Szekspir walczy z politologiem
Transkrypt
Szekspir walczy z politologiem
Szekspir walczy z politologiem Rafał Matyja Najsurowsza krytyka polityki III RP nie została sformułowana przez Jarosława Kaczyńskiego czy Jana Olszewskiego. Nie została napisana przez publicystę żadnego z prawicowych mediów tożsamościowych. Jej autorem jest umiarkowany i raczej centrowy w poglądach publicysta Robert Krasowski. Fragmenty jego książek przedrukowywała establishmentowa „Polityka”, a jego tezy zyskiwały uznanie polityków różnych obozów, z wyjątkiem tego, któremu zawsze wydaje się, że stanowi alternatywę nie dla innych partii, ale wprost dla całego ostatniego ćwierćwiecza. Krasowski deklaruje zamiar opisania polityki odartej z sensów, które przypisuje jej publicystyka, polityki wolnej od bagażu nadziei, złudzeń, kontekstów historycznych. Jednak nawet opis w takim – osadzonym w grach personalnych i emocjach polityków – kontekście okazuje się dla polityki ostatnich 25 lat wyjątkowo miażdżący. Fundamentem całego opisu jest konstatacja, że skoro wszystkie kraje naszego regionu spotkał mniej więcej taki sam los, są one po- 64 dobnie zamożne, mają podobne kłopoty i sukcesy, to być może rola krajowych elit politycznych nie jest aż tak wielka jak wmawiają nam te elity i ich nadworni komentatorzy. „Postkomunistyczna rewolucja zastawiła na nasze poznanie intelektualną pułapkę. Jej skala nadała politykom format bogów, utrudniając ich racjonalną ocenę. Błąd jest tym większy, że motorem tej rewolucji nie byli przecież lokalni politycy”. Krasowski każe zatem obserwować politykę jako proces, nie przesądzający o niczym naprawdę ważnym. O jakimkolwiek polskim być albo nie być. A zatem analiza wyników polityki to błąkanie się po świecie przypadków i spraw, które są – z punktu widzenia głównych graczy – zaledwie skutkami ubocznymi ich działań. Kluczową rolę odgrywa analiza rafał matyja — szekspir walczy z politologiem osobowości i strategii walki o władzę. Władzę rozumianą dość pospolicie, bardzo daleko od subtelnych, lecz często niejasnych koncepcji Jadwigi Staniszkis. Władzę, którą musi mieć ktoś konkretny, kto wie, co się z władzą robi, bo inaczej wypadnie mu ona z rąk. To dlatego fascynujący jest – dążący do tak rozumianej władzy – Wałęsa i dlatego intrygujący są potrafiący z niej korzystać postkomuniści, a odstręczający – zainteresowani innymi sprawami inteligenci stojący na czele partii solidarnościowych; ci, którzy raz chcą władzy, raz jakichś wielkich reform, innym razem tylko patetycznych słów i spektakularnych gestów, zawsze zaś marzący o przejściu do historii. Zmęczenie ich polityką i retoryką jest ważnym i nieskrywanym napędem całej narracji. Krasowski napisał historię, która jest polemiką ze stereotypem, w kilku miejscach przerysowaną, a w kilku domagających się polemiki. „Wałęsa nie pomylił się ani razu” Pierwsza poważna wątpliwość dotyczy prezydentury Lecha Wałęsy. Nie Wałęsy w ogóle, ale tego, co mógł zrobić jako prezydent po 1990 r. Krasowski dostrzega błędy, jakie w ocenie Wałęsy popełniała publicystyka i zamierza je skorygować kilkoma ostrymi stwierdzeniami. „Nie było obozu solidarnościowego – pisze – był tylko Wałęsa. Jeden wielki polityk i tłum politycznych amatorów”. Taką wizję relacji między Wałęsą a jego obozem pierwszy raz przedstawił Piotr Wierzbicki w swojej krytyce kierowanej przez lewicę podziemnej Solidarności. Obu autorów łączy przekonanie o talencie politycznym graniczącym z geniuszem. „Wałęsa nie pomylił się ani razu - stwierdza Krasowski – był błyskotliwy – szybko myślał, szybko działał”. Nie mylił się zatem, przekazując „Gazetę Wyborczą” Adamowi Michnikowi czy powierzając ster rządów Tadeuszowi Mazowieckiemu. Nie pomylił