Dziennik Portowy - Biuro Literackie
Transkrypt
Dziennik Portowy - Biuro Literackie
DZIENNIK PORTOW Y w y d a n y p r z e z f u n d a c j ę e u r o p e j s k i c h s p o t k a ń p i s a r z y z o k a z j i p o r t u l i t e r a c k i e g o 2012 Rok Miłobędzkiej Miłobędzka i Burszta Komasa Merczyński Szoda Czytania z tomu dwanaście wierszy w kolorze oraz prezentacja książek Gdzie baba siała mak i Wielogłos. Krystyna Miłobędzka w recenzjach, szkicach, rozmowach, a także projekcja filmów i wręczenie nagród w konkursie „Nakręć wiersz” na najciekawszą adaptację filmową tekstu poetyckiego 20.04.2012 18:00 22:30 str. 3-5 6 poetek z Irlandii Flynn Ní Chuilleanáin i Jarniewicz oraz za sprawą wierszy: McGuckian M eehan Morrissey Ní Dhomhnaill Czytania z książki Sześć poetek irlandzkich 20.04.2012 19:30 str. 15-17 Głos Ameryki A nderson A shbery Bowles Cage Pound R iding Schuyler White i Dehnel Engelking Fiedorczuk Jarniewicz Sendecki Sosnowski Tarczyński Z adura Czytania z książek: Język przyszłości, Cztery poematy, Dwie poważne damy. W letnim domku, Przeludnienie i sztuka, Wiersze, poematy i Pieśni, Korona dla Hansa Andersena, Obroty cudów, Trzy poematy, Hotel de Dream, Zapominanie Eleny, Zuch 20.04.201221:0021.0415:0019:3021:0022.0419:30 str. 6-13 Poetyckie debiuty 2011 Brewiński Burda Domagała-Jakuć Fetlińska Głuszak Jędrek K aczmarek Sinkowski Taranek Ż abnicka Czytania z książki Połów. Poetyckie debiuty 2011 21.04.2012 14:00 str. 21 Wroclove poetry Kozioł Łukasiewicz Styczeń Czytania z książek: Fuga (1955-2010), Stojąca na ruinie, Furia instynktu 21.04.2012 18:00 str. 20 Mocna proza Środkowej Europy Balla Bondar i Bukowski Z adura Czytania z książek: Świadek, Podszepty, Historie ważne i nieważne 21.04.2012 16:30 str. 14 Poezja polska od nowa Nowak Pawlikowska-Jasnorzewska Sebyła i Bonowicz Podgórnik Z adura Czytania z książek: Psalmy i inne wiersze, Seans na dnie morza, Dialog w ciemności 22.04.2012 14:00 str. 19 Muzyka z książek Koncert Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu 21.04.2012 22:30 str. 21 Klasycy z Niemiec Benn Brecht i Buras Ekier Jaskuła Kopacki Lisiecka Ososiński Czytania z książek: Nigdy samotniej i inne wiersze (1912-1955), Ten cały Brecht oraz prezentacja zbioru Muszle w kapeluszu 22.04.2012 16:30 str. 18 Poeci z Warszawy Bargielska Dehnel Pióro Sendecki Suska Tkaczyszyn-Dycki Czytania z książek: Bach for my baby, Rubryki strat i zysków, O dwa kroki stąd (1992-2011), Duchy dni, Imię i znamię 22.04.2012 15:00 18:00 str. 20 Mariusz Urbanek Europa i Ameryka w Porcie P ort Literacki Wrocław 2012 ma w podtytule nazwę 17. Europejskie Spotkania Pisarzy. Nazwę nieco na wyrost, bo przez ostatnich piętnaście nikt o takich spotkaniach nie słyszał, ale jednocześnie prawdziwą, bo szesnaście lat temu w Legnicy odbył się festiwal poetycki pod takim właśnie szyldem: Europejskie Spotkania Pisarzy. Europejskość była co prawda ograniczona do Niemców i Czechów, ale nazwa już wtedy ujawniła spore ambicje organizatorów. Rok później festiwal zmienił nazwę na skromniejszą i bardziej przystającą do tego, co się w Legnicy działo: Fort Literacki, a po ośmiu latach i przenosinach do Wrocławia przyjął kolejny szyld: Port Literacki. Miłośnicy poezji przyjeżdżali do Legnicy, a potem do Wrocławia, żeby posłuchać wierszy, tych znanych i już raz przeżytych, i tych nowych, poddawanych po raz pierwszy próbie czytania, ale także (może przede wszystkim), by zobaczyć na żywo poetów. Magnesem, który przyciągał, była inność tego festiwalu. Poeci, zwykle ukryci za swoimi utworami znacznie staranniej niż prozaicy, i o wiele trudniej dający się wyciągać przed trybunał czytelników, podczas Portu zmuszeni byli, by się z nimi zmierzyć. By stanąć twarzą w twarz wobec kilkuset słuchaczy i spróbować „sprzedać” im swoją poezję, tak jak sprzedaje się każdy inny towar wykładany na straganie. Mieli swoje wiersze zachwalać, reklamować, przekonywać przechodzących ludzi, że są im potrzebne tak samo jak przeciwłupieżowy szampon czy środek na wzdęcia. To bardzo trudne, bo wiersz nie znosi tłoku ani podczas pisania, ani w trakcie lektury. Wymaga skupienia, zanurzenia w świat kreowany słowami, potrzebuje intymności. Tymczasem najpierw Fort, a później Port od początku zakładały tworzenie poetyckiego show. To miał być sposób na promocję poezji. Pokazywanie poetów tak, jak pokazuje się telewizyjnych celebrytów, zmuszanie ich do zachowań zgoła niepoetyckich i nieintymnych. Były już tyle razy opisywane (ze słynnym pieczeniem na- leśników przez Bohdana Zadurę czy meczem ping-ponga tegoż Zadury z Piotrem Sommerem na czele), że tu czuję się z tych wspomnień zwolniony. Kolejne nazwy, pod którymi Artur Burszta organizuje swoje festiwale poetyckie, doskonale ilustrują (świadomie lub nie), jak zmieniało się w Polsce miejsce poezji, jej rola i ranga, jaki wreszcie powinien być kierunek, w którym zmierza. Najpierw był Fort, a więc budowla obronna, twierdza, której lokatorzy bronią się przed kimś lub bronią czegoś. W czasach wybuchu wolnego rynku, rewolucji ekonomicznej, nieprzyjaznej czemuś tak trudno przekładalnemu na kategorie zysku i inwestycji, jak poezja, fort był potrzebny, by mogła przetrwać. Kiedy Fort Legnica przekształcał się w Port Wrocław, potrzeby były już inne. Poezja została obroniona, wróg odepchnięty od bram, przyszła pora, by zgromadzić sojuszników, przygotować się do odbudowy tego, co zostało zniszczone. Taką rolę pełnią porty, miejsca, do których zmierzają, zawijają, przybijają z różnych, czasem bardzo odległych stron, żeglarze, wędrowcy, rozbitkowie. W portach odpoczywa się, zbiera siły, buduje nowe i remontuje stare statki, ale przede wszystkim szykuje się do nowych wypraw. Po ośmiu latach spędzonych w Forcie Legnica i kolejnych ośmiu w Porcie Wrocław, festiwal wraca do idei i nazwy, od której zaczynał: Europejskie Spotkania Pisarzy. Tyle że teraz to już nie tylko nazwa na miarę mocarstwowych ambicji i – dziś to już chyba można powiedzieć – dezynwoltury młodego człowieka z Legnicy, który festiwal wymyślił. Po szesnastu edycjach festiwalu, kiedy jego organizator – Biuro Literackie – wydawca kilku setek poetyckich książek, tomów prozy i esejów, stał się w polskim życiu kulturalnym instytucją, przyszła pora na odcinanie kuponów od zdobytej sławy... albo podjęcie nowego wyzwania. Tym nowym wyzwaniem jest właśnie organizacja Europejskich Spotkań Pisarzy. Ale teraz już naprawdę, nie tylko na miarę ambicji, ale i dotychczasowych dokonań. Dzięki Portowi Wrocław jest od lat polską stolicą poezji. W 2016 roku będzie razem z San Sebastian Europejską Stolicą Kultury, więc nowy kierunek ekspansji Biura i powrót do dawnej nazwy festiwalu były oczywiste. Zaczęło się już przed rokiem. Podczas 16. edycji Portu, odbywającego się w Roku Różewicza i Różewiczowi poświęconego, gościli we Wrocławiu poeci z Danii, Finlandii, Łotwy, Islandii, Słowenii i Walii, oraz twórcy z Meksyku. Festiwal wyraźnie i mocno otworzył się na świat. W tym roku gości będzie jeszcze więcej. W programie, prócz tego, co zwykle, a więc debiutujących i uznanych poetów polskich (z tegoroczną poetycką gwiazdą – Krystyną Miłobędzką na czele), przewidziana jest prezentacja poetek irlandzkich i niemieckich klasyków (z obszernymi wyborami twórczości Gottfrieda Benna i Bertolta Brechta), środkowoeuropejskiej prozy i wreszcie poezji amerykańskiej pod hasłem „Głos Ameryki” (ukazały się już lub ukażą tomy Johna Ashbery’ego, Jane Bowles, Johna Cage’a, Ezry Pounda, Laury [Riding] Jackson, Jamesa Schuylera, Edmunda White’a, Laurie Anderson). Dwoje ostatnich: Anderson – poetka, muzyk, reżyserka, rzeźbiarka i performerka, oraz White, ikona amerykańskiej powieści gejowskiej, zawiną do Portu osobiście. Zakwalifikowanie pisarzy amerykańskich (a za rok być może arabskich) do nurtu twórczości europejskiej nie jest zupełnie zgodne z klasyczną geografią, ale jasno pokazuje kierunek, w którym zmierza Biuro i Port Literacki. 19 kwietnia, tuż przed spotkaniem Laurie Anderson (prywatnie żony Lou Reeda, współzałożyciela The Velvet Underground) z czytelnikami, ukaże się tom jej utworów Język przyszłości. Ta nazwa to jednocześnie drogowskaz. Język poezji to jeden z tych języków, którymi świat może jeszcze się porozumieć. A poetyckie języki, którymi posługiwali się i posługują bohaterowie tegorocznego Portu, zawsze popychały świat do przodu. Chwila wielkiego święta z Krystyną Miłobędzką rozmawia Justyna Sobolewska Justyna Sobolewska: Ukazały się właśnie pani sztuki teatralne zebrane w tomie Gdzie baba siała mak i dwanaście wierszy w kolorze, które są na osobnych kartkach do oglądania, do wyjmowania z pudełka. Dlaczego kolory są tak ważne? Te teksty można tak zobaczyć. Ale najbliżej w ostatnim kończącym książkę tekście Głosy składam z kawałeczków moje dzieciństwo, dom, bliskich, ich głosy, rzeczy, słowa. Wydawało mi się, że dobrze się tam ukryłam, ale jednak za dużo o sobie opowiedziałam, za dużo. Krystyna Miłobędzka: Dwanaście wierszy... powstało jakoś w 2009 roku, one są tak pomiędzy wszystkowierszami a gubionym, bo są właśnie do zobaczenia. Interesował mnie w tekście kolor, zastanawiałam się, czy „przeźroczysty” to jest kolor? Z przeźroczystym mam bardzo złe związki, bo ja go prawie nie widzę, na przykład tego przeźroczystego talerzyka, okularów. Jak się mówi, że coś jest przeźroczyste, to o czym się mówi, o kolorze? Bo przez to coś dopiero widać kolor. Mówi się jednak: „To jest zupełnie przeźroczyste” i nie dopowiada się, że za tym przeźroczystym widać czerwoną różę. Uwagi o kolorach Ludwiga Wittgensteina są pasjonującą lekturą. W dwunastu wierszach... widzimy rozsypkę, porozrzucanie „ja”: „Mnie już nie może bardziej nie być”. Czy można iść jeszcze dalej? To stąd te wiersze? U pani słowo „przejrzyścieję” ma kolor powietrza. Gubiłam się i gubię. Mogłabym zajmować się rozmaitymi innymi rzeczami niż pisanie: hodowaniem drzew, ogrodów, zwierząt. To że cokolwiek zapisywałam, to było dziwne zdarzenie i takie niekonieczne. Do zapisywania gonił mnie Andrzej. Nazywał „Frau Sorge” – Pani Troska od Heideggera. Zawsze dużo czasu zajmowało mi łatanie spróchniałych belek, pamiętanie o wszystkim, co chce jeść. Zapiski robiłam w trakcie zamiatania czy jakiejś pracy w ogrodzie. Zapisywałam na fatalnych strzępkach i śmieciach. To nie jest coś takiego, co się wybiera w życiu na początku. Potem, jak się zapisuje przez jakiś czas, pojawia się potrzeba, nawyk zapisywania. Najbardziej chodziło mi o to, żeby jakoś zrozumieć stwory dookoła. I siebie stwora. To nie tak, ja nie wiem, kiedy czytałam Wittgensteina. Te odległości są zupełnie niejasne. Na dobrą sprawę to są takie pokrewieństwa czasem niedostrzegalne. Wierzę, że gdzieś w nas jest obszar zachowanego dzieciństwa, nieutracone myślenie dziecka, ja wiem, że tak jest. Przypomniała mi o tym książka dwie rozmowy: Karpowicz – Falkiewicz – Miłobędzka, która niedawno się ukazała. Po latach przeczytałam pytania Tymka Karpowicza i moje odpowiedzi. W jednej z nich znalazłam pytanie: „Czy róża w nocy jest czarna?”, a to jest pytanie Wittgensteina. A dopowiadając dalej, czy to nie dziecko w Wittgensteinie pozwoliło mu tak zapytać? Podobnie Znikomki, Bajdały czy te wszystkie stwory Leśmiana pochodzą z jego własnego dzieciństwa. „Tyś topolom na drogę cień rzucać pozwolił,/ Ale kto je tak bardzo w niebo roztopolił?” („Stodoła”). To są niemal wprost pytania dziecka, takie jak to: czy róża w nocy jest czarna? Pytania pierwsze i ostateczne. Słyszałam podobne od mojego synka. Myślę, że część piszących odżegnuje się od swojego dzieciństwa. Uważa je za czas stracony, ale nie na przykład Białoszewski. To jest sprawa traktowania języka, poruszania się w języku, swobody, która została gdzieś na początku wzięta, czy w mówieniu, czy w zobaczeniu świata. To się różnie realizuje, różnie zostaje zapisane, ale jeśli jest się uważnym, można to dostrzec. Można bardziej nie być, w ogóle się nie odzywając, nie zapisując niczego. To co jest, jest beze mnie, poza mną, same sobie te wszystkie istnienia. Ale pewnie tak to ludziom się zdarza, nie wiem, czy to jest wycofanie. Jesteśmy, a właściwie nas nie ma. Przede wszystkim nas nie ma. W inne pani wiersze też wpisana jest utrata: „jesteśmy przeznaczeni do znikania”. Pisała pani, że trzeba się oderwać od siebie, wtedy lepiej widać świat dookoła. To pozbywanie się siebie jest bardzo szczęśliwe. Tylko to się rzadko zdarza. Jeżeli uda mi się zapisać „jest ciszy w pokoju/ jest ścian, każdej inne”, jest to chwila wielkiego święta. Ale tego tak często się nie ma, bo to jest właśnie to pozbycie się. To co jest dookoła mnie, jest całkowicie ode mnie niezależne. Samoistność tego jest wspaniała. Jednak w momencie zapisania znowu pojawia się ja – zapisując, znowu znalazłam siebie. Nie jest tak, że to się samo zapisało. Pani wiersze wymuszają skupienie, słowa, czasem pojedyncze, przykuwają wzrok. Trzeba liczyć na to, zawsze tak sobie wymyślam, że to ktoś przeczyta uważnie, ciekawiej i lepiej od tego, co napisałam. W moich tekstach dla teatru bardzo dokładnie wszystko zapisuję, walczę o każde przesunięcie, ważne w moim rozumieniu dla kogoś, kto będzie to realizował. Jednak przedstawienia, które mi się najbardziej podobały, to były te, które mnie zaskakiwały, pokazywały to, czego nie napisałam. To scenograf czy reżyser coś ważnego znalazł. Mówiłam: „To wspaniałe, co oni z tym zrobili”. Widziałam parę takich realizacji, w których było coś więcej, coś nie mojego. Z wierszami może jest podobnie, ale ja się o tym nie dowiem. Te sztuki czyta się jak poematy. Tyle w nich jest rzeczy, które znamy z wierszy: jedna rozgrywa się pomiędzy „Ja” i „Ty”, czytamy gdzie indziej: „byli, będą, migają”. ℗ ORGANIZATOR PORTU LITERACKIEGO 2012 F undacja E uropejskich Spotkań P isarzy, P rzejście Garncarskie 2, 50-107 Wrocław, tel . 71 346 01 42, 509 333 277, poczta@fesp. pl MIEJSCE IMPREZY Studio Na Grobli I nstytutu im . Jerzego Grotowskiego, 50-421 Wrocław, ul . Na Grobli 30/32 WSTĘP wolny z wyjątkiem wieczoru L aurie A nderson PROJEKT GRAFICZNY I REDAKCJA DZIENNIKA A rtur B urszta KOREKTA K atarzyna Batorowicz-Wołowiec, A nna K rzywania OPRAWA GRAFICZNA A nna Jasnos ZDJĘCIA M ichał A damek (str . 20), James Daubney (str . 10), M agdalena D ziergas (str . 20), C hris F elver (str . 10), Caroline Forbes (str . 17), T im K nox (str . 9), Joanna Kopacka (str . 18) K roki /S chritte (str . 18), E lżbieta L empp (str . 4), Narodowe A rchiwum C yfrowe (str . 19), David Shankbone (str . 10), A gnieszka Z astawna (str . 20) oraz Biuro L iterackie i archiwa autorów WSPARCIE www.wroclaw. pl www. kreatywnywroclaw. pl OFICJALNA STRONA FESTIWALU www. portliteracki . pl 2 Tak, czasem to jest aż zbyt wyraźnie moje. To jest świat dziecka, ale zapisała go osoba dorosła. Sztukę Ojczyzna budowałam z klocków na stole, musiałam najpierw klocek z klockiem łączyć, dopiero to działanie wywoływało słowa. Właściwie wszystkie moje teksty tak powstają. To była bardzo trudna praca nazywania. Andrzej był jedynym człowiekiem, który „wiedział mnie”. On był zresztą krytykiem i pisarzem, który w sposób ostateczny i zdumiewający wiedział o drugim człowieku. Był zawsze na miejscu tamtego, o którym pisał. Andrzej na pewno kupił mi te klocki. Tak jak przedtem kupił mi Baśnie Andersena i Alicję w krainie czarów, bo on wiedział, komu co dać. Kiedy urodził się nasz syn, jego zabawy pozwoliły mnie dorosłej rozumieć „siebie dziecko”. W książce Gdzie baba siała mak znajdziemy zdjęcie dziewczynki, to pani, prawda? Ta dziewczynka ze sztuki, która zna siebie „z widzenia i słyszenia innych”? 3 Piotr Śliwiński Łukasz Zatorski Krystyna Miłobędzka od początku 1. 3. poezji świadczą czytelnicy; Krystyna Miłobędzka ma czytelników nieprzeciętnie wymagających i niezwykle oddanych myśli o nadzwyczajnej wartości tego, co pisze. Fragmenty książek Anny Kałuży, Anny Legeżyńskiej, Jacka Gutorowa, Tomasza Cieślaka-Sokołowskiego, Pawła Próchniaka, szereg ciekawych interpretacji z tomu Miłobędzka wielokrotnie, nieopublikowana synteza Marcina Malczewskiego, opublikowana – imponująca – monografia Piotra Bogaleckiego, a nawet szereg prac magisterskich, które zdarzyło mi się przeczytać – wszystko to mówi: oto poetka, oto poezja, oto wyzwanie, oto zadanie. Miłobędzka magnetycznie przyciąga i nie daje się łatwo pojąć. Nie znam dobrej odpowiedzi na pytanie, co o tym podwójnym statusie decyduje, odpowiedzi, której byłbym autorem lub którą mógłbym sobie przywłaszczyć, lecz przecież w opracowaniach krytycznych znajduje się sporo sugestii bardzo interesujących. Bardzo dzisiejsze (późnonowoczesne) jest postawienie kwestii tożsamości. Jak zauważył Jacek Gutorow, poetka „od początku podważała istnienie jakiegoś jednego «ja», kreując jaźnie potencjalne, wyobrażone, tłumione, fikcyjne czy retoryczne. Nie istnieje w poezji Miłobędzkiej «jaźń centralna». Zgoda, nie oznacza to jednak, że poezja ta nie daje możliwości dopatrzenia się i doznania istotnej, ludzkiej bliskości, a nawet identyfikacji. Krystyna, dziewczyna, kobieta, żona, matka – w oszczędnie zarysowanej przestrzeni tych wierszy dokonuje się ciągły proces skupiania, dobijania się wiedzy, kim się jest przede wszystkim lub przynajmniej w danych okolicznościach. Dzięki temu wiersze, o których nie da się powiedzieć w żadnym wypadku «sentymentalne», po stronie odbiorcy mobilizują empatię, przywiązanie, przejęcie, bardzo żywe uczucia do drugiego, konkretnego człowieka: «droga od ciebie do mnie/ ode mnie do ciebie/ uśmiech nad przepaścią»”. 