
wrócił do swojego pokoju. Kiedy odpoczywał w fotelu gapiąc się przez
otwarte drzwi balkonowe na ocean, ktoś wyłonił się z wnętrza balkonu i
zawołał niemal wesoło.
- Priwiet, Maks! Ja oczień rad szto tibia wiżu!
Rozpoznał głos Wasyla. Rozpaczliwie próbował jeszcze wykupić swoje
życie ale Wasyl miał na to krótką odpowiedź.
- No, ja nie magu, Maks. Dla mienia było by eto paslednije poruczenie. A
ja chaczu żyt‘. Praszczaj Maks i bud’ zdarow. Paka!
Kielce 14 marca 2010 r.
Wypadki z życia profesora Mitryngi
“Szanowne panie! Szanowni panowie! Na zakończenie dzisiejszego
wykładu przypominam fundamenty, na podstawie których kształtuje się
charakter człowieka, decydujący o jego zachowaniach, postawach i
przekonaniach. Są to: genotyp każdego z nas, doświadczenie wyniesione z
wychowania rodzinnego oraz wpływ środowiska osobowego i
pozaosobowego czyli radia, telewizji, gazet, książek, internetu itd.
Fascynującym pozostaje jednak, że mimo różnic dzielących ludzi na
miliardy jednostek, wszystkich łączy jedno zjawisko - dwoistości natury
ludzkiej, wynikającej z przyrodzonego wszystkim egoizmu. Dziękuję za
uwagę.”
Profesor Oleg Mitrynga z ulgą zakończył wykład inaugurujący nowy rok
akademicki, który wygłosił na zaproszenie i prośbę rektora. Był
najstarszym, chociaż honorowym, członkiem senatu. Jego dorobek
naukowy budził powszechne uznanie w kraju i za granicami. Szczególnie
jego prace z zakresu socjologii i psychologii rzuciły nowe światło na
nieodgadnione dotąd przyczyny ludzkich zachowań. Blisko godzinny
wykład wyczerpał profesora, który w tym roku kończył osiemdziesiąt pięć
lat. Tym bardziej, że ostatnie lata obfitowały w dramatyczne wydarzenia,
nadwątlające jego zdrowie.
Powódź z 1997 roku zniszczyła wrocławskie mieszkanie, z taką troską
urządzone i utrzymywane w ładzie i porządku przez jego żonę. Woda
zniszczyła zabytkowe, zbierane latami meble i zbiory. Najboleśniej przeżył
jednak utratę swojej biblioteki. Nie zdołał uratować z niej prawie niczego.
Żona, która już wcześniej cierpiała na chorobę wieńcową, zapłaciła za
powódź ciężkim załamaniem nerwowym. Dlatego z ulgą przyjął jej
propozycję, aby przejść na emeryturę i spędzać większość czasu w
starym, poniemieckim domu, odziedziczonym po jej rodzicach. Odnowili z
pietyzmem tę starą budowlę po śmierci rodziców i od lat spędzali tam
urlopy i wakacje.
Wilena! Moja ukochana Wilena! Była uosobieniem jego młodzieńczych
wyobrażeń o miłości. Była jego oparciem i ostoją. Nigdy go nie zawiodła.
Jeśli miała inne zdanie, z łatwością znajdowała tę jedyną ścieżkę, która
prowadziła do jego podświadomości. Mówiła spokojnie, bez sarkazmów i
złośliwości, z tą nigdy nie budzącą podejrzeń życzliwością i przywiązaniem.
Dawał się wtedy przekonać z uczuciem ulgi i zadowolenia. Z miłym
zdziwieniem słuchał jej trafnych argumentów i przyjmował je za własne, o
których ot, po prostu, zapomniał. Gdy sprawy miały poważniejszy kaliber
używała lekkich, malowniczych, żartobliwych metafor tak, że ciężki
problem stawał się lekki jak piórko. Była piękna i mądra. Jakimś
dodatkowym zmysłem wyczuwała jego rozterki i problemy. Była przyjazna
i opiekuńcza. W dzień i w nocy. Dlatego kochał ją miłością dojrzałą, mocną
i trwałą. Tym bardziej, że nie mogła mieć dzieci. Wyglądało to tak, jak
gdyby obydwoje zarezerwowali dla siebie, to najlepsze co w nich było, a
nie mogło być przekazane własnym pociechom.
A jednak miewał inne kobiety. Kochał się z nimi zapalczywie i wściekle.
Wyładowywał na nich całe zło, które w nim tkwiło. Realizował swoje dzikie
fantazje, na które nigdy nie miał ochoty w domu, gdyż doświadczał tu
uczuć czystych i nieskalanych. Był wtedy młodym i przystojnym
adiunktem. Partnerek nigdy mu nie brakowało, ale był na tyle trzeźwy,
aby nie buszować wśród swoich studentek. Bardzo dbał o dyskrecję ale
miał swędzące podejrzenie, że Wilena, jego Wilena, o wszystkim wie.
Była Ukrainką, przesiedloną z Bieszczad, podobnie jak on. Poznał to
natychmiast, kiedy pierwszy raz się do niego odezwała. Ten delikatny
tembr głosu, z leciutkim, wschodnim zaśpiewem pokochał najbardziej. Jej
ukraińskie pieśni i dumki koiły jego myśli ale i przywoływały bolesne
wspomnienia. Pobrali się zaraz po październiku 1956 roku. Na fali
powszechnego wówczas entuzjazmu zaczęli budować swoją przyszłość.
Po powrocie do swego wrocławskiego mieszkania, gdzie nikt na niego nie
czekał, profesor długo siedział w fotelu, aż coraz wcześniej zapadający
zmierzch uzmysłowił mu, że tkwi bez ruchu kilka godzin. Wilena nie żyła
już od kilku miesięcy. Nowa powódź, która zamieniła przepływającą obok
ich domu rzeczułkę w rwący, szalony wodny wał, zaatakowała ich
zdradziecko nocą. Woda niosła drzewa wyrwane z korzeniami, fragmenty
porwanych gdzieś dachów i drewniane kłody. Wyrwani ze snu, nie ratując
niczego, przenieśli się na piętro a później, o świcie, na dach. Uratowali ich
żołnierze, którzy przypłynęli amfibią. Wilenę odwiózł do szpitala gdyż
ciężko zaniemogła. Kiedy woda opadła pojechał na ojcowiznę i to co
zobaczył dotknęło go do głębi. Z pobliskiej stacji benzynowej woda
wyrwała z ziemi dwa ogromne zbiorniki na paliwo i cisnęła nimi w ich
domek. Nie ocalało nic. Tego ostatniego ciosu jaki zgotował im los nie
przekazał żonie, bo nie mógł. Wilena zmarła wcześniej w szpitalu, jakby z
obawy, że to co usłyszy po powrocie męża będzie ponad jej siły.
Spojrzawszy na zegarek przygotował kolację, bardziej z nawyku niż z
rzeczywistej potrzeby i zaczął się przygotowywać do podróży. Miał do
przejechania blisko sześćset kilometrów i w jego wieku była to prawdziwa
wyprawa. Nie musiał się spieszyć i nawet zakładał, że jeśli poczuje się
zmęczony prześpi się w którymś z zajazdów, które w ostatnich latach
licznie powstały przy ważniejszych trasach.
Przed snem jeszcze raz wziął do ręki kopertę z listem, który nadszedł
przed kilkoma dniami. Było to zaproszenie na zjazd ale utrzymane w takim
tonie, że bardziej wyglądało na wezwanie, nie dające możliwości odmowy.
Ktoś kogo nigdy nie znał i nie widział, wiedział o nim dostatecznie dużo,
aby ustalać czas i miejsce, do którego ma przybyć. Krótki program
określał tematykę zjazdu, nazwiska głównych gości, którzy wygłoszą
przemówienia, dyskusję i podjęcie uchwały. Było także przewidziane
wręczanie odznaczeń i poświęcenie sztandaru.
Niepokój, z jakim profesor kolejny raz odczytywał tekst, wzrósł
gwałtownie, gdy niespodziewanie zadzwonił telefon. Z miłym zdziwieniem
poznał głos swojego młodszego kolegi Alberta, który od dłuższego czasu
przebywał w USA. Informował on z radością, że jego nowa książka została
przyjęta na rynku amerykańskim entuzjastycznie i sprzedawała się
doskonale. Honorarium jakie otrzymał od wydawcy było na tyle duże, że
część jaką chciał przekazać profesorowi, była oszałamiająca. Miała to być
gratyfikacja za obszerny wstęp, jaki profesor napisał do tej książki. Kolega
był jego dawnym, zdolnym studentem. Po studiach pozostał w jego
instytucie i twórczo rozwijał te wątki naukowe, na których opracowanie
zabrakło profesorowi czasu i zdrowia. Z satysfakcją przekazał je młodemu
doktorantowi zachęcając go do dalszej pracy. Doktorant z propozycji
skorzystał i zrobił to tak dobrze, że otrzymał zaproszenie na wykłady do
renomowanego uniwersytetu w USA.