się, wzmacniając przeciwko swym dawnym doradcom braci Kaczyńskich. I nie pomylił się w trakcie puczu Janajewa. Dobra była koncepcja NATO-bis i rozwiązanie sejmu wiosną 1993 r., otwierające drogę do władzy SLD i PSL. Bardzo trudno przyznać Wałęsie rację we wszystkich tych punktach. Pomijam spór o jakość prezydentury, bo owa nieomylność Wałę- sy nawet w wersji Krasowskiego nie dotyczy spraw państwowych, a jedynie – jak rozumiem – politycznej taktyki. Krasowski trafnie ocenia istotę polityki Wałęsy do końca jego prezydentury. Wojna triumwirów – jak Krasowski nazywa konflikt Geremka, Mazowieckiego i Wałęsy – przestała być osią polityki. Po rozstrzygnięciu walki o prezydenturę w grudniu 1990 r., nabrała charakteru wojny Wałęsy z partiami. Konflikt dwóch pozostałych triumwirów był już tylko partią szachów rozgrywaną na posiedzeniach kierownictwa Unii Demokratycznej, znakomicie zresztą opisaną we wspomnieniach Waldemara Kuczyńskiego. Mazowiecki – zdaniem Krasowskiego – bił się o podmiotowość. To trafne spostrzeżenie, ale o podmiotowość bili się wówczas właściwie wszyscy. Nie o władzę. Ambicje partii nie były śmiesznie małe, ale po prostu realistycznie ujmowane. Partii zbudować się nie udało nie ze względu na jakąś wpisaną w ich instytucjonalną logikę ułomność, ale przez niechęć, jaką żywią Polacy wobec wszelkich instytucji. Wałęsa tę niechęć uosabiał w stopniu, którego nie powtórzył potem żaden dysponujący takim zakresem władzy polityk. Niszczył kruchy autorytet sejmu i rządu, ośmieszał partie i łamał konstytucyjne procedury. Szanował tylko siłę, odziedziczone po PRL-u służby specjalne, armię, policję, liczył się z Kościołem. Państwo było polem bitwy, czasami bezwzględnej i dzikiej. I choć Krasowski napisze, że Kwaśniewskiego od Wałęsy odróżniał tylko umiarkowany styl działania i kamuflowanie żądzy władzy, to po stronie skutków, a nie intencji czy stylu działało to inaczej. Budowało przewidywalność i instytucjonalną obliczalność, a tej w latach dziewięćdziesiątych Polska bardzo potrzebowała. Balcerowicz – „rebeliant, buntownik” Jest tylko jeden powód, który łagodzi mój krytyczny osąd opisu Wałęsy. To opis Balcerowicza. Zupełnie nie pasuje on do książki. Wałęsa jest przedstawiony polemicznie, przekornie, z brawurą, ale i z sensem. Można nie lubić partii, wątpić w instytucje, doceniać przenikliwość umysłu pierwszego prezydenta. To wszystko są racjonalne przesłanki obrony jego polityki. 65 PRESSJE 2016 — TEKA 44 Wątki dotyczące Balcerowicza to – niestety – „liberalna politgramota”. To jedyne strony książki Krasowskiego, które przerzucałem ze znudzeniem i irytacją. „Nie było tak sprawnego i odważnego reformatora w całej postkomunistycznej transformacji” – stwierdza z patosem Krasowski. „Gdyby Balcerowicz urodził się pingwinem, uczyłby się latać” – pisze nie bez podziwu. „Balcerowicz to przypadek niezwykłej ambicji, wręcz monstrualnej. Która sięga po coś co wydaje się nieosiągalne, która próbuje tego, co niemożliwe”. Każdemu innemu Krasowski by tego nie wybaczył, wszak ostro krytykuje „marzycieli”: „To napuszeni mężczyźni, którzy obiecują wielką przygodę, a potem gubią się na pierwszym zakręcie”. Ale zaraz uspokaja, pisząc: „Balcerowicz nie jest jednym z nich, nie jest żałosny. Odwrotnie, jest w nim coś co każe go bronić. Coś co budzi szacunek”. Nawet gdy stanął na czele partii (Unii Wolności w 1995 r.), uczynił to – zdaniem Krasowskiego – by „wyrwać się z politycznej logiki”. Wyrwał się – dodajmy złośliwie – dopiero w 2000 r., z polityki do NBP, zostawiając partię tuż przed wyborami w sytuacji beznadziejnej. I nie dokonując żadnych istotnych zmian w polskiej polityce. Mimo to Krasowski będzie się upierał, że jego bohater „był rebeliantem, był