2. 4. Z rozpoznań krytyków wyłania się osobowość specyficznie współczesna, przesiewająca rzeczywistość przez różne sita, z których najważniejszym pozostaje język. Nie mamy dostępu do własnych przeżyć, również nasze ekspresje wikłają się w różne konwencje. Dlatego właśnie doświadczenie jest czymś podstawowym, lecz bezpośrednio niewyrażalnym. Jeśli jednak odkrycie medialności, pochłaniającej treść, fingującej autentyczność przekazu, odkrycie nienowe, stało się punktem wyjścia dla wielu projektów mało oryginalnych, przyczyniając się do narodzin i rozpowszechnienia poglądu, funkcjonującego w uproszczonej postaci, że tekst jest rodzajem maszyny do fabrykowania aporii, to w poezji Krystyny Miłobędzkiej rzecz ma się zdecydowanie ciekawiej. Przede wszystkim twórczyni ta nie ekscytuje się niewyrażalnością, lecz – mając jej świadomość – stara się powściągać uczucie niemożności, szuka przejścia między światem przedstawionym a światem, poluje na chwilę, kiedy rzecz, myśl, słowo zbiegną się na moment, dając wrażenie istnienia, jedności, sensu, prawdy. To polowanie za pomocą wiersza odbywa się przy użyciu niewielu środków, słowa nie rozbiegają się jak nagonka, nie próbują zamęczyć nicości, lecz – powiązane luźno – oczekują, aż rozdzielone trajektorie spotkają się na mgnienie. Liryzm Miłobędzkiej. Ta poezja jest inteligentna i mądra. Jej duch awangardowy, formalny, filozoficzny jest cudownie inteligentny. Jej duch poetycki jest mądry. Mądry poeta wie, że czytelnik i bez niego jest mądry, lub bywa, lecz bez niego nie jest, lub nie bywa, tak liryczny jak niekiedy chciałby. O 5. Jej tematy, medytacje i niepokoje – czas, ubywanie, ogród, dziecko, niepochwytność, niewysłowienie – są jak blizny, pozostawione w pamięci przez bolesną, upokarzającą bezsilność, a zarazem są śladem prowadzącym do innego, bliźniego, równe bezradnego. Nie mogę zapomnieć studentki, która po wieczorze pani Krystyny zwierzyła się, rozgorączkowana, że chciałaby już być stara. ℗ Krystyna MIŁOBĘDZKA Czytania z tomu dwanaście wierszy w kolorze, a także premiery książek Gdzie baba siała mak i Wielogłos. Krystyna Miłobędzka w recenzjach, szkicach, rozmowach. 20.04.2012 / piątek / godzina: 18:00 Odnalezione w obrazie J ubileusz 80. urodzin Krystyny Miłobędzkiej sprzyja rzemieślnictwu słowa. Wysyłamy jej w duchu podziękowania i życzenia, wygłaszając przed sobą doceniające tę obecność stosowne eulogie. Otwierają się przy tym szanse na poznanie autorki Pamiętam nie tylko z kart jej książek, ale również z tego, czym obdarowała i jak zmieniła swoich czytelników. Czy inni odbiorcy jej twórczości podzielają moje odczucie, że w osobności Miłobędzkiej, niemocującej się z wizerunkiem, by dogonić uwagę współczesnych, jest coś szlachetnego i bliskiego? Czy ta konsekwencja może być dla nas lekcją postaw życiowych i twórczych? Czy potrafimy w uroczystym szpalerze spojrzeć sobie w oczy, aby przysiąc, że pojutrze czy za rok, gdy już zgaśnie rocznicowy blask, też podejmiemy wysiłek rozmowy o poezji? Spodziewam się zapewnień, że tak właśnie będzie, do których dokładam cegiełkę o praktycznym pożytku z czytania jej wierszy. Podczas lektury bywa tak, że wiersze czy frazy, które nas zachwycą, wbijają się w pamięć i już nie chcą jej opuścić, dając o sobie znać nieoczekiwanie i raptownie. Podobnie zdarzało się i w moim życiu, kiedy tuż po efektownych pauzach, sugerujących zamyślenie, wplątywałem pewne słowa Miłobędzkiej w rozmowy na randkach, sprawiając wrażenie, że po prostu muszę w ten sposób naginać język, by sprostać galopowi narowistych myśli. Owoce tych spotkań były zawsze obfite, choć ja po prostu „mówiłem Miłobędzką”, tylko trochę przemyślniej niż pan Jourdain prozą. Przypomniałem sobie o tym, gdy ogłoszono, że w piątej edycji konkursu „Nakręć wiersz” wielbiciele poezji Krystyny Miłobędzkiej dostali szansę zilustrowania jej utworów etiudami filmowymi. Pomyślałem naraz, że podobnie jak słowa poetki odnajdywałem w swojej mowie kawiarnianego flirtu, tak teraz inni stanęli przed wyzwaniem odkrycia ich w kolejnym, poważniejszym już języku – alfabecie kinowych obrazów. Rezultaty tych poszukiwań oceni jury w składzie: Artur Burszta, Jan Komasa, Michał Merczyński i Jarosław Szoda. Nagrody z puli 10 tys. złotych zostaną wręczone przez fundatora – prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, podczas finałowej gali 20 kwietnia 2012 roku. Materia tej poezji nie wydaje się łatwa do filmowej trawestacji. Siła Miłobędzkiej wynika przecież z nieustannego przyglądania się słowom, opukiwania ich dla wyceny przydatności w nazywaniu świata. Wiersze te żywią się pogmatwaniem i możliwościami języka, wskazując na dolę człowieka, który w przymusie mowy jest jednocześnie niezborny i zmyślny. Wizualizacja owej lingwistycznej esencji otwiera niezmierzoną przestrzeń dla wyobraźni. To okazja, by zadać kłam przeczuciom, że wieloznaczność czy przejęzyczenie najprościej oddać w wypowiedzi, gdyż obraz tu kapituluje lub chadza okrężnymi drogami. Po finałowym seansie wiemy już, że nic bardziej mylnego. Laudacja należy się przede wszystkim rozmaitości ich form, przemiennych i odważnych także w obrębie pojedynczego dzieła. Końcowy pokaz ukaże nam wiersze odkryte w obrazach teledysku, onirycznych wizji, surrealistycznych sekwencji, filmu rysunkowego, pantominy, wycinanki, pamiątki rodzinnej czy kroniki miasta. Te etykiety nie wyczerpią rzecz jasna ich bogactwa, dynamiki i głębi – tych należy doświadczyć, zasiadając w fotelu podczas finałowego rozstrzygnięcia. Jeżeli rozmowy o nich nie ucichną wśród publiczności, w kuluarach, knajpach i podczas powrotów do domu, wszyscy zostaniemy w ten sposób nagrodzeni. Nakręcimy się dostatnio na następny Port. ℗ NAKRĘĆ WIERSZ KRYSTYNY MIŁOBĘDZKIEJ Artur BURSZTA, Jan KOMASA, Michał MERCZYŃSKI, Jarosław SZODA Prezentacja filmów oraz wręczenie nagród w piątej edycji konkursu na najciekawszą adaptację filmową tekstu poetyckiego. 20.04.2012 / piątek / godzina: 22:30 4 WYBIERZ FILM, KTÓRY NAJBARDZIEJ CI SIĘ SPODOBAŁ, I ZAGŁOSUJ NA NIEGO, WYSYŁAJĄC SMS NA NUMER 71601, W TREŚCI WPISUJĄC BL.NUMER ZESPOŁU Nazwa zespołu: ABAŻUR Tytuł filmu: Kto kogo ogarnie Skład: Dawid Kujawa, Marek Brol, Paulina Gołek, Michał Dolny Numer SMS 01 Nazwa zespołu: IMAGINE Tytuł filmu: Odpisane na straty Skład: Bogusław Hynek, Karolina Płanik, Arkadiusz Reikowski, Jowita Bartnik, Miłosz Onak Numer SMS 02 Nazwa zespołu: NIEZALEŻNY POCHÓD KWIKÓW Tytuł filmu: Nie jestem dalej Skład: Przemysław Janiszek, Monika Korzeniowska, Krzysztof Szcześniak Numer SMS 03 Nazwa zespołu: NOCNE MARKI Tytuł filmu: Okno na Skład: Joanna Gondek, Andrzej Grodkiewicz Numer SMS 04 Nazwa zespołu: ONI Tytuł filmu: [Słońce idzie po niebie] Skład: Agnieszka Paszkiewicz, Marcin Trzeciak, Waldemar Szmatuła Numer SMS 05 Nazwa zespołu: PIOTR BROŻEK Tytuł filmu: Śpiew Skład: Piotr Brożek Numer SMS 06 Nazwa zespołu: SARATOGA FILM Tytuł filmu: Kolory w dzieciństwie Skład: Tomasz Ostroga, Zbigniew Bałdys, Sara Szpak, Szymon Pilch Numer SMS 07 Nazwa zespołu: TV WULKAN Tytuł filmu: [w zielono kulisto wysoko ostro] Skład: Maciej Sławuski, Adam Antończak, Mila Sławuska Numer SMS 08 Nazwa zespołu: WIERSZAKI Tytuł filmu: Bez tytułu Skład: Maria Wróż-Prusiewicz, Marek Lasota Numer SMS 09 Nazwa zespołu: ZESPÓŁ JEDNOOSOBOWY Tytuł filmu: Jestem Skład: Katarzyna Frankowska Numer SMS 10 Wierzę w śmiech z Laurie A nderson rozmawia Julia Fiedorczuk Julia, Laura & sweet Jane B ędą trzy kobiety, proszę Państwa. Pewnie gdyby po prostu takie trzy razem pojawiły się na festiwalowej scenie, choćby jak te niepoważne damy w utworze młodzieżowej grupy Craftwerk (podaję odpowiednie łącze: http://youtu.be/1Vhf_Q0jz9s), i nic więcej nie musiały robić, po kwadransie wszyscy bylibyśmy zaspokojeni, oddalając się na „zajęcia w podgrupach” (określenie P. Zommera), czyli do baru. Występek estradowy na wszystkich festiwalach, przecież nie tylko literackich, jest sprawą przyjemnie drugorzędną. I pewnie nikomu nie trzeba o tym przypominać, chociaż zawsze warto znowu i znowu wypytywać weteranów, takich jak popularny Jan Rudnicki, Derek Foks, Maciej Małecki, Czarny Domaru, Marta Podgórny, K.C. Baczewski, Widman czy Bogdan Zadura, bo moda lubi się zmieniać i pewnego pięknego dnia my, ludzie niewtajemniczeni, możemy się obudzić z ręką w lodowatym lub wrzącym nocniku. (Ja jednak zawczasu pytałem i już wszystko wiem, albowiem kto pyta, nigdy nie błądzi...). Gdyby naprawdę nic więcej nie musiały robić... „Kwadrans niewzruszonej ciszy na scenie to jest rzeczywiście taki niedościgniony imprezowy ideał, zgadzam się z panem absolutnie”, mówi mi jedna z urodziwych pań, pracujących przy tegorocznym festiwalu, „ale cóż począć, proszę interweniować u pana dyrektora”, dodaje nieco bezradnie, najpierw rozkładając ręce, a potem pokazując zaryglowany gabinet. Gdyż jednak ma być czytanie, które pewnie będzie musiało potrwać nieco dłużej (Bogiem a prawdą, w ogóle sobie tego „czytania” nie wy- obrażam). Tadeusz Pioro (tak, ten generał), który w swoich felietonach i notatkach na blogach prawie nigdy się nie myli, niewątpliwie znowu ma rację, kiedy wszystkim odradza przyjazd na wrocławską imprezę. I zagadkowo dodaje (już w telefonicznej rozmowie): „Czytanie prozy? Między nami mówiąc, śmiech na sali. Kto umie czytać prozę na głos, ba, kto umie jej słuchać?”. Czy jednak Pioro skutecznie zniechęca? Skoro wyżej wspomniany D. Foks twierdzi na łamach kolorowego czasopisma, że po raz pierwszy w życiu weźmie delegację ze swojej macierzystej „Wytwórczości”, żeby tylko móc do Wrocławia przyjechać! „Czego jednak się spodziewa, czego będzie chciał posłuchać?” – pytam tego uczestnika (też przez telefon). „Oczywiście głównie Laury i Jane” – odpowiada bez wahania. „A potem przecież na deser będzie jeszcze Laurie” – dodaje takim porozumiewawczym tonem, jakby chciał się jakoś dodatkowo zabezpieczyć. „Czy Laurie to jest zdrobnienie, może inne wcielenie Laury, która, jak doskonale wiemy, czasami nazywała się też Writing, a niekiedy wręcz nomen omen Jackson?” – pytam, ale połączenie nagle zostaje przerwane. Teraz siedzę już tylko razem z Państwem w sieci i próbuję czytać, wszystko najdokładniej dla Państwa sprawdzam. Mówiąc jedynie o przełożonych autorkach, to znajduję gdzieś u Jane: „Piękne? Żadna z nich nie jest piękna – mówi barman. Obie to stare kwoki”. Ha, ha. To jest bardzo ładne. O ile jednak ta Jane chyba nawet kiedyś była dość pociągająca (podaję stosowne łącze: http://www.nndb.com/ people/128/000114783/), to pewnie nikt nie chciałby mieć do czynienia z Laurą (rzućmy okiem na pierwsze z brzegu łącze: http://famous poetsandpoems.com/poets/laura_riding_jackson), która kiedyś zbeształa biednego dziennikarza Mathewsa, ponieważ ośmielił się o niej pisać, używając jej pierwszego imienia. Jak rozumiem, Julia na szczęście będzie mogła przeczytać parę wierszy Laury (wiersze przeważnie bywają krótkie i znacznie lepiej wychodzą), no i niektóre prozy autorki „Socjalistycznych nieprzyjemności” nie są wcale takie długie. Mam wszelkie podstawy przypuszczać, że polegnie zbędny w tym scenicznym układzie Sosnkowski (nie, nie ten generał), bo ma do dyspozycji tylko przydługą powieść i sztukę teatralną, której przecież nie będzie nam czytał na głosy. Jak pisze niezapomniany Roland Firbank: „Z najlepszych źródeł wiem, że zanim Dwór przeniesie się do Letniego Pałacu, będziemy mieli co najmniej jeszcze jedną Galę”. A niewątpliwie; i tym sposobem pięknie się kłania Wasz ℗ Jane BOWLES i Laura (RIDING) JACKSON Czytania z książek: Jane Bowles Dwie poważne damy. W letnim domku w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego oraz Laury (Riding) Jackson Korona dla Hansa Andersena. Utwory wybrane: opowiadania i Obroty cudów. Utwory wybrane: wiersze i eseje w przekładzie Julii Fiedorczuk z udziałem autorów przekładów. 20.04.2012 / piątek / godzina: 21:00 w w w . p o r t l i t e r a c k i . p l słyszy instrukcje: „Teraz proszę przejść do następnego obiektu...”, i myśli sobie: „Zaraz, zaraz, najpierw chcę zobaczyć to!”. To okropnie irytujące. Laurie Anderson: Powiedziałam to oczywiście całkiem żartobliwie. Chodziło mi tylko o to, że artyści nie pracują na zlecenie. Artysta wyobraża sobie jakąś rzecz, chce, żeby zaistniała, i wynajduje sposób na stworzenie jej. To zachwycające. Czegoś nie było, a potem jest. To bardzo ekscytujące. Oczywiście, „kompleks Boga” to zbyt mocne słowa, artyści nie mają swojego nieba, nikogo nie oceniają. Miałam na myśli tylko twórczy charakter pracy artysty. Czy obecność Lolabelle w niektórych pani opowieściach i występach była sposobem na przezwyciężenie ludzkich przyzwyczajeń percepcyjnych? Kiedy myśli pani o samych początkach swojej drogi artystycznej, czy przypominają się pani jakieś zdarzenia lub osoby, które wywarły na panią istotny wpływ? Andrzej Ziemiańczyk 6 Julia Fiedorczuk: Powiedziała pani ostatnio, że będąc artystką, odczuwa pani coś w rodzaju „kompleksu Boga”. Co to znaczy? Na samym początku była nauczycielka plastyki w podstawówce. To była wspaniała postać. Po pierwsze wyglądała zupełnie inaczej niż pozostali nauczyciele, a to robiło ogromne wrażenie. Nosiła wielkie kapelusze i bardzo kolorowe ubrania. Co jednak ważniejsze, jej pojawianie się i znikanie nie zależało od dzwonka. Nasze życie, życie dzieci, było całkowicie podporządkowane dzwonkom. Dzwonek! I wybiegamy na podwórko. Dzwonek! I z powrotem do szkoły. Już wtedy uważałam, że to jakiś rodzaj tyranii. Denerwowało mnie, że muszę żyć w ten sposób. Ona przychodziła po dzwonku i wychodziła przed dzwonkiem. Wydawało mi się to cudowne, i pomyślałam – oto ktoś, kim chciałabym być. Uważa się panią za artystkę osobną, jednocześnie jednak mówi się o przystępności pani pracy. Czy uważa się pani za artystkę awangardową? Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek rozumiałam, co to znaczy. Ale, owszem, w przeszłości ten termin miał jakieś zastosowanie. Powiedzmy – w latach 70. Potem sposób przenikania sztuki do kultury głównego nurtu zaczął się zmieniać i awangarda znikła. Przede wszystkim nagle okazało się, że wszędzie jest mnóstwo artystów. I już chociażby z powodu ogromnej ich liczby zaczęła zmieniać się struktura tego świata. Ludzie kończyli szkoły plastyczne i musieli szukać sobie jakichś zajęć. Zaczynali pracować, powiedzmy, w reklamie. Albo tworzyć sztukę użytkową. Dzięki temu świat stał się o wiele piękniejszy – na przykład mamy teraz bardzo dużo ładnych biur. Psy mają znakomity słuch i węch. Opowieści, w których pojawiała się Lolabelle, dotyczyły odczuwania świata. Pies może służyć jako pośrednik pomiędzy człowiekiem a różnymi elementami rzeczywistości. Kiedy obserwuje się psa, który biega i wącha różne rzeczy, można sobie wyobrazić całkiem inny sposób doświadczania danego fragmentu świata. Powiedziała pani kiedyś, że jest – po pierwsze – artystką, po drugie – mieszkanką Nowego Jorku, po trzecie – kobietą. W jaki sposób te elementy tożsamości wpływają na pani widzenie świata? To naprawdę zależy od kontekstu – i ta hierarchia jest oczywiście zmienna. Nie umiem powiedzieć, która część mnie jest kobietą, a która jest związana z Nowym Jorkiem. To się cały czas zmienia. Nowojorczyk – kto to taki? Każdy, kto mieszka w wielkim mieście. Nowy Jork bardzo się zmienia. Podobnie jak wszędzie na świecie chodzi przede wszystkim o to, że powstają wielkie, nowe bloki. Poszukując nowych punktów widzenia, miała pani wiele bardzo nietypowych doświadczeń. Na przykład zatrudniła się pani w McDonald’s. Czemu służą takie eksperymenty? A dziś? Czy dzisiaj ten termin może jeszcze cokolwiek znaczyć? Nie. To jest termin, który odnosi się do przepływu treści w obrębie świata sztuki. Awangarda – pojęcie, które ma swoje źródło w języku militarnym – oznaczała wybieganie na przód, przed swój czas. Teraz przepływ treści jest natychmiastowy. Żyjemy w wieku informacji... chociaż z drugiej strony, to też nie jest takie proste. Wydawałoby się, że wszystko wiemy, a to wcale nieprawda. Czy fakt, iż żyjemy w wieku informacji, w dobie internetu, wpływa na to, kim jesteśmy, i na sposób, w jaki ludzie komunikują się pomiędzy sobą, w jaki opowiadają o swoim życiu? Nie wpływa chyba na to, kim jesteśmy, ale bardzo ogranicza naszą zdolność koncentracji. Rozmawiałam ostatnio z trenerką psów. Powiedziała, że czasem próbuje wyjaśniać ludziom – właścicielom psów – jakieś proste kwestie, ale oni nie są w stanie skupić się na dłużej niż kilka sekund. Potem zaczynają rozmawiać przez telefon albo muszą coś załatwić. Więc jakim cudem miałaby im wytłumaczyć, jak mają szkolić swoje psy, skoro oni sami po paru chwilach tracą zainteresowanie? Produkcje artystyczne też muszą stawać się coraz krótsze. Kilka razy próbowałam opowiedzieć jakąś historię w przestrzeni muzeum, ale nigdy mi się to nie udało. Problem jest związany z czasem, z synchronizacją czasu i ludzkiego ruchu. Chodzi po prostu o to, że nie da się wpłynąć na to, w jaki sposób ludzie przemieszczają się w przestrzeni muzeum. Chodziła pani kiedyś po galerii sztuki, słuchając nagranych instrukcji przewodnika? To naprawdę denerwujące. Człowiek chce przemieszczać się we własnym tempie, tymczasem w w w . p o r t l i t e r a c k i . p l 7 To część mojej pracy artystycznej. Ponownie chodzi o to, żeby spojrzeć na świat z trochę innej perspektywy, to wszystko. Cała reszta jest w moich opowieściach. Przytacza pani czasem zdanie Johna