Profesor miał wielu przyjaciół wśród swoich byłych studentów. Pracował
bowiem zawsze z wielkim zaangażowaniem i chętnie pomagał młodszym.
Dla kolejnych roczników studentów był prawdziwym idolem, traktującym z
równą powagą prace naukową i dydaktyczną.
Zdarzył się jednak w przeszłości przypadek, który mocno burzył ten obraz.
W latach sześćdziesiątych zetknął się bowiem ze studentem, który od
początku zachowywał się wobec niego prowokująco. Dopiero jednak
niezaliczenie roku i utrata indeksu, do czego najbardziej przyczynił się
ówczesny doktor Mitrynga, surowo lecz sprawiedliwie oceniając jego
wiedzę, odsłoniły prawdziwe oblicze tego człowieka. W liście przesłanym
do Mitryngi, żądał pomocy w powrocie na studia, szantażując go
ujawnieniem niektórych wydarzeń z przeszłości naukowca.
Profesor, pod wpływem silnego impulsu, otworzył jedną z szuflad i wyjął
starą kopertę. Wydobył ze środka kartkę i jeszcze raz przebiegł oczami jej
treść. Jedno ze zdań było prawie identyczne jak to, które zawierało
niedawne zaproszenie. Była to nazwa organizacji i nazwisko: “Ukraińska
Powstańcza Armia, Mykoła Łebed“.
To prawda, że czas wymazuje z pamięci wiele zdarzeń i nawet uczuć. Ale
są w życiu człowieka chwile, których się nie zapomina. Tkwią w duszy jak
drzazga i powracają niechciane, raniąc boleśnie. Nie sposób się ich pozbyć
podczas niejednej, nieprzespanej nocy. Mitrynga miał takie zaszłości w
swoim życiu.
Kiedy wysiadł na dworcu, we Wrocławiu, w marcu 1948 roku, razem z
wieloma innymi przesiedleńcami, miał nadzieję, że koszmarny czas
zostawił za sobą. Wraz z innymi młodymi ludźmi postanowił się uczyć. Po
kilku miesiącach zdał eksternistycznie maturę i od razu zapisał się na
studia. Chłonął wiedzę dniami i nocami jak gdyby chciał nadrobić stracony
czas. Po dwóch latach dodał do pierwszego drugi kierunek studiów i
obydwa ukończył w terminie ze znakomitymi wynikami. Z wdzięcznością
przyjął propozycję pozostania w katedrze socjologii i odtąd jego praca
naukowa potoczyła się gładko. Jego dramatyczne przeżycia z przeszłości
powracały tylko we wspomnieniach, niczym nie zakłócając kariery
naukowej. Do czasu, kiedy to pojawił się bezczelny, niedouczony student.
To on przypomniał Mitryndze, że jego ręce są poplamione krwią. Nie była
to żadna metafora. To on szedł w gęstej, tysięcznej tyralierze “striłców rezunów” z toporem w ręce. Obok niego szedł pop Dmytro nawołując
basem do mordowania Lachów. Obrońcy polskiej osady Huta Stepańska
bronili się wtedy już trzeci dzień, odpierając niezliczone ataki UPA,
wspierane przez Niemców. Tego dnia obrońcy zwątpili jednak w sens walki
i zaczęli uciekać na furmankach. Ucieczka została udaremniona. Po
wymordowaniu części uciekinierów, reszta została załadowana do
podstawionych przez Niemców wagonów i wywieziona do obozów zagłady.
Nie wszyscy osadnicy uczestniczyli w ucieczce, bo zabrakło miejsc na
furmankach. Około pół tysiąca starców, kobiet i dzieci ukryło się na
strychach i w piwnicach. Rozpaleni mordem Ukraińcy pastwili się nad
znajdowanymi ofiarami. On sam, przyszły profesor Mitrynga, własnymi
rękami zabił pięć kobiet i troje dzieci.
Miał wówczas szesnaście lat i głowę rozpaloną hasłami o bezwzględnej
potrzebie wymordowania Polaków i stworzenia Samostijnej Ukrainy.
Razem z nim, jak cień, szedł “ojczulek” Dmytro i chwalił jego męstwo. To
było w lipcu 1943 roku, w środku najokrutniejszej z wojen. Ale zabijanie
siekierą bezbronnych osób, jest zawsze zbrodnią, a zabójca jest zawsze
bandytą.
Zaproszenie jakie Mitrynga otrzymał, pochodziło od władz obwodu
lwowskiego. W dniu 14 października 2010 roku, jak na ironię w Dniu
Święta Opieki Matki Boskiej, zorganizowano uroczyste obchody 68 - lecia
utworzenia Ukraińskiej Powstańczej Armii. Dla profesora, “bohatera” tej
organizacji, przygotowano najwyższe odznaczenie - Złoty Krzyż Bojowej
Zasługi. Jako uzasadnienie wniosku, ktoś dobrze poinformowany zapisał: “
uczestniczył aktywnie w likwidacji polskich wsi na Wołyniu, wyróżniając się
bohaterstwem, walczył w stopniu “wistuna” do końca wojny na terenie
okręgu lwowskiego a po ustaleniu nowych granic, w Bieszczadach. Był
strzelcem wyborowym i uczestnicząc w wielu akcjach bojowych zabił
jedenastu wrogich oficerów Wojska Polskiego. Na polecenie “prowindyka”,
w 1948 roku, pod zmienionym nazwiskiem, został wywieziony, w ramach
akcji “Wisła”, do Wrocławia“.
Kiedy głupawy syn popa Dmytra wysłał szantażujący go list, doktor
Mitrynga nie wahał się ani chwili. Czy mógł ryzykować nowe, uczciwe
życie, karierę, kochającą i niczego nieświadomą żonę dla odkrycia
strasznej prawdy o sobie? Nie! Był już przecież innym człowiekiem!
Dlatego, pod błahym pozorem umówił się z chłopcem, w ustronnym
miejscu, nad Odrą i po prostu skręcił mu kark. Nieszczęsny szantażysta
mały był i cherlawy a on jeszcze wtedy młody i krzepki. Zwłoki starannie
obciążył i utopił.
Później kontynuował karierę naukową. Był szanowany i lubiany przez
ówczesne władze PRL. Nigdy jednak nie skorzystał z propozycji wstąpienia
do partii lub objęcia wysokiego stanowiska. Z tym większą pasją pracował
naukowo. Zmiana ustroju w Polsce niewiele go obeszła, chociaż nowa fala
ludzi władzy składała mu kuszące propozycje, podkreślające jego
nieugiętą postawę wobec PZPR i SB.
Jechał już czwartą godzinę i postanowił odpocząć. Autostrada Wrocław Kraków mimo, że wygodna i bezpieczna, to jednak jej monotonia męczy
kierowcę. Dzień był pochmurny i Kraków nie mógł pokazać całego swojego
piękna. Mitrynga pojechał na Kazimierz i tam zjadł obiad w pięknie
odnowionej i zmodernizowanej żydowskiej restauracji. Z zaciekawieniem i
przyjemnością obserwował wiele szczegółów wystroju, które właściciel z
pietyzmem prezentował klientom.
Cóż, jego ziomkowie, Ukraińcy z taką samą nienawiścią jak Polaków
traktowali Żydów. Nienawiści do Żydów towarzyszyła jednak pogarda.
Pewnie za to, że Żydzi z rezygnacją przyjmowali swój los. Traktowali
pogromy i zabójstwa jak coś nieuchronnego, zawinionego. Wojna i
niemiecka okupacja metodycznie i do końca ich wyniszczyła. UPA miała
też w tym swój udział.
A teraz siedział w tym przyjemnym, “domowym” wnętrzu i odczuwał coś
na kształt nostalgii za czymś byłym, nieistniejącym w realnym świecie.
Jego polskie doświadczenia, skonfrontowane z wieloma obserwacjami
podczas zagranicznych podróży, bezlitośnie zweryfikowały jego dawną
nienawiść. Za co właściwie tak nienawidziliśmy Żydów, że musieli umierać
zabijani naszymi rękami? Za co nienawidziliśmy Polaków? Czy tylko za to,
że w 1919 roku Piłsudski “oszukał” Semena Petlurę i wydał Ukrainę na
pastwę komunistów? Przecież wtedy nie mógł postąpić inaczej.