buntownikiem”, „rebeliantem nobliwym, uniwersyteckim […], był profesorem, który pewnego dnia obudził się i powiedział sobie, że ma dość rujnowania gospodarki przez cynicznych polityków i kapryśne masy”. W ostateczności „Balcerowicz naprawdę jest wielki. Ale nie jako polityk, lecz jako buntownik przeciwko narodowej małości”. Ciążenie tradycji jest u nas tak silne, że nawet bohater Krasowskiego musi być w ostateczności „rebeliantem i buntownikiem”, z niezbyt udaną kartą realnych dokonań, których brak misternie usprawiedliwia się charakterem narodowym „pozostałych Polaków”. Wałęsa zablokował rozwój instytucji, oddał Kwaśniewskiemu i jego obozowi przywilej tworzenia konstytucji. Chciał słabych partii, w praktyce zaś okazał się zbyt słaby, by powstrzymać postkomunistów i ludowców, więc zaszkodził tylko partiom o rodowodzie solidarnościowym. Balcerowicz został poproszony o stworzenie pakietu reform, który – zgodnie zresztą z tym, co pisze 66 Krasowski – nie odbiegał od realizowanego w innych krajach regionu i był elementem „agendy zewnętrznej”. Agendy, która wpychała nas na tę samą ścieżkę rozwoju, w której zadaniem elit lokalnych – polskich, rumuńskich czy węgierskich – było „łagodzenie społecznych cierpień i dawanie ludziom satysfakcji z odzyskanej wolności”. To Balcerowiczowi zupełnie się nie udało. Postkomunistyczne pokolenie 1946 Opis polityki postkomunistów jest znacznie bardziej rzeczowy i zdystansowany niż ten, który dotyczy polityki Wałęsy. Krasowski jest spostrzegawczy i błyskotliwy, gdy pisze „to, co my potem, po 4 czerwca, nazywaliśmy obalaniem komunizmu, było dowiadywaniem się o jego śmierci”. Opozycja zaledwie ostrożnie testowała tę hipotezę. I ostatecznie – przekonawszy się, że rywal jest w stanie agonii – przejęła władzę i uznała, że nie istnieje groźba personalnego odwrócenia się karty. Krasowski ma rację, że nie rozumieliśmy często fenomenu postkomunistów, przypisując mu raczej symboliczny sens, a pomijając realny. Celnie wskazuje, że zwycięstwo Kwaśniewskiego potraktowaliśmy nie jako „ruch politycznego wahadła”, jako „kaprys polityki”, lecz jako „wyrok historii”. Ale Krasowski znacznie lepiej rozumie „nasze” błędy niż istotę polityki „tamtej strony”. Przypisuje jej odporność na kryzys, zbiorowy egoizm, brutalność i skuteczność. Nie dostrzega jednak faktu, że formacja ta okazała się całkowicie niezdolna do „reprodukcji pokoleniowej”. Skończyła się wraz z końcem kariery pokolenia 1946: Millera, Oleksego, Borowskiego i ich młodszego o sześć lat kolegi – Kwaśniewskiego. Była samoobroną ludzi zbyt silnych, by tak po prostu odejść do spraw prywatnych. Zbyt bezideowych, by bronić „dawnej, słusznej sprawy”. Dlatego musi uznać, że jedyną tożsamościową sprawą lewicy był antyklerykalizm. W wymiarze kontaktu z elektoratem – być może, ale polityczna struktura oparta była na solidarności biograficznej, wbrew wszystkim podziałom, co znacznie lepiej widać z perspektywy polityki lokalnej, ale w polityce warszawskiej – także. Tak przenikliwy i bezlitosny w opisie elity solidarnościowej Krasowski staje się rafał matyja — szekspir walczy z politologiem bardziej wyrozumiały i oględny przy analizie polityki jej głównych rywali – postkomunistów. Koncentrując się na liderach, pomija właściwie specyfikę tej formacji. Nie pisze o roli kontaktów wyniesionych z dawnej epoki, wpływach w strukturze administracji, służb specjalnych, stworzonych – w oparciu o nomenklaturowe uwłaszczenie -–firmach i układach gospodarczych. Krasowski świetnie rozumie rewolucję, jaką w SLD przeprowadził Miller, zmieniając sposób funkcjonowania tej partii i nadając jej charakter monocentryczny. Jednakże nie wyprowadza z tego nauki, że tak ścisłe związanie