Cage’a, który twierdził, że wszystko już istnieje, wobec czego wystarczy pracować z tym, co jest. Czy to odnosi się także do pani pracy? Nie, w tej chwili nie bardzo. Czasem pracuję bardziej jak dziennikarka, wtedy ważne jest, żeby uważnie obserwować to, co już istnieje. W tej chwili jednak pracuję bardziej jak pisarka – maluję też nowe obrazy. W tych nowych pracach interesuje mnie łączenie treści i struktury w nowy, ciekawy sposób, ważna jest wyobraźnia. To nie jest z Cage’a. Nie mam zestawu elementów, z którym pracuję, nie rzucam kością, nie stosuję takich metod. Mówi pani o pisaniu – chciałabym zatem zapytać o język. Jako „zawodowa opowiadaczka” – właśnie tak czasem pani o sobie mówi – pracuje pani w języku. Język to materiał opowieści i sposób na komunikowanie się z czytelnikami bądź słuchaczami. Jednocześnie jednak – napisała pani o tym znaną piosenkę – „język to wirus”, jak mawiał William Burroughs. W jaki sposób radzi sobie pani z tą sprzecznością? Och, pomówmy lepiej o czymś innym. Już tyle razy odpowiadałam na to pytanie, że bez trudu znajdzie pani odpowiednie cytaty – proszę powiedzieć czytelnikom, że nie staram się być tajemnicza, po prostu nie mam siły w kółko powtarzać tego samego. Lubię wymyślać nowe rzeczy. Czy zatem pomysł, aby wziąć udział w festiwalu poetyckim, podczas którego odbędzie się premiera książki z przekładami pani tekstów i opowieści na polski – język bardzo przecież odległy od angielskiego – to nowość? Tak! To nowe i bardzo ekscytujące. Od dawna chciałam zrobić coś bez muzyki, coś nieobudowanego strukturą występu, która zwykle wyznacza sposób, w jaki pracuję. Tym razem będę miała do dyspozycji tylko słowa. Tylko mowę. Jestem tym bardzo przejęta. Fragment rozmowy, która w całości ukaże się w jednym z najbliższych numerów tygodnika „Polityka”. Marek Paryż Laurie Anderson: poszerzenie pola sztuki Ź ródła inspiracji, z jakich czerpie Laurie Anderson, są zapewne niezliczone, a pełne ich rozpoznanie graniczy z niemożliwością. Jednak niektórych patronów jej dzieła można zidentyfikować łatwiej i szybciej niż innych; należy do nich Herman Melville, od którego artystka zapożyczyła tytuł dla swojego poetycko-narracyjnego cyklu Songs and Stories from Moby Dick. Przy zachowaniu wszelkich proporcji można powiedzieć, że twórczość Anderson jest dla sztuki drugiej połowy XX i początku XXI wieku tym, czym Moby Dick był dla literatury amerykańskiej połowy XIX – encyklopedią form, stylów, gatunków. Autorka Home of the Brave porusza się między uprawianymi przez siebie sztukami, jakby granice między nimi zgoła nie istniały, tworzy dzieła dostępne poprzez różne media i w różnych przestrzeniach: na scenie, na płycie, w druku, w galerii, w internecie. Łączy w nich takie dziedziny sztuki, jak muzyka, performance, video, animacja, instalacja, grafika, fotografia, literatura. Pielęgnuje artystyczną niezależność i oryginalność, co czyni z niej godną spadkobierczynię tradycji awangardowej, i zarazem odnosi sukcesy na rynku komercyjnym. Jej płyty produkuje jedna z największych światowych wytwórni, retrospektywna książka Stories from the Nerve Bible: A Retrospective 1972-1992 (1994) ukazała się nakładem pierwszoligowego nowojorskiego wydawnictwa, a na koncertach zapełniają się wielotysięczne widownie. Laurie Anderson to par excellence artystka, która idzie z duchem czasu, co nie oznacza, iż nie interesuje jej geneza sztuk. Wręcz przeciwnie, przedstawienia, w których tekst, muzyka i performance uobecniają się w wielowymiarowym środowisku technologicznym, spajają wynalazki przyszłości z najbardziej żywotnymi elementami odwiecznej tradycji narracyjnej. Jako artystka Anderson w dużej mierze została ukształtowana przez atmosferę miejsca, z którym związała całe swoje dojrzałe życie, czyli Nowego Jorku. W tej metropolii, jak pisze Ronald Sukenick w książce Nowojorska bohema (1987), w drugiej połowie XX wieku pojawiła się nowa cyganeria artystyczna. Nawet jeśli Sukenick niepotrzebnie mitologizuje tamtejszych artystów i pisarzy, widząc w nich obrońców wartości humanistycznych przed naporem społecznego pragmatyzmu, wypada się zgodzić z jego tezą o potędze nowojorskiej sztuki awangardowej i alternatywnej, o czym ostatecznie przekonuje dwudziestostronicowy indeks zamieszczony w książce. Urodzona w 1947 roku w stanie Illinois, Anderson podjęła studia artystyczne na nowojorskim Columbia University. Jako specjalizację dyplomową wybrała rzeźbę, a na swoich pierwszych wystawach we wczesnych latach 70. pokazywała układy przedmiotów wykonanych z papieru rozmoczonego na pulpę. W tym samym czasie stworzyła cykl fotograficznych autoportretów w pozycjach do spania oraz opublikowała własnym sumptem osobliwy dziennik, w którym dni odnotowane były w pojedynczych zdaniach. Toteż w jej przypadku nie można mówić o jakimkolwiek przełomie, znamionującym poszerzenie artystycznego spektrum, tylko o ustawicznym działaniu na płaszczyźnie wielu estetyk. Pod koniec lat 70. napisała serię krótkich autobiograficznych narracji pt. For Instants, podporządkowanych założeniu o jednakowej ilości słów. Z jej wczesnych utworów literackich przebi- 8 w w w . ja zatem twórcza świadomość pokrewna filozofii pisania autorów z kręgu OuLiPo. Podobnie jak oni Anderson wyraża przekonanie o sztuczności, która jest istotą artystycznej kreacji, ale w odróżnieniu od nich nie traktuje w sposób ortodoksyjny wykoncypowanych formalnych rygorów. Nie ma wątpliwości, iż na wczesnym etapie jej rozwoju artystycznego duży wpływ wywarły na Anderson nowe zjawiska w sztuce lat 60.; obok literatury awangardowej należałoby wymienić performance, happening i sztukę konceptualną. Te tendencje wywróciły na nice tradycyjne rozumienie dzieła jako skończonego wytworu, wobec którego sam proces twórczy wcale się nie liczy. Wszak w sztuce konceptualnej – jak nazwa wskazuje – koncepcja miała prymat nad realizacją. Happening z kolei zdefiniował na nowo rolę przestrzeni, wkraczając w obszary publiczne, gdzie śmiałe działania artystyczne uprzednio nie istniały. Awangardowi twórcy kładli nacisk na procesualny charakter dzieła oraz na znaczenie tworzywa, bowiem tworzywo buduje sens, a nie tylko pośredniczy w jego przekazaniu. W porównaniu z wcześniejszymi czasami zupełnie inaczej rozumieli relację między autorem i odbiorcą, przyznając temu drugiemu większe niż pierwszemu prawo do przypisywania dziełu znaczeń; w ich pojęciu jedna, niezmienna interpretacja była logiczną sprzecznością. Taki klimat bezsprzecznie odpowiadał Anderson, realizującej od samego początku swojej artystycznej aktywności bardzo oryginalne, wieloznaczne projekty. W latach 70. wykonywała na przykład występy – dzisiaj owiane legendą – znane jako Duets on Ice, podczas których przechadzała się na łyżwach zatopionych w lodzie (topniejący lód był miarą czasu występu) i grała na skrzypcach, z których jednocześnie płynęła muzyka z ukrytego magnetofonu. Z tego też okresu pochodzą pierwsze intrygujące wynalazki technologiczne Anderson, między innymi akustyczna soczewka – odpowiednio zainstalowana gumowa kula wypełniona dwutlenkiem węgla, dająca efekt, jak można odgadnąć, zogniskowania fal dźwiękowych. Eksperymentalne wykorzystanie najnowszych multimedialnych technologii to znak rozpoznawczy twórczości Anderson. W XX wieku dużo napisano o kruchości kultury w obliczu potęgi technologii; z podobnych przekonań wyrosło wiele apokaliptycznych scenariuszy. Anderson nie podpisuje się pod ostrzeżeniami, że sztuka zaniknie pod naciskiem technologii, przeciwnie – artystka unaocznia, że sprzężenie arte i techne może dać niezwykły efekt, należy jednak nauczyć się rozumieć te kategorie w sposób wykraczający poza myślenie rutynowe. Otóż dla Anderson technologia jest nie tylko środkiem, służącym wyższemu celowi estetycznemu, ale przede wszystkim przedmiotem działań artystycznych. Takie podejście zresztą jak najbardziej współgra z wyobrażeniem dzieła jako procesu, a nie li tylko wytworu. W swoich projektach Anderson opracowuje różne strategie uniezwyklenia, dlatego tak bardzo polega na nietypowych zastosowaniach technologii. Co ważne, technologia jako nieodzowna część procesu artystycznego jawi się w całkowicie innych barwach aniżeli technologia użytkowa albo przemysłowa: frapuje odbiorcę, a zafrapowanie jest reakcją przeciwną i do obojętności, jaką odczuwamy na widok technologicznych produk- p o r t l i t e r a c k i . p l tów codziennego użytku, i do obawy, jaką nierzadko napawają nas obrazy technologii przemysłowej. Rzecz oczywista, od technologii nie ma ucieczki, a dystans między człowiekiem i maszyną zmalał do rozmiarów znikomych. Ludzie zmieniają się w istoty o znamionach cyborgów, gdy wchodzą w interakcje z technologiami, przy czym z reguły nie mają świadomości transformacji, która w nich samych się odbywa. Anderson taką świadomość w swoich odbiorcach pobudza, a dzieje się to zwłaszcza w momentach, kiedy jej własne ciało staje się przestrzenią kontaktu z technologią: gdy wkłada do ust świecącą żarówkę, zakłada na głowę okulary-reflektory, naśladuje gesty robota albo przymocowuje do rąk czujniki uruchamiające syntetyzator. Nie jest wszakże tak, że w ocenie Anderson technologia jest wartością wyłącznie pozytywną. W krótkich, celnych narracyjnych komentarzach, jakie wplata do swoich performance’ów, niejednokrotnie mówi o zagrożeniach związanych z postępem technologicznym. Jednak źródłem problemu jest nie tyle sama technologia, ile człowiek, który odnosi się do niej zgoła bezmyślnie. Anderson przestrzega przed takim rodzajem inwazji, kiedy technologia niepostrzeżenie wnika w sferę ludzkich obyczajów. Nie należy się jej bać, ale też nie należy jej niepotrzebnie humanizować. W jednym komentarzu z Natural History artystka mówi na przykład o tym, że producent ekspresu do kawy nazwał to urządzenie „Mister Coffee”. Na pozór nie ma w tym nic niestosownego, w istocie jednak taka nazwa przypisuje maszynie pewien ludzki potencjał, implikuje oczekiwanie, że ta maszyna zastąpi człowieka w jakimś szerszym wymiarze niż tylko przy robieniu kawy. Rozpoznanie atrybutów ludzkich w wytworach technologicznych jest przykładem niewłaściwego, bo pozbawionego głębszej refleksji, stosunku do technologii. Już w latach 80. Anderson zwracała uwagę na „narkotyczny” wpływ telewizji, z której programów widzowie bezkrytycznie czerpią wzorce do naśladowania. Można więc mówić o inwazji technologii, która odbywa się nie za sprawą jakiejś przemożnej, magicznej siły ukrytej w jej wytworach, lecz na skutek nieuświadomionego ich użytkowania. Artystka jako znamienne postrzega wszelkie próby stworzenia sztucznej inteligencji i ironicznie prognozuje, że kiedyś nastąpi pełny transfer inteligencji między ludźmi i maszynami. Twórczość Laurie Anderson niesie niebagatelne implikacje antropologiczne, czego przykładem są właśnie rozważania o tym, co dzieje się na linii człowiek – technologia. Zupełnie inny temat, ale o nie mniejszej wadze antropologicznej, to miejsce zwierząt w naszym symbolicznym rozumieniu świata. We wczesnych latach 90. artystka wykonywała performance pt. The Human Face, dla potrzeb którego charakteryzowała się na wilkołaka; tę przemianę dokumentują dość szokujące zdjęcia. W ogóle Anderson prześwietla fundamentalne pojęcia, w oparciu o które ludzie porządkują rzeczywistość, takie jak czas i przestrzeń. Na tle jej minimalistycznych narracji wyróżniają się te opowiadające o poznawaniu obcych kultur: o pobycie na Bali, na pacyficznej wysepce Ponape albo w rezerwacie Indian Kri. Bodaj najbardziej znana historia tego rodzaju to Ta-brzydka-z-klejnotami, o tym, jak Indianki z pewnego meksykańskiego plemienia spokrewnionego z Majami próbowały zmienić wygląd goszczącej w ich wiosce Anderson tak, by względnie odpowiadał ich „kanonom” urody, co dałoby brzydkiej białej kobiecie szansę na znalezienie męża. Takie narracje jaskrawo pokazują chwiejność uwarunkowanych przez kulturę konstrukcji tożsamości. W antropologicznym słowniku Anderson najważniejszym terminem wydaje się być obcość, przy czym chodzi tu nie tylko o odczucia, jakie towarzyszą kontaktom z innymi kulturami, lecz także – a raczej przede wszystkim – o niemożność wczucia się w sytuację innego, kimkolwiek on jest. Kwestii tej w wymowny i poruszający sposób dotyka krótki utwór pt. „Spadanie”, będący poetycko-narracyjną kombinacją. Oto po absurdalnym wypadku – wysiadając z taksówki, wpadła do otwartej studzienki kanalizacyjnej – Anderson trafia do szpitalnej izby przyjęć. Przez jakiś czas siedzi obok niej stara kobieta z krwawiącymi, spuchniętymi stopami i ciągle powtarza, by ludzie na te stopy patrzyli. Anderson odwraca wzrok. W tym wydarzeniu objawia się dramat wyobcowanego istnienia, niemniej jednak sama obcość nie jest czymś złym – jest stanem normalnym i nieuniknionym. Równie doniosłe co implikacje antropologiczne czy egzystencjalne są u Anderson sensy polityczne. Artystka powiedziała onegdaj w wywiadzie, że pod względem politycznym „przespała” lata 80. i „ocknęła się” dopiero niedługo przed pierwszą wojną w Zatoce Perskiej, ale nie do końca jest to prawda, bo treści polityczne wyraźniej rysują się w jej twórczości od początku rzekomo „przespanej” dekady. Z tego okresu pochodzi czteroczęściowy cykl performance’ów o znaczącym tytule United States; w drugiej części, w w w . która miała premierę w 1980 roku, znalazł się „Superman”, pierwszy utwór muzyczny Anderson, który zawędrował na wysokie miejsca list przebojów. Tekst „Supermana” jest, by tak rzec, osadzony na punktach przecięcia kluczowych amerykańskich mitów i ideologii: mitu niewinności, fantazji o superbohaterach, ideologii ekspansjonizmu. Otóż fantazje, uwarunkowane przez polityczne zapotrzebowanie, dają początek wyobrażeniom narodowej wielkości. Chcąc urzeczywistnić takie wyobrażenia, zwyczajni Amerykanie zmieniają się w nadludzi, a ich transformację znamionuje zamknięcie w samolotach – są one metaforą ekspansji – których żaden żywioł nie powstrzyma „od prędkiego wykonania (...) zadań”. Metaforyka „Supermana” obraca się wokół pojęć militarnych i technologicznych, a tekst kończy wizja uosabiającej Amerykę monstrualnej figury matki, obejmującej „petrochemicznymi ramionami” dziecko, które mimo wszystko nie dorosło do roli superbohatera. „Superman” to zapewne jeden z najbardziej przenikliwych, niepokojących i nadal aktualnych politycznych tekstów Anderson. „Superman” to nie tylko utwór o polityce, która odbiera człowiekowi wolność, dając mu iluzję władzy, ale też o świecie obudowanym symbolami, wyznaczającymi granice rozumienia i doświadczenia. Anderson rozbiera symbole na części pierwsze, a szczególnie wdzięcznie robi to w tekstach, które odnoszą się do tematów religijnych. W jednym stawia przewrotne pytanie, dlaczego Jezus pojawia się w Nowym, a nie w Starym Testamencie, i odpowiada: według zasad starotestamentowych musiałby umrzeć po ukamienowaniu, a to zrujnowałoby wzniosłe zamysły budowniczych, którzy w toku dziejów stawiali świątynie na planie krzyża. Oto przykład metody Anderson na odczarowanie świata zaklętego w symbole. ℗ Laurie ANDERSON Czytania z książki Język przyszłości z udziałem autorki oraz tłumaczki Julii Fiedorczuk. 22.04.2012 / niedziela / godzina: 19:30 p o r t l i t e r a c k i Wstęp na wieczór wyłącznie dla posiadaczy wejściówek. Więcej informacji na stronie portliteracki.pl . p l 9 O Hotelu de Dream Bohdan Zadura Ezra Pound, James Schuyler F aszysta i pedał, ale nie w jednym, bo chodzi o dwóch. I przecież nie za to ich kochamy. Pierwszy, Ezra Pound (30.10.1885, Hailey, Idaho – 1.11.1972, Wenecja), obok T.S. Eliota uważany jest za najwybitniejszego przedstawiciela poezji modernistycznej, twórcę imagizmu i wortycyzmu, najważniejszych nurtów amerykańskiej poezji międzywojnia. Jako dwudziestotrzylatek odbył długą podróż do Europy, osiadł w Londynie, gdzie poznał W.B. Yeatsa. W 1914 roku ożenił się z Dorothy Shakespeare (co za nazwisko!), po ośmiu latach związał się (za wiedzą żony!) ze skrzypaczką Olgą Rudge i ten związek trwał aż do jego śmierci. (Są na paru zdjęciach, które przywołuje w swoim eseju „Pound & Lorca” Wasyl Machno, o czym wspominam, bo to autor Biura Literackiego). Przeniósł się w połowie lat 30. do Włoch, gdzie zauroczył go Mussolini i (patrz pierwsze słowo tego tekstu) faszyzm. Widać można fascynować się różnymi rzeczami, Boską komedią Dantego (The Cantos Pounda miały być jej współczesnym odpowiednikiem), konfucjanizmem, japońskim dramatem i haiku, i pokładać nadzieje w Ducem. Nienawidził lichwy i Żydów. Nienawidził Ameryki. W czasie II wojny światowej w audycjach nadawanych przez włoskie radio próbował osłabiać bojowego ducha aliantów. Pojmany w 1945 pod Genuą przez partyzantów i przekazany Amerykanom, oskarżony o zdradę stanu i kolaborację, przez blisko miesiąc przetrzymywany był na widoku publicznym w klatce w obozie jenieckim w Pizie, wskutek czego doznał załamania nerwowego. Jako psychicznie chorego umieszczono go w waszyngtońskim St. Elizabeth’s Hospital. Zwolniony w 1958 roku, powrócił do Włoch. W 1967 odwiedził go Allen Ginsberg; na jedno z Edmundem White’em rozmawiają Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński z jego pytań osiemdziesięciodwuletni Pound miał odpowiedzieć, że jego poezja nie ma żadnego sensu, a Cantos to „bzdura i nieuctwo”. Na szczęście, nie musimy w to wierzyć. W to, że Ginsberg przy pożegnaniu pocałował Pounda w rękę, uwierzyć łatwo. Drugi, James Schuyler (11.11.1923, Chicago – 12.04.1991, Nowy Jork), to, jak można przeczytać w Wikipedii, „główny poeta amerykański końca XX wieku”, cokolwiek takie sformułowanie znaczy. Gdyby zastąpić je określeniem „jeden z najwybitniejszych” czy „jeden z najważniejszych”, podpisałbym się pod nim obiema rękami. Hasło w Wikipedii w ogóle ma wiele wdzięku. „Poeta był homoseksualistą, cierpiał na chorobę afektywną dwubiegunową”. Czyż to nie piękne zestawienie, sugerujące, że jedno z drugim idzie w parze, a może nawet drugie z pierwszego wynika? Zostawmy jednak żarty na boku. Schuyler był jednym z najwybitniejszych, obok Johna Ashbery’ego, Franka O’Hary i Kennetha Kocha, przedstawicieli tzw. szkoły nowojorskiej, z którymi poznał się na początku lat 50., zaliczywszy wcześniej włoski epizod (1947-1949), w trakcie którego „sekretarzował” W.H. Audenowi. Mniej znany dotąd w Polsce niż O’Hara czy Ashbery, debiutuje książkowo w naszym kraju Trzema poematami, za jeden z nich, Poranek poematu (1980) otrzymał nagrodę Pulitzera. ℗ Ezra POUND i James SCHUYLER Czytania z książek: Ezry Pounda Wiersze, poematy i Pieśni w przekładzie Leszka Engelkinga oraz Jamesa Schuylera Trzy poematy w przekładzie Marcina Sendeckiego, Andrzeja Sosnowskiego i Bohdana Zadury z udziałem autorów przekładów. 