Czy wymordowanie dziesiątków tysięcy niewinnych ludzi musiało być
jedynym sposobem na utworzenie przez Ukraińców wymarzonego,
własnego państwa? Czym różnimy się od dzikich, afrykańskich Tootsi i
Hutu, którzy maczetami zamordowali ponad milion swoich współziomków?
A czym od dzikich hord Tamerlana, którego zagony jeźdźców wyrzynały w
pień całe miasta? Broniliśmy kraju? Przecież nie mieliśmy go nigdy!
Prawda, że historia nie była dla Ukraińców łaskawa. Od zawsze dzielili swe
etniczne ziemie z Tatarami, Kozakami, Żydami, Polakami, Rosjanami i
wieloma innymi nacjami, które w tym międzynarodowym tyglu potrafiły
czasami żyć w spokoju i stabilizacji.
“Was wuenschen Sie?” Zaskoczony pytaniem kelnerki zrozumiał, że wzięła
go za starego Żyda. “Ich moechte czulent bitten” - odpowiedział
machinalnie. Zauważył, że kelnerka pokraśniała z zadowolenia więc
zamienił z nią kilka słów. Była Polką a właściciel był także Polakiem.
Skorzystał z koniunktury i pewnie miał z restauracji zupełnie przyzwoite
pieniądze. Polak podszywał się pod Żyda i nikt nie miał mu tego za złe i na
dodatek wszyscy byli zadowoleni. Kiedyś nie do pomyślenia.
Wyjechał z Krakowa wypoczęty tak, że Tarnów i Rzeszów zobaczył przez
szyby samochodu. Za Rzeszowem, zamiast skręcić w kierunku Przemyśla i
granicy skierował się na południe. Powziął bowiem postanowienie, które
od dawna kiełkowało w jego głowie. Po przejechaniu ponad stu kilometrów
zaczął błądzić. Nie był w tych stronach ponad sześćdziesiąt lat. Nowe drogi
i mosty zbijały go z tropu. Mosty! Oczywiście! No przecież rzeki nie mogły
zmienić biegu. Kierując się mapą i kompasem dotarł w pobliże miejsca,
którego szukał.
Z bagażnika wyjął małą, krótką saperkę i ruszył na przełaj przez chaszcze
i wysokie trawy. Odnalazł resztki mostu, które zachowały się po jednej
stronie rzeczki i doszedł do miejsca z którego wystawało z ziemi
kilkanaście osmalonych cegieł starego muru. Stosując miarę własnych
kroków odnalazł miejsce, w którym stał kiedyś kuchenny piec. Z
olbrzymim trudem, odrywając kilka połaci darni, odsłonił skrawek starej
podłogi. Pracował teraz na kolanach, zalewając się potem i oddychając z
najwyższym trudem. Wreszcie znalazł uchwyt, którego szukał. Po
wyciagnięciu długiego, stalowego bolca, który był swoistym ryglem
zamykającym skrytkę, podważył saperką grubą deskę i odsłonił niewielki
ale głęboki schowek.
Włożył tu, przed sześćdziesięciu laty swój karabin z lunetą, kilka
granatów, paczek naboi oraz parę kostek materiału wybuchowego.
Zasypał wtedy wszystko, dla niepoznaki, grubą warstwą piasku, co
uchroniło schowek przed przypadkowym odkryciem i pożarem. Karabin
zakonserwował najlepiej jak potrafił i teraz ze zdumieniem stwierdził, że
wystarczyłoby go oczyścić ze smaru i byłby gotowy do użycia. Nie po to
jednak tu przyjechał. Kilkanaście metrów dalej odnalazł resztki drewnianej
cembrowiny. Odsłonił zarośniętą czeluść studni i wrzucił tam karabin z
nabojami i granaty. Później z wprawą, która go samego zdziwiła, dodał
dwie spłonki do sprasowanego plastyku i owinąwszy go dwukrotnie lontem
detonującym spuścił ostrożnie do studni. Machinalnie policzył, że długiego
lontu było ponad dwanaście metrów. Odsapnął chwilę i oczyścił się jak
mógł najlepiej. Jeszcze raz rozejrzał się po okolicy, wyciągnął zapalniczkę i
popalił lont. Miał teraz kilka minut by bezpiecznie się oddalić a nawet dojść
do samochodu. Kiedy wychodził z zarośli na drogę, powietrzem targnął
huk a spod ziemi, jak z wulkanu, wystrzelił czarny grzyb wybuchu.
Do granicy jechał jeszcze trzy godziny. Wysiłek związany z opróżnieniem
skrytki dał mu się jednak mocno we znaki. Przystawał kilka razy, odchylał
siedzenie w samochodzie i prawie leżąc starał się uspokoić kołatanie serca.
Zażył też swoje lekarstwa ale nadal czuł się obolały i słaby. Odczuwał
jednak satysfakcję z tego co zrobił i mimo iż nie było to wielkie dokonanie,
potwierdzało jego definitywne pożegnanie przeszłości, którą chciał
wyrzucić z pamięci. Na granicy skorzystał z przejścia dla obywateli Unii
Europejskiej i formalności załatwił stosunkowo szybko. Dotarł do Lwowa
wieczorem i zameldował się w zarezerwowanym dla niego hotelu. W czasie
późnej kolacji odbył kilka rozmów. Zrozumiał, że oczekuje się od niego,
Polaka, wsparcia głównego przesłania konferencji, tj. kroków pojednania
między kombatantami z Polski i Ukrainy oraz uznania wojennych i
powojennych konfliktów za wzajemne winy, wymagające wzajemnego
wybaczenia.
Była to idea stworzona przez Mykołę Łebeda, zastępcę Stepana Bandery.
Łebed, po ucieczce na Zachód, trafił do USA i stamtąd propagował swoje
pojednawcze idee, znajdujące o dziwo spory poklask wśród Polonii
amerykańskiej i ukraińskiej diaspory.
Dlatego zjazd był sygnowany jego nazwiskiem i dlatego zaproszono
przedstawicieli Armii Krajowej. Jednak nikt z zaproszonych akowców nie
przyjechał. Profesor jako aktywny uczestnik walk i czystek a także polski
obywatel o uznanym autorytecie mógł dla tej sprawy, zdaniem
organizatorów, uczynić bardzo wiele. Zrozumiał, że żądano od niego
całkowitej dekonspiracji, przypomnienia swoich “zasług”, przyjęcia za nie
odznaczenia i na koniec wygłoszenia zachęty do polskich partyzantów aby
uznali jego, rezuna, profesora Mitryngę, za równego im w walce
wyzwoleńczej i do wyciągnięcia ręki na zgodę.
Zawsze sypiał krótko ale tej nocy zdrzemnął się dopiero nad ranem. Przed
snem przemyślał wiele spraw i podjął decyzję. Dopiero wtedy zasnął. Rano
obudził się z mocnym postanowieniem wykonania tego co zaplanował.
Podniósł się energicznie z łóżka jak do ataku na niewidzialnego
przeciwnika ale natychmiast zachwiał się na nogach i był zmuszony usiąść.
Ucisk w piersiach nie pozwalał mu swobodnie oddychać. Po dłuższej chwili
podniósł się ostrożnie i uważając na każdy krok, przygotował się do
wyjścia. W restauracji wypił tylko kawę i kiedy przyszedł jego opiekun
udał się na zjazd.
Wśród zaproszonych nie brakowało przedstawicieli najwyższych władz
obwodu lwowskiego i przedstawicieli diaspory ukraińskiej z wielu krajów.
Do szerokiego prezydium zaproszono także Mitryngę wymieniając
wszystkie jego tytuły. Dalej zgromadzenie przebiegało zgodnie z
programem. Nie brakowało jednak emocjonalnych wystąpień i
nacjonalistycznych okrzyków. Kilka razy intonowano oficjalne pieśni UPA,
lecz przewodniczący uspokajał przybyłych, przypominając myśl
przewodnią i główne hasło zjazdu. Wyraźnie czekano na głos profesora ale
on nie kwapił się na trybunę. Jednak kiedy prowadzący poprosił go
wyraźnie o zabranie głosu, zebrał wszystkie siły i stanął przed
mikrofonem. Ucisk w piersiach pozbawił go na chwilę oddechu ale
przemógł ból i powiedział.
“Szanowne panie! Szanowni panowie! Ja, rezun, Oleg Mitrynga jestem
winien zbrodni ludobójstwa gdyż uczestniczyłem przez kilka lat w
planowym unicestwianiu Polaków i Żydów na terenie Ukrainy i Polski.
