Dziennik Portowy - Biuro Literackie

Transkrypt

Dziennik Portowy - Biuro Literackie
DZIENNIK PORTOW Y
w y d a n y p r z e z f u n d a c j ę e u r o p e j s k i c h s p o t k a ń p i s a r z y z o k a z j i p o r t u l i t e r a c k i e g o 2012
Rok Miłobędzkiej
Miłobędzka i Burszta Komasa Merczyński Szoda
Czytania z tomu dwanaście wierszy w kolorze
oraz prezentacja książek Gdzie baba siała mak
i Wielogłos. Krystyna Miłobędzka w recenzjach, szkicach,
rozmowach, a także projekcja filmów i wręczenie nagród
w konkursie „Nakręć wiersz” na najciekawszą adaptację
filmową tekstu poetyckiego
20.04.2012 18:00 22:30  str. 3-5
6 poetek z Irlandii
Flynn Ní Chuilleanáin i Jarniewicz oraz
za sprawą wierszy: McGuckian M eehan
Morrissey Ní Dhomhnaill
Czytania z książki Sześć poetek irlandzkich
20.04.2012 19:30  str. 15-17
Głos Ameryki
A nderson A shbery Bowles Cage Pound R iding
Schuyler White i Dehnel Engelking Fiedorczuk
Jarniewicz Sendecki Sosnowski Tarczyński Z adura
Czytania z książek: Język przyszłości, Cztery poematy,
Dwie poważne damy. W letnim domku, Przeludnienie i sztuka,
Wiersze, poematy i Pieśni, Korona dla Hansa Andersena, Obroty
cudów, Trzy poematy, Hotel de Dream, Zapominanie Eleny, Zuch
20.04.201221:0021.0415:0019:3021:0022.0419:30 str. 6-13
Poetyckie debiuty 2011
Brewiński Burda Domagała-Jakuć Fetlińska Głuszak
Jędrek K aczmarek Sinkowski Taranek Ż abnicka
Czytania z książki Połów. Poetyckie debiuty 2011
21.04.2012 14:00  str. 21
Wroclove poetry
Kozioł Łukasiewicz Styczeń
Czytania z książek: Fuga (1955-2010), Stojąca na ruinie,
Furia instynktu
21.04.2012 18:00  str. 20
Mocna proza
Środkowej Europy
Balla Bondar i Bukowski Z adura
Czytania z książek: Świadek, Podszepty, Historie ważne i nieważne
21.04.2012 16:30  str. 14
Poezja polska od nowa
Nowak Pawlikowska-Jasnorzewska Sebyła
i Bonowicz Podgórnik Z adura
Czytania z książek: Psalmy i inne wiersze,
Seans na dnie morza, Dialog w ciemności
22.04.2012 14:00  str. 19
Muzyka z książek
Koncert Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu
21.04.2012 22:30  str. 21
Klasycy z Niemiec
Benn Brecht i Buras Ekier Jaskuła Kopacki Lisiecka Ososiński
Czytania z książek: Nigdy samotniej i inne wiersze (1912-1955),
Ten cały Brecht oraz prezentacja zbioru Muszle w kapeluszu
22.04.2012  16:30  str. 18
Poeci z Warszawy
Bargielska Dehnel Pióro Sendecki
Suska Tkaczyszyn-Dycki
Czytania z książek: Bach for my baby, Rubryki strat i zysków,
O dwa kroki stąd (1992-2011), Duchy dni, Imię i znamię
22.04.2012 15:00 18:00  str. 20
Mariusz Urbanek
Europa i Ameryka w Porcie
P
ort Literacki Wrocław 2012 ma w podtytule nazwę 17. Europejskie Spotkania Pisarzy. Nazwę nieco na wyrost, bo przez ostatnich piętnaście nikt o takich spotkaniach nie
słyszał, ale jednocześnie prawdziwą, bo szesnaście lat temu w Legnicy odbył się festiwal
poetycki pod takim właśnie szyldem: Europejskie Spotkania Pisarzy. Europejskość była co
prawda ograniczona do Niemców i Czechów,
ale nazwa już wtedy ujawniła spore ambicje
organizatorów.
Rok później festiwal zmienił nazwę na
skromniejszą i bardziej przystającą do tego, co
się w Legnicy działo: Fort Literacki, a po ośmiu
latach i przenosinach do Wrocławia przyjął
kolejny szyld: Port Literacki.
Miłośnicy poezji przyjeżdżali do Legnicy,
a potem do Wrocławia, żeby posłuchać wierszy, tych znanych i już raz przeżytych, i tych
nowych, poddawanych po raz pierwszy próbie
czytania, ale także (może przede wszystkim),
by zobaczyć na żywo poetów. Magnesem, który przyciągał, była inność tego festiwalu. Poeci, zwykle ukryci za swoimi utworami znacznie staranniej niż prozaicy, i o wiele trudniej
dający się wyciągać przed trybunał czytelników, podczas Portu zmuszeni byli, by się z nimi
zmierzyć. By stanąć twarzą w twarz wobec
kilkuset słuchaczy i spróbować „sprzedać” im
swoją poezję, tak jak sprzedaje się każdy inny
towar wykładany na straganie. Mieli swoje
wiersze zachwalać, reklamować, przekonywać przechodzących ludzi, że są im potrzebne
tak samo jak przeciwłupieżowy szampon czy
środek na wzdęcia.
To bardzo trudne, bo wiersz nie znosi tłoku
ani podczas pisania, ani w trakcie lektury. Wymaga skupienia, zanurzenia w świat kreowany
słowami, potrzebuje intymności. Tymczasem
najpierw Fort, a później Port od początku zakładały tworzenie poetyckiego show. To miał
być sposób na promocję poezji. Pokazywanie
poetów tak, jak pokazuje się telewizyjnych
celebrytów, zmuszanie ich do zachowań zgoła
niepoetyckich i nieintymnych. Były już tyle
razy opisywane (ze słynnym pieczeniem na-
leśników przez Bohdana Zadurę czy meczem
ping-ponga tegoż Zadury z Piotrem Sommerem na czele), że tu czuję się z tych wspomnień
zwolniony.
Kolejne nazwy, pod którymi Artur Burszta organizuje swoje festiwale poetyckie, doskonale ilustrują (świadomie lub nie), jak
zmieniało się w Polsce miejsce poezji, jej rola
i ranga, jaki wreszcie powinien być kierunek,
w którym zmierza. Najpierw był Fort, a więc
budowla obronna, twierdza, której lokatorzy bronią się przed kimś lub bronią czegoś.
W czasach wybuchu wolnego rynku, rewolucji
ekonomicznej, nieprzyjaznej czemuś tak trudno przekładalnemu na kategorie zysku i inwestycji, jak poezja, fort był potrzebny, by mogła
przetrwać.
Kiedy Fort Legnica przekształcał się w Port
Wrocław, potrzeby były już inne. Poezja została obroniona, wróg odepchnięty od bram,
przyszła pora, by zgromadzić sojuszników,
przygotować się do odbudowy tego, co zostało
zniszczone. Taką rolę pełnią porty, miejsca, do
których zmierzają, zawijają, przybijają z różnych, czasem bardzo odległych stron, żeglarze,
wędrowcy, rozbitkowie. W portach odpoczywa
się, zbiera siły, buduje nowe i remontuje stare
statki, ale przede wszystkim szykuje się do nowych wypraw.
Po ośmiu latach spędzonych w Forcie Legnica i kolejnych ośmiu w Porcie Wrocław, festiwal wraca do idei i nazwy, od której zaczynał:
Europejskie Spotkania Pisarzy. Tyle że teraz
to już nie tylko nazwa na miarę mocarstwowych ambicji i – dziś to już chyba można powiedzieć – dezynwoltury młodego człowieka
z Legnicy, który festiwal wymyślił. Po szesnastu edycjach festiwalu, kiedy jego organizator
– Biuro Literackie – wydawca kilku setek poetyckich książek, tomów prozy i esejów, stał
się w polskim życiu kulturalnym instytucją,
przyszła pora na odcinanie kuponów od zdobytej sławy... albo podjęcie nowego wyzwania.
Tym nowym wyzwaniem jest właśnie organizacja Europejskich Spotkań Pisarzy. Ale
teraz już naprawdę, nie tylko na miarę ambicji,
ale i dotychczasowych dokonań. Dzięki Portowi Wrocław jest od lat polską stolicą poezji.
W 2016 roku będzie razem z San Sebastian Europejską Stolicą Kultury, więc nowy kierunek
ekspansji Biura i powrót do dawnej nazwy festiwalu były oczywiste.
Zaczęło się już przed rokiem. Podczas 16.
edycji Portu, odbywającego się w Roku Różewicza i Różewiczowi poświęconego, gościli
we Wrocławiu poeci z Danii, Finlandii, Łotwy,
Islandii, Słowenii i Walii, oraz twórcy z Meksyku. Festiwal wyraźnie i mocno otworzył
się na świat. W tym roku gości będzie jeszcze
więcej. W programie, prócz tego, co zwykle,
a więc debiutujących i uznanych poetów polskich (z tegoroczną poetycką gwiazdą – Krystyną Miłobędzką na czele), przewidziana jest
prezentacja poetek irlandzkich i niemieckich
klasyków (z obszernymi wyborami twórczości Gottfrieda Benna i Bertolta Brechta),
środkowoeuropejskiej prozy i wreszcie poezji
amerykańskiej pod hasłem „Głos Ameryki”
(ukazały się już lub ukażą tomy Johna Ashbery’ego, Jane Bowles, Johna Cage’a, Ezry Pounda, Laury [Riding] Jackson, Jamesa Schuylera,
Edmunda White’a, Laurie Anderson). Dwoje
ostatnich: Anderson – poetka, muzyk, reżyserka, rzeźbiarka i performerka, oraz White, ikona amerykańskiej powieści gejowskiej, zawiną
do Portu osobiście. Zakwalifikowanie pisarzy
amerykańskich (a za rok być może arabskich)
do nurtu twórczości europejskiej nie jest zupełnie zgodne z klasyczną geografią, ale jasno
pokazuje kierunek, w którym zmierza Biuro
i Port Literacki.
19 kwietnia, tuż przed spotkaniem Laurie
Anderson (prywatnie żony Lou Reeda, współzałożyciela The Velvet Underground) z czytelnikami, ukaże się tom jej utworów Język przyszłości. Ta nazwa to jednocześnie drogowskaz.
Język poezji to jeden z tych języków, którymi
świat może jeszcze się porozumieć. A poetyckie języki, którymi posługiwali się i posługują
bohaterowie tegorocznego Portu, zawsze popychały świat do przodu.
Chwila wielkiego święta
z Krystyną Miłobędzką rozmawia Justyna Sobolewska
Justyna Sobolewska: Ukazały się właśnie pani sztuki teatralne zebrane w tomie Gdzie baba siała mak i dwanaście wierszy w kolorze,
które są na osobnych kartkach do oglądania, do wyjmowania z pudełka. Dlaczego kolory są tak ważne?
Te teksty można tak zobaczyć. Ale najbliżej w ostatnim kończącym
książkę tekście Głosy składam z kawałeczków moje dzieciństwo, dom,
bliskich, ich głosy, rzeczy, słowa. Wydawało mi się, że dobrze się tam
ukryłam, ale jednak za dużo o sobie opowiedziałam, za dużo.
Krystyna Miłobędzka: Dwanaście wierszy... powstało jakoś w 2009
roku, one są tak pomiędzy wszystkowierszami a gubionym, bo są właśnie do zobaczenia. Interesował mnie w tekście kolor, zastanawiałam
się, czy „przeźroczysty” to jest kolor? Z przeźroczystym mam bardzo złe
związki, bo ja go prawie nie widzę, na przykład tego przeźroczystego talerzyka, okularów. Jak się mówi, że coś jest przeźroczyste, to o czym się
mówi, o kolorze? Bo przez to coś dopiero widać kolor. Mówi się jednak:
„To jest zupełnie przeźroczyste” i nie dopowiada się, że za tym przeźroczystym widać czerwoną różę. Uwagi o kolorach Ludwiga Wittgensteina
są pasjonującą lekturą.
W dwunastu wierszach... widzimy rozsypkę, porozrzucanie „ja”:
„Mnie już nie może bardziej nie być”. Czy można iść jeszcze dalej?
To stąd te wiersze? U pani słowo „przejrzyścieję” ma kolor powietrza.
Gubiłam się i gubię. Mogłabym zajmować się rozmaitymi innymi rzeczami niż pisanie: hodowaniem drzew, ogrodów, zwierząt. To że cokolwiek zapisywałam, to było dziwne zdarzenie i takie niekonieczne. Do
zapisywania gonił mnie Andrzej. Nazywał „Frau Sorge” – Pani Troska
od Heideggera. Zawsze dużo czasu zajmowało mi łatanie spróchniałych
belek, pamiętanie o wszystkim, co chce jeść. Zapiski robiłam w trakcie
zamiatania czy jakiejś pracy w ogrodzie. Zapisywałam na fatalnych
strzępkach i śmieciach. To nie jest coś takiego, co się wybiera w życiu na
początku. Potem, jak się zapisuje przez jakiś czas, pojawia się potrzeba,
nawyk zapisywania. Najbardziej chodziło mi o to, żeby jakoś zrozumieć
stwory dookoła. I siebie stwora.