partii z liderem prowadziło do katastrofy w momencie zachwiania się jego przywództwa. Krasowski waha się – robi krok w stronę generalizacji, a potem cofa się na poziom opisu emocji, zdarzeń, skomplikowanych relacji ludzkich. Zanurza się w politycznym teatrze. A potem co chwilę – lekko i niezauważalnie – zabiera się za poważną politologię. politycznych. „Rodząca się demokracja – pisze Krasowski – zbyt hojnie obdarowała sławą i urzędami przypadkowych ludzi. Z tego tłumu ministrów, marszałków, wicepremierów na pamięć zasługuje nie więcej niż dwudziestu”. Krasowski tworzy zatem przejrzystą politologiczną analizę i zarazem gotowy teatr o „królach – partyjnych liderach”, w którym nie ma miejsca dla postaci, których pospolitość pozwalałaby pokazać drugą stronę historii. Tu pospolitość reprezentuje Marian Krzaklewski, człowiek, w którym „nie znajdziemy ani grama wybitności”; Który był – to paradoksalne – o krok od stworzenia sensownego projektu instytucjonalnego, przypominającego zachodnie partie polityczne, a przegrał z politykami tworzącymi tchnące wschodnimi obyczajami „drużyny politycznych wojów”, z poniewieraniem, upokarzaniem, trzymaniem w przedpokoju jako głównymi technikami władzy. Krasowski mistrzowsko i krytycznie opisał to w trzecim tomie. Ale opisał fatalistycznie, nie dostrzegając, że sprawy mogły się potoczyć inaczej, gdyby trafiły w ręce ludzi bardziej przeciętnych, ale bardziej obytych z instytucjami. Krzaklewski nie był monarchą, choć z pewnością woda sodowa uderzyła mu w pewnym momencie do Politologia nie ma dziś najlepszej marki. W wielu głowy. Jego styl rządzenia AWS-em był kopią sposomomentach opisywane przez nią zjawiska z pierw- bu rządzenia związkiem zawodowym. Godzenia róższego okresu III RP są albo konstatacją całkowicie nych interesów, budowania konsensusu, zbyt często banalną, powtarzającą prasowe stereotypy, albo – – uchylania się od decyzji, które skonfliktowałyby go gorzej – zupełnie chybioną. Brakuje spójnych modeli z własnym zapleczem. W przypadku Krzaklewskiego opisu tego, co się stało. Takich, które, upraszczając o ocenie decyduje nie analiza politologiczna, lecz terzeczywistość, pozwalają dostrzec coś, co myślenie atralna charakterystyka postaci. potoczne pomijało. W wielu podobnych sprawach Szekspir walczy u KraW tym właśnie sensie książki Krasowskiego można sowskiego z politologiem, co zresztą jest zaletą tych uznać za politologię bez przypisów i żmudnego od- książek. Rzeczy konsekwentne rzadko kiedy są noszenia się do dorobku nauki. Politologię lekką i in- udane. Świetnie czyta się książki oparte na takim telektualnie ciekawą, co więcej – stawiającą ważne rozdarciu, niedokończone w sensie formalnym. Krapytania. „Szukając głównego nurtu polskiej polity- sowski jako redaktor umie bezwzględnie wykorzyki – pisze Krasowski w pierwszym z tomów – trzeba stać słabości Krasowskiego jako autora. Redaktor, ustalić, co naprawdę było dziełem polityków”. Owo który wie, że nie musi być spójne, musi być ciekawe „co naprawdę” nie oznacza przy tym szukania ukry- i wartkie. Spójny, logiczny wywód zmierza zaś nietych sprężyn, a jedynie przypuszczenie, że wypełnia- uchronnie ku nudzie. li oni jedynie pewne zadanie, byli „trybikami historii, a nie jej korbką”. Nieznośny ciężar polityki Szekspirowski teatr czy ukryta politologia? To zresztą pozwala na inną, powszechną w politologii, redukcję liczby rozpoznawalnych aktorów Różnica między redaktorem a autorem polega generalnie na tym, że redaktor interesuje się bardziej 67 PRESSJE 2016 — TEKA 44 czytelnikami a autor – bardziej tym, o czym pisze. Postawmy więc Krasowskiemu jako autorowi pytanie fundamentalne: czy istnieje jakiś ciężar polityki wykraczający poza wielką