Własnymi rękami zamordowałem kilkunastu bezbronnych ludzi oraz
skrytobójczo strzelałem do oficerów polskich zabijając kilkunastu z nich.
Popełniłem także zwykłą zbrodnię zabijając ze strachu młodego człowieka.
Całe moje życiowe doświadczenie przemawia przeciwko idei pojednania,
której autorem jest Mykoła Łebed. Są bowiem kolosalne różnice między
UPA i Armią Krajową. Polacy mieli swoje państwo, które po przegranej
wojnie w 1939 roku, utworzyło legalny rząd emigracyjny, uznany przez
aliantów. My, własnego państwa, naprawdę, nie mieliśmy nigdy. W Polsce,
w czasie okupacji, funkcjonowały struktury tego państwa a jego zbrojnym
ramieniem była Armia Krajowa. Ta armia nie mordowała z rozmysłem
bezbronnej ludności, nie robiła czystek ale walczyła z okupantami, dążąc
do wyzwolenia kraju. Armia Krajowa broniła także przed nami polskich
osadników na ziemi ukraińskiej, nie stosując jednak odwetu na skalę,
którą mogła stosować. Również po wojnie Wojsko Polskie nie pacyfikowało
morderczo ukraińskich wiosek. Słynna akcja “Wisła”, którą tak
emocjonalnie dzisiaj krytykowano i za którą waszym zdaniem Polacy
powinni uderzyć się w piersi, była represją stosunkowo łagodną. Pomijając
bowiem cały ból ludzi oderwanych od rodzinnej ziemi, trzeba przyznać, że
zostali oni przeniesieni z rejonu zacofanego na obszar o wyższej kulturze
cywilizacyjnej gdzie otrzymali domy, ziemię i dostęp do bezpłatnej nauki.
Sam jestem przykładem wykorzystania takiej szansy.
Pojednanie z Polakami jest nam potrzebne, bo tędy wiedzie droga do
wyższych standardów społecznych i Europy. Ale wpierw musimy spojrzeć
uczciwie na naszą przeszłość. Bez wyartykułowania prawdy o tamtych
czasach i przyznania, że mord i zbrodnia zawsze są tym samym - nie
zostaniemy zrozumiani i nasze intencje nie zyskają zaufania
międzynarodowego. “Bohaterowie” tamtych czasów powinni mieć dzisiaj
spuszczone głowy. Jak ja.
Wiem, że moje słowa was ranią, że zawiodłem wasze oczekiwania, że
wielu uważa iż zasłużyłem na śmierć. Nie boję się śmierci, bo jest mi ona
bliższa niż sądzicie.”
Przemówienie profesora było wielokrotnie przerywane okrzykami z sali,
również głosy z prezydium wzywały mówcę do zejścia z mównicy.
Mitrynga doprowadził jednak swój wywód do końca. Zszedł z podium
prezydialnego i nie mając gdzie usiąść, udał się do szatni. Tam siedział
dłuższą chwilę w fotelu i odpoczywał. Po godzinie wsiadł do taksówki i udał
się do hotelu. Nikt go nie nagabywał i nie zatrzymywał.
Następnego dnia rano poczuł się nieco lepiej. Zjadł śniadanie i skierował
się na parking po drugiej stronie ulicy. Spodziewał się, że jeszcze tego
samego dnia będzie w domu. Poza tym chciał jak najszybciej opuścić
Ukrainę. Kiedy wszedł na przejście dla pieszych, od krawężnika ruszyło z
piskiem opon czarne, terenowe auto i z całą siłą uderzyło profesora.
Kierowca nie zatrzymał samochodu i szybko zniknął za zakrętem ulicy.
W dwie godziny później, w domu popa, przy łóżku, na którym leżał siwy
starzec, stał młody mężczyzna. Na słaby ruch ręki leżącego, schylił się i
powiedział mu wprost do ucha. “Ojczulku Dmytro, wykonałem twoje
polecenie. Ten zdrajca i morderca Oleg nie żyje. Niech go ziemia
pochłonie!”
Kielce 14 października 2010 roku.
Psy
Był czerwiec roku 1925. Przy nabrzeżu portu w Odessie stał
przycumowany, piękny żaglowiec szkolny. Na jego pokładzie, wzdłuż
burty, prężyło się pięćdziesięciu jungów w galowych mundurach. Właśnie
odbywało się uroczyste zakończenie szkolenia. Na przenikliwy dźwięk
gwizdka bosmana pięćdziesiąt rąk zastygło w geście salutu. Z pokładu
schodził kapitan. Następny gwizd złamał szereg młodych marynarzy,
którzy rozbiegli się po pokładzie. Nagle, na drablinki łączące wanty
grotmasztu, zaczął się wspinać młody junga. Miał trzynaście lat. Galowy
mundur i buty, zupełnie nieprzystosowane do takich eskapad, bardzo
utrudniały mu pokonywanie kolejnych stopni. Ale chłopiec wytrwale piął
się w górę i za chwilę stanął już na bocianim gnieździe. Ale to jeszcze nie
był koniec wspinaczki. Junga wspiął się na sam szczyt masztu i stanął na
rękach. Bosman, zesztywniały z przerażenia ściskał w ręku gwizdek, lecz
nie odważył się wydać komendy: w dół. Patrzył więc, tak jak wszyscy na
okręcie i na nabrzeżu, jak młody marynarz zgrabnie skończył stójkę i
powrócił na bocianie gniazdo. Bosman z narastającą wściekłością rozglądał
się po pokładzie, chcąc poznać nazwisko ryzykanta. Już zastanawiał się
nad karą. Ale junga wyciągnął z przytroczonego do pasa, brezentowego
woreczka chorągiewki i wymachując zamaszyście rękami, nadał morskim
kodem swoje nazwisko: Aleksandr Marinesko. Mimo wściekłości bosman
poczuł dumę. To przecież jego wychowanek. Ale gdy Aleksandr stanął z
powrotem na pokładzie, zapytał go gniewnie: dlaczego tam wlazłeś?
Chłopiec stanął na baczność i odpowiedział: bo jeszcze nikt tego nie zrobił!
Aleksandr urodził się w Odessie, cztery lata przed rewolucją z 1917 roku.
Jego rumuński ojciec zginął na froncie wielkiej wojny a matka, Ukrainka,
zmarła z głodu. Po rewolucji i wojnie domowej, krzepnąca już władza
radziecka, zbierała tysiące bezdomnych sierot i kierowała do domów
opieki. Dzieci poddawane tam były bezwzględnej indoktrynacji.
“Bezprizorni”, bo tak ich potocznie nazywano, stali się z biegiem czasu
bazą do zasilania szeregów NKWD i kadry oficerskiej Armii Czerwonej. Ich
liczba szła w miliony. Najzdolniejsi kierowani byli do elitarnych szkół
wojskowych, w których wyrastali na dowódców różnych rodzajów broni.
Aleksandr od początku związał swe młode życie z morzem. Był zdolny i
pracowity. Szkołę jungów i kadetów ukończył z wyróżnieniem. Miał jednak
rys charakteru, który dał mu przydomek “buran”. Bywał bowiem
gwałtowny i nieprzewidywalny.
Aleksandr był jednak także przykładem pracowitości. Szybko przyswoił
sobie marynarską wiedzę. Został zdolnym nawigatorem. Do tego stopnia,
że jako osiemnastolatek, uratował od zatonięcia okręt wojenny, który w
czasie burzy uległ poważnym uszkodzeniom. Mając żelazne zdrowie i
tężyznę, a także niewielki wzrost, został skierowany do służby na okrętach
podwodnych. Służył we flocie bałtyckiej i wkrótce dostał awans na
kapitana.
Ten prawdziwy wilk morski, na którego wyrósł, zmieniał się schodząc na
ląd. Na lądzie, jego nieokiełznana natura, wychodziła zeń na każdym
kroku. Wdawał się w bijatyki, pił bez opamiętania i awanturował się w
knajpach i kasynach. Nie tracił jednak autorytetu. Jego załoga gotowa
była za nim pójść w ogień. Na morzu bowiem Aleksandr był zdolnym
dowódcą, świetnie wykonującym najtrudniejsze zadania bojowe. Jego
sława rosła, co przynosiło mu różne profity. Miał także szalone powodzenie
u kobiet, z czego czasami korzystał bez żenady.