21.04.2012 / sobota / godzina: 15:00 Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński: Hotel de Dream składa się z dwóch splecionych ze sobą historii. Pierwsza opowiada o Stephenie Cranie, umierającym na gruźlicę i dyktującym swoją ostatnią książkę, druga to owa dyktowana książka: żywa kronika trudnej homoseksualnej miłości, łączącej nastoletnią męską prostytutkę i znacznie starszego mężczyznę, w scenerii gejowskiego Nowego Jorku lat 90. XIX wieku. Ale nie tylko o dyktowanie tu idzie: życie Stephena zdaje się odbijać w jego książce i vice versa, książka wpływa na życie pisarza, zazwyczaj w pośredni, metaforyczny sposób. Czy doświadcza pan podobnego związku również w swoim własnym pisaniu? Edmund White: Często odkrywam, że emocjonalnie przeżywam na nowo scenę, którą akurat opisuję – zachowanie wzięte z romantyzmu, które nie wydaje mi się warte pochwały czy popierania, ale przydarza mi się ono tak czy owak. Jeśli idzie o Crane’a, to najwyraźniej znał tego chłopaka, a w mojej wersji nawet widział jego poparzoną twarz, próbuje zatem zgadnąć, co takiego mogło mu się przytrafić. Równocześnie podupada na zdrowiu i czeka na zbliżającą się śmierć. Jedną z osi tej powieści jest konflikt między śmiercią a kontynuacją: chorobą Crane’a a jego wolą ukończenia książki, chorobą Elliotta a stałością Theodore’a, porzuceniem tekstu a rekonstruowaniem go przez umierającego pisarza, itd. Którą stronę pan trzyma w wieloletnim sporze między tymi, którzy za Miłoszem mówią: „Czym jest poezja, która nie ocala/ Narodów ani ludzi”, a tymi, którzy twierdzą, że literatura niczego nie może ocalić i jest jedynie przygodą umysłu? Jako pisarz gejowski widziałem na własne oczy, jak istotna może być literatura dla grup mniejszościowych. Przez długi czas nie było gejowskich programów telewizyjnych, otwarcie gejowskich polityków, aktorów czy mówców; w wyniku tego literatura piękna i poezja przyjęły większą niż zazwyczaj rolę w organizowaniu środowisk gejowskich i wypracowywaniu wspólnej tożsamości. Tadeusz Pióro Tylko dla czytelników paranormalnych W książce Przeludnienie i sztuka znajdują się dwa krótkie manifesty i dwa długie poematy Johna Cage’a w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego. Cage zasłynął jako kompozytor, który jak mało kto znał się na ciszy, lecz był też całkiem elokwentnym prelegentem – tytułowy poemat to tekst wykładu, który wygłosił na Uniwersytecie Stanforda w 1992. Ma formę mezostychu – jak na wykład, zupełnie oryginalną – i jest pełen pobożnych życzeń oraz truizmów o tym, gdzie świat podąża i z jakiego bagna trzeba go będzie wyciągać, lecz są to życzenia i truizmy, z którymi trudno się nie zgodzić. Cage ma rację od początku do końca, być może dlatego jego wykład jest dość nużący, choć miejscami bywa uroczy i błyskotliwy. Również przekład Sosnowskiego jest błyskotliwy i miejscami uroczy. Natomiast krótkich manifestów Cage’a warto nauczyć się na pamięć i je recytować, jak nie klei się rozmowa na fejsie. Książki pod tytułem Cztery poematy John Ashbery nie napisał, choć opublikował w 1972 Trzy poematy, a do nich polski wydawca dołączył poemat „Fala” z tomu pod tym samym tytułem (1984), i stąd te cztery. Jest to dopiero drugi wybór wierszy Ashbery’ego po polsku, i pierwszy, który zawiera jedną z jego książek w całości. Trzy poematy to proza, która ucieka od poezji, ale tylko od poezji rozumianej jako tekst podzielony na wersy. Formalne wymogi stawiane przez taki podział prowadzą do skrótów, niedopowiedzeń i innych figur eliptycznych, zaś autor chciał zamieścić w tych poematach „wszystko”. Gruntownie przeanalizować wszystkie możliwości w każdej sytuacji, pisząc tysiąc słów tam, gdzie poecie operującemu skutecznym skrótem czy nobilitowaną antycznym pochodzeniem alegorią wystarczyłoby słów tuzin. Zabrnąć w język mediów, dorzucając do tego korporacyjną nowomowę i żargon filozofii 10 w w w . analitycznej – byle uniknąć konkretów. I udało się – autorowi. Jednak czytelnik po lekturze tych poematów może się poczuć jak kustosz w muzeum, który znalazł w gablocie eksponat bez identyfikującej go karteczki. Jak teraz postąpić – usunąć eksponat, szukać brakującej karteczki czy sporządzić nową, nie mając w niczym oparcia, bo nie wiadomo nawet, czy eksponat jest piękny, czy brzydki? Czy rzucić tę robotę w cholerę i przejść do szarej strefy? W Trzech poematach wszystko jest nieprzyjazne, szydercze, brzydkie i szare. Nic dziwnego, że Ashbery nazywał Trzy poematy swoją ulubioną książką, nic dziwnego, że przetłumaczył ją właśnie Andrzej Sosnowski. „Fala” jest całkiem inna, intensywnie liryczna, można się domyśleć, o co w tym wszystkim chodzi na płaszczyźnie emocjonalnej. Tu i ówdzie z majaczeń i dygresji wyłania się uczuciowy konkret, jakaś miłość czy śmierć, raczej własna niż cudza, można się wzruszyć na chwilę i czytać dalej, poemat nie jest prozą i toczy się jak śnieżna kula. Kiedy zatrzyma się w dolinie, nie wygramoli się z niej James Bond, żeby sprawy miłości i śmierci rozwikłać i rozstrzygnąć, lecz zjazd nie straci przez to sensu. Czyli w sumie straszna nuda, i jeszcze ten tłumacz, zerwany z łóżka po zachodzie słońca, który wymamrocze swoje przekłady w półśnie – naprawdę nie warto. Normalny człowiek tego nie zdzierży. Więc z czystym sumieniem imprezę mogę polecić tylko czytelnikom paranormalnym. p o r t l i t e r a c k i ℗ John ASHBERY i John CAGE Czytania z książek: Johna Ashbery’ego Cztery poematy oraz Johna Cage’a Przeludnienie i sztuka w przekładzie i z udziałem Andrzeja Sosnowskiego. 21.04.2012 / sobota / godzina: 21:00 . p l Pańska powieść gra z tradycją literackiej imitacji: zrekonstruował pan tekst, który Crane za namową przyjaciela zniszczył jako zbyt odważny dla purytańskich czytelników. Ponadto w powieści pojawiają się jeszcze dwaj słynni pisarze: Joseph Conrad i Henry James, którzy przynoszą ze sobą własny styl, wkradający się w narrację. Co jest najważniejsze w imitowaniu stylu innego pisarza, jakie są przyjemności i zagrożenia niesione przez ten typ twórczości? I czy są inni pisarze, żyjący lub nie, których książki chciałby pan tak potraktować? Albo już pan próbował i odstąpił od tego zamiaru? Bardzo pociąga mnie postać Edith Wharton, kobiety, która znała wielu gejów, nade wszystko Jamesa, i która wiodła bogate, namiętne, niezwykłe życie, równocześnie dostosowując się, jak się zdaje, do ówczesnych obyczajów (największym jej grzechem wobec społeczeństwa był rozwód). Najpoważniejszym zagrożeniem naśladownictwa stylu jest przesadne zahamowanie, towarzyszące temu swoistemu brzuchomówstwu. Nie poświęcam zbyt wiele czasu na naukową analizę czyjegoś stylu, raczej próbuję, kierując się intuicją, po prostu w nim z a m i e s z k a ć. Sądzę, że w XIX wieku homoseksualizm łatwiej było, również samym gejom, wyobrażać sobie jako formę transwestytyzmu. Dziś tak już nie jest. Może dlatego, że wówczas było tak trudno natrafić na partnera i ludzie bardziej byli skłonni akceptować niedoskonałości ciała czy nawet osobowości. Z drugiej strony, dziś jest znacznie więcej par gejowskich niż w przeszłości, a geje są znacznie bardziej otwarci i zasymilowani z resztą społeczeństwa niż kiedyś. Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Nowego Jorku w 1962 roku, chadzałem się napić do baru w mojej okolicy, który nazywał się The Bleecker Street Tavern. Były w nim schodki, prowadzące na nieco chwiejny balkon. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że był tam pierwszy gejowski bar w Nowym Jorku, Ślizg, gdzie gromadzili się, również na zacisznym balkonie, prostytuujący się transwestyci. Dziś jest to klub dla heteroseksualistów, Kenny’s Castaway na rogu Bleeckera i Thompsona. W jego podziemiach zachowały się jeszcze pokoiki, w których w XIX wieku prostytutki przyjmowały swoich klientów. Powieść Crane’a zaczyna się od przyjazdu Elliotta na Grand Central, w miejsce, które robi na nim wrażenie niemalże magicznej bramy do nowego życia, które czeka nań w mieście. Ile w tym wiejskim chłopaku jest z młodego Edmunda White’a, który przybył do Nowego Jorku siedem dekad później? Cóż, przybyłem samolotem, nie pociągiem, ale znałem tu tylko cztery, może pięć osób, i miałem przy sobie tylko dwieście dolarów, ale w tamtych czasach ekonomia kwitła i łatwo było znaleźć zatrudnienie. Mieszkałem w YMCA i musiałem pożyczyć pieniądze od zamożnego przyjaciela z college’u, ale po dwóch miesiącach miałem pracę i mieszkanie. Elliott jest młodszy, niewykształcony i nie ma zupełnie niczego. Biuro Literackie, wydając trzy pańskie książki, oddaje czytelnikom dwie wczesne powieści i jedną z ostatnich. Co jeszcze, według pana, powinno zostać przełożone, by przekazać bardziej całościowy obraz pańskiej twórczości? Myślę, że My Lives różni się od innych pamiętników i, taką mam przynajmniej nadzieję, przynosi frajdę czytelnikowi. Z kolei ostatnia moja powieść, Jack Holmes and His Friend, odniosła największy sukces od czasów Zucha. Jennie June, nazywająca samą siebie „hermafrodytą”, mężczyzna z klasy średniej udający, że jest „dzieciną”, to jedna z cudacznych osobowości ówczesnego Nowego Jorku. Czy czytał pan jej/jego książki, rzekomo autobiograficzne? Czy w pracy nad powieścią spożytkował pan jeszcze jakieś queerowskie głosy z końca XIX w.? Czytałem jego książki, które są pełne rozmaitych informacji, czytałem gazetowe artykuły o obławach policyjnych na bary gejowskie, a także spisany przez psychiatrę słownik ówczesnego gejowskiego slangu. Odtworzenie w tak żywy sposób gejowskiego życia Nowego Jorku w latach 90. XIX wieku z pewnością wymagało wiele pracy. Czy jako osoba, która z pierwszej ręki znała analogiczne realia lat 60. i 70. XX wieku, widział pan raczej podobieństwa czy rozbieżności między tymi epokami? Co pana najbardziej zaskoczyło? Czy było wówczas coś (miejsca? zachowania? żargon?) z „dawnego, gejowskiego Nowego Jorku”, co dziś już nie istnieje? 11 Jacek Gutorow Laurka dla Edmunda White’a P amiętam, że po lekturze debiutanckiej powieści White’a westchnąłem: „A więc da się jeszcze pisać powieści, które w niebanalny sposób opowiadają o doświadczeniu współczesności”. Nie jest łatwo być dzisiaj powieściopisarzem, tak jak nie jest łatwo być malarzem aspirującym do roli artysty opowiadającego o miejscu człowieka w nowoczesnym świecie. Mówimy o doświadczeniach wielowymiarowych i podszytych taką ironią, że chyba prościej je wyrazić za pomocą abstrakcji bądź wiersza. Narracje są z góry skazane na demistyfikację. No chyba że mamy do czynienia z opowiadaczami świadomymi tego niebezpieczeństwa i potrafiącymi obrócić je na własną korzyść. Kilku takich majstrów dałoby się odnaleźć. Jednym z nich jest Edmund White. Spróbuję opisać styl White’a: precyzyjny, ostry jak skalpel, balansujący pomiędzy chłodną, wycofaną, pozornie obojętną narracją („pozornie”, gdyż po odłożeniu książki od razu pragniemy do niej wrócić, a wypełniające ją obrazy i rozmowy mogą ciągnąć się za nami przez wiele dni) a wizyjnym, cudownie zagęszczonym językiem, który raz po raz ulega krystalizacji, ale nigdy do końca, wszak to mogłoby zaburzyć elegancję wypowiedzi, a White lubi opowiadać celnie i z taktem. Styl wrażliwy, wręcz przeczulony na punkcie najdrobniejszych przekształceń sensów, ale nigdy mazgajowaty. Styl stonowany i pastelowy, bliski poezji, ale jednak nie poetycki, nadający prozie wyważony rytm. Styl wypełniony metaforami, które mają zazwyczaj postać krótkich, jednozdaniowych sugestii. Nieskazitelny i czysty jak łza język, za pomocą którego White chwyta rzeczywistość na gorącym uczynku, nieodmiennie trafia w sedno rzeczy i pozostawia w czytelniku uczucie autentycznej radości z samego faktu życia. Głos White’a: niewymuszony, wiarygodny, naturalny, pozbawiony maniery (chyba że chodzi o realistyczne opisanie maniery), a zarazem perfekcyjnie sprzężony ze wzrokiem – jest to bowiem proza niezwykle obrazowa, rozwijająca się z malarskim wdziękiem, a jednocześnie uparta w dążeniu do osiągnięcia obrazu o wysokiej rozdzielczości. Głos matowy i sugestywny, nadający opowieściom połysk czegoś najgłębiej osobistego, a jednocześnie wypolerowanego piękną frazą, i to tak 12 w w w . olśniewająco, że radzi oddajemy się rozkoszom wielobarwnych, rozgałęzionych fikcji, zapominając o możliwych autobiograficznych afiliacjach, nie zauważając nawet, że czasami głos pisarza załamuje się, i to w najmniej oczekiwanym momencie. No i same opowieści – często (jak w przypadku debiutanckiej Forgetting Elena) skomplikowane, ale jednocześnie pozostawiające czytelnika z wrażeniem satysfakcji płynącej z dobrze i elegancko rozwiązanego równania. Innymi słowy, jest White pisarzem wartym naszego czytelniczego zachodu. Nie wiem, czy należy zawracać sobie głowę dociekaniem źródeł tej twórczości. Pisano o zauroczeniu pisarstwem Prousta i Geneta (amerykański powieściopisarz poświęcił im osobne książki). Wydaje się, że są to fascynacje najintensywniejsze: ślady Prousta i – przede wszystkim– Geneta odnajdziemy bodaj we wszystkich utworach White’a. Świadomych i nieświadomych odniesień i zapożyczeń jest oczywiście więcej. Duże znaczenie dla amerykańskiego pisarza ma, jak sądzę, Flaubert oraz idea pisarskiej wstrzemięźliwości i samowystarczalności. Dalej Henry James i koncept arystokratycznej, wykwintnej, intelektualnej prozy – White często odcina się od stylu Jamesa, nie da się jednak nie zauważyć, jak wiele mu zawdzięcza; na przykład ambiwalentna „europejskość” White’a wywodzi się wprost z opowieści i listów autora Złotej czary. Wreszcie moderniści, od których amerykański pisarz przejął technikę pisania niejako z wnętrza zmiennej świadomości, a i fascynację językiem współczesnej, dwudziestowiecznej angielszczyzny, zwłaszcza w jej amerykańskim wariancie. O wpływach można by pisać bez końca, warto jednak podkreślić osobność stylu White’a. Trudno by mi było zresztą powiedzieć, na czym konkretnie ona polega. Ważną rolę odgrywa tu niewątpliwie umiejętność łączenia różnych rejestrów językowych. Nie wszyscy potrafią tak swobodnie przeskakiwać od dystyngowanego stylu udatnie naśladującego angielskich pisarzy wiktoriańskich do dysonansowego żargonu amerykańskiej ulicy. Niewielu jest autorów, którzy w tak przekonujący sposób oddają manierę językową nowojorskiej bohemy, a jednocześnie potrafią się od tej maniery w ironiczny sposób odbić. Co znamienne, White nigdy nie zniża się do płaskiego realizmu. W jego książkach zawsze odnajdziemy coś więcej, jakieś językowe wspaniałości, dzięki którym uczymy się patrzeć na świat z nieznaną nam wcześniej świeżością i intensywnością. Konstatacja mówiąca, że White jest autorem niszowym, nie jest ani oczywista, ani pewna. Trudno powiedzieć, czy pisarz jest zadowolony z takiego określenia. Chyba nie, jest to przecież pisarstwo usiłujące wyrazić całość naszego doświadczenia, a w każdym razie zakładające, że rzeczywistość jest wielopostaciowa i nie da się jej zamknąć w żadnej formule. Pojawiają się tu paradoksy, które świetnie widać na przykładzie debiutanckiej książki White’a. Wydana w 1973 roku znakomita, nabokovowska z ducha powieść Forgetting Elena (Zapominanie Eleny) wydaje się na pierwszy rzut oka dziełem, by tak rzec, arystokratycznym; opisana w niej fantastyczna wspólnota żyje w poczuciu kruchego piękna i nie przyjmuje do wiadomości, że życie mogłoby się kierować racjami innymi niż racje estetyczne. Zarazem jednak White aktywuje w tekście idiolekty i językowe akcenty amerykańskiej klasy średniej – rzecz wcale nieoczywista w epoce, kiedy estetyka campu (a z taką mamy poniekąd do czynienia w Elenie) wyrażała się głównie w językach kojarzonych ze środowiskami ludzi świadomie ustawiających się na marginesie społeczeństwa: bezrobotnych wyrzutków i kryminalistów, jak u Huberta Selby’ego, czy narkomanów i gejów sprzed rewolucji Gay Liberation Movement, jak u Williama Burroughsa. White zaproponował w 1973 roku powieść zupełnie nie-niszową, opisującą świat zamknięty co prawda, ale jednocześnie odzwierciedlający – choć czyniący to nie wprost – wcale szeroki wycinek rzeczywistości lat 60. i początku lat 70. Sławę przyniosła White’owi opublikowana w 1982 roku autobiograficzna – czy też raczej autobiografizująca – opowieść