finansowaną z budżetu państwa omawianą na sto sposobów przez media telenowelę? Odpowiedź, której udzieliłby każdy dziennikarz czy politolog, o politykach nie wspominając, wydaje się być oczywista. W przypadku Krasowskiego tak jednak nie jest. Za najsłabsze fragmenty książki uznałbym te, w których wbrew swoim pełnym przekonania tezom, Krasowski próbuje opisywać to, co merytoryczne. Robi to bez przekonania i stereotypowo. Jakby bał się, że w przeciwnym razie teza główna trylogii stanie się zbyt trywialna. I na swój sposób samobójcza. W polityce nie chodzi o nic poza grą symboli i ambicji – tego dowiadujemy się od Krasowskiego niemalże co kilka stron. Polityka jest w tej wersji wyłącznie władzą nad ludźmi, nad ich karierami i ambicjami, a prawie nigdy – nad rzeczami. To zresztą główny problem, w którym chciałbym się z Krasowskim spierać na poważnie. Dla mnie materia historii nie polega na awansach i upadkach wybitnych dworzan, na sukcesach i porażkach liderów rewolucji i ruchów egzekucyjnych. Intryguje mnie ślad zostawiony na długo w sferze, która warunkuje ludzkie działania: dobrze skonstruowane prawo lub instytucja, nitka linii kolejowej, układ urbanistyczny czy świetny budynek, który dla pokoleń jest symbolem jakiegoś miasta. Krasowski wie doskonale – jako redaktor i wydawca – że o takiej historii nikt nie chce czytać. Nieprzypadkowo w księgarniach działy biograficzne są dziś równie szerokie jak cała reszta historii. Dlatego świadomie wybiera – tak jak powinien to czynić politolog – zrozumiałą wersję zdarzeń, precyzyjnie ograniczony model, chętnie przyznając rację bytu innym ujęciom. Wie bowiem, że jego model jest zwycięski już w punkcie startu. Publiczność zapamięta z II RP Piłsudskiego i Dmowskiego, a nie Gdynię i COP. Publiczność obejrzy dziesiąty film o tragedii gibraltarskiej i zapamięta wszystkie detale, lekceważąc dane o skali zniszczenia miast i infrastruktury w 1945 r. 68 Opis reformy samorządowej grzeszy powierzchownością i stronniczością. Usprawiedliwioną naśladowaniem w tym przez autora znakomitej większości polityków i wykazywaniem rzadkiej solidarności z większością komentatorów, którzy nie rozumieją żadnych zmian w interiorze. Co ich obchodzi decentralizacja, skoro tyle kosztuje i wywołuje konflikty. Gra z czytelnikiem polega na tym, że Krasowski opisuje konflikt Millera z Kwaśniewskim jako fascynujący, a utworzenie powiatów jako nudne. To rozróżnienie między tym, co nudne, i tym, co ciekawe, jest fundamentem świata, który tworzy na kartach swojej trylogii. Gdyby ktoś chciał ten świat podważyć powinien najpierw solidnie ziewnąć przy kolejnej scenie konfliktu rzekomych triumwirów, kompletnie nieciekawych „żelaznych kanclerzy” i innych bohaterów codziennych gazet. Krasowski stara się nas przekonać na początku drugiego tomu, że „realna polityka jest wartka, tętni emocjami, ludzkimi konfliktami”. Pisze, że „polityka jest tym, co robią politycy, czyli ludzie mający władzę”. Obie tezy wydają się wątpliwe. Demokratyczna polityka jest powtarzalna i nudna, istotne zmiany zdarzają się rzadko, dominuje rutyna i banał. Co więcej, to, co robi zdecydowana większość polityków, nie ma nic wspólnego z władzą. Tę realną posiada niewielka mniejszość. Reszta się przy niej kręci, załatwiając drobne interesy, kontentując się niewielkimi przywilejami związanymi z zatrudnianiem kolegów, budowaniem wpływów w lokalnych strukturach itp. Opozycja nudzi się potwornie, o ile na liczniku odmierzającym czas do wyborów nie pojawiają się zamiast lat, miesiące i dni. Krasowski, koncentrując się na polityce wartkiej i ciekawej, pisząc o niej błyskotliwie i precyzyjnie, mniej uwagi poświęca jej otoczeniu, dlatego może napisać: „Nie było