Jego dowódcy nie bardzo wiedzieli co z nim zrobić. I tak, Aleksandr został
karnie wyrzucony z partii komunistycznej, co dla innych skończyłoby się
utratą stopnia oficerskiego i łagrem. Jednak początek wojny z Hitlerem
spowodował, że przyjęto go na powrót do partii i dano awans na
komandora - lejtnanta. W czasie wojny na Bałtyku, opanowanym przez
niemiecką Kriegsmarine, okręt Aleksandra rzadko wychodził w rejsy
bojowe. Niemniej, w czasie trzech takich rejsów, wygrał dwa pojedynki
artyleryjskie z niemieckimi okrętami i zatopił fiński transportowiec.
Szczególną, nieprawdopodobną sławę, miała Aleksandrowi przynieść
dopiero kończąca się wojna.
***
W tym czasie, na dalekim wschodzie ZSRR , w ośrodku hodowli rasowych
psów, wilczyca wydała na świat cztery szczenięta. Trzy były psami i
zostały poddane dość szczególnej tresurze. Od trzeciego miesiąca życia
walczyły o jedzenie z innymi psami. Były posłuszne tylko swoim treserom i
rzucały się do ataku na obcych w milczeniu i bez najmniejszego
ostrzeżenia. Świeże mięso dostawały w niezwykły sposób. Musiały je
wydostać spod olbrzymich czołgów, które budziły naturalny strach nawet
w ludziach. Psy stopniowo oswajano ze stalowymi pojazdami bojowymi i
kiedy już bez obawy wczołgiwały się między gąsienice, zaczęto je
przyzwyczajać do warkotu i wycia czołgowych silników. Kiedy opanowały
już strach przed pracującymi silnikami, uczono je wydostawać mięso,
rzucane pod nadjeżdżający czołg. Po kilku miesiącach tresury pies, bez
wahania, wyskakiwał z okopu, biegł do zbliżającego się czołgu, nurkował
między gąsienice i chwytał mięso, które pojazd wlókł zaczepione u
podwozia.
Znacznie wcześniej nauczono psy biegu z kilkukilogramowym ładunkiem,
przytroczonym do boków zwierzęcia. Po ukończeniu tresury psy, na rozkaz
tresera, rzucały się w biegu pod atakujące czołgi.
Wszystkie trzy skierowano wtedy na front, aby przytroczonym ładunkiem
wybuchowym, niszczyły czołgi wroga. Z każdej torby, kryjącej ładunek,
wystawał wysoko, ponad grzbiet zwierzęcia, drewniany palik. Palik,
potrącony nieuchronnie o spód czołgu, powodował silną eksplozję. Dwa
psy zginęły unieruchamiając i podpalając czołgi. Pierwszy zniszczył
niemieckiego “Tygrysa” a drugi, radziecki czołg T-34. W tej to bowiem,
wielkiej bitwie czołgów, wypuszczono na wroga ponad sto wytresowanych
psów. Tylko nieduża część z nich wbiegła pod czołgi Hitlera. Pozostałe psy,
zdezorientowane innym zapachem i kolorem niemieckich pojazdów,
wbiegły pod radzieckie czołgi i je zniszczyły, lub po prostu uciekły. Po tej
niechlubnej akcji zaprzestano tresury psów. I tak, trzeci pies, o imieniu
“Buran”, ocalał. Tym bardziej, że skończyła się wojna. Trafił, jak człowiek,
do łagru gdzie był psem strażnika obozowego i pilnował niemieckich
jeńców, pracujących niewolniczo w syberyjskiej kopalni rudy ołowiu. Z
biegiem czasu liczba niemieckich jeńców znacznie stopniała lecz
zastępowano ich, coraz liczniej skazanymi, obywatelami ZSRR.
***
Od czerwca 1944 roku Niemcy skutecznie, przez kilka miesięcy, blokowali
wyjście z Zatoki Fińskiej coraz to nowymi polami minowymi i, stojącymi u
wejścia do Zatoki, niszczycielami okrętów podwodnych. Skazany na
przymusową bezczynność komandor - lejtnant Marinesko, nudził się
potwornie w fińskim porcie, w Turku. Nie wystarczały mu już
systematyczne pijaństwa. Kiedy na jego naganne zachowanie zwrócił
krytyczną uwagę komendant miejscowego garnizonu Armii Czerwonej,
stwierdzając, że kawalerowi Orderu Lenina nie wypada leżeć pod stołem
we własnych wymiocinach, Aleksandr miał jeszcze tyle siły, aby ciężko
pobić komendanta i stoczyć bój na pięści z interweniującym patrolem.
Jednak nawet takie popisy uchodziły mu płazem. Zbliżał się bowiem
moment odblokowania portu i umiejętności komandora Marinesko w
zatapianiu wrogich okrętów, liczyły się przede wszystkim. Powszechnie
oczekiwano, że taka chwila nastąpi z końcem 1944 roku.
Gotowość bojowa jaką wprowadzono tuż przed nowym rokiem nie
zaskoczyła zatem nikogo. Obowiązywał zakaz opuszczania okrętów i
oczekiwanie na rozkaz wyjścia w morze. Zakaz obejmował wszystkich bez
wyjątku, ale nie komandora Marinesko. W wieczór noworoczny udał się
bowiem do portowej tawerny i balował tam, wpierw w barze, a później w
hoteliku na piętrze, w sypialni pięknej Szwedki, którą tam poznał.
Wcześniej wystraszył pistoletem jej narzeczonego i wyrzucił go na zbity
pysk z hotelu. Minęło kilka dni i na okręt podwodny dostarczono
zalakowaną kopertę z rozkazami, prawdopodobnie dotyczącymi
natychmiastowego wyjścia na patrol bojowy. Ale dowódca okrętu
komandor - lejtnant Aleksandr Marinesko walczył wtedy, w bardzo
cywilnej dyscyplinie i do wykonania jakiegokolwiek rozkazu nie był zdolny.
Tego władzy radzieckiej było już za wiele. NKWD otrzymało rozkaz
odnalezienia dezertera i rozstrzelania go w miejscowym garnizonie.
Wierna załoga, rozumiejąc grozę sytuacji, przeszukała miasto i znalazła
nieprzytomnego z pijaństwa Aleksandra. W tajemnicy dostarczono go na
okręt i następnego dnia Marinesko meldował się u komendanta NKWD
zgłaszając gotowość do wielkich czynów.
Niewiarygodne, ale również tym razem udało mu się wyjść cało ze
śmiertelnego zagrożenia. Pułkownik NKWD z uśmiechem pogroził
dezerterowi i dodał, że zastrzeli go własnoręcznie, jeżeli na patrolu, w
który musi wyjść natychmiast, nie zatopi okrętu wojennego wroga.
***
Buran wyrósł na dużego i silnego psa. Był jak sprawne narzędzie w rękach
łagiernego strażnika. Wielu niemieckich jeńców odczuło boleśnie jego
ciche ataki, kiedy rzucał się na ofiarę bez ostrzegawczego warczenia.
Bezbłędnie rozróżniał jednak odzianych w łachmany więźniów od
umundurowanej straży obozowej. Jego właściciel Jurij, dawny wojenny
treser, był ponurym pijakiem i nie rozpieszczał Burana nigdy
najmniejszym nawet gestem. Przeciwnie, wyuczył wilczura walki i Buran
gryzł się z innymi psami a pozbawieni rozrywek strażnicy obstawiali
zakłady, które zwierzę wygra morderczy pojedynek. Walki psów
organizowane były rzadko i w wielkiej tajemnicy, gdyż zawsze kończyły się
śmiercią jednego z psów, a takiej straty władza radziecka nie
usprawiedliwiała. Dlatego też stawki były bardzo wysokie i właściciel
zwycięskiego psa miał za co pić, przez kilka miesięcy. Buran wygrał już
cztery takie pojedynki i właśnie szykowany był do piątego. Jurij karmił
przez parę tygodni psa jak umiał najlepiej i nawet zabierał go na
wielowiorstowe wyprawy, kiedy Buran biegł za nim, po śladzie, jakie
zostawiały narty.
Przeciwnikiem Burana miał być alzacki owczarek. Jego właściciel,
komendant sąsiedniego łagru, przywiózł go z wojny, zastrzeliwszy
wcześniej strażnika niemieckiego obozu koncentracyjnego, któremu pies
służył. Wolf, bo tak nazywał się ten pies, był ośmioletnim węzłem mięśni,
zębów i pazurów. On również dobrze znał smak ludzkiego przerażenia i
krwi, kiedy pilnował, wraz ze swoim panem w czarnym mundurze, tłumu
Żydów, wyładowywanych na rampie oświęcimskiego obozu, w dalekiej
Polsce.