A Boy’s Own Story (Zuch). W zasadzie jest to historia formacyjna, przypominająca nieco Portret artysty Joyce’a. Wersja White’a jest jednak bardziej niejednoznaczna i z pewnością bardziej ponura. Olśniewa język: skondensowany, metaforyczny tam, gdzie trzeba (i z utemperowanymi metaforami), trafiający w sedno obrazu, doskonale oddający uczuciowe i intelektualne perypetie narratora. Dodajmy, że pisarz postanowił kontynuować „opowieść chłopca” w równie udanych p o r t l i t e r a c k i . p l książkach The Beautiful Room Is Empty i The Farewell Symphony (przez chwilę White mówił o tetralogii, ale skończyło się na trzech tytułach). Obok Eleny i Nokturnów dla króla Neapolu (skądinąd pięknie spolszczonych przez Andrzeja Sosnowskiego i Bohdana Zadurę) cykl ten stanowi najświetniejsze osiągnięcie powieściopisarza – szkoda, że nie spotkał się on z uznaniem, na jakie niewątpliwie zasługuje. Dodajmy, że o swoim pisarstwie White wyrażał się przy różnych okazjach. Nie są to konstatacje specjalnie odkrywcze, pozwalają jednak dopełnić obrazu twórcy poszukującego i wiecznie niezadowolonego z dotychczasowych osiągnięć. W ważnym szkicu „Osobiste jest polityczne” pisarz dzielił się takimi spostrzeżeniami: „Jestem zwolennikiem desakralizacji literatury, zakwestionowania samego pojęcia kanonu, zarzucenia koncepcji kilku najistotniejszych książek. Kanon jest dla tych, którzy nie lubią czytać, dla ludzi, którzy chcieliby znać minimalną liczbę tytułów. Radzi byliby wiedzieć, które książki powinni przetrawić, aby uchodzić za ludzi kulturalnych, wykształconych, obytych. Prawdziwemu czytelnikowi potrzeba coraz więcej książek, prawdziwy czytelnik nie próbuje ograniczać ich liczby” (przeł. Jerzy Jarniewicz). Zawartemu w powyższych zdaniach przekonaniu pisarz pozostaje wierny do dnia dzisiejszego. Choć czasami wydaje się, że jego utworom patronuje idea wykwintnego estetyzmu, to w istocie jest to twórczość, pardonnez le mot, demokratyczna i mocno emancypacyjna, niepozwalająca na sprowadzenie jej do roli kolejnego podrozdziału w historii literatury. Warto odnotować, że Edmund White to nie tylko powieściopisarz i biograf (do dwóch wspomnianych wcześniej biografii dorzućmy tom przedstawiający sylwetkę Rimbauda). To także niezgorszy komentator, reportażysta i żarliwy adwokat praw mniejszości seksualnych, wreszcie autor trzech interesujących tekstów autobiograficznych: niewielkiego zbioru paryskich winiet i portretów Our Paris: Sketches from Memory (1995), autobiografii My Lives (2005), nieco zaskakującej przez fakt, że napisana jest w porządku tematycznym, a nie chronologicznym, wreszcie plotkarskiej książki City Boy (2009), zawierającej sporo anegdot z nowojorskich lat 70. (White zapowiada, że pojawi się też podobne wspomnienie z Paryża lat 80.) Wspominam o tych publikacjach, aby podkreślić, że mamy do czynienia z pisarzem nader wszechstronnym, swobodnie przemieszczającym się między konwencjami literackimi, twórcą, którego wbrew pozorom i irytującym etykietom trudno zaszufladkować. Świat wyłaniający się z książek White’a jest często mroczny, zgoda, ale prawie zawsze do naprawienia. Jeśli można tu mówić o jakimkolwiek etosie pisarskim (nie jestem tego pewien), to niebagatelną rolę odgrywałyby w nim uważność spojrzenia, kojarząca się z najlepszymi tekstami Nabokova i kalifornijskimi pejzażami Davida Hockneya, oraz fascynacja językiem rekonstruującym rzeczywistość na tysiące sposobów i w niezliczonych odcieniach. Oczywiście są w dorobku pisarza w w w . rzeczy słabsze i mniej przekonujące, ale prawie zawsze wyczuwa się w jego tekstach językowy nerw, zawsze otwierają się jakieś boczne drzwi, przez które wpada mocne, słoneczne światło. „Elegancka dziwność”, pisze gdzieś na marginesie twórczości White’a Harry Mathews. Elegancka, jak najbardziej. I dająca do myślenia. ℗ Edmund WHITE Czytania z książek: Hotel de Dream, Zapominanie Eleny, Zuch w przekładach Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego, Andrzeja Sosnowskiego, Jerzego Jarniewicza z udziałem autora oraz tłumaczy: Andrzeja Sosnowskiego i Jerzego Jarniewicza. 21.04.2012 / sobota / godzina: 19:30 p o r t l i t e r a c k i . p l 13 Ten ciemny element w poezji z Eiléan Ní Chuilleanáin rozmawia Grzegorz Czemiel Grzegorz Czemiel: Wiersz „Św. Maria Magdalena wygłasza kazanie w Marsylii” zawiera sformułowanie „głos skrzący się na pustyni”. W pani twórczości można odnaleźć znacznie więcej odwołań do „głosu”. Czym on jest? Walter Ong uważa na przykład, że literatura to przejaw ludzkiego „głosu”, który ma nie tylko wymiar fizyczny, ale przekazuje też emocjonalne wnętrze mówiącej osoby. Łukasz Saturczak Europa bez zadęcia I lu znają Państwo współczesnych pisarzy słowackich? A ukraińskich, rosyjskich, białoruskich? To zapytam jeszcze o litewskich, estońskich i szwajcarskich. Może jakiś Albańczyk urodzony po roku 1960? Serb? Chorwat? Lepiej nie pytać o znajomość literatury Mołdawii, Bośni czy Bułgarii. Oczywiście, sugerując się tytułami książek nominowanych do wrocławskiej Nagrody Angelus, można braki nadrobić i poznać tak istotnych dla Europy Środkowo-Wschodniej autorów, jak Josef Škvorecký (Czechy), Péter Esterházy (Węgry) albo Ismail Kadare (Albania). Obawiam się jednak, że próbujący zainteresować się polską literaturą, dajmy na to Niemiec, będzie w stanie, posługując się podobnym kluczem, poznać co najwyżej Eustachego Rylskiego czy Andrzeja Barta. Wina wydawnictw? Nonsens. Dla próbującego odkryć prozę naszych bliższych i dalszych sąsiadów znajdzie się wiele pozycji godnych polecenia. Ograniczając się do samej Ukrainy, można wymienić chociażby: Serhija Żadana, Ołeksandra Irwancia, Oksanę Zabużko (wszyscy ci literaci nie tylko wydali w Polsce wiersze w znakomitych tłumaczeniach Bohdana Zadury czy Anety Kamińskiej, ale zadebiutowali nad Wisłą jako prozaicy). W 2011 roku również Biuro Literackie, które wcześniej wydawało z powodzeniem antologie liryki czeskiej, węgierskiej czy ukraińskiej, skłoniło się do wydania prozy naszych wschodnich i południowych pisarzy. Trzeba przyznać, że rozpoczynający tę serię (kontynuowaną w przyszłości, mam nadzieję) autorzy to pisarska ekstraklasa. Corgoň Liga w przypadku słowackiego pisarza Balli oraz Premier Liha reprezentowana przez Andrija Bondara. Obaj autorzy pojawią się na 17. edycji wrocławskiego Portu. Pierwszy z nich mieszka na stałe tuż pod granicą węgierską w niespełna czterdziestotysięcznych Nowych Zamkach. Piszę o tym dlatego, że czasem miejsce odgrywa istotniejszą rolę w pisarstwie, niż nam się powszechnie wydaje. Może i banał, ale opowiadania Balli to z jednej strony dobrze znany dowcip, który jest znakiem rozpoznawczym naszych południowych sąsiadów, z drugiej – pod tą warstwą nierzadko czarnego humoru rodem z Rolanda Topora unosi się węgierski smutek. Mądre i zabawne jednocześnie. Zarówno w wydanym w 2011 roku Świadku, jak i tegorocznych Podszeptach. O ile humor Balli to momentami czysty surrealizm, w przypadku Andrija Bondara można mówić o mistrzostwie absurdu. Ten urodzony w Kamieńcu Podolskim poeta, tłumacz (ma na swoim koncie m.in. Ferdydurke i Lubiewo) oraz prozaik nie wie, co to poprawność polityczna czy dobry smak. Potrafi jednocześnie spojrzeć przez krzywe zwierciadło na najważniejsze problemy współczesnej Ukrainy, śmiać się z wielkich postaci, jak również z sentymentem pisać o starych dobrych czasach. My w Polsce mamy szczęście podwójne. Po pierwsze, jego Historie ważne i nieważne ukazały się nakładem Biura Literackiego, zanim ujrzały światło dzienne w ojczyźnie pisarza; po drugie, humor Bondara w mistrzowski sposób oddaje tłumaczenie Bohdana Zadury. Ciągle odnoszę wrażenie, że w Polsce nie lubimy tego typu prześmiewców. Wychowani na „wzniosłych lirykach”, uczeni w szkole o ważności romantyzmu, rodzimej ofiarności, wiecznych zdradach, podstępności sąsiadów i roli naszej literatury, która służyć winna „pokrzepianiu serc”, budzeniu „narodowego ducha”, gardzimy tymi, którzy świętą niemal dziedzinę sztuki używają do tak niskich pobudek. Oczywiście przesadzam, że to kwestia wychowania, ponieważ problemem jest raczej zazdrość. Tak, zazdrościmy Słowakom i Ukraińcom dystansu do siebie, poczucia humoru i pobłażliwego stosunku do świętości. Pamiętają Państwo świetne występy Jurija Andruchowycza na poprzednich Portach? I ci pisarze Was nie zawiodą. PS W 1921 roku, parę dni przed wieczorem autorskim futurystów w Zakopanem, poeta Jan Lechoń chodził po domach i barach, rozpowiadając, że przyjadą z Warszawy Żydzi i będą Matkę Boską obrażać. Okazało się to wymarzonym PR, ponieważ na spotkanie przyszły tłumy i wszystko skończyło się wielką awanturą. Jeśli więc nie przekonałem Państwa powyższą rekomendacją, to może parafrazując skamandrytę, napiszę: Przyjadą Słowaki i Ukraińce nasze narodowe świętości szargać?! A to dopiero początek, bo za język gryźć się raczej nie będą. I usłyszymy nie tylko ich ojczyste języki, ale także świetne przekłady – Jacka Bukowskiego (Balla) oraz Bohdana Zadury (Bondar). Tak czy inaczej, emocje gwarantowane, ręczę słowem. ℗ BALLA i Andrij BONDAR Czytania z książek: Balli Świadek i Podszepty w przekładzie Jacka Bukowskiego oraz Andrija Bondara Historie ważne i nieważne w przekładzie Bohdana Zadury z udziałem autorów oraz tłumaczy. 21.04.2012 / sobota / godzina: 16:30 Eiléan Ní Chuilleanáin: Znam i podziwiam myśl Onga, choć nie uważałam nigdy akurat tego elementu jego twórczości za najważniejszy. Głos, niezależnie od tego, czy to mowa, czy śpiew, ma dla mnie głębokie znaczenie, zwłaszcza w tym utworze. Bohaterka tego wiersza mówi przez cały dzień i dostrzega jakąś zmianę, być może spowodowaną jej słowami. Z drugiej strony wcale nie musi tak być. Człowiek, który mówi, nigdy do końca nie wie, jak słuchacz odbierze jego słowa. Jeśli głos, jak twierdzi Ong, kryje pewną tajemnicę, można by pójść śladem filozofii Martina Heideggera, według którego prawda się skrywa. Pociąga to za sobą konieczność pewnego „zaciemnienia”, z którego prawda może się wyłonić. Czy poezja działa w ten sposób? Tak sądzę. Broniłabym tego ciemnego elementu jako nieodłącznej części procesu twórczego. Pomysły na wiersze przychodzą do mnie w tajemniczej formie. Trudno jest mi je zrozumieć, niezależnie od tego, czy są to kwestie na miarę życia i śmierci, czy raczej konkrety – niedalekie pielgrzymki. Wciąż nie wiem, dlaczego niektóre obrazy tak bardzo mnie poruszają, na przykład pewne podwórko widziane z pociągu lub autobusu. To niezrozumienie każe mi szukać pewnej spójnej ramy, dzięki której mogę przynajmniej dostrzec jaśniej dany problem. Wielu ludzi narzeka, że dzisiejsza poezja jest enigmatyczna i niezrozumiała. Czy jednak nie jest tak, że poezja musi być do pewnego stopnia niejasna? Nigdy nie staram się pisać w niejasny sposób. Kiedy podejmuję jakiś temat, staram się podążać w stronę zrozumienia. Mam nadzieję, że czytelnicy mogą pójść za mną tą samą ścieżką. Wracając jeszcze do kwestii głosu – czy uważa pani, że poezja może dziś wciąż spełniać funkcje wspólnotowe? Czy to nie wiąże się z jej etyczną powinnością? W pani wierszach pojawiają się wątki związane z kobiecą religijnością, która jest różna od swego instytucjonalnego, bardziej męskiego odpowiednika. Czy chodziłoby tu, jak u Eavan Boland czy Pauli Meehan, o pewne „ucieleśnienie” religii, przepracowanie mitycznej tajemnicy kobiecej seksualności? Nie mogę wypowiadać się za Boland ani Meehan, ale moje wiersze o zakonnicach wywodzą się z doświadczenia. Odwiedzałam moje trzy ciotki w klasztorach, więc znam i rozumiem ich tryb życia. Wydaje mi się jednak, że to mężczyźni ustanowili reguły, w ramach których życie i religijność kobiet definiuje się jako bardziej fizyczne niż w przypadku mężczyzn. W tych wierszach opisuję pracę sióstr: zadanie i fizyczne bariery, w ramach których to zadanie jest wykonywane. Czy wierzy pani w potęgę mitu? To rezerwuar sensu czy źródło potencjalnych niebezpieczeństw? Wydaje mi się, że należy poddawać mity krytycznemu oglądowi i ujawniać ich punkty zwrotne, jak na przykład moment, w którym Odyseusz decyduje się nie rozmawiać z duchami kobiet albo gdy komuś mówi się, że popełnił niewybaczalny grzech. Wtedy możliwy jest namysł nad tym, o co w nich tak naprawdę chodzi. Niektóre obrazy pojawiające się w pani poezji są dość surrealistyczne. Czy wiersze przychodzą do pani w snach? Czy też jest to wyłącznie kwestia warsztatu? Czasem śnię wiersz lub jakąś frazę, ale nigdy nie jestem pewna, czy to się do czegoś nadaje. Może to dziwne, ale chyba byłabym szczęśliwsza, gdyby jakiś pomysł przyszedł po jednej albo dwóch butelkach wina. Co do warsztatu, bardzo dużo czasu poświęcam na poprawianie swoich utworów. Czy współczesna poezja potrzebuje nadwornych poetów? Nie ma pani wrażenia, że w miejsce „ojców” pojawia się w poezji coraz więcej figur „matczynych”, czego świetnym przykładem jest właśnie antologia Jerzego Jarniewicza? Narracja jest spleciona z moralnością, ale pozostaje od niej niezależna. W swojej poezji próbuję uchwycić tę prymarną siłę opowieści, jak również – przynajmniej od czasu do czasu – pewne uniwersalia zawarte w podaniach ludowych, jak na przykład kwestie „zadania” lub „daru”. Wydaje mi się, że wiersz może spełniać funkcję wspólnotową, ale mam wrażenie, że nie czynią tego wcale najbardziej „publiczne” utwory. Kiedy zaczynałam pisać wiersze, odnosiłam wrażenie, że istnieje kulturowa presja, by dyskredytować prekursorów, zwłaszcza kobiety. W sukcesji poezji pisanej przez kobiety w Irlandii istnieje pewna wyrwa. Jest tak być może dlatego, że w połowie XX wieku było tyle świetnych autorek opowiadań. Z pewnością nie żałuję, że w Irlandii nie ma nadwornych poetów. Dla mnie było osobiście ważne, że moja matka była pisarką – tworzyła głównie książki dla dzieci – więc moje edypalne pragnienia zaspokoiło podjęcie się czegoś, co teoretycznie miało być większym wyzwaniem. Z lektury wiersza „Badania nad językiem” można odnieść wrażenie, że język to potencjalne więzienie. Czy jest z niego jakaś ucieczka? Czy nie czuje się pani źle, będąc umieszczoną w tak „pomnikowej” pozycji? Jestem osobą dwujęzyczną, więc mam skłonność do myślenia o językach w liczbie mnogiej. Nauka każdego nowego języka to przygoda, a więc i wyzwolenie. Dla przykładu – kiedy kobieta słucha nowego dla siebie języka, szuka w nim żeńskich form, które na wstępnym etapie nauki są często pomijane. W języku irlandzkim słowa „jego” i „jej” są identyczne. W wielu wczesnych antologiach byłam tą „symboliczną kobietą”. Nie przeszkadza mi umieszczanie mnie w zbiorach poezji kobiet, jeśli przywraca to w jakimś sensie równowagę. Zmartwiłabym się o wiele bardziej, gdyby mężczyźni i kobiety przestali się nawzajem czytać i reagować na swoją twórczość. Jest pani autorką wielu przekładów, więc jestem ciekaw, czy zgodziłaby się pani z tezą postawioną przez Waltera Benjamina, że błędy i wynaturzenia językowe w zasadzie ożywiają język? Uwielbiam słuchać, gdy ktoś wyraża się poprawnie, ponieważ osiąga się wtedy subtelną dokładność, która nie jest możliwa lub jest wręcz niepojmowalna w innych językach. Ostatnio ktoś zasugerował, że w języku irlandzkim należałoby zarzucić dopełniacz i celownik! A ja uwielbiam ten dopełniacz, zwłaszcza w liczbie mnogiej. Podoba mi się również tryb łączny w języku włoskim. Z drugiej strony, zgadzam się z tym, że języki wciąż wzbogacają się o nowe frazy i zwroty, co czasem daje cudowne efekty, a czasem nie do końca zadowalające. Ostatnio otrzymałam od mojego włoskiego wydawcy mail, który zaczynał się od słów: „MIRABILE è un knowledge management system...”