To nie tak, ja nie wiem, kiedy czytałam Wittgensteina. Te odległości
są zupełnie niejasne. Na dobrą sprawę to są takie pokrewieństwa czasem niedostrzegalne. Wierzę, że gdzieś w nas jest obszar zachowanego
dzieciństwa, nieutracone myślenie dziecka, ja wiem, że tak jest. Przypomniała mi o tym książka dwie rozmowy: Karpowicz – Falkiewicz – Miłobędzka, która niedawno się ukazała. Po latach przeczytałam pytania
Tymka Karpowicza i moje odpowiedzi. W jednej z nich znalazłam pytanie: „Czy róża w nocy jest czarna?”, a to jest pytanie Wittgensteina.
A dopowiadając dalej, czy to nie dziecko w Wittgensteinie pozwoliło
mu tak zapytać? Podobnie Znikomki, Bajdały czy te wszystkie stwory Leśmiana pochodzą z jego własnego dzieciństwa. „Tyś topolom na
drogę cień rzucać pozwolił,/ Ale kto je tak bardzo w niebo roztopolił?”
(„Stodoła”). To są niemal wprost pytania dziecka, takie jak to: czy róża
w nocy jest czarna? Pytania pierwsze i ostateczne. Słyszałam podobne
od mojego synka. Myślę, że część piszących odżegnuje się od swojego
dzieciństwa. Uważa je za czas stracony, ale nie na przykład Białoszewski. To jest sprawa traktowania języka, poruszania się w języku, swobody, która została gdzieś na początku wzięta, czy w mówieniu, czy
w zobaczeniu świata. To się różnie realizuje, różnie zostaje zapisane, ale
jeśli jest się uważnym, można to dostrzec.
Można bardziej nie być, w ogóle się nie odzywając, nie zapisując niczego.
To co jest, jest beze mnie, poza mną, same sobie te wszystkie istnienia.
Ale pewnie tak to ludziom się zdarza, nie wiem, czy to jest wycofanie.
Jesteśmy, a właściwie nas nie ma. Przede wszystkim nas nie ma.
W inne pani wiersze też wpisana jest utrata: „jesteśmy przeznaczeni do znikania”.
Pisała pani, że trzeba się oderwać od siebie, wtedy lepiej widać
świat dookoła.
To pozbywanie się siebie jest bardzo szczęśliwe. Tylko to się rzadko
zdarza. Jeżeli uda mi się zapisać „jest ciszy w pokoju/ jest ścian, każdej
inne”, jest to chwila wielkiego święta. Ale tego tak często się nie ma, bo
to jest właśnie to pozbycie się. To co jest dookoła mnie, jest całkowicie
ode mnie niezależne. Samoistność tego jest wspaniała. Jednak w momencie zapisania znowu pojawia się ja – zapisując, znowu znalazłam
siebie. Nie jest tak, że to się samo zapisało.
Pani wiersze wymuszają skupienie, słowa, czasem pojedyncze,
przykuwają wzrok.
Trzeba liczyć na to, zawsze tak sobie wymyślam, że to ktoś przeczyta
uważnie, ciekawiej i lepiej od tego, co napisałam. W moich tekstach dla
teatru bardzo dokładnie wszystko zapisuję, walczę o każde przesunięcie, ważne w moim rozumieniu dla kogoś, kto będzie to realizował. Jednak przedstawienia, które mi się najbardziej podobały, to były te, które
mnie zaskakiwały, pokazywały to, czego nie napisałam. To scenograf
czy reżyser coś ważnego znalazł. Mówiłam: „To wspaniałe, co oni z tym
zrobili”. Widziałam parę takich realizacji, w których było coś więcej, coś
nie mojego. Z wierszami może jest podobnie, ale ja się o tym nie dowiem.
Te sztuki czyta się jak poematy. Tyle w nich jest rzeczy, które znamy
z wierszy: jedna rozgrywa się pomiędzy „Ja” i „Ty”, czytamy gdzie
indziej: „byli, będą, migają”.
℗ ORGANIZATOR PORTU LITERACKIEGO 2012 F undacja E uropejskich Spotkań P isarzy, P rzejście Garncarskie 2, 50-107 Wrocław, tel . 71 346 01 42, 509 333 277, poczta@fesp. pl
MIEJSCE IMPREZY Studio Na Grobli I nstytutu im . Jerzego Grotowskiego, 50-421 Wrocław, ul . Na Grobli 30/32 WSTĘP wolny z wyjątkiem wieczoru L aurie A nderson
PROJEKT GRAFICZNY I REDAKCJA DZIENNIKA A rtur B urszta KOREKTA K atarzyna Batorowicz-Wołowiec, A nna K rzywania OPRAWA GRAFICZNA A nna Jasnos
ZDJĘCIA M ichał A damek (str . 20), James Daubney (str . 10), M agdalena D ziergas (str . 20), C hris F elver (str . 10), Caroline Forbes (str . 17), T im K nox (str . 9), Joanna Kopacka (str . 18)
K roki /S chritte (str . 18), E lżbieta L empp (str . 4), Narodowe A rchiwum C yfrowe (str . 19), David Shankbone (str . 10), A gnieszka Z astawna (str . 20) oraz Biuro L iterackie i archiwa autorów
WSPARCIE www.wroclaw. pl www. kreatywnywroclaw. pl OFICJALNA STRONA FESTIWALU www. portliteracki . pl
2
Tak, czasem to jest aż zbyt wyraźnie moje. To jest świat dziecka, ale zapisała go osoba dorosła. Sztukę Ojczyzna budowałam z klocków na stole,
musiałam najpierw klocek z klockiem łączyć, dopiero to działanie wywoływało słowa. Właściwie wszystkie moje teksty tak powstają. To była
bardzo trudna praca nazywania.
Andrzej był jedynym człowiekiem, który „wiedział mnie”. On był
zresztą krytykiem i pisarzem, który w sposób ostateczny i zdumiewający
wiedział o drugim człowieku. Był zawsze na miejscu tamtego, o którym
pisał. Andrzej na pewno kupił mi te klocki. Tak jak przedtem kupił mi
Baśnie Andersena i Alicję w krainie czarów, bo on wiedział, komu co dać.
Kiedy urodził się nasz syn, jego zabawy pozwoliły mnie dorosłej rozumieć „siebie dziecko”.
W książce Gdzie baba siała mak znajdziemy zdjęcie dziewczynki, to pani, prawda? Ta dziewczynka ze sztuki,
która zna siebie „z widzenia i słyszenia innych”?
3
Piotr Śliwiński
Łukasz Zatorski
Krystyna Miłobędzka od początku
1.
3.
poezji świadczą czytelnicy; Krystyna Miłobędzka ma czytelników
nieprzeciętnie wymagających i niezwykle oddanych myśli o nadzwyczajnej wartości tego, co pisze. Fragmenty książek Anny Kałuży,
Anny Legeżyńskiej, Jacka Gutorowa, Tomasza Cieślaka-Sokołowskiego, Pawła Próchniaka, szereg ciekawych interpretacji z tomu Miłobędzka wielokrotnie, nieopublikowana synteza Marcina Malczewskiego,
opublikowana – imponująca – monografia Piotra Bogaleckiego, a nawet
szereg prac magisterskich, które zdarzyło mi się przeczytać – wszystko
to mówi: oto poetka, oto poezja, oto wyzwanie, oto zadanie. Miłobędzka magnetycznie przyciąga i nie daje się łatwo pojąć. Nie znam dobrej
odpowiedzi na pytanie, co o tym podwójnym statusie decyduje, odpowiedzi, której byłbym autorem lub którą mógłbym sobie przywłaszczyć,
lecz przecież w opracowaniach krytycznych znajduje się sporo sugestii
bardzo interesujących.
Bardzo dzisiejsze (późnonowoczesne) jest postawienie kwestii tożsamości. Jak zauważył Jacek Gutorow, poetka „od początku podważała
istnienie jakiegoś jednego «ja», kreując jaźnie potencjalne, wyobrażone, tłumione, fikcyjne czy retoryczne. Nie istnieje w poezji Miłobędzkiej «jaźń centralna». Zgoda, nie oznacza to jednak, że poezja ta nie
daje możliwości dopatrzenia się i doznania istotnej, ludzkiej bliskości,
a nawet identyfikacji. Krystyna, dziewczyna, kobieta, żona, matka –
w oszczędnie zarysowanej przestrzeni tych wierszy dokonuje się ciągły proces skupiania, dobijania się wiedzy, kim się jest przede wszystkim lub przynajmniej w danych okolicznościach. Dzięki temu wiersze,
o których nie da się powiedzieć w żadnym wypadku «sentymentalne»,
po stronie odbiorcy mobilizują empatię, przywiązanie, przejęcie, bardzo
żywe uczucia do drugiego, konkretnego człowieka: «droga od ciebie do
mnie/ ode mnie do ciebie/ uśmiech nad przepaścią»”.
2.
4.
Z rozpoznań krytyków wyłania się osobowość specyficznie współczesna, przesiewająca rzeczywistość przez różne sita, z których najważniejszym pozostaje język. Nie mamy dostępu do własnych przeżyć, również nasze ekspresje wikłają się w różne konwencje. Dlatego właśnie
doświadczenie jest czymś podstawowym, lecz bezpośrednio niewyrażalnym. Jeśli jednak odkrycie medialności, pochłaniającej treść, fingującej autentyczność przekazu, odkrycie nienowe, stało się punktem
wyjścia dla wielu projektów mało oryginalnych, przyczyniając się do
narodzin i rozpowszechnienia poglądu, funkcjonującego w uproszczonej postaci, że tekst jest rodzajem maszyny do fabrykowania aporii, to
w poezji Krystyny Miłobędzkiej rzecz ma się zdecydowanie ciekawiej.
Przede wszystkim twórczyni ta nie ekscytuje się niewyrażalnością, lecz
– mając jej świadomość – stara się powściągać uczucie niemożności,
szuka przejścia między światem przedstawionym a światem, poluje na
chwilę, kiedy rzecz, myśl, słowo zbiegną się na moment, dając wrażenie
istnienia, jedności, sensu, prawdy. To polowanie za pomocą wiersza odbywa się przy użyciu niewielu środków, słowa nie rozbiegają się jak nagonka, nie próbują zamęczyć nicości, lecz – powiązane luźno – oczekują,
aż rozdzielone trajektorie spotkają się na mgnienie.
Liryzm Miłobędzkiej. Ta poezja jest inteligentna i mądra. Jej duch
awangardowy, formalny, filozoficzny jest cudownie inteligentny. Jej
duch poetycki jest mądry. Mądry poeta wie, że czytelnik i bez niego jest
mądry, lub bywa, lecz bez niego nie jest, lub nie bywa, tak liryczny jak
niekiedy chciałby.
O
5.
Jej tematy, medytacje i niepokoje – czas, ubywanie, ogród, dziecko, niepochwytność, niewysłowienie – są jak blizny, pozostawione w pamięci
przez bolesną, upokarzającą bezsilność, a zarazem są śladem prowadzącym do innego, bliźniego, równe bezradnego. Nie mogę zapomnieć studentki, która po wieczorze pani Krystyny zwierzyła się, rozgorączkowana, że chciałaby już być stara.
℗ Krystyna MIŁOBĘDZKA
Czytania z tomu dwanaście wierszy w kolorze, a także premiery książek Gdzie baba siała mak
i Wielogłos. Krystyna Miłobędzka w recenzjach, szkicach, rozmowach.
20.04.2012 / piątek / godzina: 18:00
Odnalezione w obrazie
J
ubileusz 80. urodzin Krystyny Miłobędzkiej sprzyja rzemieślnictwu słowa. Wysyłamy jej w duchu podziękowania i życzenia, wygłaszając przed sobą doceniające tę obecność stosowne eulogie. Otwierają
się przy tym szanse na poznanie autorki Pamiętam nie tylko z kart jej
książek, ale również z tego, czym obdarowała i jak zmieniła swoich czytelników. Czy inni odbiorcy jej twórczości podzielają moje odczucie, że
w osobności Miłobędzkiej, niemocującej się z wizerunkiem, by dogonić
uwagę współczesnych, jest coś szlachetnego i bliskiego? Czy ta konsekwencja może być dla nas lekcją postaw życiowych i twórczych? Czy potrafimy w uroczystym szpalerze spojrzeć sobie w oczy, aby przysiąc, że
pojutrze czy za rok, gdy już zgaśnie rocznicowy
blask, też podejmiemy wysiłek rozmowy o poezji? Spodziewam się zapewnień, że tak właśnie będzie,
do których dokładam cegiełkę o praktycznym pożytku
z czytania jej wierszy.
Podczas lektury bywa tak, że wiersze
czy frazy, które nas zachwycą,
wbijają się w pamięć i już nie chcą
jej opuścić, dając o sobie znać nieoczekiwanie i raptownie. Podobnie zdarzało się i w moim życiu, kiedy tuż po
efektownych pauzach, sugerujących zamyślenie, wplątywałem pewne
słowa Miłobędzkiej w rozmowy na randkach, sprawiając wrażenie, że
po prostu muszę w ten sposób naginać język, by sprostać galopowi narowistych myśli. Owoce tych spotkań były zawsze obfite, choć ja po prostu „mówiłem Miłobędzką”, tylko trochę przemyślniej niż pan Jourdain
prozą.