Pojedynek stoczono w opustoszałym baraku na skraju łagru. Psy,
spuszczone w jednej chwili ze smyczy, przez swych właścicieli, w
milczeniu rzuciły się na siebie. Cięższy nieco Wolf uderzył tak mocno swą
piersią w pierś Burana, że ten przewrócił się na podłogę i z trudem
odzyskał równowagę. Później, błyskawicznie , w milczeniu, rzucił się na
Wolfa wbijając mu kły w kark. Ten rozpaczliwym rzutem ciała strząsnął
przeciwnika z grzbietu i zatrzasnął szczęki na jego przedniej łapie.
Pojedynek toczył się ze zmiennym szczęściem ale wkrótce Wolf zaczął
zyskiwać przewagę. Zmiażdżone kości łapy nie pozwalały bowiem
Buranowi prowadzić równorzędnej walki. Po dziesięciu minutach
komendant obozu odciągnął swego Wolfa od leżącego bezwładnie Burana,
chcąc zachować siły swego psa do kolejnych walk. Rozwścieczony Jurij
dopadł leżące zwierzę i kopał je teraz ciężkimi butami. Pies leżał bez życia.
Kiedy budynek opustoszał, z ciemnego kąta baraku wyszła, kryjąca się
tam dotychczas, postać. Pochyliła się nad psem i stwierdziwszy, że Buran
żyje, wzięła go na ręce i zaniosła do niedalekiej ziemianki. Był to
zdegradowany do szeregowca i zesłany na dwa lata łagru, były komandor
- lejtnant, Aleksandr Marinesko.
***
Jeszcze półprzytomny po kilkudniowym pijaństwie i otarciu się o śmierć,
komandor Marinesko, wyprowadził z portu w Turku okręt podwodny, tego
samego dnia. Dowództwo wyznaczyło mu zajęcie pozycji na pólnoc od
Gdańska , czyli przy trasie, którą uciekali niemieccy wojskowi i cywile z
Prus Wschodnich i Kurlandii. Kilka milionów Niemców tłoczyło się od wielu
tygodni na drogach prowadzących do miasta i w samym mieście,
oczekując na zbawcze statki pasażerskie, wielkie liniowce, które
przewoziły uciekinierów do Rzeszy. Niemiecki zmysł organizacyjny, nawet
w tak skrajnych warunkach, sprawdzał się skutecznie. W krótkim czasie
przewieziono bowiem statkami do Rzeszy, ponad dwa miliony ludzi.
Trzydziestego stycznia, olbrzymi liniowiec “Wilhelm Gustloff”, wyszedł z
portu, wypełniony do ostatniego skrawka kajuty i pokładu. Nawet
luksusowy basen, pozbawiony wody, zajęły Niemki ze służby pomocniczej
i służb sanitarnych. Na pokładzie było także kilkuset młodziutkich
absolwentów szkół kształcących załogi Ubootów oraz około dwóch tysięcy
rannych żołnierzy i oficerów. Resztę, czyli około siedmiu tysięcy
pasażerów, stanowili cywilni uciekinierzy, w tym głownie kobiety i dzieci.
Statek wyszedł z portu nocą i płynął powoli na zachód, od dwóch godzin.
Znużeni pasażerowie zasnęli w większości ciężkim snem. I wtedy, w
odstępie paru sekund, rozległy się trzy potężne eksplozje.
Trzy torpedy rozdarły lewy bok liniowca, który płynąc siłą rozpędu powoli,
od dziobu, pogrążał się w topieli. Uratowano zaledwie sto kilkadziesiąt
osób. Reszta, czyli ponad dziesięć tysięcy istnień poszło, w niespełna
godzinę, na dno.
W tydzień później inny liniowiec, o nazwie “Generał Steuben”, przemierzał
nocą Morze Bałtyckie, po wyjściu z portu w Gdańsku. Ponad sześć tysięcy
uciekinierów, wystraszonych losami pasażerów “Wilhelma Gustloffa” nie
spało, wpatrując się w czarną topiel, jak gdyby ich bystre oczy mogły
uchronić statek przed torpedą. Większość modliła się głośno lub tuliła do
siebie przerażone dzieci. Żaden cud jednak się nie zdarzył . Torpedy
niemal wywróciły wielki okręt, który tym razem szybko zatonął. Sześć
tysięcy ludzi poszło na dno w ciągu siedmiu minut.
Na komandora - lejtnanta Aleksandra Marinesko, na nabrzeżu w Turku,
czekała wojskowa orkiestra i kompania honorowa z garnizonu. Kiedy szedł
po, wąskiej kładce trapu, schodząc z okrętu, wiedział już, że został
bohaterem narodu radzieckiego. Przecież on, którego miesiąc wcześniej
czekał pluton egzekucyjny, teraz był tym człowiekiem, który praktycznie
sam zabił szesnaście tysięcy wrogów. Był pewny, że wkrótce otrzyma
najwyższe odznaczenie, czyli Gwiazdę Bohatera Związku Radzieckiego,
marzenie milionów żołnierzy i oficerów. Ani przez chwilę nie przeszła mu
przez głowę myśl, że został jednym z największych zbrodniarzy świata.
***
W obszernej ziemiance Marinesko mieszkał od czasu zwolnienia go z łagru.
Był tak zwanym wyzwoleńcem. Nie był już więźniem ale do domu nie
wolno mu było wracać. Zajął więc pustą ziemiankę i polował na potrzeby
łagru. Nawet płacono mu, kiedy upolował zwierzynę, nadającą się do
oprawienia futra, sobola lub gronostaja. Przygarnął też dwa kundle, suki,
które towarzyszyły mu w każdej wyprawie. Czarną nazwał Maszeńka a
białą Daszeńka. Rozmawiał z nimi w długie syberyjskie noce i widział w ich
rozumnych oczach psią wierność. Były szczekliwe i wesołe wnosząc w jego
niemłode już, zmarnowane życie, złudzenie szczęścia.
Kiedy przyniósł Burana, suki przyjęły go bardzo życzliwie, liżąc jego rany i
ogrzewały go ciepłem swoich ciał. Aleksandr leczył psa jak umiał najlepiej,
siłą otwierając psie szczęki i wlewając do paszczy lekarstwa i pożywienie.
Buran chorował długo.
***
Zamiast oczekiwanej Wielkiej, Złotej Gwiazdy Bohatera Związku
Radzieckiego Aleksandr Marinesko otrzymał Order Czerwonego Sztandaru
i złoty zegarek. Zawiedziony, pił całymi dniami. Wojna się skończyła i jego
wilcze talenty nie były już władzy radzieckiej potrzebne. Został
zdemobilizowany i przeniesiono go do floty handlowej. Nie mógł tam
znaleźć dla siebie miejsca i jego nieokiełznana natura spowodowała, że
wkrótce został zwolniony. Został stróżem w Leningradzkim Instytucie
Krwiodawstwa. I być może zagrzałby tam miejsce gdyby nie to, że
pozwalał, zbiedniałym przez wojnę leningradczykom, zbierać odpadki
torfu, walające się na placu Instytutu. Prawda, że nie za darmo. Biedni
obywatele odwdzięczali mu się jak mogli, najczęściej częstując wódką.
Oskarżono go, jako wroga ludu i skazano na dwa lata łagru w Magadanie.
Był to łagodny wyrok, bo zazwyczaj zasądzano dziesięć lat. I tak znalazł
się na Kołymie.
***
Tego dnia wezwano go do komendanta obozu. Pełen najgorszych przeczuć
stawił się przed obliczem władzy. Na jego szczęście, komendant chciał
sprawić swojej kochance sobolowe futro i przekazał Aleksandrowi swój
nowiutki sztucer, aby ten mógł szybko wykonać zlecenie. Kiedy wracał do
swojej ziemianki, zdziwiła go cisza. Jego Maszeńka i Daszeńka wyczuwały
go zawsze z daleka i zanosiły się radosnym szczekaniem. Zaniepokojony,
otworzył ciężkie drzwi i od razu potknął się o psie ciało. Drżącymi rękami
zapalił lampę. Blisko progu leżała Maszeńka, w ostatnim odruchu czołgając
się ku drzwiom. Na środku, pod krzywym stołem, leżała Daszeńka, cała
zalana krwią. Jeszcze żyła, lecz kiedy schylony popatrzył w jej oczy
zobaczył znane iskierki, które jednak po chwili zgasły.
W jednej chwili zrozumiał wszystko. Wybiegł na zewnątrz, chwycił wbitą w
pień siekierę i wrócił biegiem do środka. Buran właśnie wypełznął z kąta i
nie mogąc jeszcze stanąć na nogi, merdał ogonem i patrzył mu w oczy,
czekając na pochwałę. Straszny, męski szloch, targnął piersią Aleksandra.