. Kiedy tłumaczę, staram się być wierna oryginałowi, ale w języku jest coś pleniącego, co sprawia, że namnażają się alternatywne sformułowania. To jest czasem niezwykle ekscytujące. Język to chyba jedyne, czemu ufam Magdalena Stępień Irlandzki mit odzyskany z Leontią Flynn rozmawia Grzegorz Czemiel Grzegorz Czemiel: W niektórych twoich wierszach można odnaleźć dość gorzkie myśli na temat podróżowania... Leontia Flynn: Wydaje mi się, że istnieją sposoby podróżowania, które są źródłem autentycznych i ważnych doświadczeń. Mam przyjaciółkę – zadedykowałam jej moją pierwszą książkę poetycką – która mieszkała w najróżniejszych zakątkach świata i jest autentycznym podróżnikiem. Moje wątpliwości dotyczą wyłącznie mnie, ponieważ nigdy nie mogłam zdobyć się na wyruszenie za prawdziwą przygodą, co wiązałoby się z podjęciem ryzyka. Jestem jednak również dość sceptycznie nastawiona do weekendowych wypadów tanimi liniami. W swojej poezji przywołujesz Charlesa Baudelaire’a, który twierdził, że piękno składa się z dwóch części: ulotnej i wiecznej. Ową ulotność łatwo odnaleźć w twoich wierszach w postaci elementów zaczerpniętych z życia codziennego. Czy jednak wierzysz w istnienie tego wiecznego komponentu? To napięcie wyczuwam w wierszu „Piosenka”, gdzie pojawia się dwuwers: „gwiazdy pędzą naprzód/ na twoim wygaszaczu ekranu”. Patrick Kavanagh nazwał to „wyrywaniem czasowi jego rozżarzonej ulotności” [ang. snatch out of time the passionate transitory]. Jakąś część mnie ciągnie do bezpośredniości i ulotności epoki cyfrowej, która jednak często mnie też przeraża. Z czasem jednak zrozumiałam, że nie muszę do tego przykładać aż tak dużej wagi. Odnoszę wrażenie, że wszyscy się tym trochę niepotrzebnie przejmujemy. W pewien sposób rozumiemy, że takie rzeczy jak Facebook lub coraz to nowsze, wymyślne telefony są tylko jakimś wygłupem. Koniec końców przestajemy trajkotać i każdy idzie się czymś zająć. Nie sądzę, żeby ten „wieczny” element miał wyparować. W poezji mocujesz się z koncepcją ironii, wskazując czasem na to, że może ona pozbawiać nas głębszych doświadczeń i uczuć. Czy możliwe jest w tym względzie osiągnięcie jakiejś równowagi? Czy udało się to Elizabeth Bishop? Uważam, że cała sztuka może polegać na tym, by zachować odpowiednie proporcje ironii do namiętności. Ironia jest według mnie wygodną postawą, którą przyjmuje się dość automatycznie, choć – podobnie jak w przypadku podróżowania – wolałabym ograniczyć tę krytykę do własnej osoby. Nie każdy jest przecież chorobliwe ironiczny. Ostatecznie chciałabym powściągnąć w sobie do pewnego stopnia zarówno namiętności jak i ironię. Rzeczywiście, Elizabeth Bishop często się to udaje, choć odnoszę wrażenie, że czasami zbyt chętnie wygładza swoje cierpienia, jak na przykład w wierszu „Ta jedna sztuka” (przeł. S. Barańczak), który uważam za osobliwie nieautentyczny, ponieważ nie przystaje do jej doświadczenia. Jak to jest jednocześnie pracować naukowo i pisać wiersze? Czy kręgi uniwersyteckie to twoja wzorcowa publika? Znalazłoby się pewnie parę osób, które nie zgodziłyby się tytułować mnie pracowniczką naukową... Chciałam być pisarką, od kiedy ukończyłam osiemnaście lat. Interesują mnie wszelkie formy pisania – od krytyki po dziennikarstwo. Naturalnie pasjonuję się ideami i poezją innych autorów. W kręgach akademickich czuję się jednak swobodnie jedynie w tematach, które są mi na tyle bliskie i znajome, że mogłabym coś o nich napisać. Nie interesują mnie teorie literatury, taksonomie czy też abstrakcyjne, tematyczne odczytania. Nie uważam też kręgów uniwersyteckich za grono idealnych odbiorców, choć pewnie powinnam udawać, że zależy mi na każdym. Jak się jednak często okazuje, tylko tam można dziś odnaleźć czytelników poezji. Jesteś często porównywana do Paula Muldoona. Czy to cię nie onieśmiela? W wierszu „Miałam 16 lat, kiedy spotkałam Seamusa Heaneya” zdajesz się przekłuwać ten balonik autorytetu. Czy pole przejęły figury matczyne? Nowa antologia Jerzego Jarniewicza pokazuje, że jest spośród kogo wybierać! Gdy zaczyna się pisać, ugruntowana dobra poezja jest onieśmielająca, ponieważ wydaje się tak dopracowana i niedościgniona. To prawda, że zakochałam się w poezji Muldoona na zabój, ale potrzebowałam też kobiecego wzorca do naśladowania. To, że pisarki potrzebują swoich 16 w w w . literackich matek, jest prawdą odkrytą przez feminizm, choć takie analizy często pomijają to, że poetki niejednokrotnie postrzegają się jako konkurentki swoich wzorców, przynajmniej przez jakiś czas. W moim przypadku najlepszą kandydatką była urodzona w Irlandii Północnej Medbh McGuckian, która jest geniuszem. Czy podobał ci się film Drive? Przyszedł mi na myśl nie tylko dlatego, że twój drugi tom nosi tytuł Drives, ale również ze względu na podobieństwo pewnych cech, które dobrze widać w twojej poezji – ironię, pracę popędu [ang. drive] w psychoanalitycznym sensie oraz pewne egzystencjalne, mroczniejsze tony, pojawiające się, kiedy opowiadasz o pustce i trudzie poszukiwania sensu. Widziałam Drive i kupiłam sobie nawet ścieżkę dźwiękową. Czasem słucham jej, prowadząc samochód, i wyobrażam sobie, że jestem Ryanem Goslingiem, choć nawet nie potrafię zrobić koperty. Nie łączyłam tego filmu z moją twórczością, po prostu uwielbiam kino. Masz jednak rację – ogólnie rzecz biorąc, wierzę w nieświadomość i to, że tożsamość kształtuje się w dużej mierze poprzez relacje rodzinne i wychowanie. Wierzę w psychoanalizę. Jako feministka uważam, że jest to też pewien sposób, by zrozumieć matczyny wkład w życie, jak i historyczne znaczenie każdej kobiety, która przeżywa swoje macierzyństwo. Interesuje mnie również to, jak to się dzieje, że jesteśmy tacy, a nie inni. W moim przypadku nie chodzi jednak wyłącznie o posępne poglądy ani zadumę nad egzystencjalną pustką. Cierpiałam na depresję. W jednym z wierszy z tomu Profit and Loss irlandzkiej poetki Leontii Flynn jej poetyckie ja staje się nagle Islandią – wyspą pomijaną na tak wielu mapach Europy; wyspą zostawianą hen za horyzontem. Wymowny obraz, zważywszy na jednoliterową różnicę między Islandią a Irlandią. Piękna Cathleen, ulotna Aisling, stara Shan van Vocht – mityczne kobiece postaci symbolizujące Irlandię, głęboko zakorzenione w jej literackiej tradycji. Matka, dziewica, prostytutka – trzy uproszczone wersje kobiecości wykorzystywane do opowiedzenia kolonialnej i postkolonialnej historii kraju. I jeden męski głos uzurpujący sobie prawo do poezji i jej kanonu, tworzonego między innymi przez takie antologie jak The Field Day Anthology – trzy tomy, cztery tysiące stron i tylko trzy kobiety w rozdziale „Współczesna poezja irlandzka”. Nic dziwnego, że irlandzka literatura długo utożsamiana była głównie z pisarstwem męskim. Kontrowersje, które to wydawnictwo wzbudziło, sprawiły jednak, że coś zaczęło się zmieniać na literackiej mapie Irlandii: dziesięć lat temu irlandzkie pisarki doczekały się antologii na miarę ich twórczości – wydano dwa dodatkowe tomy The Field Day Anthology; wzrastać zaczęła też liczba kobiecych publikacji. Nuala Ní Dhomhnaill określiła tę zmianę mianem fenomenu, porównując ją do ożywającego posągu z wiersza „Obraz Pigmaliona” Eiléan Ní Chuilleanáin. Stworzona przez mężczyznę posągowa kobiecość na naszych oczach staje się cielesna: „Szeleszczą żyły, krew tyka w krtani”, a jej „kręcone włosy są r z e c z y w i s t e” (podkreślenie – M.S.). Ucieleśnienie „dzieje się” w bólach – „wiatr wbija nóż pod skórę, kartkuje jak książkę”. Linie z tej książki „wiją się na twarzy”, „szukają szczelin”, aż wreszcie z ust wychodzi powoli „zielony liść języka”. Rodzi się poezja. „Obraz Pigmaliona” to obraz narodowego monumentu odrywającego się od przypisanego mu piedestału – monumentu zyskującego głos i pytającego o swoje miejsce w kulturowym dziedzictwie zasadzającym się na micie. Współczesne poetki irlandzkie wracają wciąż do tego mitu, gdyż stanowi on dla nich pewien problem. Wykorzystanie przez nie symbolicznego związku kobiety i kraju oznacza bowiem konieczność bycia jednocześnie podmiotem i przedmiotem w wierszu. Z kolei odrzucenie tej asocjacji wiąże się z podważeniem związku między poetą a wspólnotą. Rodzi się pytanie: jak odnaleźć się w literackiej tradycji, Gdzie można dziś szukać etyki? Czy może ona kryć się w owym elementarnym pragnieniu komunikacji, o którym piszesz w wierszu „Język mojego ojca”? Emmanuel Lévinas twierdzi, że etyka zaczyna się właśnie od konfrontacji z innym człowiekiem. Czy tak też jest w tym przypadku? Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem Lévinasa, ale jeśli miałabym dziś szukać etyki, to zdecydowanie w odwróceniu się od własnej korzyści. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że świat zaczyna się obracać wokół kupowania i sprzedawania – wręcz kupowania i sprzedawania samych siebie, zwłaszcza gdy chodzi o aprobatę, na przykład w internetowych serwisach społecznościowych. Upatrywałabym więc etycznego znaczenia w nienastawionym na zysk umieszczeniu innego człowieka wyżej niż siebie samego. Czy nauczyłaś się bardziej ufać językowi, czy jednak tracisz do niego zaufanie? Język to chyba jedyne, czemu ufam. W pewnym wywiadzie wspominasz o „niejęzykowym komponencie języka”. Czy chodzi ci o jego materialność, połysk lub nieprzezroczystość pewnych słów – to, że mogą być jak klejnoty? Rzeczywiście tak się wyraziłam? To jest coś, co zawsze fascynowało mnie w poezji Medbh McGuckian. Ostatnio też zauważyłam, że w mojej najnowszej książce jest kilka wierszy, w których dotykam tego „nic nieznaczącego” wymiaru słów – świszczących odgłosów, ledwo słyszalnych tupnięć i pomruków, lub powtarzanego w kółko słowa thing. Wydaje mi się, że zarówno w konstrukcji jak i warstwie muzycznej każdego dzieła poetyckiego – nowoczesnego i nie tylko – jest coś takiego, co – o ile nie ma funkcji dekoracyjnej jak klejnoty właśnie – rządzi się inną logiką niż dosłowne zna- czenie słów. Wydaje się, że jest to rzeczywiście pewne alternatywne, „niedosłowne” medium komunikacji. p o r t l i t e r a c k i . p l nie tracąc więzi z historią i wspólnotą? Jak utrzymać tę więź, nie usuwając z wiersza siebie? I wreszcie: jak można odzyskać mit? Jak go „sprywatyzować”? W Improprieties Clair Wills przedstawia dwie strategie. Jedna z nich to reprezentacja, oddanie głosu, wykorzystanie wiersza jako środka ekspresji dla zmarginalizowanej wspólnoty, jaką są kobiety; druga zaś to odrzucenie idei reprezentacji przy użyciu enigmatycznego stylu, semantycznego niedookreślenia, indeterminacji. W swej twórczości Irlandki wykorzystują obydwie metody w sposób niejednoznaczny, balansując między sferą prywatną a publiczną. Kontekstem dla ich poezji jest ciało, pożądanie, macierzyństwo, dom, jednak to, co ich obrazy wyrażają, jest niejednokrotnie polityczne. Warto to podkreślić, gdyż nazbyt często motyw prywatności pojawiający się w poezji Irlandek jest odczytywany przez pryzmat ich własnych życiowych doświadczeń, co z kolei skutkuje „niedointerpretacją”, sprowadzającą je do roli poetek konfesyjnych, przejętych tylko kwestiami osobistymi. Taką etykietę często otrzymuje Medbh McGuckian – poetka, której fragmentaryczny, enigmatyczny styl tak naprawdę niewiele ukazuje z jej prywatnych spraw. W jej poezji świat zewnętrzny i wewnętrzny przenikają się nawzajem, zaprzeczając wszelkim binaryzmom. Kwestia narodowego mitu staje się kwestią poetyckiego języka, a ten u McGuckian traci swoją komunikacyjną funkcję. Czytając jej wiersze, nie możemy być pewni, czy poetka ma więź ze wspólnotą, czy właśnie ją traci. O ile McGuckian celowo używa enigmatycznego stylu (jak przyznała w jednym z wywiadów – pisze po to, by być niezrozumianą), o tyle Eiléan Ní Chuilleanáin zaznacza, że nigdy nie stara się pisać w niejasny sposób. Mimo to morskie motywy przewijające się niezwykle często w jej wierszach są tak wieloznaczne, jak niepokojące. Ní Chuilleanáin zapytana przez Grzegorza Czemiela o wspólnotowe funkcje poezji współczesnej, odpowiada: „wiersz może spełniać funkcję wspólnotową, ale mam wrażenie, że nie czynią tego wcale najbardziej «publiczne» utwory”. I przyznaje, że mity „trzeba poddawać osądowi”. Jej wiersze to połączenie klasycznej mitologii, biblijnych opowieści i irlandzkiego dziedzictwa. Nie bez znaczenia jest też fakt, iż Ní Chuilleanáin jest osobą dwujęzyczną, a więc w pewnym sensie – jak ujmuje to Nuala Ní Dhomhnaill – podwójnie marginalizowaną. Sama Ní Dhomhnaill tworzy tylko w języku irlandzkim. Wchodząc w dyskurs z mityczną wizją pozbawionej seksualności kobiecością, Nuala Ní Dhomhnaill stara się przywrócić z wczesnej irlandzkiej historii obraz kobiety silnej i seksualnie aktywnej. Jej wiersz „Patrząc na mężczyznę”, w którym to nie kobieta, lecz mężczyzna staje się obiektem pożądania, jest tego dobrym przykładem. W podobnym tonie mityczną metaforę kwestionują wiersze Pauli Meehan. Sekwencja „Virgin”, „Mother”, „Whore” z tomu Dharmakaya ostro rozprawia się z trzema rolami przypisanymi kobietom przez mit. Na tle twórczości czterech poetek starszego pokolenia (ujmijmy to tak z braku lepszego określenia) poezja dwóch młodych Irlandek wybranych przez Jerzego Jarniewicza – Sinnéad Morrissey i Leontii Flynn – może wydawać się żartobliwa, swobodna, w swej otwartości na interpretację wręcz zbyt prosta. Jednak wciąż – w sposób nieuchwytny i wymijający – mierzy się z literacką tradycją. Oczywistym przykładem jest tutaj wiersz Leontii Flynn „Miałam 16 lat, kiedy spotkałam Seamusa Heaneya”, w którym poetka z rozbrajającą szczerością pyta „Kim jednak był ten Seamus Heaney?”. W wywiadzie z Flynn Grzegorz Czemiel określa wiersz jako „przekłuwanie balonika autorytetu”, zaś w rozmowie z Eiléan Ní Chuilleanáin pyta: „Nie ma pani wrażenia, że w miejsce «ojców» pojawia się w poezji coraz więcej figur «matczynych», czego świetnym przykładem jest antologia Jerzego Jarniewicza?”. Pytanie to przywodzi mi na myśl stwierdzenie Nuali Ní Dhomhnaill, że oto kobiece głosy przekraczają próg męskiego sanktuarium poezji. Lęk przed tą zmianą sprawia, że wszelka krytyka literackich dokonań Irlandek często zamyka się w pozornie niewinnym pytaniu: „Kobiety piszą, owszem. Ale czy to się do czegoś nadaje?”. Odpowiedź w antologii Jerzego Jarniewicza. ℗ Leontia FLYNN, Medbh MCGUCKIAN, Paula MEEHAN, Sinéad MORRISSEY, Eiléan NÍ CHUILLEANÁIN, Nuala NÍ DHOMHNAILL Czytania z książki Sześć poetek irlandzkich z udziałem Leontii Flynn, Eiléan Ní Chuilleanáin oraz autora przekładów Jerzego Jarniewicza. 20.04.2012 / piątek / godzina: 19:30 w w w . p o r t l i t e r a c k i . p l 17 Jacek St. Buras Konrad Wojtyła Benn, Brecht i muszle w kapeluszu N ajpierw był – przed bez mała sześcioma laty – opasły numer „Literatury na Świecie” (5-6/ 2006), a w nim pokaźny zestaw nowych przekładów wierszy Gottfrieda Benna i Bertolta Brechta, okraszonych, zgodnie z cenną tradycją tego pisma, obfitą garścią frapujących komentarzy i innych smakowitych dodatków do lirycznych kreacji dwóch bodaj najważniejszych niemieckich poetów XX wieku. Pięć lat później, czyli niecały rok temu, Biuro Literackie wydało (w ramach serii współczesnej literatury niemieckojęzycznej KROKI) doskonale przyjęty obszerny tom nowych przekładów liryków Gottfrieda Benna Nigdy samotniej i inne wiersze (1912-1955). Teraz, upartym staraniem Andrzeja Kopackiego, nakładem zaś ponownie Biura Literackiego ukazuje się Ten cały Brecht, nowe przekłady wierszy poety, opatrzone intymnymi wynurzeniami wszystkich czterech tłumaczy tego tomu. Nie dość na tym: oto Andrzej Kopacki przyrządza i serwuje, całkiem przypadkowo znów na wydawniczej tacy Biura Literackiego, Muszle w kapeluszu, zbiór swoich erudycyjnych, błyskotliwych tekstów, w których – jak to czyni nie od dziś – rozmaitym, napisanym po niemiecku książkom i ich autorom poświęca wnikliwą uwagę i krytyczną refleksję. Warto nie przeoczyć tej wyjątkowej oferty, gdyż zawiera ona propozycje na polskim rynku dotąd nigdy lub od dość dawna nieoglądane. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że do czasu ukazania się tomu Nigdy samotniej i inne wiersze jeden z najsłynniejszych poetów świata, klasyk współczesności, Gottfried Benn, był w Polsce praktycznie nieobecny, bo tej obecności nie mógł mu wszak zapewnić jeden jedyny szczupły tomik przekładów jego wierszy, który ukazał się w 1982 roku, trzydzieści lat temu! Ale myli się także ten, kto sądzi, że drugi „klasyk z Niemiec”, Bertolt Brecht, poeta tak gorliwie i obficie tłumaczony na polski w przeszłości, nie przestał nam towarzyszyć w nowych czasach. Otóż przestał. Ostatni wybór przekładów jego wierszy ukazał się w 1988 roku, przed ćwierćwieczem! Te dwie książki zatem już to przyswajają polszczyźnie, już to przywracają naszej pamięci liryczną twórczość dwóch autorów, bez których nie sposób wyobrazić sobie powojennego rozwoju niemieckiego wiersza. Ale niejednakowość funkcji, jaką te publikacje spełniają w odniesieniu do charakteru nieobecności w polskim obiegu literackim ostatnich lat każdego z nich, sprawia, że są to zarazem książki nader do siebie niepodobne. 18 w w w . Tom liryków Gottfrieda Benna, będąc edycją nieledwie pionierską, ma konwencjonalną postać wyboru najważniejszych w dorobku poety, chronologicznie ułożonych tekstów, w której to formule charakter dokonań piątki tłumaczy jawi się jako tradycyjnie służebny – w najszlachetniejszym, rzecz jasna, znaczeniu tego słowa. Siłą tego tomu – obok porażającej ekspresji zawartych w nim wierszy i rzetelności ich przekładów (jako autor części z nich nie odważę się napisać więcej) – są jego reprezentatywność i całkiem zwyczajnie fakt wypełnienia przezeń zawstydzającej białej plamy na naszej poetyckiej mapie świata. Inaczej Ten cały Brecht – tom skonstruowany wedle pomysłu Andrzeja Kopackiego to suma autonomicznych, ściśle osobistych i oddzielnych wyborów i upodobań czwórki tłumaczy, a zatem wizja lirycznego dorobku B.B. bynajmniej nie kanoniczna, z natury rzeczy subiektywna, będąca wyrazem żywego zainteresowania, a nawet zauroczenia nim kilku osób, choć nieprzypadkowo tych właśnie. Pewnym ewenementem jest w tej edycji także to, że każdy z czterech translatorów zwierza się i tłumaczy tu ze swojego indywidualnego zafascynowania Brechtem w dołączonym do przekładów szkicu. Mamy wielką nadzieję, że naszą fascynacją zarazi się spore grono czytelników, a tom okaże się odkrywczy nie tylko dla ich najmłodszego pokolenia. Już te dwa edytorskie smakołyki zasługują na to, by pochylić się nad nimi ze szczególnym apetytem. A przecież na deser są jeszcze Muszle w kapeluszu, relacje z lektur wierszy Rilkego, Trakla, Celana czy Dursa Grünbeina, powieści Sebalda czy Hilbiga, rozmowy z autorami, recenzje z ich książek... Nowa odsłona Portu Literackiego stwarza unikalną okazję i zachętę do chwili, godziny a może trwającego jeszcze dłużej żywego, niewymagającego pośrednictwa papieru obcowania z tym świeżo i tak obficie spolszczonym poetyckim słowem z Niemiec i tymi, którzy podjęli się tej pracy z nadzieją i wiarą w jej sens i pożytek, aczkolwiek także i przede wszystkim z przyjemnością. Na pewno w gronie tych, którzy przyjdą – oby jak najliczniej! – ich posłuchać, Jakub Ekier, Andrzej Kopacki i niżej podpisany zechcą się zastanowić, po co nam dziś ten Benn i „ten cały Brecht”. Będzie to sposobność również przynajmniej do posmakowania, bo przecież z uwagi na festiwalowy zgiełk nie do faktycznej degustacji zawartości Muszli w kapeluszu. Zapowiada się więc uczta. Stół jest już zastawiony. Czekamy na gości. ℗ Gottfried BENN i Bertolt BRECHT Czytania z książek: Nigdy samotniej i inne wiersze (1912-1955) Gottfrieda Benna w przekładach Jacka St. Burasa, Zdzisława Jaskuły, Andrzeja Kopackiego, Sławy Lisieckiej, Tomasza Ososińskiego i Ten cały Brecht w przekładach Jacka St. Burasa, Jakuba Ekiera, Andrzeja Kopackiego i Piotra Sommera z udziałem autorów przekładów oraz prezentacja książki Muszle w kapeluszu Andrzeja Kopackiego. 