Przypomniałem sobie o tym, gdy ogłoszono, że w piątej edycji konkursu „Nakręć wiersz” wielbiciele poezji Krystyny Miłobędzkiej dostali szansę zilustrowania jej utworów etiudami filmowymi. Pomyślałem
naraz, że podobnie jak słowa poetki odnajdywałem w swojej mowie kawiarnianego flirtu, tak teraz inni stanęli przed wyzwaniem odkrycia ich
w kolejnym, poważniejszym już języku – alfabecie kinowych obrazów.
Rezultaty tych poszukiwań oceni jury w składzie: Artur Burszta, Jan
Komasa, Michał Merczyński i Jarosław Szoda. Nagrody z puli 10 tys.
złotych zostaną wręczone przez fundatora – prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, podczas finałowej gali 20 kwietnia 2012 roku.
Materia tej poezji nie wydaje się łatwa do filmowej trawestacji. Siła
Miłobędzkiej wynika przecież z nieustannego przyglądania się słowom,
opukiwania ich dla wyceny przydatności w nazywaniu świata. Wiersze te żywią się pogmatwaniem i możliwościami języka, wskazując na
dolę człowieka, który w przymusie mowy jest jednocześnie niezborny
i zmyślny. Wizualizacja owej lingwistycznej esencji otwiera niezmierzoną przestrzeń dla wyobraźni. To okazja, by zadać kłam przeczuciom,
że wieloznaczność czy przejęzyczenie najprościej oddać w wypowiedzi,
gdyż obraz tu kapituluje lub chadza okrężnymi drogami. Po finałowym
seansie wiemy już, że nic bardziej mylnego.
Laudacja należy się przede wszystkim rozmaitości ich form, przemiennych i odważnych także w obrębie pojedynczego dzieła. Końcowy
pokaz ukaże nam wiersze odkryte w obrazach teledysku, onirycznych
wizji, surrealistycznych sekwencji, filmu rysunkowego, pantominy,
wycinanki, pamiątki rodzinnej czy kroniki miasta. Te etykiety nie wyczerpią rzecz jasna ich bogactwa, dynamiki i głębi – tych należy doświadczyć, zasiadając w fotelu podczas finałowego rozstrzygnięcia.
Jeżeli rozmowy o nich nie ucichną wśród publiczności, w kuluarach,
knajpach i podczas powrotów do domu, wszyscy zostaniemy w ten
sposób nagrodzeni.
Nakręcimy się dostatnio na następny Port.
℗ NAKRĘĆ WIERSZ KRYSTYNY MIŁOBĘDZKIEJ
Artur BURSZTA, Jan KOMASA, Michał MERCZYŃSKI, Jarosław SZODA
Prezentacja filmów oraz wręczenie nagród w piątej edycji konkursu
na najciekawszą adaptację filmową tekstu poetyckiego.
20.04.2012 / piątek / godzina: 22:30
4
WYBIERZ FILM, KTÓRY NAJBARDZIEJ
CI SIĘ SPODOBAŁ, I ZAGŁOSUJ NA NIEGO,
WYSYŁAJĄC SMS NA NUMER 71601,
W TREŚCI WPISUJĄC BL.NUMER ZESPOŁU
Nazwa zespołu: ABAŻUR
Tytuł filmu: Kto kogo ogarnie
Skład: Dawid Kujawa, Marek Brol,
Paulina Gołek, Michał Dolny
Numer SMS 01
Nazwa zespołu: IMAGINE
Tytuł filmu: Odpisane na straty
Skład: Bogusław Hynek, Karolina Płanik,
Arkadiusz Reikowski, Jowita Bartnik,
Miłosz Onak
Numer SMS 02
Nazwa zespołu:
NIEZALEŻNY POCHÓD KWIKÓW
Tytuł filmu: Nie jestem dalej
Skład: Przemysław Janiszek, Monika
Korzeniowska, Krzysztof Szcześniak
Numer SMS 03
Nazwa zespołu: NOCNE MARKI
Tytuł filmu: Okno na
Skład: Joanna Gondek, Andrzej Grodkiewicz
Numer SMS 04
Nazwa zespołu: ONI
Tytuł filmu: [Słońce idzie po niebie]
Skład: Agnieszka Paszkiewicz, Marcin
Trzeciak, Waldemar Szmatuła
Numer SMS 05
Nazwa zespołu: PIOTR BROŻEK
Tytuł filmu: Śpiew
Skład: Piotr Brożek
Numer SMS 06
Nazwa zespołu: SARATOGA FILM
Tytuł filmu: Kolory w dzieciństwie
Skład: Tomasz Ostroga, Zbigniew Bałdys,
Sara Szpak, Szymon Pilch
Numer SMS 07
Nazwa zespołu: TV WULKAN
Tytuł filmu: [w zielono kulisto wysoko ostro]
Skład: Maciej Sławuski,
Adam Antończak, Mila Sławuska
Numer SMS 08
Nazwa zespołu: WIERSZAKI
Tytuł filmu: Bez tytułu
Skład: Maria Wróż-Prusiewicz, Marek Lasota
Numer SMS 09
Nazwa zespołu:
ZESPÓŁ JEDNOOSOBOWY
Tytuł filmu: Jestem
Skład: Katarzyna Frankowska
Numer SMS 10
Wierzę w śmiech
z Laurie A nderson rozmawia Julia Fiedorczuk
Julia, Laura & sweet Jane
B
ędą trzy kobiety, proszę Państwa. Pewnie gdyby po prostu takie
trzy razem pojawiły się na festiwalowej scenie, choćby jak te niepoważne damy w utworze młodzieżowej grupy Craftwerk (podaję odpowiednie łącze: http://youtu.be/1Vhf_Q0jz9s), i nic więcej nie musiały
robić, po kwadransie wszyscy bylibyśmy zaspokojeni, oddalając się na
„zajęcia w podgrupach” (określenie P. Zommera), czyli do baru. Występek estradowy na wszystkich festiwalach, przecież nie tylko literackich,
jest sprawą przyjemnie drugorzędną. I pewnie nikomu nie trzeba o tym
przypominać, chociaż zawsze warto znowu i znowu wypytywać weteranów, takich jak popularny Jan Rudnicki, Derek Foks, Maciej Małecki,
Czarny Domaru, Marta Podgórny, K.C. Baczewski, Widman czy Bogdan
Zadura, bo moda lubi się zmieniać i pewnego pięknego dnia my, ludzie
niewtajemniczeni, możemy się obudzić z ręką w lodowatym lub wrzącym nocniku.
(Ja jednak zawczasu pytałem i już wszystko wiem, albowiem kto
pyta, nigdy nie błądzi...). Gdyby naprawdę nic więcej nie musiały robić...
„Kwadrans niewzruszonej ciszy na scenie to jest rzeczywiście taki niedościgniony imprezowy ideał, zgadzam się z panem absolutnie”, mówi
mi jedna z urodziwych pań, pracujących przy tegorocznym festiwalu,
„ale cóż począć, proszę interweniować u pana dyrektora”, dodaje nieco
bezradnie, najpierw rozkładając ręce, a potem pokazując zaryglowany
gabinet.
Gdyż jednak ma być czytanie, które pewnie będzie musiało potrwać
nieco dłużej (Bogiem a prawdą, w ogóle sobie tego „czytania” nie wy-
obrażam). Tadeusz Pioro (tak, ten generał), który w swoich felietonach
i notatkach na blogach prawie nigdy się nie myli, niewątpliwie znowu
ma rację, kiedy wszystkim odradza przyjazd na wrocławską imprezę.
I zagadkowo dodaje (już w telefonicznej rozmowie): „Czytanie prozy?
Między nami mówiąc, śmiech na sali. Kto umie czytać prozę na głos, ba,
kto umie jej słuchać?”. Czy jednak Pioro skutecznie zniechęca? Skoro
wyżej wspomniany D. Foks twierdzi na łamach kolorowego czasopisma, że po raz pierwszy w życiu weźmie delegację ze swojej macierzystej
„Wytwórczości”, żeby tylko móc do Wrocławia przyjechać!
„Czego jednak się spodziewa, czego będzie chciał posłuchać?” – pytam tego uczestnika (też przez telefon). „Oczywiście głównie Laury
i Jane” – odpowiada bez wahania. „A potem przecież na deser będzie
jeszcze Laurie” – dodaje takim porozumiewawczym tonem, jakby chciał
się jakoś dodatkowo zabezpieczyć. „Czy Laurie to jest zdrobnienie, może
inne wcielenie Laury, która, jak doskonale wiemy, czasami nazywała się
też Writing, a niekiedy wręcz nomen omen Jackson?” – pytam, ale połączenie nagle zostaje przerwane.
Teraz siedzę już tylko razem z Państwem w sieci i próbuję czytać,
wszystko najdokładniej dla Państwa sprawdzam. Mówiąc jedynie
o przełożonych autorkach, to znajduję gdzieś u Jane: „Piękne? Żadna z nich nie jest piękna – mówi barman. Obie to stare kwoki”. Ha,
ha. To jest bardzo ładne. O ile jednak ta Jane chyba nawet kiedyś była
dość pociągająca (podaję stosowne łącze: http://www.nndb.com/
people/128/000114783/), to pewnie nikt nie chciałby mieć do czynienia z Laurą (rzućmy okiem na pierwsze z brzegu łącze: http://famous
poetsandpoems.com/poets/laura_riding_jackson), która kiedyś zbeształa biednego dziennikarza Mathewsa, ponieważ
ośmielił się o niej pisać, używając jej pierwszego imienia.
Jak rozumiem, Julia na szczęście będzie mogła
przeczytać parę wierszy Laury (wiersze przeważnie bywają krótkie i znacznie lepiej wychodzą), no i niektóre prozy autorki „Socjalistycznych nieprzyjemności” nie są
wcale takie długie. Mam wszelkie podstawy przypuszczać, że polegnie zbędny w tym scenicznym układzie Sosnkowski (nie, nie ten generał), bo ma do
dyspozycji tylko przydługą powieść
i sztukę teatralną, której przecież nie
będzie nam czytał na głosy. Jak pisze niezapomniany Roland Firbank:
„Z najlepszych źródeł wiem, że zanim Dwór przeniesie się do Letniego
Pałacu, będziemy mieli co najmniej
jeszcze jedną Galę”. A niewątpliwie;
i tym sposobem pięknie się kłania
Wasz
℗ Jane BOWLES i Laura (RIDING) JACKSON
Czytania z książek: Jane Bowles Dwie poważne damy.
W letnim domku w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego
oraz Laury (Riding) Jackson Korona dla Hansa
Andersena. Utwory wybrane: opowiadania i Obroty
cudów. Utwory wybrane: wiersze i eseje
w przekładzie Julii Fiedorczuk
z udziałem autorów przekładów.
20.04.2012 / piątek / godzina: 21:00
w w w
.
p o r t l i t e r a c k i
.
p l
słyszy instrukcje: „Teraz proszę przejść do następnego obiektu...”, i myśli
sobie: „Zaraz, zaraz, najpierw chcę zobaczyć to!”. To okropnie irytujące.
Laurie Anderson: Powiedziałam to oczywiście całkiem żartobliwie.
Chodziło mi tylko o to, że artyści nie pracują na zlecenie. Artysta wyobraża sobie jakąś rzecz, chce, żeby zaistniała, i wynajduje sposób na
stworzenie jej. To zachwycające. Czegoś nie było, a potem jest. To bardzo ekscytujące. Oczywiście, „kompleks Boga” to zbyt mocne słowa, artyści nie mają swojego nieba, nikogo nie oceniają. Miałam na myśli tylko
twórczy charakter pracy artysty.
Czy obecność Lolabelle w niektórych pani opowieściach i występach była sposobem na przezwyciężenie ludzkich przyzwyczajeń
percepcyjnych?
Kiedy myśli pani o samych początkach swojej drogi artystycznej,
czy przypominają się pani jakieś zdarzenia lub osoby, które wywarły na panią istotny wpływ?
Andrzej Ziemiańczyk
6
Julia Fiedorczuk: Powiedziała pani ostatnio, że będąc artystką, odczuwa pani coś w rodzaju „kompleksu Boga”. Co to znaczy?
Na samym początku była nauczycielka plastyki w podstawówce. To była
wspaniała postać. Po pierwsze wyglądała zupełnie inaczej niż pozostali nauczyciele, a to robiło ogromne wrażenie. Nosiła wielkie kapelusze
i bardzo kolorowe ubrania. Co jednak ważniejsze, jej pojawianie się
i znikanie nie zależało od dzwonka. Nasze życie, życie dzieci, było całkowicie podporządkowane dzwonkom. Dzwonek! I wybiegamy na podwórko. Dzwonek! I z powrotem do szkoły. Już wtedy uważałam, że to
jakiś rodzaj tyranii. Denerwowało mnie, że muszę żyć w ten sposób. Ona
przychodziła po dzwonku i wychodziła przed dzwonkiem. Wydawało mi
się to cudowne, i pomyślałam – oto ktoś, kim chciałabym być.
Uważa się panią za artystkę osobną, jednocześnie jednak mówi się
o przystępności pani pracy. Czy uważa się pani za artystkę awangardową?
Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek rozumiałam, co to znaczy. Ale,
owszem, w przeszłości ten termin miał jakieś zastosowanie. Powiedzmy – w latach 70. Potem sposób przenikania sztuki do kultury głównego nurtu zaczął się zmieniać i awangarda znikła. Przede wszystkim
nagle okazało się, że wszędzie jest mnóstwo artystów. I już chociażby
z powodu ogromnej ich liczby zaczęła zmieniać się struktura tego świata. Ludzie kończyli szkoły plastyczne i musieli szukać sobie jakichś zajęć. Zaczynali pracować, powiedzmy, w reklamie. Albo tworzyć sztukę
użytkową. Dzięki temu świat stał się o wiele piękniejszy – na przykład
mamy teraz bardzo dużo ładnych biur.
Psy mają znakomity słuch i węch. Opowieści, w których pojawiała się
Lolabelle, dotyczyły odczuwania świata. Pies może służyć jako pośrednik pomiędzy człowiekiem a różnymi elementami rzeczywistości. Kiedy obserwuje się psa, który biega i wącha różne rzeczy, można sobie wyobrazić całkiem inny sposób doświadczania danego fragmentu świata.
Powiedziała pani kiedyś, że jest – po pierwsze – artystką, po drugie
– mieszkanką Nowego Jorku, po trzecie – kobietą. W jaki sposób te
elementy tożsamości wpływają na pani widzenie świata?
To naprawdę zależy od kontekstu – i ta hierarchia jest oczywiście
zmienna. Nie umiem powiedzieć, która część mnie jest kobietą, a która
jest związana z Nowym Jorkiem. To się cały czas zmienia.
Nowojorczyk – kto to taki?
Każdy, kto mieszka w wielkim mieście. Nowy Jork bardzo się zmienia.
Podobnie jak wszędzie na świecie chodzi przede wszystkim o to, że powstają wielkie, nowe bloki.
Poszukując nowych punktów widzenia, miała pani wiele bardzo nietypowych doświadczeń. Na przykład zatrudniła się pani
w McDonald’s. Czemu służą takie eksperymenty?
A dziś? Czy dzisiaj ten termin może jeszcze cokolwiek znaczyć?
Nie. To jest termin, który odnosi się do przepływu treści w obrębie świata sztuki. Awangarda – pojęcie, które ma swoje źródło w języku militarnym – oznaczała wybieganie na przód, przed swój czas. Teraz przepływ
treści jest natychmiastowy. Żyjemy w wieku informacji... chociaż z drugiej strony, to też nie jest takie proste. Wydawałoby się, że wszystko wiemy, a to wcale nieprawda.
Czy fakt, iż żyjemy w wieku informacji, w dobie internetu, wpływa
na to, kim jesteśmy, i na sposób, w jaki ludzie komunikują się pomiędzy sobą, w jaki opowiadają o swoim życiu?
Nie wpływa chyba na to, kim jesteśmy, ale bardzo ogranicza naszą zdolność koncentracji. Rozmawiałam ostatnio z trenerką psów. Powiedziała, że czasem próbuje wyjaśniać ludziom – właścicielom psów – jakieś
proste kwestie, ale oni nie są w stanie skupić się na dłużej niż kilka
sekund. Potem zaczynają rozmawiać przez telefon albo muszą coś załatwić. Więc jakim cudem miałaby im wytłumaczyć, jak mają szkolić
swoje psy, skoro oni sami po paru chwilach tracą zainteresowanie? Produkcje artystyczne też muszą stawać się coraz krótsze. Kilka razy próbowałam opowiedzieć jakąś historię
w przestrzeni muzeum, ale nigdy mi się to nie udało.
Problem jest związany z czasem, z synchronizacją
czasu i ludzkiego ruchu. Chodzi po prostu o to, że
nie da się wpłynąć na to, w jaki sposób ludzie
przemieszczają się w przestrzeni muzeum.
Chodziła pani kiedyś po galerii sztuki,
słuchając nagranych instrukcji przewodnika? To naprawdę denerwujące.
Człowiek chce przemieszczać się
we własnym tempie, tymczasem
w w w
.
p o r t l i t e r a c k i
.
p l
7
To część mojej pracy artystycznej. Ponownie chodzi o to, żeby spojrzeć na świat z trochę innej perspektywy, to wszystko. Cała reszta jest
w moich opowieściach.
Przytacza pani czasem zdanie Johna Cage’a, który twierdził, że
wszystko już istnieje, wobec czego wystarczy pracować z tym, co
jest. Czy to odnosi się także do pani pracy?
Nie, w tej chwili nie bardzo. Czasem pracuję bardziej jak dziennikarka, wtedy ważne jest, żeby uważnie obserwować to, co już istnieje.
W tej chwili jednak pracuję bardziej jak pisarka – maluję też nowe obrazy. W tych nowych pracach interesuje mnie łączenie treści i struktury
w nowy, ciekawy sposób, ważna jest wyobraźnia. To nie jest z Cage’a.
Nie mam zestawu elementów, z którym pracuję, nie rzucam kością, nie
stosuję takich metod.
Mówi pani o pisaniu – chciałabym zatem zapytać o język. Jako „zawodowa opowiadaczka” – właśnie tak czasem pani o sobie mówi –
pracuje pani w języku. Język to materiał opowieści i sposób na komunikowanie się z czytelnikami bądź słuchaczami. Jednocześnie
jednak – napisała pani o tym znaną piosenkę – „język to wirus”,
jak mawiał William Burroughs. W jaki sposób radzi sobie pani z tą
sprzecznością?
Och, pomówmy lepiej o czymś innym. Już tyle razy odpowiadałam na to
pytanie, że bez trudu znajdzie pani odpowiednie cytaty – proszę powiedzieć czytelnikom, że nie staram się być tajemnicza, po prostu nie mam
siły w kółko powtarzać tego samego. Lubię wymyślać nowe rzeczy.
Czy zatem pomysł, aby wziąć udział w festiwalu poetyckim, podczas
którego odbędzie się premiera książki z przekładami pani tekstów
i opowieści na polski – język bardzo przecież odległy od angielskiego
– to nowość?
Tak! To nowe i bardzo ekscytujące. Od dawna chciałam zrobić coś bez
muzyki, coś nieobudowanego strukturą występu, która zwykle wyznacza sposób, w jaki pracuję. Tym razem będę miała do dyspozycji tylko
słowa. Tylko mowę. Jestem tym bardzo przejęta.
Fragment rozmowy, która w całości ukaże się w jednym z najbliższych
numerów tygodnika „Polityka”.
Marek Paryż
Laurie Anderson: poszerzenie pola sztuki
Ź
ródła inspiracji, z jakich czerpie Laurie Anderson, są zapewne
niezliczone, a pełne ich rozpoznanie graniczy z niemożliwością.
Jednak niektórych patronów jej dzieła można zidentyfikować łatwiej
i szybciej niż innych; należy do nich Herman Melville, od którego artystka zapożyczyła tytuł dla swojego poetycko-narracyjnego cyklu Songs
and Stories from Moby Dick. Przy zachowaniu wszelkich proporcji można powiedzieć, że twórczość Anderson jest dla sztuki drugiej połowy XX
i początku XXI wieku tym, czym Moby Dick był dla literatury amerykańskiej połowy XIX – encyklopedią form, stylów, gatunków. Autorka Home
of the Brave porusza się między uprawianymi przez siebie sztukami,
jakby granice między nimi zgoła nie istniały, tworzy dzieła dostępne
poprzez różne media i w różnych przestrzeniach: na scenie, na płycie,
w druku, w galerii, w internecie. Łączy w nich takie dziedziny sztuki,
jak muzyka, performance, video, animacja, instalacja, grafika, fotografia, literatura. Pielęgnuje artystyczną niezależność i oryginalność, co
czyni z niej godną spadkobierczynię tradycji awangardowej, i zarazem
odnosi sukcesy na rynku komercyjnym. Jej płyty produkuje jedna z największych światowych wytwórni, retrospektywna książka Stories from
the Nerve Bible: A Retrospective 1972-1992 (1994) ukazała się nakładem
pierwszoligowego nowojorskiego wydawnictwa, a na koncertach zapełniają się wielotysięczne widownie. Laurie Anderson to par excellence
artystka, która idzie z duchem czasu, co nie oznacza, iż nie interesuje
jej geneza sztuk. Wręcz przeciwnie, przedstawienia, w których tekst,
muzyka i performance uobecniają się w wielowymiarowym środowisku
technologicznym, spajają wynalazki przyszłości z najbardziej żywotnymi elementami odwiecznej tradycji narracyjnej.
Jako artystka Anderson w dużej mierze została ukształtowana przez
atmosferę miejsca, z którym związała całe swoje dojrzałe życie, czyli
Nowego Jorku. W tej metropolii, jak pisze Ronald Sukenick w książce
Nowojorska bohema (1987), w drugiej połowie XX wieku pojawiła się
nowa cyganeria artystyczna. Nawet jeśli Sukenick niepotrzebnie mitologizuje tamtejszych artystów i pisarzy, widząc w nich obrońców wartości humanistycznych przed naporem społecznego pragmatyzmu, wypada się zgodzić z jego tezą o potędze nowojorskiej sztuki awangardowej
i alternatywnej, o czym ostatecznie przekonuje dwudziestostronicowy
indeks zamieszczony w książce. Urodzona w 1947 roku w stanie Illinois,
Anderson podjęła studia artystyczne na nowojorskim Columbia University. Jako specjalizację dyplomową wybrała rzeźbę, a na swoich pierwszych wystawach we wczesnych latach 70. pokazywała układy przedmiotów wykonanych z papieru rozmoczonego na pulpę. W tym samym
czasie stworzyła cykl fotograficznych autoportretów w pozycjach do
spania oraz opublikowała własnym sumptem osobliwy dziennik, w którym dni odnotowane były w pojedynczych zdaniach. Toteż w jej przypadku nie można mówić o jakimkolwiek przełomie, znamionującym
poszerzenie artystycznego spektrum, tylko o ustawicznym działaniu na
płaszczyźnie wielu estetyk. Pod koniec lat 70. napisała serię krótkich autobiograficznych narracji pt. For Instants, podporządkowanych założeniu o jednakowej ilości słów. Z jej wczesnych utworów literackich przebi-
8
w w w
.
ja zatem twórcza świadomość pokrewna filozofii pisania autorów z kręgu
OuLiPo. Podobnie jak oni Anderson wyraża przekonanie o sztuczności,
która jest istotą artystycznej kreacji, ale w odróżnieniu od nich nie traktuje w sposób ortodoksyjny wykoncypowanych formalnych rygorów.
Nie ma wątpliwości, iż na wczesnym etapie jej rozwoju artystycznego
duży wpływ wywarły na Anderson nowe zjawiska w sztuce lat 60.; obok
literatury awangardowej należałoby wymienić performance, happening
i sztukę konceptualną. Te tendencje wywróciły na nice tradycyjne rozumienie dzieła jako skończonego wytworu, wobec którego sam proces
twórczy wcale się nie liczy. Wszak w sztuce konceptualnej – jak nazwa
wskazuje – koncepcja miała prymat nad realizacją. Happening z kolei
zdefiniował na nowo rolę przestrzeni, wkraczając w obszary publiczne,
gdzie śmiałe działania artystyczne uprzednio nie istniały. Awangardowi twórcy kładli nacisk na procesualny charakter dzieła oraz na znaczenie tworzywa, bowiem tworzywo buduje sens, a nie tylko pośredniczy
w jego przekazaniu. W porównaniu z wcześniejszymi czasami zupełnie
inaczej rozumieli relację między autorem i odbiorcą, przyznając temu
drugiemu większe niż pierwszemu prawo do przypisywania dziełu
znaczeń; w ich pojęciu jedna, niezmienna interpretacja była logiczną
sprzecznością. Taki klimat bezsprzecznie odpowiadał Anderson, realizującej od samego początku swojej artystycznej aktywności bardzo
oryginalne, wieloznaczne projekty. W latach 70. wykonywała na przykład występy – dzisiaj owiane legendą – znane jako Duets on Ice, podczas
których przechadzała się na łyżwach zatopionych w lodzie (topniejący
lód był miarą czasu występu) i grała na skrzypcach, z których jednocześnie płynęła muzyka z ukrytego magnetofonu. Z tego też okresu pochodzą pierwsze intrygujące wynalazki technologiczne Anderson, między
innymi akustyczna soczewka – odpowiednio zainstalowana gumowa
kula wypełniona dwutlenkiem węgla, dająca efekt, jak można odgadnąć,
zogniskowania fal dźwiękowych.
Eksperymentalne wykorzystanie najnowszych multimedialnych
technologii to znak rozpoznawczy twórczości Anderson. W XX wieku dużo napisano o kruchości kultury w obliczu potęgi technologii;
z podobnych przekonań wyrosło wiele apokaliptycznych scenariuszy.
Anderson nie podpisuje się pod ostrzeżeniami, że sztuka zaniknie pod
naciskiem technologii, przeciwnie – artystka unaocznia, że sprzężenie
arte i techne może dać niezwykły efekt, należy jednak nauczyć się rozumieć te kategorie w sposób wykraczający poza myślenie rutynowe.
