Zanim wstaną wrony

Transkrypt

Zanim wstaną wrony
dr Anna Małecka – Wydział Nauk Społecznych Stosowanych
Dziennikarze rodem z AGH
Przemysław Bodziony ukończył studia w zakresie międzywydziałowej specjalności: Mechanizacja w Przemyś
Przemy le Surowców Mineralnych na Wydziałach Górnictwa i Geoiżynierii oraz Inżynierii Mechanicznej i Robotyki w AGH. Nadal pozostaje związany z naszą uczelnią, kontynuując drugie studia, tym razem humanistyczne – jest studentem III roku Socjologii na Wydziale Nauk Społecznych Stosowanych. Wybór podwójnych studiów jest efektem jego wszechstronnych zainteresowań, począwszy od spraw związanych z najnowszymi technologiami po zagadnienia społeczne i kulturowe.
Poniższy reportaż został przygotowany w ramach tegorocznych zajęć z przedmiotu Retoryka i gatunki medialne.
Przemysław Bodziony
Zanim wstaną wrony
4.40
Z głębokiego snu, który trwa od niespełna pięciu godzin, brutalnie wyrywa budzik; pierwszą myślą jest wyłączenie go i obrócenie się na drugi
bok, drugą, że to tylko wykład i nie ma potrzeby na niego iść. Niestety,
dopiero trzecia myśl strąca resztki sennej błogości – iść trzeba, i to do
pracy. Tak na dobre budzi kawa i prysznic, w odwrotnej kolejności, oraz
szybko przeżute śniadanie. Jeszcze tylko sprawdzić, czy wszystkie potrzebne rzeczy są spakowane do torby, a zwłaszcza karta chipowa, i trzeba iść lub biec w zależności od tego, ile czasu zostało do przyjazdu tramwaju.
5.40
Stoję na przystanku, bo dziś udało mi się wyjść wcześniej, i dziwne
myśli przychodzą mi do głowy. Jeszcze kilka miesięcy temu budzik,
owszem, dzwonił, ale tak w okolicach dziewiątej; priorytetem było skończyć pracę magisterską i możliwie dobrze ją obronić; potem miało być już
tylko lepiej. Znalezienie miejsca pracy, do którego teraz zmierzam, zajęło
ponad pięć miesięcy – pięć długich i coraz bardziej przepełnionych napięciem przeplatanym rozczarowaniem miesięcy. Dyplom z wyróżnieniem, niezły angielski, trzymiesięczny staż, zagraniczne praktyki. Przemknęła myśl o… Nie, wyjazd z Polski nie wchodził w rachubę, i to nie dlatego, że drugie studia w toku, po prostu szkoda zmywać naczynia, czy
mieszać beton, po – jak mogłoby się wydawać – pięcioletniej inwestycji
w siebie – myślę sobie… Poza tym więzi z innymi ludźmi, szczególnie
z bliskimi, nie dałyby się ot tak, rozluźnić…
Do rzeczywistości przywołuje zgrzyt tramwajowych kół o krzywe torowisko; jak zwykle niezgodnie z rozkładem, jak się nie spóźni, to już na
pewno przyjedzie za wcześnie.
5.55
Przejażdżka nieogrzewanym tramwajem, zwłaszcza przy ujemnej temperaturze na zewnątrz, pozbawia resztek złudzeń. Oszczędności trzeba
szukać wszędzie, najlepiej na pasażerach. Teraz przesiadka na autobus.
Podobnie jak w przypadku tramwaju, dwa snopy świateł mijania mijają się
z rozkładem. Ale po upakowaniu się do wnętrza już tęsknię za tramwajem. Przepełnione, przegrzane i duszne wnętrze, w którym unosi się woń
niedawno wypalonych papierosów bez filtra oraz potu ich amatorów. Robotnicy zmierzają do swoich fabryk, porozumiewając się wyłącznie wulgaryzmami. Niemiłosierny ścisk już zdążył popsuć mi humor, a nie ma
jeszcze szóstej; przynajmniej uliczne korki nam nie zagrażają i wszystkie
newralgiczne punkty miasta pokonujemy bez przeszkód, tylko pasażerów
„po papierosie” przybywa…
6.20
Prawie na miejscu. Jeszcze tylko przejść ruchliwą dwupasmówkę i nie
dać się ochlapać lodowo-błotną breją, potem ścieżką, obok miejsca,
w którym, gdy szedłem tu po raz pierwszy, czający się za ogrodzeniem
wilczur omal nie przyprawił mnie o zawał serca. Idąc wzdłuż ulicy prowadzącej do zakładu pracy mijam drzewa, gdzie dają się słyszeć senne pokrakiwania wron i gawronów. Prawdopodobnie niedaleko znajduje się jakieś wysypisko śmieci, stanowiące doskonałe miejsce biesiadowania,
lecz jeszcze upłyną dobre dwa kwadranse, zanim ptaki poderwą się do
lotu w tamtym kierunku. Wchodzę przez główne wejście, przechodzę
obok portiera, i jeszcze raz nerwowo sprawdzam, czy zabrałem wspo-
BIP 154/155 – czerwiec/lipiec 2006 r.