22.04.2012 / niedziela / godzina: 16:30 p o r t l i t e r a c k i . p l Serią... w klasyka N ie ma przypadków, są tylko prawa, których nie znamy” – mówił „ Leibniz. Nie przypadkiem piszę o trzech tomach poetyckich jednocześnie. Jakim prawem? Najprościej odpowiedzieć: prawem serii. O innych powodach jeszcze powiem. W Biurze Literackim ukazały się właśnie trzy nowe książki w serii „44. Poezja polska od nowa”. Serii, której założeniem jest prezentacja klasyków w autorskim ujęciu współczesnych poetów. Intencjonalnie chodzi oczywiście o coś więcej. Świeże ujęcie ma skłonić do zrewidowania poglądów, stanowisk krytycznych oraz dotychczasowej, często pobieżnej, więc i krzywdzącej recepcji. Namawia do restytuowania terminów i pojęć. Zmusza do redefinicji i do ponownego wpisania (pozornie rozpoznanej) twórczości w ramy historii i teorii literatury oraz przywrócenia pisarzowi należnego mu miejsca w literaturze. Wreszcie mówi także o wpływie, jaki ta twórczość wywiera na poetów, którzy podjęli się zredagowania tomów. Seria odczarowała już poezję Broniewskiego, Konopnickiej i Ważyka. Teraz przyszedł czas na kolejnych autorów. Oto powraca Władysław Sebyła – poeta z grupy Kwadryga, ceniony przez Gajcego i Miłosza. Z literackiej pustki, nawiązując Dialog w ciemności, wydobywa go Wojciech Bonowicz. W Psalmach i innych wierszach Bohdan Zadura odczarowuje poezję Tadeusza Nowaka, zaliczanego do pokolenia Współczesności. Wskazuje na literackie wtajemniczenie, które wciąż pozwala widzieć Nowaka pośród największych wybitnych polskich poetów. Wreszcie zbiór wierszy Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej debiutującej w Skamandrze, zatytułowany Seans na dnie morza. Poważną demitologizacją „niepoważnej poetki” zajęła się Marta Podgórnik. Oto więc mamy: klasyka niedoszłego (Sebyła), klasyka zapomnianego (Nowak) i klasyka zbanalizowanego (Pawlikowska-Jasnorzewska). Przyjrzyjmy się nieco uważniej poszczególnym książkom. W powszechnej świadomości literackiej Władysław Sebyła nie istnieje. Trudno szukać autora „ostatniego wiersza epoki” w panteonie klasyków. Jeszcze trudniej znaleźć dla tej poezji odpowiednie miejsce. Dość wspomnieć, że ostatni, pełny zbiór jego wierszy ukazał się jeszcze w latach 80. XX wieku. Jeśli już o Sebyle była mowa, to częściej w kontekście historycznym (został zamordowany przez NKWD w 1940 roku) aniżeli literackim. Owszem, czasem przywoływano tę twórczość w kontekście Gajcego czy Czechowicza. A przecież przed laty za jednego z największych poetów dwudziestolecia uznawał Sebyłę Jerzy Zawieyski, szczególne miejsce autor Pieśni Szczurołapa zajmował również w przestrzeni poetyckiej Miłosza. Sebyła powróci w Traktacie poetyckim z 1957 roku, w korespondencji i w mowie noblowskiej. Potem zapadnie niezręczna cisza, którą przerywa wreszcie Wojciech Bonowicz. Gest to cenny i odważny, bo krakowski poeta wie, że w wielu miejscach poezja ta już się zdezaktualizowała; jest martwa. Żywe jest to, co uniwersalne, a więc wątki metafizyczne, egzystencjalne, dialog z ciemnością, z transcendencją, z Bogiem. Sebyła jest niepokojący, mroczny, niejednorodny. W wierszach gnieżdżą się i szatani, i anieli. Wciąż zaskakuje formą, językiem, ujęciem tematu. Współczesna krytyka ma szansę dostrzec w nim tyleż katastrofistę i spadkobiercę poezji młodopolskiej, co raczej poetę religijnego. Owszem, bywa Sebyła patetyczny, rozgadany, nie dba o ekonomię słowa; w kilku miejscach ociera się jednak o wybitność. Wybór Psalmy i inne wiersze to dowód szczególnej wrażliwości. Bohdan Zadura nigdy nie traktował twórczości Nowaka instrumentalnie, tj. nie traktował jej jako inspiracji; nie pozostawał pod jej wpływem. Fraza Nowaka nie odbijała się w lustrze jego poezji. Zawsze była jednak dla Zadury ważna (jako krytyka i jako czytelnika). Autor Diabłów wciąż dostarcza mu wzruszeń. Poezja pełna cudownych napięć, dramatów, mitologizacji miejsca i czasu; sakralizująca rzeczywistość, w której na jednym poziomie wybrzmiewa biblijna tradycja, ludowa mądrość i pogańskie wierzenia. W historii literatury zwykło się umieszczać Nowaka jako wybitnego przedstawiciela tzw. „nurtu wiejskiego” (dziś tym terminem zdaje się posługiwać chyba tylko Henryk Bereza). Tymczasem jak przypomina prof. Stanisław Balbus, określano już Nowaka jako surrealistę, turpistę, lingwistę i poetę kultury. „Kluczy do tajemnicy jego twórczości poszukiwano w Biblii i w językoznawstwie, w mitologii, ludowej magii i psychologii podświadomości. Miejsce Nowaka w literaturze współczesnej powinno być więc szczególne, bo żaden z kluczy interpretatorskich nie pozwala dotrzeć do jej wnętrza, choć wiele z nich otwiera komnaty ważne”. I jak dalej mówi Balbus: „Do centrum dochodzili jedynie ci, którzy umieli obywać się bez kluczy i którzy otwierających zaklęć uczyli się od samego poety, z jego wierszy”. Zadura – również poeta wybitny – bez trudu porusza się po tym świecie, jednocześnie przekonując, że poznanie owych zaklęć to wynik rzetelnej lektury, do czego swym wyborem zachęca. w w w . Wreszcie tom trzeci, Seans na dnie morza Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Dla jednych wybór oczywisty, dla innych ryzykowne przedsięwzięcie redaktorskie Marty Podgórnik. Paradoksalnie sens tej inicjatywy, w odróżnieniu od tytułu tomu, nie leży jednak na dnie morza. Nie potrzebuje dla siebie żadnej metafory. Podgórnik uchyla wydany przed laty wyrok na poetkę „od wierszy do czytania przy kręceniu papilotów”. Nie godzi się na płytką i zakorzenioną głęboko w świadomości recepcję tej twórczości. Podważa stereotypową trywialność. Maria – krzyczy Podgórnik – to nie „dyletanckie hafciarstwo rymów”, to nie „porcelanowa figurka z etażerki”, to nie „mistrzyni bibelotów”! Znajduje dla tych określeń przeciwwagę, stawiając na szali wiersze kontrastujące z wyimkami wpisywanymi do sztambucha. Teksty odzierające z pozorów. Pozbawiające złudzeń. Była więc Maria poetką śmierci, poetką wojny, choroby, lęku, strachu. Była to poezja złowieszczo piękna i złowieszczo pięknie uwikłana w losy epoki. Podgórnik nie bez powodu manifestuje swoją fascynację autorką Wachlarza. Jej gest ma podwójną moc. Między wierszami zdaje się mówić coś jeszcze. Coś równie niepokojącego i złowieszczego. Czytacie mnie równie źle, jak przed laty Pawlikowską. Czytacie pobieżnie. Wybieracie to, co najprostsze; to, co najbardziej oczywiste. Wciąż operujecie kliszami podobnymi do tych sprzed półwiecza. Szufladkujecie mnie w damskiej niszy. Chcę inaczej. Obcowanie z Seansem na dnie morza rodzi więc kolejne sensy, które samoistnie wypływają na powierzchnię. Wszystkie książki zasługują na uwagę. Wspólny wieczór w ramach Portu, rozpisany już nie tylko na trzy, ale na sześć świetnych poetyckich głosów, będzie więc niezwykłym wydarzeniem. ℗ Tadeusz NOWAK, Maria PAWLIKOWSKA- -JASNORZEWSKA, Władysław SEBYŁA Czytania z książek: Psalmy i inne wiersze, Seans na dnie morza i Dialog w ciemności z udziałem autorów wyborów: Bohdana Zadury, Marty Podgórnik i Wojciecha Bonowicza. 22.04.2012 / niedziela / godzina: 14:00 p o r t l i t e r a c k i . p l 19 Wojciech Bonowicz Zbigniew K arnecki & Sebastian Ładyżyński Wrocław i Warszawa C o ja, człowiek z miasta, w którym – jak powiada Piotr Matywiecki – wystarczy wyjść z domu, by natychmiast doznać epifanii, a którego mieszkańcy – jak można wyczytać w wierszu Tadeusza Pióry – „strugają zamiary aż zostaje z nich pył”, co ja, przedstawiciel skromnej krakowskiej mniejszości w ofercie Biura Literackiego, mogę powiedzieć o dwóch znakomitych większościach, które zaprezentują się tak imponująco podczas najbliższego festiwalu? Czy w ogóle wypada zabierać głos? Boże (w Krakowie, jak wiadomo, obecny bardziej namacalnie niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi) broń mnie przed posądzeniem o niskie pobudki! Domniemana wyższość Krakowa polega wszak na jego niższości, na jego niemal depresyjnym położeniu. Kraków żyje w kotle, w którym mieszają się wszystkie pierwiastki, wszystkie prądy i nurty, wszystkie kurze i popioły, i tylko od czasu do czasu z tego kotła ręka losu dobywa jakieś godne uwagi rezultaty owego pomieszania. I to wszystko, cała tajemnica. A że miasto rozłożone jest w niecce wśród wzgórz, mieszkając w Krakowie, niewiele się poza Krakowem widzi. Wystarczy jednak wdrapać się na którykolwiek ze sztucznie utworzonych pagórków (zwanych u nas kopcami), by widoczność nieco się poprawiła. Tegoroczny festiwal zaproponował publiczności coś w rodzaju „Turnieju miast”. Kraków w nim nie uczestniczy, ale jest Warszawa (jako gość) i Wrocław (jako gospodarz). Wrocław wystawia swoich klasyków, czyli osoby, o jakich w Krakowie mawia się, że przedstawiać ich nie trzeba, po czym długo wylicza się ich zasługi. Urszula Kozioł pokazuje całość: obszerny tom Fuga to podsumowanie jej ponadpółwiecznej pracy poetyckiej, nagrodzonej w ubiegłym roku Silesiusem. Wiersze długie i lakoniczne notatki, liryczne cykle i pojedyncze piosenki, „wyrywki” i „traktaciki” – czegóż tu nie ma? Jacek Łukasiewicz i Janusz Styczeń pojawiają się natomiast z nowymi książkami. Pierwszy z tomem Stojąca na ruinie – w tonacji elegijnej, w klimacie podsumowań, powściągliwym w słowach i sądach, przywodzącym na myśl, jak zauważył Marian Stala (z Krakowa), Mapę pogody Jarosława Iwaszkiewicza. Drugi z Furią instynktu – o tematyce niby podobnej, jednak z Czasem pisanym dużą literą, więc odczuwanym jako władza, formalnie także sytuującą się na antypodach, niepowściągliwą, rozgadaną. Spotkanie z tak dobraną reprezentacją Wrocławia zapowiada się w istocie jako fuga – z przewodnim motywem przemijania. Z Warszawy przybywa reprezentacja wielopokoleniowa. Nowe książki przywożą Justyna Bargielska, Marcin Sendecki, Dariusz Suska i Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki. W chwili, w której piszę ten tekst, książki Bargielskiej i Suski dopiero się składają; wyciekające z nich pojedyncze wiersze świadczą o kontynuacji. Farsz Sendeckiego także można traktować jako dalszy ciąg jego lirycznych poszukiwań, enigmatycznych prób odnowienia wiersza poprzez wyrywanie słów z kolein, którymi wodzi je język. A Imię i znamię Tkaczyszyna-Dyckiego jako nowy rozdział jego poetyckiej historii osobistej, w której formalnie zmienia się niewiele, ale która robi się coraz ciekawsza w miarę kolejnych odsłon. Wymienioną czwórkę wesprą Jacek Dehnel, z intrygującym podsumowaniem swojej dotychczasowej twórczości w postaci zbioru poematów i cykli poetyckich Rubryki strat i zysków, oraz Tadeusz Pióro, z kompletem swoich przewrotnych liryków, powstałych w ostatnim dwudziestoleciu, zatytułowanym O dwa kroki stąd. Warszawa zaprezentuje się więc bez niespodzianek, za to polifonicznie, wielobarwnie i z mięśniami. Naturalnie „Turniej miast” to tylko figura, pomysł organizacyjny. Tak naprawdę każda z wymienionych osób reprezentować będzie przede wszystkim samą siebie. Miejsce na mapie poezji rzadko jest tożsame z miejscem na mapie fizycznej. A jednak mimo wszystko, myśląc o tych, którzy na festiwalu pojawią się jako „Wrocław” i jako „Warszawa”, nie sposób nie zapytać, czy istnieje coś takiego jak „charakter” miasta, który przejawiałby się w „jego” poezji. A także: czy za wymienionymi poetkami i poetami nadciągają inni, zwłaszcza debiutanci? Kim są i co mają do zaproponowania? A przede wszystkim – czy i dla nich znajdzie się kiedyś miejsce w podobnym „Turnieju...”? Z krakowskiego kopca (mniejsza o to którego), leżąc w różowym śpiworku, pisał dla Państwa Wojciech Bonowicz. ℗ Urszula KOZIOŁ, Jacek ŁUKASIEWICZ i Janusz STYCZEŃ Czytania z książek: Fuga (1955-2010), Stojąca na ruinie i Furia instynktu. 21.04.2012 / sobota / godzina: 18:00 ℗ Justyna BARGIELSKA, Jacek DEHNEL i Dariusz SUSKA Czytania z książek: Bach for my baby, Rubryki strat i zysków i Duchy dni. 22.04.2012 / niedziela / godzina: 15:00 ℗ Tadeusz PIÓRO, Marcin SENDECKI i Eugeniusz TKACZYSZYN-DYCKI Czytania z książek: O dwa kroki stąd (1992-2011), Farsz i Imię i znamię. 22.04.2012 / niedziela / godzina: 18:00 Muzyka z książek K Maciej Topolski W otwartych drzwiach. Bez końca, bez tytułu K tórędy, którymi drzwiami wychodzisz?” – czytam w wierszu Macieja Taranka, jednego z dziesięciu autorów wyróżnionych w siódmej edycji „Połowu”. Z pewnością każdy z de„ biutantów wybranych przez redaktorów almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2011 – Romana Honeta, Joannę Mueller oraz Martę Podgórnik – zadał sobie w pewnym momencie podobne pytanie. Czy związane było z próbą określenia poetyckiego głosu? A może dotyczyło własnej pozycji względem tradycji literackiej? W tej chwili nie potrafię odpowiedzieć; wiem jednak, że wiersz przykuwający uwagę odbiorcy zawsze wymaga, tak ze strony poety, jak i czytelnika, opuszczenia konkretnego świata i wyboru drogi wyjścia. „Możesz mnie porównywać,/ wkurzać się i ogryzać/ kości; a ja radzę ci czytać powieści, wbijać igły pod paznokcie,/ zatkać uszy i wymyślić koniec, bo nie chce mi się zamknąć/ nawet na chwilę, tych pieprzonych drzwi” – w ten sposób kończy swój poetycki zestaw „Glosolalia” Katarzyna Fetlińska. Mocne, znamienne słowa. Sporo mówią nam o bezprzykładnym zjawisku, jakim jest niechybnie poetycki debiut. W sytuacji poety debiutującego opuścić konkretny świat oznacza podjąć pierwszą, dla wielu najważniejszą, fundującą całą późniejszą twórczość decyzję. Decyzja ta dotyczy własnej osobności, swojego bycia w świecie literatury. Oczywiście, w poezji – w literaturze, którą uważamy za wartą czytania – decyzje podejmowane są nieustannie i nie sprowadzają się do pierwszej książkowej publikacji. Zamknięcie świata w słowach, wyjście z siebie otwiera kolejne przestrzenie. Problem jednak w tym, że poezji, tworzonej zarówno przez debiutanta, jak i poetę doświadczonego i uznanego, grozi niebezpieczeństwo „zamknięcia drzwi”. Mam wrażenie, że o takiej groźbie mówi wiersz otwierający cykl „Anatomia” Adriana Sinkowskiego: „a my, tutaj przed oknem, patrzymy jak woda/ wyciekająca rynną zmywa słowa z kartki,/ którą chwilę temu ktoś powiesił przed sklepem./ Zaraz wracam? Nieczynne?”. Na każdym z dziesięciu autorów, których poznają Państwo podczas spotkania promującego almanach Połów. Poetyckie debiuty 2011, spoczywa ryzyko odwołania i zawieszenia, które odwraca naszą uwagę od „miejsca/ między parkiem a sklepem, gdzie zbiera się woda”, gdzie zdania, jak napisze w jednym z wierszy Grzegorz Jędrek, „pryskają sensem”. Wspomniane niebezpieczeństwo przyjmuje zazwyczaj dwie równie ciekawe formy reakcji. Pierwszą jej formą jest milczenie. Uczestnictwo w podobnym projekcie jest swoistym prestiżem i potwierdzeniem wartości tworzonych przez poetkę/poetę tekstów. Zarazem jednak stanowi ono początek jej/jego drogi. W tym bowiem miejscu tkwi potencjał i zaczyn późniejszej ich poezji, który może zostać zaprzepaszczony, wtrącić w literacki niebyt. Wokół tego punktu roztacza się również wyjątkowa aura niedojrzałości, która wielu czytelników wpędza albo w niezdrowe pytania o wartość debiutanckiej poezji, albo w milczenie. „Tu jesteśmy podobni jak dwie kule gazu/ wpatrzeni w swoje twarze na przednim lusterku/ i na bijący licznik najczęściej milczeniem”. Druga reakcja to łata porównania. Jest ona równoznaczna ze spoczęciem w wygodnej doksie. Doksa stanowi protezę nabudowaną wokół płynnej przestrzeni sensów. Obie formy połączone są z tworzeniem i odbiorem kultury; nierzadko stanowią odruchowy gest odbiorcy względem tego, co nieznane, co nowe, co wciąż jeszcze nieukształtowane przez zewnętrzne formuły. Dlatego też patrząc na każdego z dziesięciu „złowionych” autorów podczas 17. edycji Portu Literackiego, chciałbym ich widzieć w otwartych drzwiach: bez końca, bez tytułu – jako poetów, którzy przyniosą lub już przynieśli nam (my jednak jeszcze tego nie wiemy) nieoswojone, własne poetyckie światy i głosy, jako tych, przed którymi jeszcze wiele decyzji i – mam nadzieję – wątpliwości związanych z pracą nad słowem. Praca nad słowem? Nie ma, jak wykrzykiwał z rozpaczą mistrz stylu Gustaw Flaubert, nie ma temu końca! ontrapunktem dla słowa podczas tegorocznego Portu Literackiego będzie muzyka studentów i niedawnych absolwentów Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu, uczestników unikatowego projektu edukacyjnego pod nazwą Program Integracyjny Uczelni Artystycznych Wrocławia. Dotychczasowym edycjom festiwalowych czytań zawsze towarzyszyła muzyczna oprawa, którą charakteryzowała różnorodność stylów i gatunków. Obecnie po raz pierwszy na Porcie zabrzmi muzyka orkiestrowa. Kompozytorzy, pod naszą opieką pedagogiczną, skonfrontują swoją wrażliwość i wyobraźnię z czystym, pisanym słowem. Młodsi twórcy, m.in.: Dominik Lewicki, Mikołaj Laskowski, Adam Porębski, Paweł Głosz, Mateusz Zastawny, przygotowują małe, impresyjne formy, nawiązujące swoim wyrazem do literatury prezentowanej na festiwalu. Wykonawcami miniatur będą soliści i kameraliści wrocławskiej Akademii Muzycznej. Starsi artyści przygotują, na większą obsadę instrumentalną, inspirowane literaturą kompozycje, które swoją premierę będą miały drugiego dnia festiwalu podczas koncertu „Muzyka z książek”. Wykona je awangardowy zespół wrocławskiej Akademii – Sound Factory Orchestra, pod dyrekcją Roberta Kurdybachy. W programie znajdą się utwory Katarzyny Dziewiątkowskiej-Mleczko, Anny Porzyc, Sebastiana Ładyżyńskiego i Mateusza Ryczka. Sound Factory Orchestra zrealizowała już szereg koncertów w Polsce i Niemczech, gdzie obok klasyki XX wieku wykonywała muzykę, napisaną specjalnie dla niej. W roku 2011 wydała swoją premierową płytę, na której zarejestrowane zostały kompozycje Witolda Szalonka. Jako solista wystąpił jeden z najwybitniejszych europejskich oboistów – Kazimierz Dawidek. Oprawę multimedialną koncertu „Muzyka z książek” przygotuje artysta sztuk wizualnych Paweł Lisek. Wydarzenie to będzie zatem czymś więcej niż tylko popisem instrumentalistów, stanie się widowiskiem, które pobudzi wyobraźnię publiczności. To oryginalne połączenie dźwięku, słowa i obrazu polecamy uwadze Czytelników „Dziennika Portowego”. ℗ MUZYKA Z KSIĄŻEK Koncert Awangardowej Orkiestry Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu „Sound Factory Orchestra” 21.04.2012 / sobota / godzina: 22:30 ℗ Kamil BREWIŃSKI, Maciej BURDA, Szymon DOMAGAŁA-JAKUĆ, Katarzyna FETLIŃSKA, Jakub GŁUSZAK, Grzegorz JĘDREK, Katarzyna KACZMAREK, Adrian SINKOWSKI, Maciej TARANEK, Joanna ŻABNICKA Czytania z książki Połów. Poetyckie debiuty 2011 z udziałem autorów. 