Otóż dla Anderson technologia jest nie tylko środkiem, służącym wyższemu celowi estetycznemu, ale przede wszystkim przedmiotem działań artystycznych. Takie podejście zresztą jak najbardziej współgra
z wyobrażeniem dzieła jako procesu, a nie li tylko wytworu. W swoich
projektach Anderson opracowuje różne strategie uniezwyklenia, dlatego tak bardzo polega na nietypowych zastosowaniach technologii. Co
ważne, technologia jako nieodzowna część procesu artystycznego jawi
się w całkowicie innych barwach aniżeli technologia użytkowa albo
przemysłowa: frapuje odbiorcę, a zafrapowanie jest reakcją przeciwną
i do obojętności, jaką odczuwamy na widok technologicznych produk-
p o r t l i t e r a c k i
.
p l
tów codziennego użytku, i do obawy, jaką nierzadko napawają nas obrazy technologii przemysłowej. Rzecz oczywista, od technologii nie ma
ucieczki, a dystans między człowiekiem i maszyną zmalał do rozmiarów znikomych. Ludzie zmieniają się w istoty o znamionach cyborgów,
gdy wchodzą w interakcje z technologiami, przy czym z reguły nie mają
świadomości transformacji, która w nich samych się odbywa. Anderson
taką świadomość w swoich odbiorcach pobudza, a dzieje się to zwłaszcza w momentach, kiedy jej własne ciało staje się przestrzenią kontaktu
z technologią: gdy wkłada do ust świecącą żarówkę, zakłada na głowę
okulary-reflektory, naśladuje gesty robota albo przymocowuje do rąk
czujniki uruchamiające syntetyzator.
Nie jest wszakże tak, że w ocenie Anderson technologia jest wartością wyłącznie pozytywną. W krótkich, celnych narracyjnych komentarzach, jakie wplata do swoich performance’ów, niejednokrotnie mówi
o zagrożeniach związanych z postępem technologicznym. Jednak źródłem problemu jest nie tyle sama technologia, ile człowiek, który odnosi
się do niej zgoła bezmyślnie. Anderson przestrzega przed takim rodzajem inwazji, kiedy technologia niepostrzeżenie wnika w sferę ludzkich
obyczajów. Nie należy się jej bać, ale też nie należy jej niepotrzebnie
humanizować. W jednym komentarzu z Natural History artystka mówi
na przykład o tym, że producent ekspresu do kawy nazwał to urządzenie
„Mister Coffee”. Na pozór nie ma w tym nic niestosownego, w istocie jednak taka nazwa przypisuje maszynie pewien ludzki potencjał, implikuje
oczekiwanie, że ta maszyna zastąpi człowieka w jakimś szerszym wymiarze niż tylko przy robieniu kawy. Rozpoznanie atrybutów ludzkich
w wytworach technologicznych jest przykładem niewłaściwego, bo pozbawionego głębszej refleksji, stosunku do technologii. Już w latach 80.
Anderson zwracała uwagę na „narkotyczny” wpływ telewizji, z której
programów widzowie bezkrytycznie czerpią wzorce do naśladowania.
Można więc mówić o inwazji technologii, która odbywa się nie za sprawą jakiejś przemożnej, magicznej siły ukrytej w jej wytworach, lecz na
skutek nieuświadomionego ich użytkowania. Artystka jako znamienne
postrzega wszelkie próby stworzenia sztucznej inteligencji i ironicznie
prognozuje, że kiedyś nastąpi pełny transfer inteligencji między ludźmi
i maszynami.
Twórczość Laurie Anderson niesie niebagatelne implikacje antropologiczne, czego przykładem są właśnie rozważania o tym, co dzieje się
na linii człowiek – technologia. Zupełnie inny temat, ale o nie mniejszej
wadze antropologicznej, to miejsce zwierząt w naszym symbolicznym
rozumieniu świata. We wczesnych latach 90. artystka wykonywała performance pt. The Human Face, dla potrzeb którego charakteryzowała
się na wilkołaka; tę przemianę dokumentują dość szokujące zdjęcia.
W ogóle Anderson prześwietla fundamentalne pojęcia, w oparciu o które ludzie porządkują rzeczywistość, takie jak czas i przestrzeń. Na tle jej
minimalistycznych narracji wyróżniają się te opowiadające o poznawaniu obcych kultur: o pobycie na Bali, na pacyficznej wysepce Ponape albo
w rezerwacie Indian Kri. Bodaj najbardziej znana historia tego rodzaju
to Ta-brzydka-z-klejnotami, o tym, jak Indianki z pewnego meksykańskiego plemienia spokrewnionego z Majami próbowały zmienić wygląd
goszczącej w ich wiosce Anderson tak, by względnie odpowiadał ich „kanonom” urody, co dałoby brzydkiej białej kobiecie szansę na znalezienie
męża. Takie narracje jaskrawo pokazują chwiejność uwarunkowanych
przez kulturę konstrukcji tożsamości. W antropologicznym słowniku
Anderson najważniejszym terminem wydaje się być obcość, przy czym
chodzi tu nie tylko o odczucia, jakie towarzyszą kontaktom z innymi
kulturami, lecz także – a raczej przede wszystkim – o niemożność wczucia się w sytuację innego, kimkolwiek on jest. Kwestii tej w wymowny
i poruszający sposób dotyka krótki utwór pt. „Spadanie”, będący poetycko-narracyjną kombinacją. Oto po absurdalnym wypadku – wysiadając
z taksówki, wpadła do otwartej studzienki kanalizacyjnej – Anderson
trafia do szpitalnej izby przyjęć. Przez jakiś czas siedzi obok niej stara
kobieta z krwawiącymi, spuchniętymi stopami i ciągle powtarza, by
ludzie na te stopy patrzyli. Anderson odwraca wzrok. W tym
wydarzeniu objawia się dramat wyobcowanego istnienia,
niemniej jednak sama obcość nie jest czymś złym –
jest stanem normalnym i nieuniknionym.
Równie doniosłe co implikacje antropologiczne czy egzystencjalne są u Anderson sensy polityczne. Artystka powiedziała onegdaj
w wywiadzie, że pod względem politycznym
„przespała” lata 80. i „ocknęła się” dopiero
niedługo przed pierwszą wojną w Zatoce
Perskiej, ale nie do końca jest to prawda, bo
treści polityczne wyraźniej rysują się w jej
twórczości od początku rzekomo „przespanej” dekady. Z tego okresu pochodzi czteroczęściowy cykl performance’ów o znaczącym tytule United States; w drugiej części,
w w w
.
która miała premierę w 1980 roku, znalazł się „Superman”, pierwszy
utwór muzyczny Anderson, który zawędrował na wysokie miejsca list
przebojów. Tekst „Supermana” jest, by tak rzec, osadzony na punktach
przecięcia kluczowych amerykańskich mitów i ideologii: mitu niewinności, fantazji o superbohaterach, ideologii ekspansjonizmu. Otóż fantazje, uwarunkowane przez polityczne zapotrzebowanie, dają początek wyobrażeniom narodowej wielkości. Chcąc urzeczywistnić takie
wyobrażenia, zwyczajni Amerykanie zmieniają się w nadludzi, a ich
transformację znamionuje zamknięcie w samolotach – są one metaforą
ekspansji – których żaden żywioł nie powstrzyma „od prędkiego wykonania (...) zadań”. Metaforyka „Supermana” obraca się wokół pojęć militarnych i technologicznych, a tekst kończy wizja uosabiającej Amerykę
monstrualnej figury matki, obejmującej „petrochemicznymi ramionami” dziecko, które mimo wszystko nie dorosło do roli superbohatera.
„Superman” to zapewne jeden z najbardziej przenikliwych, niepokojących i nadal aktualnych politycznych tekstów Anderson.
„Superman” to nie tylko utwór o polityce, która odbiera człowiekowi
wolność, dając mu iluzję władzy, ale też o świecie obudowanym symbolami, wyznaczającymi granice rozumienia i doświadczenia. Anderson
rozbiera symbole na części pierwsze, a szczególnie wdzięcznie robi to
w tekstach, które odnoszą się do tematów religijnych. W jednym stawia przewrotne pytanie, dlaczego Jezus pojawia się w Nowym, a nie
w Starym Testamencie, i odpowiada: według zasad starotestamentowych musiałby umrzeć po ukamienowaniu, a to zrujnowałoby wzniosłe
zamysły budowniczych, którzy w toku dziejów stawiali świątynie na
planie krzyża. Oto przykład metody Anderson na odczarowanie świata
zaklętego w symbole.
℗ Laurie ANDERSON
Czytania z książki Język przyszłości z udziałem autorki oraz tłumaczki Julii Fiedorczuk.
22.04.2012 / niedziela / godzina: 19:30
p o r t l i t e r a c k i
Wstęp na wieczór wyłącznie dla posiadaczy wejściówek.
Więcej informacji na stronie portliteracki.pl
.
p l
9
O Hotelu de Dream
Bohdan Zadura
Ezra Pound, James Schuyler
F
aszysta i pedał, ale nie w jednym, bo chodzi o dwóch. I przecież nie
za to ich kochamy.
Pierwszy, Ezra Pound (30.10.1885, Hailey, Idaho – 1.11.1972, Wenecja), obok T.S. Eliota uważany jest za najwybitniejszego przedstawiciela
poezji modernistycznej, twórcę imagizmu i wortycyzmu, najważniejszych nurtów amerykańskiej poezji międzywojnia. Jako dwudziestotrzylatek odbył długą podróż do Europy, osiadł w Londynie, gdzie poznał
W.B. Yeatsa. W 1914 roku ożenił się z Dorothy Shakespeare (co za nazwisko!), po ośmiu latach związał się (za wiedzą żony!) ze skrzypaczką
Olgą Rudge i ten związek trwał aż do jego śmierci. (Są na paru zdjęciach,
które przywołuje w swoim eseju „Pound & Lorca” Wasyl Machno, o czym
wspominam, bo to autor Biura Literackiego). Przeniósł się w połowie lat
30. do Włoch, gdzie zauroczył go Mussolini i (patrz pierwsze słowo tego
tekstu) faszyzm. Widać można fascynować się różnymi rzeczami, Boską
komedią Dantego (The Cantos Pounda miały być jej współczesnym odpowiednikiem), konfucjanizmem, japońskim dramatem i haiku, i pokładać
nadzieje w Ducem. Nienawidził lichwy i Żydów. Nienawidził Ameryki.
W czasie II wojny światowej w audycjach nadawanych przez włoskie
radio próbował osłabiać bojowego ducha aliantów. Pojmany w 1945
pod Genuą przez partyzantów i przekazany Amerykanom, oskarżony
o zdradę stanu i kolaborację, przez blisko miesiąc przetrzymywany był
na widoku publicznym w klatce w obozie jenieckim w Pizie, wskutek
czego doznał załamania nerwowego. Jako psychicznie chorego umieszczono go w waszyngtońskim St. Elizabeth’s Hospital. Zwolniony w 1958
roku, powrócił do Włoch. W 1967 odwiedził go Allen Ginsberg; na jedno
z Edmundem White’em rozmawiają Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński
z jego pytań osiemdziesięciodwuletni Pound miał odpowiedzieć, że jego
poezja nie ma żadnego sensu, a Cantos to „bzdura i nieuctwo”. Na szczęście, nie musimy w to wierzyć. W to, że Ginsberg przy pożegnaniu pocałował Pounda w rękę, uwierzyć łatwo.
Drugi, James Schuyler (11.11.1923, Chicago – 12.04.1991, Nowy Jork),
to, jak można przeczytać w Wikipedii, „główny poeta amerykański końca XX wieku”, cokolwiek takie sformułowanie znaczy. Gdyby zastąpić je
określeniem „jeden z najwybitniejszych” czy „jeden z najważniejszych”,
podpisałbym się pod nim obiema rękami. Hasło w Wikipedii w ogóle ma
wiele wdzięku. „Poeta był homoseksualistą, cierpiał na chorobę afektywną dwubiegunową”. Czyż to nie piękne zestawienie, sugerujące, że jedno
z drugim idzie w parze, a może nawet drugie z pierwszego wynika? Zostawmy jednak żarty na boku. Schuyler był jednym z najwybitniejszych,
obok Johna Ashbery’ego, Franka O’Hary i Kennetha Kocha, przedstawicieli tzw. szkoły nowojorskiej, z którymi poznał się na początku lat
50., zaliczywszy wcześniej włoski epizod (1947-1949), w trakcie którego „sekretarzował” W.H. Audenowi. Mniej znany dotąd w Polsce niż
O’Hara czy Ashbery, debiutuje książkowo w naszym kraju Trzema
poematami, za jeden z nich, Poranek poematu (1980) otrzymał nagrodę
Pulitzera.
℗ Ezra POUND i James SCHUYLER
Czytania z książek: Ezry Pounda Wiersze, poematy i Pieśni w przekładzie
Leszka Engelkinga oraz Jamesa Schuylera Trzy poematy w przekładzie Marcina Sendeckiego,
Andrzeja Sosnowskiego i Bohdana Zadury z udziałem autorów przekładów.
21.04.2012 / sobota / godzina: 15:00
Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński: Hotel de Dream składa się z dwóch
splecionych ze sobą historii. Pierwsza opowiada o Stephenie Cranie, umierającym na gruźlicę i dyktującym swoją ostatnią książkę,
druga to owa dyktowana książka: żywa kronika trudnej homoseksualnej miłości, łączącej nastoletnią męską prostytutkę i znacznie
starszego mężczyznę, w scenerii gejowskiego Nowego Jorku lat 90.