Zabić! Zabić sukisyna natychmiast! Podniósł siekierę i z całej siły opuścił
ją na łeb Burana. Siekiera jednak minęła zwierzę i głęboko wbiła się w
podłogę.
Były komandor - lejtnant Aleksandr Marinesko, szlochał teraz, siedząc na
podłodze. Czym różnił się od tego psa, który zrobił tylko to czego go
nauczono. Niczym. I przecież on żył mimo, że tysiące razy zasłużył na
śmierć. Nie mógł przecież teraz zabić psa i zachować swoje, pieskie życie.
***
Aleksandr Marinesko wrócił do Leningradu. Dostał skromną rentę i zmarł
na raka krtani w 1963 roku. Przez kilka lat towarzyszył mu kulawy pies, z
którym się nie rozstawał. Nikt go nie znał i nikt o nim nie wspominał. W
1990 roku, prezydent ginącego już ZSRR, Michaił Gorbaczow, nadał
ostatni w dziejach tego kraju tytuł Bohatera Związku Radzieckiego.
Otrzymał go pośmiertnie Aleksandr Marinesko.
Kielce 28 października 2010 r.
Kim pan był panie Messing?
Wyjeżdżając z Warszawy ulicą Puławską, po kilkunastu kilometrach
miniemy Piaseczno. Jadąc dalej tą ulicą, po krótkim czasie, dotrzemy do
miejscowości o nazwie Góra Kalwaria. To niewielkie miasteczko stało się w
XVII wieku polską Jerozolimą, zagospodarowaną z rozmysłem i
pieczołowicie przez nowego właściciela, biskupa Wierzbowskiego. Na
budowanie Jerozolim panowała w Europie wówczas moda i niegdysiejsi
możni prześcigali się w pomysłach zamieniając włoskie, francuskie i
niemieckie miasteczka, na wzór wzgórza jerozolimskiego, aby odprawiać w
nich nabożeństwa pasyjne. Zamieniona na Jerozolimę dawna,
nadwiślańska miejscowość Góra, była jedną z najpiękniejszych i
najbardziej okazałych. Wkrótce zaroiło się tutaj od różnych klasztorów i
kościołów katolickich. Licznie przybywali także nowi mieszkańcy. Z miasta
wypędzono jednak Żydów i zabroniono im w nim mieszkać.
Po śmierci biskupa Wierzbowskiego miasteczko przestało się jednak
rozwijać, a epidemia dżumy zabiła wielu mieszkańców. Doszło do tego, że
szereg klasztorów i kościołów zostało rozebranych. Późniejsze działania
zaborców dopełniły reszty zadziwiających zmian. Do miasteczka masowo
przybywali Żydzi, którzy wkrótce stanowili ogromną większość
mieszkańców. Górze Kalwarii, bo taką już nazwę przyjęła miejscowość,
odebrano nawet prawa miejskie w 1883 roku, a skali nieszczęść dopełnił
straszny pożar w roku 1903.
A jednak w tej podupadłej mieścinie przyszedł w na świat z początkiem
dwudziestego wieku chłopiec, którego życie wpłynęło na losy
współczesnego świata. Niepokoił od początku biednych, żydowskich
rodziców gdyż, będąc oseskiem, dziwnie machał rączkami, nie płakał, lecz
często głośno się śmiał. Po roku mówił już z dużą wprawą, ale najczęściej
do siebie lub do niewidzialnego dla innych rozmówcy. Kiedy chłopiec miał
pięć lat jego dom rodzinny odwiedził dziwny, ubrany na biało gość.
Przeprowadził z chłopcem długą rozmowę i po prostu znikł. Wystraszeni
rodzice otoczyli chłopca nadzwyczajną opieką, izolując go od świata i
zezwalając jedynie na konieczne pobyty w podstawowej, żydowskiej
szkole. Chłopiec jednak pewnego dnia uciekł ze szkoły i z domu. Wsiadł do
przejeżdżającego pociągu i odjechał w świat. Miał wówczas 10 lat.
Pociąg jechał do Berlina. Kiedy do przedziału wszedł konduktor i zażądał
okazania biletów, chłopiec oderwał kawałek leżącej na siedzeniu gazety i
patrząc prosto w oczy konduktora powiedział: “to jest mój bilet”.
Konduktor skasował obcążkami skrawek, jak prawdziwy bilet, podziękował
i poszedł dalej. W Berlinie było jednak gorzej. Chłopiec dostał, co prawda,
posadę gońca w gazecie ale i tak głodował. Doszło do tego, że upadł z
głodu na ulicy skąd, po stwierdzeniu zgonu, zabrano go do kostnicy
miejskiej. Miał szczęście, bo do sekcji zwłok przystąpił słynny patolog,
psychiatra i neurolog, profesor Abel. Zauważył, że chłopiec jest w letargu,
więc przywrócił go do życia i zabrał do swojego domu.
Pewnego dnia postanowił sprawić chłopcu ubranie. Zdziwił się jednak bo,
ledwie o tym pomyślał, chłopiec podbiegł do niego i zapytał czy mogą już
pójść do krawca. Profesor zrozumiał wtedy, że ma do czynienia z
niezwykłym dzieckiem. Przeprowadził z chłopcem serię eksperymentów.
Okazało się, że młodzieniec może, na każde żądanie, wchodzić w stan
katalepsji - transu, podczas którego, niekiedy, udaje mu się
przepowiedzieć przyszłość. Wtedy postanowił pokazać go szerszej
publiczności.
I tak Wolf Messing rozpoczął swoją oszałamiającą karierę. Pierwsze
występy miały miejsce w berlińskim panopticum. Występy były dość
prymitywne, chłopiec bowiem, między innymi, opanował niereagowanie na
ból i śladem hinduskich fakirów pozwalał ludziom, za pieniądze, wbijać
sobie gwoździe w klatkę piersiową i kark na oczach widowni. Wielu widzów
zainteresowało jednak co innego. Zauważyli, że młody “fakir” ma
obustronne zdolności telepatyczne. Potrafił bowiem odczytywać ludzkie
myśli oraz przesyłać innym myśli własne, niezależnie od woli odbiorców.
Sława Messinga rosła i kiedy skończył 16 lat znalazł się w Wiedniu. Wtedy
stosował już specjalny program, w czasie którego odczytywał myślowe
polecenia innych, cytował życiorysy ludzi, których wcześniej nigdy nie
spotkał i odnajdywał przedmioty ukryte wśród publiczności. Na takim
seansie dostrzegł go Albert Einstein. Fizyk zaprosił młodego
prestidigitatora do domu, gdzie ten poznał jeszcze Zygmunta Freuda. Obaj
genialni uczeni przeprowadzili z chłopcem szereg doświadczeń, w których
ten wykazał, że jego zdolności są niepodważalne. Wśród różnych
doświadczeń Freud, przebywając samotnie w osobnym pokoju, przekazał
chłopcu myślowo, celowo udziwnione polecenie. Chłopiec bez wahania
wziął leżące na stole nożyce i podszedłszy, do siedzącego w innym pokoju
Ensteina, odciął mu, po kolei, trzy włosy. Eksperymenty z Wolfem
Messingiem zostały przez obydwu naukowców szczegółowo opisane.
Niezwykłym epizodem w życiu Wolfa Messinga był jego powrót do Polski,
gdzie jako przykładny obywatel wstąpił do wojska w 1921 roku. Jednak
jego sława była tak duża, że większość czasu zamiast na ćwiczeniach
spędzał na pokazach i udzielaniu pomocy potrzebującym. Między innymi
książę Czartoryski zwrócił się o pomoc w odnalezieniu rodzinnych
klejnotów, olbrzymiej wartości, ponieważ wszelkie próby odnalezienia,
czynione z pomocą policji, nie przyniosły żadnych rezultatów. Jasnowidz
bardzo niechętnie ale jednak zgodził się pomóc księciu. Podczas seansu
wskazał na małego chłopca, syna służącej księcia i jego zabawkę,
pluszowego misia. Po rozcięciu zabawki okazało się, że był tam zręcznie
zaszyty cały skarb.
Wolf odczuwał jednak osłabienie swoich zdolności i na tego typu próby już
się nie zgadzał. Kiedy został zwolniony z wojska, udał się do Indii, gdzie
odbył długie rozmowy z Ghandim. Ten przedstawił mu młodego
indyjskiego jasnowidza, Sai Babę, który na Messingu sprawił ogromne
wrażenie. Od niego bowiem dowiedział się, że ojciec Sai Baby przekazał
mu, że był przed laty z wizytą u sześcioletniego, żydowskiego chłopca,
który urodził się w Rosji, pod Warszawą i namaścił go na do wielkich
czynów. Messing poprosił młodego Hindusa o odnowienie namaszczenia,
co też ten uczynił.