mnianą już kartę chipową. Należy włożyć ją w skaner: awersem przed pracą, rewersem po pracy; w przeciwnym wypadku, lub jeśli spóźniłbym się
więcej niż piętnaście minut, komputer odnotuje to sobie z zimną skrupulatnością. Mijam jeszcze duży, zakładowy parking z placem manewrowym
dla ciężkich maszyn roboczych i wchodzę do budynku, gdzie mieści się
moje biuro. Świta, pobliskie pokrakiwanie staje się bardziej intensywne.
6.30
Ranek przechodzi w przedpołudnie i wyjątkowo szybko mija. Razem
z nowoprzyjętym technologiem siedzimy przy komputerze zastanawiając
się, jakim łukiem poprowadzić profil łyżki do ciężkiej ładowarki kołowej.
Nie ma rady, musimy iść na halę produkcyjną. Zimno i głośno, w dodatku
dosyć niebezpiecznie – niemal bez przerwy nad naszymi głowami przemieszczają się uczepione sufitu suwnice z podwieszonym ciężarem. Snopy iskier wylatują z kilku miejsc stalowego szkieletu naraz, a widłowe wózki dowożą kolejne elementy. Nieśmiało kiwam głową kolejno mijanym robotnikom, nie sposób zapamiętać ich imion.
Zastępca kierownika przedstawiał ich tylko raz, w dodatku wyłącznie
brygadzistów, a wszyscy wyglądają tak samo w roboczych kombinezonach, pobrudzeni smarem. Za kurtynami, chroniącymi przed spadającymi iskrami, stoi pożyczona łyżka, która ma nam pomóc przy projektowaniu nowej; wycinamy z kartonu uprzednio obrysowany profil. Czynność
wyjątkowo ułatwiająca projekt, a przy tym dostarczająca wiele przyjemności i nie oszukujmy się – zabawy. Odwiedzają nas – za tymi kotarami –
pracownicy. Dzieląc się spostrzeżeniami zaczynamy dyskutować o naszym technologicznym problemie. Ludzie, z którymi, być może, jechałem
rano w autobusie – przeklinając ich w duchu za te papierosy i wulgarny
język – okazują się mieć niewyobrażalną wiedzę, popartą niejednokrotnie
kilkoma dziesięcioleciami doświadczenia. Pan Ryszard, pan Kazimierz,
pan Jerzy, pan… zwracają się do mnie:
„Inżynierku, nie przejmujcie się tak, jakoś sobie poradzimy.”
Ludzie, o których miałem niesłusznie złe mniemanie, oferują bezinteresowną pomoc i zwykłą życzliwość. Uśmiechają się, zwracając się do
nas z serdecznym przekąsem per: „panie inżynierze”; prawda jest taka,
że póki co jesteśmy nimi tylko z wykształcenia, brak nam doświadczenia.
Trochę wstyd mi przed sobą za te myśli z autobusu…
14.00
Druga kawa, z ekspresu wiecznie marudzącego pana Staszka, nie radzi już sobie ze znużeniem, a tu jeszcze godzina u kierownika na „odprawie”; myślami jestem zupełnie gdzieś indziej, w domu chyba… Kilka minut po trzeciej odbijam wreszcie kartę ze świadomością, że czeka mnie
komunikacyjny koszmar przebijania się przez zakorkowane ulice i ronda,
kolejno: przeładowanym autobusem potem tramwajem, czasem nawet
dwoma. Powrót potrafi zmęczyć i zirytować bardziej niż cały dzień pracy,
gdyby nie paskudna pogoda, poszedłbym pieszo. W domu przed siedemnastą, nareszcie piątek. Za kilka godzin większość znajomych, którzy
zostali w Krakowie, spotka się przy „fajce i butelce”. Raz, starym zwyczajem, zdarzyło mi się umówić na siódmą; zmęczony, położyłem się „tak
tylko na chwilę”; owszem, obudziłem się o siódmej – następnego dnia rano, za to odespałem cały tydzień. W co drugi piątek, nie ma co liczyć na
knajpiane wieczory – studia w toku, rok trzeci, zajęcia do 20.30, a po nich
jedna myśl – weekend jest po to, by spać. Niedawny podwójny student,
kolejny raz nabiera pokory dla osób studiujących zaocznie i pracujących
w pełnym wymiarze godzin.
A w poniedziałek znów podbiję kartę zanim obudzone wrony, pokrakując poderwą się na wysypisko śmieci. Byle do wiosny, jeśli moja umowa
o pracę zostanie przedłużona.
19