XIX wieku. Ale nie tylko o dyktowanie tu idzie: życie Stephena zdaje
się odbijać w jego książce i vice versa, książka wpływa na życie pisarza, zazwyczaj w pośredni, metaforyczny sposób. Czy doświadcza
pan podobnego związku również w swoim własnym pisaniu?
Edmund White: Często odkrywam, że emocjonalnie przeżywam na
nowo scenę, którą akurat opisuję – zachowanie wzięte z romantyzmu,
które nie wydaje mi się warte pochwały czy popierania, ale przydarza
mi się ono tak czy owak. Jeśli idzie o Crane’a, to najwyraźniej znał tego
chłopaka, a w mojej wersji nawet widział jego poparzoną twarz, próbuje
zatem zgadnąć, co takiego mogło mu się przytrafić. Równocześnie podupada na zdrowiu i czeka na zbliżającą się śmierć.
Jedną z osi tej powieści jest konflikt między śmiercią a kontynuacją:
chorobą Crane’a a jego wolą ukończenia książki, chorobą Elliotta
a stałością Theodore’a, porzuceniem tekstu a rekonstruowaniem go
przez umierającego pisarza, itd. Którą stronę pan trzyma w wieloletnim sporze między tymi, którzy za Miłoszem mówią: „Czym jest
poezja, która nie ocala/ Narodów ani ludzi”, a tymi, którzy twierdzą, że literatura niczego nie może ocalić i jest jedynie przygodą
umysłu?
Jako pisarz gejowski widziałem na własne oczy, jak istotna może być
literatura dla grup mniejszościowych. Przez długi czas nie było gejowskich programów telewizyjnych, otwarcie gejowskich polityków, aktorów czy mówców; w wyniku tego literatura piękna i poezja przyjęły
większą niż zazwyczaj rolę w organizowaniu środowisk gejowskich
i wypracowywaniu wspólnej tożsamości.
Tadeusz Pióro
Tylko dla czytelników paranormalnych
W
książce Przeludnienie i sztuka znajdują się dwa krótkie manifesty i dwa długie poematy Johna Cage’a w przekładzie Andrzeja
Sosnowskiego. Cage zasłynął jako kompozytor, który jak mało kto znał
się na ciszy, lecz był też całkiem elokwentnym prelegentem – tytułowy
poemat to tekst wykładu, który wygłosił na Uniwersytecie Stanforda
w 1992. Ma formę mezostychu – jak na wykład, zupełnie oryginalną –
i jest pełen pobożnych życzeń oraz truizmów o tym, gdzie świat podąża
i z jakiego bagna trzeba go będzie wyciągać, lecz są to życzenia i truizmy,
z którymi trudno się nie zgodzić. Cage ma rację od początku do końca,
być może dlatego jego wykład jest dość nużący, choć miejscami bywa
uroczy i błyskotliwy. Również przekład Sosnowskiego jest błyskotliwy
i miejscami uroczy. Natomiast krótkich manifestów Cage’a warto nauczyć się na pamięć i je recytować, jak nie klei się rozmowa na fejsie.
Książki pod tytułem Cztery poematy John Ashbery nie napisał, choć
opublikował w 1972 Trzy poematy, a do nich polski wydawca dołączył
poemat „Fala” z tomu pod tym samym tytułem (1984), i stąd te cztery.
Jest to dopiero drugi wybór wierszy Ashbery’ego po polsku, i pierwszy,
który zawiera jedną z jego książek w całości. Trzy poematy to proza, która ucieka od poezji, ale tylko od poezji rozumianej jako tekst podzielony
na wersy. Formalne wymogi stawiane przez taki podział prowadzą do
skrótów, niedopowiedzeń i innych figur eliptycznych, zaś autor chciał
zamieścić w tych poematach „wszystko”. Gruntownie przeanalizować
wszystkie możliwości w każdej sytuacji, pisząc tysiąc słów tam, gdzie
poecie operującemu skutecznym skrótem czy nobilitowaną antycznym
pochodzeniem alegorią wystarczyłoby słów tuzin. Zabrnąć w język
mediów, dorzucając do tego korporacyjną nowomowę i żargon filozofii
10
w w w
.
analitycznej – byle uniknąć konkretów. I udało się – autorowi. Jednak
czytelnik po lekturze tych poematów może się poczuć jak kustosz w muzeum, który znalazł w gablocie eksponat bez identyfikującej go karteczki. Jak teraz postąpić – usunąć eksponat, szukać brakującej karteczki
czy sporządzić nową, nie mając w niczym oparcia, bo nie wiadomo nawet, czy eksponat jest piękny, czy brzydki? Czy rzucić tę robotę w cholerę
i przejść do szarej strefy? W Trzech poematach wszystko jest nieprzyjazne, szydercze, brzydkie i szare. Nic dziwnego, że Ashbery nazywał Trzy
poematy swoją ulubioną książką, nic dziwnego, że przetłumaczył ją właśnie Andrzej Sosnowski.
„Fala” jest całkiem inna, intensywnie liryczna, można się domyśleć,
o co w tym wszystkim chodzi na płaszczyźnie emocjonalnej. Tu i ówdzie
z majaczeń i dygresji wyłania się uczuciowy konkret, jakaś miłość czy
śmierć, raczej własna niż cudza, można się wzruszyć na chwilę i czytać
dalej, poemat nie jest prozą i toczy się jak śnieżna kula. Kiedy zatrzyma
się w dolinie, nie wygramoli się z niej James Bond, żeby sprawy miłości
i śmierci rozwikłać i rozstrzygnąć, lecz zjazd nie straci przez to sensu.
Czyli w sumie straszna nuda, i jeszcze ten tłumacz, zerwany z łóżka po
zachodzie słońca, który wymamrocze swoje przekłady w półśnie – naprawdę nie warto. Normalny człowiek tego nie zdzierży. Więc z czystym
sumieniem imprezę mogę polecić tylko czytelnikom paranormalnym.
p o r t l i t e r a c k i
℗ John ASHBERY i John CAGE
Czytania z książek: Johna Ashbery’ego Cztery poematy oraz Johna Cage’a
Przeludnienie i sztuka w przekładzie i z udziałem Andrzeja Sosnowskiego.
21.04.2012 / sobota / godzina: 21:00
.
p l
Pańska powieść gra z tradycją literackiej imitacji: zrekonstruował
pan tekst, który Crane za namową przyjaciela zniszczył jako zbyt
odważny dla purytańskich czytelników. Ponadto w powieści pojawiają się jeszcze dwaj słynni pisarze: Joseph Conrad i Henry James,
którzy przynoszą ze sobą własny styl, wkradający się w narrację.
Co jest najważniejsze w imitowaniu stylu innego pisarza, jakie są
przyjemności i zagrożenia niesione przez ten typ twórczości? I czy
są inni pisarze, żyjący lub nie, których książki chciałby pan tak potraktować? Albo już pan próbował i odstąpił od tego zamiaru?
Bardzo pociąga mnie postać Edith Wharton, kobiety, która znała wielu
gejów, nade wszystko Jamesa, i która wiodła bogate, namiętne, niezwykłe życie, równocześnie dostosowując się, jak się zdaje, do ówczesnych
obyczajów (największym jej grzechem wobec społeczeństwa był rozwód). Najpoważniejszym zagrożeniem naśladownictwa stylu jest przesadne zahamowanie, towarzyszące temu swoistemu brzuchomówstwu.
Nie poświęcam zbyt wiele czasu na naukową analizę czyjegoś stylu,
raczej próbuję, kierując się intuicją, po prostu w nim z a m i e s z k a ć.
Sądzę, że w XIX wieku homoseksualizm łatwiej było, również samym
gejom, wyobrażać sobie jako formę transwestytyzmu. Dziś tak już nie
jest. Może dlatego, że wówczas było tak trudno natrafić na partnera i ludzie bardziej byli skłonni akceptować niedoskonałości ciała czy nawet
osobowości. Z drugiej strony, dziś jest znacznie więcej par gejowskich
niż w przeszłości, a geje są znacznie bardziej otwarci i zasymilowani
z resztą społeczeństwa niż kiedyś.
Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Nowego Jorku w 1962 roku,
chadzałem się napić do baru w mojej okolicy, który nazywał się The
Bleecker Street Tavern. Były w nim schodki, prowadzące na nieco
chwiejny balkon. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że był tam pierwszy gejowski bar w Nowym Jorku, Ślizg, gdzie gromadzili się, również
na zacisznym balkonie, prostytuujący się transwestyci. Dziś jest to klub
dla heteroseksualistów, Kenny’s Castaway na rogu Bleeckera i Thompsona. W jego podziemiach zachowały się jeszcze pokoiki, w których
w XIX wieku prostytutki przyjmowały swoich klientów.
Powieść Crane’a zaczyna się od przyjazdu Elliotta na Grand Central, w miejsce, które robi na nim wrażenie niemalże magicznej bramy do nowego życia, które czeka nań w mieście. Ile w tym wiejskim
chłopaku jest z młodego Edmunda White’a, który przybył do Nowego Jorku siedem dekad później?
Cóż, przybyłem samolotem, nie pociągiem, ale znałem tu tylko cztery,
może pięć osób, i miałem przy sobie tylko dwieście dolarów, ale w tamtych czasach ekonomia kwitła i łatwo było znaleźć zatrudnienie. Mieszkałem w YMCA i musiałem pożyczyć pieniądze od zamożnego przyjaciela z college’u, ale po dwóch miesiącach miałem pracę i mieszkanie.
Elliott jest młodszy, niewykształcony i nie ma zupełnie niczego.
Biuro Literackie, wydając trzy pańskie książki,
oddaje czytelnikom dwie wczesne powieści i jedną z ostatnich. Co jeszcze, według pana, powinno zostać przełożone, by przekazać bardziej
całościowy obraz pańskiej
twórczości?
Myślę, że My Lives różni się
od innych pamiętników
i, taką mam przynajmniej
nadzieję, przynosi frajdę
czytelnikowi. Z kolei ostatnia moja powieść, Jack
Holmes and His Friend,
odniosła największy
sukces od czasów
Zucha.
Jennie June, nazywająca samą siebie „hermafrodytą”, mężczyzna
z klasy średniej udający, że jest „dzieciną”, to jedna z cudacznych
osobowości ówczesnego Nowego Jorku. Czy czytał pan jej/jego
książki, rzekomo autobiograficzne? Czy w pracy nad powieścią spożytkował pan jeszcze jakieś queerowskie głosy z końca XIX w.?
Czytałem jego książki, które są pełne rozmaitych informacji,
czytałem gazetowe artykuły o obławach policyjnych na bary gejowskie, a także spisany przez psychiatrę słownik ówczesnego
gejowskiego slangu.
Odtworzenie w tak żywy sposób gejowskiego życia Nowego Jorku w latach 90. XIX wieku z pewnością wymagało
wiele pracy. Czy jako osoba, która z pierwszej ręki znała
analogiczne realia lat 60. i 70. XX wieku, widział pan raczej
podobieństwa czy rozbieżności między tymi epokami? Co
pana najbardziej zaskoczyło? Czy było wówczas coś (miejsca? zachowania? żargon?) z „dawnego, gejowskiego Nowego
Jorku”, co dziś już nie istnieje?
11
Jacek Gutorow
Laurka dla Edmunda White’a
P
amiętam, że po lekturze debiutanckiej powieści White’a westchnąłem: „A więc da się jeszcze pisać powieści, które w niebanalny sposób opowiadają o doświadczeniu współczesności”. Nie jest łatwo być
dzisiaj powieściopisarzem, tak jak nie jest łatwo być malarzem aspirującym do roli artysty opowiadającego o miejscu człowieka w nowoczesnym świecie. Mówimy o doświadczeniach wielowymiarowych i podszytych taką ironią, że chyba prościej je wyrazić za pomocą abstrakcji
bądź wiersza. Narracje są z góry skazane na demistyfikację. No chyba że
mamy do czynienia z opowiadaczami świadomymi tego niebezpieczeństwa i potrafiącymi obrócić je na własną korzyść. Kilku takich majstrów
dałoby się odnaleźć. Jednym z nich jest Edmund White.
Spróbuję opisać styl White’a: precyzyjny, ostry jak skalpel, balansujący pomiędzy chłodną, wycofaną, pozornie obojętną narracją („pozornie”, gdyż po odłożeniu książki od razu pragniemy do niej wrócić,
a wypełniające ją obrazy i rozmowy mogą ciągnąć się za nami przez
wiele dni) a wizyjnym, cudownie zagęszczonym językiem, który raz po
raz ulega krystalizacji, ale nigdy do końca, wszak to mogłoby zaburzyć
elegancję wypowiedzi, a White lubi opowiadać celnie i z taktem. Styl
wrażliwy, wręcz przeczulony na punkcie najdrobniejszych przekształceń sensów, ale nigdy mazgajowaty. Styl stonowany i pastelowy, bliski
poezji, ale jednak nie poetycki, nadający prozie wyważony rytm. Styl
wypełniony metaforami, które mają zazwyczaj postać krótkich, jednozdaniowych sugestii. Nieskazitelny i czysty jak łza język, za pomocą którego White chwyta rzeczywistość na gorącym uczynku, nieodmiennie
trafia w sedno rzeczy i pozostawia w czytelniku uczucie autentycznej
radości z samego faktu życia.