układu. Było jedynie słabe państwo, które w latach 90. tak wiele energii włożyło w reformy, że kwestie porządku i zasad zostawiło na potem”. Te dwa zdania są nieprawdziwe. Tym, co utrzymywało stan słabości państwa jako pożądany, był układ interesów wielkich i małych, czasami śmiesznie malutkich, interesów budowanych wbrew zasadom prawa i porządku. Ze względu na te interesy dbano o to, by ważną posadę dostał ktoś, kto im nie zagrozi, a gdyby spróbował, to by mu się to rafał matyja — szekspir walczy z politologiem nie udało. W tym układzie tkwiło bardzo wielu ludzi. Ze słabości państwa korzystali w wielkim stopniu ci, którzy mieli sumienia obciążone poważnymi przestępstwami w latach osiemdziesiątych i na początku nowej epoki, i ci, którzy zaczynali kariery w tzw. nowej rzeczywistości. Gdyby słabość państwa nie była na rękę tak wielu, to w końcu jakiś Rokita czy Dorn zrobiliby z instytucjami rządowymi porządek. Nie zrobili, wypadli z gry. Bohaterowie Krasowskiego w zasadzie nie próbowali robić porządku z instytucjami. Jeżeli to czynili, to działo się tak ze względu na presję instytucji międzynarodowych. Realizowali ambitną agendę zewnętrzną, lekceważąc własny pomysł na państwo, dlatego nie powstały instytucje zdolne do definiowania polskiego interesu w gospodarce czy własnych pomysłów na rozwój. Dlatego została nam tylko polityka jako teatr z groźnymi efektami ubocznymi w postaci błędów i zaniechań w sferze rządzenia. Antidotum na polityczną truciznę Choć w sprawie tego, co jest, a co nie jest ciekawe, pewnie się z Krasowskim różnię, nie podejmę walki na znudzone miny i udawane fascynacje. Zwracać Krasowskiemu uwagę, że pomija istotne fakty, nie dostrzega procesów zachodzących na poziomie makro, to chcieć pozbawić go najważniejszego – pomysłu na historię i politykę, a zarazem pewnego stylu dokonywanych obserwacji. Nawet nie pisania, bo ten, choć wypracowany w ostatnim tomie do bardzo wysokiego poziomu, nie stanowi o oryginalności au- tora. W świecie, który zdominowali partyjni komentatorzy, partyjni dziennikarze i partyjni historycy, w którym media różnych nurtów bezbłędnie rozpoznają swoich i obcych, próba napisania historii kwestionującej dogmaty różnych obozów, podważającej zasługi ich bohaterów i nie zgadzającej się z wizją wroga obecną w codziennej publicystyce i próbach podsumowań jest niezwykle cenna. Jest nie tylko odświeżającym ćwiczeniem umysłu, ale szansą na wyrwanie się z krępującej sieci grupowych lojalności. Dlatego lektura trylogii Krasowskiego jest obowiązkowa dla każdego, kto chce wyrobić sobie własne zdanie o ostatnim ćwierćwieczu, uniezależnić się od dominujących narracji i stereotypów. Robert Krasowski ma rację, gdy pisze, że „opowieści o szkodach wyrządzonych przez grubą kreskę są w całości zmyślone. Opowieści o radykalizmie Olszewskiego również. Podobnie nieprawdziwe są relacje o politycznym cynizmie SLD, o zachłanności na władzę Geremka, o demoniczności Wachowskiego, o brutalnym dyktacie Gazety Wyborczej, o sympatii UW do postkomunistów. To są jedynie produkty politycznej propagandy. Nasza wiedza o historii najnowszej polityki przypomina muzeum czarnego PR. Każda z książek Krasowskiego stanowi antidotum na truciznę, która psuje nie tylko politykę i debatę publiczną, ale odbiera nam możliwość zdobycia wiedzy o sobie samych. Nie sądzę, by jej tezy zaczęły rządzić wyobraźnią polityczną i historyczną Polaków, ale z pewnością wejdą do kanonu książek, których lektura jest dla zrozumienia polskiej polityki po prostu konieczna. Rafał Matyja Doktor habilitowany nauk społecznych, publicysta, twórca i wieloletni prodziekan Wydziału Studiów Politycznych Wyższej Szkoły Biznesu – National Louis University w Nowym Sączu. 69