21.04.2012 / sobota / godzina: 14:00 20 w w w . p o r t l i t e r a c k i . p l w w w . p o r t l i t e r a c k i . p l 21 Przemysław Rojek Jedziemy się spotkać – z literaturą Z w w w. moon l i g ht c of fee.pl kawy z całego świata 22 abawne... Pisać o portowym festiwalu, ale właściwie to nie o nim. Albo raczej: o nim, ale niejako z zewnątrz. To naprawdę trudne. Bo przecież ilekroć byłem na festiwalu, raczej nie obchodził mnie genius loci. Czy może inaczej: przyjmowałem go jako rzecz najoczywistszą, granica między literackim a nieliterackim zacierała się, przesuwała – oczywiście na korzyść tego, co poetyckie. Patrzyłem na miasto – na to dzienne i nocne, i na to poranne (tyleż zwiastujące dzień, co kończące wyjątkowo długi wieczór) tak, jakby było ono bez reszty zainfekowane przez literaturę. Wrażenia ze spotkań autorskich zajmowały moje myśli podczas powrotów wiosennymi ulicami, dyskusje o sprawach tak czy inaczej poetyckich wymykały się z wnętrz okupowanych bezpośrednio przez sam festiwal do kawiarni czy hotelowych pokoi, gdzie nawet stoliki z filiżankami czy pościel z pieczątką tego to a tego lokum zdawały się mieć coś najintymniej wspólnego z rzeczywistością festiwalu. Tak zatem – nigdy nie było potrzeby zajmować się tym, jak miejsce wpływa na festiwal, bo jasnym było, że to festiwal zawłaszcza miejsce. Tak było przez ostatnich bez mała dziesięć lat, od kiedy to staram się przyjeżdżać na festiwal w miarę regularnie, corocznie. Jasne, bywało tak, że przyjechać się nie dało – i nie ma co ukrywać, że uświadomienie sobie owej niemożności zawsze było doświadczeniem, co się zowie paskudnym. Bo przecież przez tę niemal dekadę peregrynacje na festiwal, wpierw kolejowe (ach, te niezapomniane rozdyskutowane noce w wagonie restauracyjnym pociągu relacji Wrocław – Kraków), potem już samochodowe (ach, te niepowtarzalnie dziurawe wrocławskie ulice) urosły do rangi rytuału, celebracji. I jeśli nie mogę powiedzieć, że na Port Literacki czekałem i czekam jak na pierwsze truskawki, to tylko dlatego, że na truskawki jestem uczulony, a od Portu – uzależniony... Bo przyjazd na festiwal wiąże się z takim właśnie niebezpieczeństwem: uzależnienia. Ani się człowiek nie obejrzy, a tu już w miarę łagodny imperatyw „chcę” albo „warto” przyjechać, zamienia się w „muszę”. Najpierw zatem o Wrocławiu samym. Taka skrajnie nieprofesjonalna, dyletancka, mitotwórcza i bezczelnie sprywatyzowana antropologia miejsca, w którym poezja czuje się tak dobrze. Wrocław zatem – tak jak ja go czytam – jest miejscem, nad którym unosi się kolektywna podświadomość tego, jak ożywcze może być tarcie wielkich form kultury. Jest wrocławskie podglebie, w którym drzemie tysiącletnia świadomość bycia ważnym ośrodkiem ducha – zarówno piastowskiego, jak i germańskiego. A na to podglebie wiatry historii naniosły żyzny czarnoziem przesiedleńców z dawnych Kresów, w tym wielu znakomitych artystów i intelektualistów. Powstała w ten sposób szczególna kraina – gdzie chęć zakorzenienia zmaga się z poczuciem przygodności, a świadomość tradycji idzie o lepsze z poczuciem wartości tego, co nowe, z wychyleniem w przyszłość. A czy nie to właśnie jest także całkiem niezłą definicją poezji i wysiłków Biura Literackiego zmierzających do tejże poezji rozgłośnego artykułowania? Że – parafrazując Izaaka Newtona – jeśli widzi ona z każdym rokiem lepiej, to dlatego, że ma świadomość siedzenia na ramionach gigantów? Nie boi się nowego, nowym się żywi, ale to nowe musi być także odczytywaniem po nowemu tego, co ma nam do powiedzenia tradycja. Z tego punktu widzenia to właśnie Wrocław – ufundowany na dialektyce ruchliwości i ustatycznienia – jest miastem najbardziej literackim, miastem dla poezji najstosowniejszym. Tu otwieram nawias: jeśli w tym roku coś szczególnie mnie kręci w perspektywie przyjazdu na festiwal, to z całą pewnością jest to duża liczba propozycji translatorskich: od wielu lat Biuro Literackie usiłuje, z heroizmem godnym trzystu Spartan, wprowadzać w polski krwiobieg literacki nazwiska, które na Zachodzie należą już do ścisłego kanonu, a u nas znane są o tyle o ile. Możliwość usłyszenia utworów Laury (Riding) Jackson, Jane Bowles, Gottfrieda Benna czy Johna Ashbery’ego w interpretacji ich znakomitych polskich tłumaczy jest właśnie dokładnie tym, co rozumiem przez tworzenie własnego w reinterpretowaniu już napisanego. Zamknąć nawias. Ale oczywiście Wrocław (o ile ma on cokolwiek wspólnego z moim Wrocławiem wyimaginowanym, opisanym powyżej – a każde moje wrocławskie wspomnienie mówi mi, że ma, jak najbardziej ma) jest też miastem gościnnym. To wielki dom otwarty – jak ongiś pamięć dumnej piastowskiej i germańskiej okcydentalności przyjęła burzliwy żywioł kresowy, tak i dziś jakoś trudno się we Wrocławiu czuć wyłącznie jako gość, którego owszem, podejmuje się wszystkim najlepszym, ale któremu każe się też ściągać buty w przedpokoju. Miejsce do spania znajdzie tu każdy, niezależnie od preferencji. Sam, bywało, czułem się tu i jak snobistyczny artysta otoczony przez wysmakowane płody architektonicznej wyobraźni topowych jakichś dizajnerów, i jak ktoś z piosenek Toma Waitsa lub z powieści Chandlera, kto ubrany w przepocony podkoszulek, szelki i kapelusz do późna w nocy ogląda kombinacje świateł neonów i wyblakłych deseni obłażących tapet, słuchając rozmów toczonych na pobliskim dworcu przez pociągi, i jak działacz sportowy z Piłkarskiego pokera, ustalający wyniki meczów gdzieś między skrzypiącym tapczanem, resztkami meblościanki na wysoki błysk i jakimś tam meblem drewnianym, wypoczynkowym, giętym... Nie będą też mieli problemu ci, którzy szukać będą – gdzieś w żałośnie krótkiej przerwie między długą festiwalową nocą a kolejnym festiwalowym dniem – miejsca do wypicia kawy (niezbędnej jak powietrze): swoim gościom-nie-gościom Wrocław ma do zaoferowania w tej mierze wszystko, od produktów w wersji global-standard po trudno przyswajalne przez mniej wprawne żołądki frykasy z najosobliwszych miejsc świata... Ale przecież i tak najważniejsze jest to, że na te trzy dni środek Wrocławia przesunie się poza jego historyczne centrum, na tak piękne wiosną okolice ulicy Na Grobli. Tam się spotkamy: ci od kawy i ci od herbaty, ci od rewolucji i ci od tradycji, ci od oryginałów i ci od tłumaczeń, ci, którzy „chcą”, i ci, którzy „muszą”, ci z noclegowni z czterema gwiazdkami i z niecałą jedną. Ci z pociągu i ci z samochodu. Ci kierujący się po prostu na wesołe miasteczko, które – o ile zakwitnie również w tym roku – będzie bezczelnie oznajmiać, że na festiwal jeszcze tylko kwadrans spacerem, i ci, którzy posiłkować się będą informacjami znalezionymi na festiwalowej stronie internetowej. Bo przecież jedziemy się spotkać – z literaturą, ze sobą; ze sobą poprzez poezję, ze sobą w tym, co napisano. w w w . p o r t l i t e r a c k i . p l Iwona Polkowska Książka z papieru W dobie rozwoju internetu i technologii multimedialnych również książka uzyskała nowe, wcześniej nieznane formy. Coraz więcej osób, zwłaszcza tych zafascynowanych nowościami, korzysta z czytników czy słucha audiobooków. Dokąd zmierza tradycyjna książka, kiedy w globalnej dyskusji na temat jej przyszłości coraz częściej wygrywają argumenty: czas, tempo, wygoda, nieograniczony dostęp...? Nie próbując rozstrzygnąć tej kwestii, proponuję krótkie spojrzenie na medium, które nierozłącznie związane jest z książką w jej tradycyjnej formie, a które znika w chwili, gdy ta przybiera postać mniej lub bardziej cyfrową. PAPIER – stworzony na potrzeby pisma, towarzyszący książce od jej początków, najstarszy nośnik treści drukowanej. Każdy rodzaj papieru jest unikalny, każdy ma inne właściwości, a te w swoisty sposób wpływają na końcowy rezultat druku. Z technicznego punktu widzenia książka jest blokiem zadrukowanych składek o określonym formacie, dla zwartej konstrukcji oprawionym w okładkę. Idąc nieco dalej – gramatura papieru, grubość kart, szorstkość lub gładkość powierzchni, odcień i kolor, rodzaj druku, rodzaj oprawy... stanowiąc integralną część publikacji, kształtują wrażenia, współtworzą nastrój książki, podkreślają jej szczególny charakter bądź w prosty sposób wpływają na jej estetykę. Wygląd książki zmienia się w czasie, podlega modom i trendom, różni się w zależności od kraju i kultury. Sięgając po kolejną książkę, spójrzmy na nią przez chwilę również pod tym kątem. Port Literacki jest miejscem spotkań ze szczególną twórczością literacką i doskonałą okazją do „innego spojrzenia”. Książka jest tutaj wydarzeniem. To, co intuicyjnie odbieramy jako doskonałą kompozycję treści i formy w publikacji, jest efektem dalece uświadomionych wyborów, popartych szeroką znajomością papierniczo-poligraficznej materii, efektem wyborów natury estetycznej, ekologicznej, jak również ekonomicznej... jest sztuką. Na rynku książki znajdziemy wiele przykładów edytorskich perełek, jak również publikacji, w których zastosowano daleko idące kompromisy – tanie surowce, nietrwałe rozwiązania introligatorskie. Biuro Literackie wyznacza wysokie standardy także w tej materii. Staranny dobór papieru i materiałów poligraficznych, bloki szyte nićmi oraz odpowiednia oprawa są dużymi atutami wydawanych tu książek i gwarantują ich długowieczność. Papier przestaje być jedynie nośnikiem tekstu, lecz również współtworzy klimat książki. Dla producenta papieru to duże wyróżnienie. Zanim zagra treść, nieuchwytna magia już zaczyna działać, a książka staje się ze wszech miar zjawiskiem kulturalnym... ℗ 43 PORTOWE KSIĄŻKI 27 krajowych 17 translatorskich 25 poetyckich 8 prozatorskich 6 eseistycznych 3 z rozmowami 2 z dramatami 20-22.04.2012 / piątek-niedziela 43 Portowe premiery w nowym internetowym sklepie z książkami R O K K R Y S T Y N Y M I Ł O B Ę D Z K I E J e Krystyna MIŁOBĘDZKA dwanaście wierszy w kolorze e Krystyna MIŁOBĘDZKA Gdzie baba siała mak e Krystyna MIŁOBĘDZKA, Andrzej FALKIEWICZ i Tymoteusz KARPOWICZ dwie rozmowy (Oak Park – Puszczykowo – Oak Park) Jarosław BOROWIEC Wielogłos. Krystyna Miłobędzka w recenzjach, szkicach, rozmowach S Z E Ś Ć P O E T E K I R L A N D Z K IC H e Jerzy JARNIEWICZ Sześć poetek irlandzkich: Leontia Flynn, Medbh McGuckian, Paula Meehan, Sinéad Morrissey, Eiléan Ní Chuilleanáin, Nuala Ní Dhomhnaill e G Ł O S A M E R Y K I e Laurie ANDERSON Język przyszłości e John ASHBERY Cztery poematy e Jane BOWLES Dwie poważne damy. W letnim domku e John CAGE Przeludnienie i sztuka e Ezra POUND Wiersze, poematy i Pieśni e Laura (RIDING) JACKSON Korona dla Hansa Andersena e Laura (RIDING) JACKSON Obroty cudów James SCHUYLER Trzy poematy e Edmund WHITE Hotel de Dream e Edmund WHITE Zapominanie Eleny e Edmund WHITE Zuch e Kacper BARTCZAK Świat nie scalony e Jerzy JARNIEWICZ Od pieśni do skowytu e P O E T YC K I E DE B I U T Y 2 01 1 Roman HONET, Joanna MUELLER i Marta PODGÓRNIK Połów. Poetyckie debiuty 2011 e W R O C L O V E P O E T R Y e Urszula KOZIOŁ Fuga (1955-2011) e Jacek ŁUKASIEWICZ Stojąca na ruinie Janusz STYCZEŃ Furia instynktu e MOCNA PROZA ŚRODKOWEJ EUROPY e BALLA Podszepty e BALLA Świadek e Andrij BONDAR Historie ważne i nieważne e P O E Z JA P O L S K A O D NO WA e Tadeusz NOWAK Psalmy i inne wiersze e Maria PAWLIKOWSKAJASNORZEWSKA Seans na dnie morza e Władysław SEBYŁA Dialog w ciemności K L A S YC Y Z N IEMIEC e Gottfried BENN Nigdy samotniej i inne wiersze (1912-1955) e Bertolt BRECHT Ten cały Brecht e Andrzej KOPACKI Muszle w kapeluszu e P O E C I Z WA R S Z AW Y Justyna BARGIELSKA Bach for my baby e Jacek DEHNEL Rubryki strat i zysków e Tadeusz PIÓRO O dwa kroki stąd (1992-2011) e Marcin SENDECKI Farsz e Dariusz SUSKA Duchy dni e Eugeniusz TKACZYSZYN-DYCKI Imię i znamię e O D P O R T U D O P O R T U e Jacek GUTOROW Księga zakładek e Tymoteusz KARPOWICZ Dzieła zebrane, tom 1 e Tadeusz RÓŻEWICZ Wbrew sobie. Rozmowy z Tadeuszem Różewiczem e Marian STALA Niepojęte: Jest e Rafał WOJACZEK Wiersze zebrane (1964-1971) e Bohdan ZADURA Klasyk na luzie Do każdego zamówienia wejściówka na czytanie Laurie Anderson w w w . p o r t l i t e r a c k i . p l 23 Piątek 20.04.2012 Niedziela 22.04.2012 18:00 Krystyna MIŁOBĘDZKA Czytania z tomu dwanaście wierszy w kolorze, a także premiery książek Gdzie baba siała mak i Wielogłos. Krystyna Miłobędzka w recenzjach, szkicach, rozmowach z udziałem autorki i gości specjalnych. 14:00 Tadeusz NOWAK, Maria PAWLIKOWSKA-JASNORZEWSKA Władysław SEBYŁA Czytania z książek: Psalmy i inne wiersze, Seans na dnie morza i Dialog w ciemności z serii „44. Poezja polska od nowa” z udziałem autorów wyborów wierszy Bohdana ZADURY, Marty PODGÓRNIK i Wojciecha BONOWICZA. 19:30 6 POETEK Z IRLANDII Czytania z książki Sześć poetek irlandzkich: Leontia Flynn, Medbh McGuckian, Paula Meehan, Sinéad Morrissey, Eiléan Ní Chuilleanáin, Nuala Ní Dhomhnaill w przekładzie Jerzego JARNIEWICZA z udziałem gości specjalnych z Irlandii Leontii FLYNN i Eiléan NÍ CHUILLEANÁIN oraz autora przekładów. 21:00 Jane BOWLES i Laura (RIDING) JACKSON Czytania z książek: Jane BOWLES Dwie poważne damy. W letnim domku w przekładzie Andrzeja SOSNOWSKIEGO oraz Laury (RIDING) JACKSON Korona dla Hansa Andersena i Obroty cudów w przekładzie Julii FIEDORCZUK z udziałem autorów przekładów. 22:30 NAKRĘĆ WIERSZ KRYSTYNY MIŁOBĘDZKIEJ Prezentacja filmów oraz wręczenie nagród w konkursie na najciekawszą adaptację filmową tekstu poetyckiego. Sobota 21.04.2012 14:00 POETYCKIE DEBIUTY 2011 Czytania z książki Połów. Poetyckie debiuty 2011 z udziałem: Kamila BREWIŃSKIEGO, Macieja BURDY, Szymona DOMAGAŁY-JAKUCIA, Katarzyny FETLIŃSKIEJ, Jakuba GŁUSZAKA, Grzegorza JĘDRKA, Katarzyny KACZMAREK, Adriana SINKOWSKIEGO, Macieja TARANKA i Joanny ŻABNICKIEJ. 15:00 Ezra POUND i James SCHUYLER Czytania z książek: Ezry POUNDA Wiersze, poematy i Pieśni w przekładzie Leszka ENGELKINGA oraz Jamesa SCHUYLERA Trzy poematy w przekładzie Marcina SENDECKIEGO, Andrzeja SOSNOWSKIEGO i Bohdana ZADURY z udziałem autorów przekładów. 16:30 BALLA i Andrij BONDAR Czytania z książek: BALLI Świadek i Podszepty w przekładzie Jacka BUKOWSKIEGO oraz Andrija BONDARA Historie ważne i nieważne w przekładzie Bohdana ZADURY z udziałem gości specjalnych Portu ze Słowacji i Ukrainy oraz autorów przekładów. 18:00 Urszula KOZIOŁ, Jacek ŁUKASIEWICZ i Janusz STYCZEŃ Czytania z książek: Fuga (1955-2010), Stojąca na ruinie oraz Furia instynktu. 19:30 Edmund WHITE Czytania z książek Edmunda WHITE’A: Hotel de Dream, Zapominanie Eleny, Zuch w przekładach Jacka DEHNELA i Piotra TARCZYŃSKIEGO, Andrzeja SOSNOWSKIEGO, Jerzego JARNIEWICZA z udziałem gościa specjalnego Portu ze Stanów Zjednoczonych oraz autorów przekładów. 21:00 John ASHBERY i John CAGE Czytania z książek: Johna ASHBERY’EGO Cztery poematy oraz Johna CAGE’A Przeludnienie i sztuka w przekładzie i z udziałem Andrzeja SOSNOWSKIEGO. 22:30 MUZYKA Z KSIĄŻEK Koncert Awangardowej Orkiestry Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu „Sound Factory Orchestra”. Z e s t aw log ot y pów 15:00 Justyna BARGIELSKA Jacek DEHNEL i Dariusz SUSKA Czytania z książek: Bach for my baby, Rubryki strat i zysków oraz Duchy dni. 16:30 Gottfried BENN i Bertolt BRECHT Czytania z książek: Nigdy samotniej i inne wiersze (1912-1955) Gottfrieda BENNA w przekładach Jacka St. BURASA, Zdzisława JASKUŁY, Andrzeja KOPACKIEGO, Sławy LISIECKIEJ, Tomasza OSOSIŃSKIEGO i Ten cały Brecht w przekładach Jacka St. BURASA, Jakuba EKIERA, Andrzeja KOPACKIEGO i Piotra SOMMERA z udziałem autorów przekładów oraz prezentacja książki Muszle w kapeluszu Andrzeja Kopackiego. 18:00 Tadeusz PIÓRO Marcin SENDECKI i Eugeniusz TKACZYSZYN-DYCKI Czytania z książek: O dwa kroki stąd (1992-2011), Farsz oraz Imię i znamię. 19:30 Laurie ANDERSON Czytania z książki Laurie ANDERSON Język przyszłości w przekładzie Julii FIEDORCZUK z udziałem gościa specjalnego Portu ze Stanów Zjednoczonych oraz autorki przekładów.