Głos White’a: niewymuszony, wiarygodny, naturalny, pozbawiony
maniery (chyba że chodzi o realistyczne opisanie maniery), a zarazem
perfekcyjnie sprzężony ze wzrokiem – jest to bowiem proza niezwykle obrazowa, rozwijająca się z malarskim wdziękiem, a jednocześnie
uparta w dążeniu do osiągnięcia obrazu o wysokiej rozdzielczości. Głos
matowy i sugestywny, nadający opowieściom połysk czegoś najgłębiej osobistego, a jednocześnie wypolerowanego piękną frazą, i to tak
12
w w w
.
olśniewająco, że radzi oddajemy się rozkoszom wielobarwnych, rozgałęzionych fikcji, zapominając o możliwych autobiograficznych afiliacjach, nie zauważając nawet, że czasami głos pisarza załamuje się, i to
w najmniej oczekiwanym momencie. No i same opowieści – często (jak
w przypadku debiutanckiej Forgetting Elena) skomplikowane, ale jednocześnie pozostawiające czytelnika z wrażeniem satysfakcji płynącej
z dobrze i elegancko rozwiązanego równania. Innymi słowy, jest White
pisarzem wartym naszego czytelniczego zachodu.
Nie wiem, czy należy zawracać sobie głowę dociekaniem źródeł tej
twórczości. Pisano o zauroczeniu pisarstwem Prousta i Geneta (amerykański powieściopisarz poświęcił im osobne książki). Wydaje się, że są
to fascynacje najintensywniejsze: ślady Prousta i – przede wszystkim–
Geneta odnajdziemy bodaj we wszystkich utworach White’a. Świadomych i nieświadomych odniesień i zapożyczeń jest oczywiście więcej.
Duże znaczenie dla amerykańskiego pisarza ma, jak sądzę, Flaubert
oraz idea pisarskiej wstrzemięźliwości i samowystarczalności. Dalej
Henry James i koncept arystokratycznej, wykwintnej, intelektualnej
prozy – White często odcina się od stylu Jamesa, nie da się jednak nie
zauważyć, jak wiele mu zawdzięcza; na przykład ambiwalentna „europejskość” White’a wywodzi się wprost z opowieści i listów autora Złotej czary. Wreszcie moderniści, od których amerykański pisarz przejął
technikę pisania niejako z wnętrza zmiennej świadomości, a i fascynację językiem współczesnej, dwudziestowiecznej angielszczyzny,
zwłaszcza w jej amerykańskim wariancie.
O wpływach można by pisać bez końca, warto jednak podkreślić
osobność stylu White’a. Trudno by mi było zresztą powiedzieć, na czym
konkretnie ona polega. Ważną rolę odgrywa tu niewątpliwie umiejętność łączenia różnych rejestrów językowych. Nie wszyscy potrafią tak
swobodnie przeskakiwać od dystyngowanego stylu udatnie naśladującego angielskich pisarzy wiktoriańskich do dysonansowego żargonu
amerykańskiej ulicy. Niewielu jest autorów, którzy w tak przekonujący
sposób oddają manierę językową nowojorskiej bohemy, a jednocześnie
potrafią się od tej maniery w ironiczny sposób odbić. Co znamienne,
White nigdy nie zniża się do płaskiego realizmu. W jego książkach zawsze odnajdziemy coś więcej, jakieś językowe wspaniałości, dzięki którym uczymy się patrzeć na świat z nieznaną nam wcześniej świeżością i intensywnością.
Konstatacja mówiąca, że White jest autorem niszowym,
nie jest ani oczywista, ani pewna. Trudno powiedzieć, czy
pisarz jest zadowolony z takiego określenia. Chyba nie, jest
to przecież pisarstwo usiłujące wyrazić całość naszego doświadczenia, a w każdym razie zakładające, że rzeczywistość
jest wielopostaciowa i nie da się jej zamknąć w żadnej formule. Pojawiają się tu paradoksy, które świetnie widać na przykładzie debiutanckiej książki White’a. Wydana w 1973 roku
znakomita, nabokovowska z ducha powieść Forgetting Elena
(Zapominanie Eleny) wydaje się na pierwszy rzut oka dziełem,
by tak rzec, arystokratycznym; opisana w niej fantastyczna
wspólnota żyje w poczuciu kruchego piękna i nie przyjmuje
do wiadomości, że życie mogłoby się kierować racjami innymi niż racje estetyczne. Zarazem jednak White aktywuje
w tekście idiolekty i językowe akcenty amerykańskiej klasy
średniej – rzecz wcale nieoczywista w epoce, kiedy estetyka
campu (a z taką mamy poniekąd do czynienia w Elenie) wyrażała się głównie w językach kojarzonych ze środowiskami
ludzi świadomie ustawiających się na marginesie społeczeństwa: bezrobotnych wyrzutków i kryminalistów, jak
u Huberta Selby’ego, czy narkomanów i gejów sprzed rewolucji Gay Liberation Movement, jak u Williama Burroughsa.
White zaproponował w 1973 roku powieść zupełnie nie-niszową, opisującą świat zamknięty co prawda, ale jednocześnie odzwierciedlający – choć czyniący to nie wprost – wcale
szeroki wycinek rzeczywistości lat 60. i początku lat 70.
Sławę przyniosła White’owi opublikowana w 1982 roku autobiograficzna – czy też raczej autobiografizująca – opowieść
A Boy’s Own Story (Zuch). W zasadzie jest to historia formacyjna, przypominająca nieco Portret artysty Joyce’a. Wersja
White’a jest jednak bardziej niejednoznaczna i z pewnością
bardziej ponura. Olśniewa język: skondensowany, metaforyczny tam, gdzie trzeba (i z utemperowanymi metaforami),
trafiający w sedno obrazu, doskonale oddający uczuciowe
i intelektualne perypetie narratora. Dodajmy, że pisarz postanowił kontynuować „opowieść chłopca” w równie udanych
p o r t l i t e r a c k i
.
p l
książkach The Beautiful Room Is Empty i The Farewell Symphony (przez
chwilę White mówił o tetralogii, ale skończyło się na trzech tytułach).
Obok Eleny i Nokturnów dla króla Neapolu (skądinąd pięknie spolszczonych przez Andrzeja Sosnowskiego i Bohdana Zadurę) cykl ten stanowi
najświetniejsze osiągnięcie powieściopisarza – szkoda, że nie spotkał
się on z uznaniem, na jakie niewątpliwie zasługuje.
Dodajmy, że o swoim pisarstwie White wyrażał się przy różnych okazjach. Nie są to konstatacje specjalnie odkrywcze, pozwalają jednak
dopełnić obrazu twórcy poszukującego i wiecznie niezadowolonego
z dotychczasowych osiągnięć. W ważnym szkicu „Osobiste jest polityczne” pisarz dzielił się takimi spostrzeżeniami: „Jestem zwolennikiem desakralizacji literatury, zakwestionowania samego pojęcia kanonu, zarzucenia koncepcji kilku najistotniejszych książek. Kanon jest dla
tych, którzy nie lubią czytać, dla ludzi, którzy chcieliby znać minimalną
liczbę tytułów. Radzi byliby wiedzieć, które książki powinni przetrawić,
aby uchodzić za ludzi kulturalnych, wykształconych, obytych. Prawdziwemu czytelnikowi potrzeba coraz więcej książek, prawdziwy czytelnik nie próbuje ograniczać ich liczby” (przeł. Jerzy Jarniewicz). Zawartemu w powyższych zdaniach przekonaniu pisarz pozostaje wierny do
dnia dzisiejszego. Choć czasami wydaje się, że jego utworom patronuje
idea wykwintnego estetyzmu, to w istocie jest to twórczość, pardonnez le mot, demokratyczna i mocno emancypacyjna, niepozwalająca na
sprowadzenie jej do roli kolejnego podrozdziału w historii literatury.
Warto odnotować, że Edmund White to nie tylko powieściopisarz
i biograf (do dwóch wspomnianych wcześniej biografii dorzućmy tom
przedstawiający sylwetkę Rimbauda). To także niezgorszy komentator,
reportażysta i żarliwy adwokat praw mniejszości seksualnych, wreszcie autor trzech interesujących tekstów autobiograficznych: niewielkiego zbioru paryskich winiet i portretów Our Paris: Sketches from
Memory (1995), autobiografii My Lives (2005), nieco zaskakującej
przez fakt, że napisana jest w porządku tematycznym, a nie chronologicznym, wreszcie plotkarskiej książki City Boy (2009), zawierającej
sporo anegdot z nowojorskich lat 70. (White zapowiada, że pojawi się
też podobne wspomnienie z Paryża lat 80.) Wspominam o tych publikacjach, aby podkreślić, że mamy do czynienia z pisarzem nader wszechstronnym, swobodnie przemieszczającym się między
konwencjami literackimi, twórcą, którego wbrew pozorom
i irytującym etykietom trudno zaszufladkować.
Świat wyłaniający się z książek White’a jest często
mroczny, zgoda, ale prawie zawsze do naprawienia. Jeśli można tu mówić o jakimkolwiek etosie pisarskim (nie jestem tego pewien), to
niebagatelną rolę odgrywałyby w nim
uważność spojrzenia, kojarząca się
z najlepszymi tekstami Nabokova
i kalifornijskimi pejzażami Davida
Hockneya, oraz fascynacja językiem rekonstruującym rzeczywistość na tysiące sposobów i w niezliczonych
odcieniach. Oczywiście
są w dorobku pisarza
w w w
.
rzeczy słabsze i mniej przekonujące, ale prawie zawsze wyczuwa się
w jego tekstach językowy nerw, zawsze otwierają się jakieś boczne
drzwi, przez które wpada mocne, słoneczne światło. „Elegancka dziwność”, pisze gdzieś na marginesie twórczości White’a Harry Mathews.
Elegancka, jak najbardziej. I dająca do myślenia.
℗ Edmund WHITE
Czytania z książek: Hotel de Dream, Zapominanie Eleny, Zuch w przekładach
Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego, Andrzeja Sosnowskiego,
Jerzego Jarniewicza z udziałem autora oraz tłumaczy:
Andrzeja Sosnowskiego i Jerzego Jarniewicza.
21.04.2012 / sobota / godzina: 19:30
p o r t l i t e r a c k i
.
p l
13
Ten ciemny element w poezji
z Eiléan Ní Chuilleanáin rozmawia Grzegorz Czemiel
Grzegorz Czemiel: Wiersz „Św. Maria Magdalena wygłasza kazanie
w Marsylii” zawiera sformułowanie „głos skrzący się na pustyni”.
W pani twórczości można odnaleźć znacznie więcej odwołań do
„głosu”. Czym on jest? Walter Ong uważa na przykład, że literatura
to przejaw ludzkiego „głosu”, który ma nie tylko wymiar fizyczny, ale
przekazuje też emocjonalne wnętrze mówiącej osoby.
Łukasz Saturczak
Europa bez zadęcia
I
lu znają Państwo współczesnych pisarzy słowackich? A ukraińskich, rosyjskich, białoruskich? To
zapytam jeszcze o litewskich, estońskich i szwajcarskich. Może jakiś Albańczyk urodzony po roku
1960? Serb? Chorwat? Lepiej nie pytać o znajomość literatury Mołdawii, Bośni czy Bułgarii.
Oczywiście, sugerując się tytułami książek nominowanych do wrocławskiej Nagrody Angelus, można braki nadrobić i poznać tak istotnych dla Europy Środkowo-Wschodniej autorów, jak
Josef Škvorecký (Czechy), Péter Esterházy (Węgry) albo Ismail Kadare (Albania). Obawiam się
jednak, że próbujący zainteresować się polską literaturą, dajmy na to Niemiec, będzie w stanie,
posługując się podobnym kluczem, poznać co najwyżej Eustachego Rylskiego czy Andrzeja
Barta. Wina wydawnictw? Nonsens. Dla próbującego odkryć prozę naszych bliższych i dalszych sąsiadów znajdzie się wiele pozycji godnych polecenia. Ograniczając się do samej
Ukrainy, można wymienić chociażby: Serhija Żadana, Ołeksandra Irwancia, Oksanę Zabużko (wszyscy ci literaci nie tylko wydali w Polsce wiersze w znakomitych tłumaczeniach Bohdana Zadury czy Anety Kamińskiej, ale zadebiutowali nad Wisłą jako prozaicy).
W 2011 roku również Biuro Literackie, które wcześniej wydawało z powodzeniem antologie
liryki czeskiej, węgierskiej czy ukraińskiej, skłoniło się do wydania prozy naszych wschodnich
i południowych pisarzy. Trzeba przyznać, że rozpoczynający tę serię (kontynuowaną w przyszłości,
mam nadzieję) autorzy to pisarska ekstraklasa. Corgoň Liga w przypadku słowackiego pisarza Balli
oraz Premier Liha reprezentowana przez Andrija Bondara. Obaj autorzy pojawią się na 17. edycji
wrocławskiego Portu.