Po powrocie z Indii Wolf Messing odwiedził wiele krajów europejskich
wszędzie budząc zdumienie i niedowierzanie swoimi zdolnościami. Podczas
seansu w Polsce był indagowany o Hitlera, na fali ogólnie odczuwanego
zagrożenia wojną. Było to w roku 1937. Po dłuższej chwili zastanowienia
jasnowidz, stojąc na scenie przed dużą publicznością stwierdził, że Hitler
”rzuci się na Związek Radziecki i tam skręci sobie kark”.
Ten ogólnie znany fakt został opisany w gazetach. To spowodowało atak
szału Hitlera, który wyznaczył 200000 marek niemieckich za schwytanie
Messinga i wydanie go Rzeszy. Hitler miał własnych jasnowidzów, wśród
nich słynnego Hanussena i Kraffta, którzy wcześniej ostrzegali go przed
polskim jasnowidzem.
W październiku 1939 roku Wolf Messing został przez Niemców
aresztowany w Warszawie. W nocy, w areszcie, zahipnotyzował strażników
i zbiegł. W nadzwyczajnych okolicznościach dotarł pociągiem towarowym
na teren ZSRR gdzie zgłosił się do ministerstwa kultury. Tam tak
zademonstrował swoje zdolności urzędnikom, że ci którzy go wcześniej
wyśmiali, dali mu zgodę na publiczne występy na terenie Białorusi.
Ponieważ wieszczył wojnę z Hitlerem zainteresował się nim Beria,
najbardziej wpływowy, po Stalinie, człowiek w ZSRR. Tak dotarł na Kreml.
Kiedy przekazał Stalinowi, że jego czołgi wkrótce znajdą się na ulicach
Berlina i Wiednia, Stalin zwrócił na niego baczniejszą uwagę. W planach
tego zbrodniarza było przecież zagarnięcie wszystkich krajów europejskich
i uczynienie z nich radzieckich republik. Jednak Messing już w 1940 roku
przestrzegł Stalina przed uderzeniem Hitlera. To było wbrew
przewidywaniom wodza. Dlatego postanowił sprawdzić siłę polskiego
jasnowidza. Kazał mu pójść do największego moskiewskiego banku i
wypłacić sobie 100 tysięcy rubli, nie dając mu oczywiście, żadnego
upoważnienia. Jasnowidz udał się piechotą do banku, wyrwał czystą kartkę
z zeszytu i podał kasjerowi. Kasjer “przeczytał “ kartkę i z uśmiechem
wręczył Messingowi żądaną kwotę. Stalin był zdumiony. Polecił sprawdzić,
dlaczego kasjer dokonał wypłaty, lecz ten spokojnie zasłonił się czystą
kartką papieru, na której jego zdaniem było pismo i pieczęcie kancelarii
Stalina. Kiedy jasnowidz zwrócił pieniądze i “zdjął” z kasjera hipnozę, ten
zemdlał i już nigdy nie wrócił do pracy.
Następnie Stalin zapytał jasnowidza czy potrafi wyjść z Kremla mimo, że
wszystkie straże zostały uprzedzone aby go nie wypuszczać i natychmiast
aresztować. Messing opuścił jednak Kreml bez żadnych przeszkód a
indagowani w tej sprawie strażnicy przysięgali, że obok nich przechodził
tylko Beria. Fakty te zostały opisane w oficjalnych dokumentach
radzieckich. Opisał je także w swych pamiętnikach wieloletni osobisty
sekretarz Stalina, Poskriebyszew. Od tego czasu Stalin w najściślejszej
tajemnicy kontaktował się z Messingiem. To pod wpływem jego wizji
ściągnął, na początku grudnia, z granicy japońskiej, świeże dywizje do
obrony Moskwy zimą 1941 roku, chociaż oficjalne źródła twierdzą, że
jedyną przyczyną takiej decyzji były meldunki rosyjskiego szpiega w
Japonii niejakiego Sorge. Wiele przesłanek historycznych dowodzi bowiem,
że Stalin lekceważył Sorgego i w napadach złości niszczył jego meldunki.
Świadczy o tym również to, że radziecka ofensywa, w bitwie o Moskwę,
zaczęła się właśnie wtedy, gdy japońskie lotniskowce dopiero zbliżały się
do Pearl Harbor, aby napaść na USA.
Inne dokumenty wskazują, że Stalin przyjmował Messinga wielokrotnie w
czasie wojny, między innymi pod wpływem jego wizji nigdy nie opuścił
Moskwy mimo, że miasto zostało praktycznie ewakuowane. Jasnowidz
przepowiedział także dokładną datę zakończenia II wojny światowej.
Prawdą jest również, że Messing krytycznie oceniał niektóre decyzje
Stalina, co budziło u radzieckich przywódców nieprawdopodobne
zdumienie. Dopiero jednak po wojnie, kiedy jasnowidz otwarcie stanął w
obronie żydowskich lekarzy Stalina, oskarżonych o zamiar otrucia wodza i
przepowiedział jego śmierć, został całkowicie odsunięty w cień. Nikt
jednak nigdy go o nic nie oskarżył i nigdy nie spotkały go żadne represje,
co dla ludzi znających ówczesne warunki życia w ZSRR było
niewytłumaczalne.
Od tego czasu (1953) Messing przestał zajmować się polityką i żył
skromnie, aż do emerytury, z prestidigitatorskich i magicznych,
publicznych popisów. Dosłużył się nawet tytułu “narodowego artysty
ZSRR”. Zmarł w zapomnieniu w 1974 roku. Został pochowany obok swojej
żony na cmentarzu Wostriakowskim. KGB skonfiskowało wszystkie jego
pamiętniki i notatki. Pozostają one tajne do dzisiaj.
W 2008 roku, rosyjscy autorzy wieloodcinkowego serialu telewizyjnego,
poświęconego Messingowi, wielokrotnie zabiegali o ich odtajnienie. Za
każdym razem odpowiedź władz była jednakowa: “niet!”. Film jednak
powstał i był wyświetlany w ogólnorosyjskim programie telewizyjnym w
latach 2008 i 2009. A występuje w nim znana kielecka tancerka Edyta
Herbuś, grająca partnerkę Messinga.
I to tyle o polsko - żydowskim chłopcu, z dziwnego podwarszawskiego
miasteczka, który nie chciał się uczyć tylko uciekł w szeroki świat.
Kielce 22 maja 2010 r.
KONIEC
O autorze
Sergiusz Torwan – ur. w roku 1945. Mówi o sobie, że nie pisze dla
pieniędzy, a teksty rozdaje rodzinie i znajomym. Czasami bywa
zapraszany na spotkania literackie, na których czyta swoje utwory i jeśli
widzi, że sprawia nimi ludziom przyjemność, cieszy się. Zniesmaczony
postępującą powszechną intelektualną pauperyzacją, królowaniem kultury
obrazkowej i siermiężnej muzyki. Martwi go kariera, jaką robią media
niezmuszające do wysiłku myślowego. Widzi wzrastającą ilość zagrożeń
czyhających na człowieka, przed którymi trudno się skryć.
Fascynuje go dwoistość natury ludzkiej i przygląda się z ciekawością temu
zjawisku. Uważa, że każdy człowiek powinien starać się być dobrym w
granicach, które nie czynią go ofiarą. Nie moralizuje i nie ułatwia drogi do
puenty. Prezentuje fakty, wydarzenia i nastroje. Czasem nieźle mu się to
udaje.
Sergiusz Torwan jest z zawodu ekonomistą. Kiedyś kierował dużym
przedsiębiorstwem, obecnie mimo przejścia na emeryturę wciąż prowadzi
rodzinną spółkę.
O książce
Opisane przeze mnie postacie są prawdziwe. Niektóre poznałem osobiście.
Inne zafascynowały mnie swą symboliką lub złożonością swoich losów.
Każdy przypadek daje wrażliwemu czytelnikowi satysfakcję z własnych
refleksji towarzyszących czytaniu. Puenta moich opowiadań nie jest
bowiem podana na talerzu.
Miłej lektury.
Sergiusz Torwan
Prawa autorskie
Copyright © by Sergiusz Torwan, 2011
Projekt okładki zastępczej
A. S.
WydawcaD.D.P.

Podobne dokumenty