Pierwszy z nich mieszka na stałe tuż pod granicą węgierską w niespełna czterdziestotysięcznych Nowych Zamkach. Piszę o tym dlatego, że czasem miejsce odgrywa istotniejszą rolę w pisarstwie, niż nam się powszechnie wydaje. Może i banał, ale opowiadania Balli to z jednej strony
dobrze znany dowcip, który jest znakiem rozpoznawczym naszych południowych sąsiadów,
z drugiej – pod tą warstwą nierzadko czarnego humoru rodem z Rolanda Topora unosi się węgierski smutek. Mądre i zabawne jednocześnie. Zarówno w wydanym w 2011 roku Świadku,
jak i tegorocznych Podszeptach.
O ile humor Balli to momentami czysty surrealizm, w przypadku Andrija Bondara można mówić o mistrzostwie absurdu. Ten urodzony w Kamieńcu Podolskim poeta, tłumacz
(ma na swoim koncie m.in. Ferdydurke i Lubiewo) oraz prozaik nie wie, co to poprawność
polityczna czy dobry smak. Potrafi jednocześnie spojrzeć przez krzywe zwierciadło na
najważniejsze problemy współczesnej Ukrainy, śmiać się z wielkich postaci, jak również
z sentymentem pisać o starych dobrych czasach. My w Polsce mamy szczęście podwójne.
Po pierwsze, jego Historie ważne i nieważne ukazały się nakładem Biura Literackiego, zanim ujrzały światło dzienne w ojczyźnie pisarza; po drugie, humor Bondara w mistrzowski
sposób oddaje tłumaczenie Bohdana Zadury.
Ciągle odnoszę wrażenie, że w Polsce nie lubimy tego typu prześmiewców. Wychowani na
„wzniosłych lirykach”, uczeni w szkole o ważności romantyzmu, rodzimej ofiarności, wiecznych zdradach, podstępności sąsiadów i roli naszej literatury, która służyć winna „pokrzepianiu serc”, budzeniu „narodowego ducha”, gardzimy tymi, którzy świętą niemal dziedzinę
sztuki używają do tak niskich pobudek. Oczywiście przesadzam, że to kwestia wychowania,
ponieważ problemem jest raczej zazdrość. Tak, zazdrościmy Słowakom i Ukraińcom dystansu do siebie, poczucia humoru i pobłażliwego stosunku do świętości. Pamiętają Państwo świetne występy Jurija Andruchowycza na poprzednich Portach? I ci pisarze Was nie zawiodą.
PS
W 1921 roku, parę dni przed wieczorem autorskim futurystów w Zakopanem, poeta Jan Lechoń chodził po domach i barach, rozpowiadając, że przyjadą z Warszawy Żydzi i będą Matkę Boską obrażać.
Okazało się to wymarzonym PR, ponieważ na spotkanie przyszły tłumy i wszystko skończyło się wielką awanturą. Jeśli więc nie przekonałem Państwa powyższą rekomendacją, to może parafrazując
skamandrytę, napiszę: Przyjadą Słowaki i Ukraińce nasze narodowe świętości szargać?! A to dopiero początek, bo za język gryźć się raczej nie będą. I usłyszymy nie tylko ich ojczyste języki, ale
także świetne przekłady – Jacka Bukowskiego (Balla) oraz Bohdana Zadury (Bondar). Tak czy
inaczej, emocje gwarantowane, ręczę słowem.
℗ BALLA i Andrij BONDAR
Czytania z książek: Balli Świadek i Podszepty w przekładzie Jacka Bukowskiego oraz Andrija Bondara
Historie ważne i nieważne w przekładzie Bohdana Zadury z udziałem autorów oraz tłumaczy.
21.04.2012 / sobota / godzina: 16:30
Eiléan Ní Chuilleanáin: Znam i podziwiam myśl Onga, choć nie uważałam nigdy akurat tego elementu jego twórczości za najważniejszy. Głos,
niezależnie od tego, czy to mowa, czy śpiew, ma dla mnie głębokie znaczenie, zwłaszcza w tym utworze. Bohaterka tego wiersza mówi przez
cały dzień i dostrzega jakąś zmianę, być może spowodowaną jej słowami.
Z drugiej strony wcale nie musi tak być. Człowiek, który mówi, nigdy do
końca nie wie, jak słuchacz odbierze jego słowa.
Jeśli głos, jak twierdzi Ong, kryje pewną tajemnicę, można by pójść
śladem filozofii Martina Heideggera, według którego prawda się
skrywa. Pociąga to za sobą konieczność pewnego „zaciemnienia”,
z którego prawda może się wyłonić. Czy poezja działa w ten sposób?
Tak sądzę. Broniłabym tego ciemnego elementu jako nieodłącznej części procesu twórczego. Pomysły na wiersze przychodzą do mnie w tajemniczej formie. Trudno jest mi je zrozumieć, niezależnie od tego, czy
są to kwestie na miarę życia i śmierci, czy raczej konkrety – niedalekie
pielgrzymki. Wciąż nie wiem, dlaczego niektóre obrazy tak bardzo mnie
poruszają, na przykład pewne podwórko widziane z pociągu lub autobusu. To niezrozumienie każe mi szukać pewnej spójnej ramy, dzięki której
mogę przynajmniej dostrzec jaśniej dany problem.
Wielu ludzi narzeka, że dzisiejsza poezja jest enigmatyczna i niezrozumiała. Czy jednak nie jest tak, że poezja musi być do pewnego stopnia niejasna?
Nigdy nie staram się pisać w niejasny sposób. Kiedy podejmuję jakiś temat, staram się podążać w stronę zrozumienia. Mam nadzieję, że czytelnicy mogą pójść za mną tą samą ścieżką.
Wracając jeszcze do kwestii głosu – czy uważa pani, że poezja może
dziś wciąż spełniać funkcje wspólnotowe? Czy to nie wiąże się z jej
etyczną powinnością?
W pani wierszach pojawiają się wątki związane z kobiecą religijnością, która jest różna od swego instytucjonalnego, bardziej męskiego odpowiednika. Czy chodziłoby tu, jak u Eavan Boland czy Pauli
Meehan, o pewne „ucieleśnienie” religii, przepracowanie mitycznej
tajemnicy kobiecej seksualności?
Nie mogę wypowiadać się za Boland ani Meehan, ale moje wiersze
o zakonnicach wywodzą się z doświadczenia. Odwiedzałam moje trzy
ciotki w klasztorach, więc znam i rozumiem ich tryb życia. Wydaje mi
się jednak, że to mężczyźni ustanowili reguły, w ramach których życie
i religijność kobiet definiuje się jako bardziej fizyczne niż w przypadku
mężczyzn. W tych wierszach opisuję pracę sióstr: zadanie i fizyczne bariery, w ramach których to zadanie jest wykonywane.
Czy wierzy pani w potęgę mitu? To rezerwuar sensu czy źródło potencjalnych niebezpieczeństw?
Wydaje mi się, że należy poddawać mity krytycznemu oglądowi i ujawniać ich punkty zwrotne, jak na przykład moment, w którym Odyseusz
decyduje się nie rozmawiać z duchami kobiet albo gdy komuś mówi się,
że popełnił niewybaczalny grzech. Wtedy możliwy jest namysł nad tym,
o co w nich tak naprawdę chodzi.
Niektóre obrazy pojawiające się w pani poezji są dość surrealistyczne. Czy wiersze przychodzą do pani w snach? Czy też jest to wyłącznie kwestia warsztatu?
Czasem śnię wiersz lub jakąś frazę, ale nigdy nie jestem pewna, czy to
się do czegoś nadaje. Może to dziwne, ale chyba byłabym szczęśliwsza,
gdyby jakiś pomysł przyszedł po jednej albo dwóch butelkach wina. Co
do warsztatu, bardzo dużo czasu poświęcam na poprawianie swoich
utworów.
Czy współczesna poezja potrzebuje nadwornych poetów? Nie ma
pani wrażenia, że w miejsce „ojców” pojawia się w poezji coraz więcej figur „matczynych”, czego świetnym przykładem jest właśnie
antologia Jerzego Jarniewicza?
Narracja jest spleciona z moralnością, ale pozostaje od niej niezależna.
W swojej poezji próbuję uchwycić tę prymarną siłę opowieści, jak również – przynajmniej od czasu do czasu – pewne uniwersalia zawarte w podaniach ludowych, jak na przykład kwestie „zadania” lub „daru”. Wydaje
mi się, że wiersz może spełniać funkcję wspólnotową, ale mam wrażenie,
że nie czynią tego wcale najbardziej „publiczne” utwory.
Kiedy zaczynałam pisać wiersze, odnosiłam wrażenie, że istnieje kulturowa presja, by dyskredytować prekursorów, zwłaszcza kobiety.
W sukcesji poezji pisanej przez kobiety w Irlandii istnieje pewna wyrwa. Jest tak być może dlatego, że w połowie XX wieku było tyle świetnych autorek opowiadań. Z pewnością nie żałuję, że w Irlandii nie ma
nadwornych poetów. Dla mnie było osobiście ważne, że moja matka była
pisarką – tworzyła głównie książki dla dzieci – więc moje edypalne pragnienia zaspokoiło podjęcie się czegoś, co teoretycznie miało być większym wyzwaniem.
Z lektury wiersza „Badania nad językiem” można odnieść wrażenie,
że język to potencjalne więzienie. Czy jest z niego jakaś ucieczka?
Czy nie czuje się pani źle, będąc umieszczoną w tak „pomnikowej”
pozycji?
Jestem osobą dwujęzyczną, więc mam skłonność do myślenia o językach
w liczbie mnogiej. Nauka każdego nowego języka to przygoda, a więc i wyzwolenie. Dla przykładu – kiedy kobieta słucha nowego dla siebie języka,
szuka w nim żeńskich form, które na wstępnym etapie nauki są często pomijane. W języku irlandzkim słowa „jego” i „jej” są identyczne.
W wielu wczesnych antologiach byłam tą „symboliczną kobietą”. Nie
przeszkadza mi umieszczanie mnie w zbiorach poezji kobiet, jeśli przywraca to w jakimś sensie równowagę. Zmartwiłabym
się o wiele bardziej,
gdyby mężczyźni
i kobiety przestali się nawzajem
czytać i reagować na swoją
twórczość.
Jest pani autorką wielu przekładów, więc jestem ciekaw, czy zgodziłaby się pani z tezą postawioną przez Waltera Benjamina, że błędy
i wynaturzenia językowe w zasadzie ożywiają język?
Uwielbiam słuchać, gdy ktoś wyraża się poprawnie, ponieważ osiąga się
wtedy subtelną dokładność, która nie jest możliwa lub jest wręcz niepojmowalna w innych językach. Ostatnio ktoś zasugerował, że w języku
irlandzkim należałoby zarzucić dopełniacz i celownik! A ja uwielbiam
ten dopełniacz, zwłaszcza w liczbie mnogiej. Podoba mi się również tryb
łączny w języku włoskim. Z drugiej strony, zgadzam się z tym, że języki
wciąż wzbogacają się o nowe frazy i zwroty, co czasem daje cudowne efekty, a czasem nie do końca zadowalające. Ostatnio otrzymałam od mojego
włoskiego wydawcy mail, który zaczynał się od słów: „MIRABILE è un
knowledge management system...”. Kiedy tłumaczę, staram się być wierna
oryginałowi, ale w języku jest coś pleniącego, co sprawia, że namnażają
się alternatywne sformułowania. To jest czasem niezwykle ekscytujące.
Język to chyba jedyne, czemu ufam
Magdalena Stępień
Irlandzki mit odzyskany
z Leontią Flynn rozmawia Grzegorz Czemiel
Grzegorz Czemiel: W niektórych twoich wierszach można odnaleźć
dość gorzkie myśli na temat podróżowania...
Leontia Flynn: Wydaje mi się, że istnieją sposoby podróżowania, które
są źródłem autentycznych i ważnych doświadczeń. Mam przyjaciółkę
– zadedykowałam jej moją pierwszą książkę poetycką – która mieszkała
w najróżniejszych zakątkach świata i jest autentycznym podróżnikiem.
Moje wątpliwości dotyczą wyłącznie mnie, ponieważ nigdy nie mogłam
zdobyć się na wyruszenie za prawdziwą przygodą, co wiązałoby się
z podjęciem ryzyka. Jestem jednak również dość sceptycznie nastawiona do weekendowych wypadów tanimi liniami.
W swojej poezji przywołujesz Charlesa Baudelaire’a, który twierdził, że piękno składa się z dwóch części: ulotnej i wiecznej. Ową
ulotność łatwo odnaleźć w twoich wierszach w postaci elementów
zaczerpniętych z życia codziennego. Czy jednak wierzysz w istnienie tego wiecznego komponentu? To napięcie wyczuwam w wierszu
„Piosenka”, gdzie pojawia się dwuwers: „gwiazdy pędzą naprzód/ na
twoim wygaszaczu ekranu”.
Patrick Kavanagh nazwał to „wyrywaniem czasowi jego rozżarzonej
ulotności” [ang. snatch out of time the passionate transitory]. Jakąś
część mnie ciągnie do bezpośredniości i ulotności epoki cyfrowej, która jednak często mnie też przeraża. Z czasem jednak zrozumiałam, że
nie muszę do tego przykładać aż tak dużej wagi. Odnoszę wrażenie, że
wszyscy się tym trochę niepotrzebnie przejmujemy. W pewien sposób
rozumiemy, że takie rzeczy jak Facebook lub coraz to nowsze, wymyślne
telefony są tylko jakimś wygłupem. Koniec końców przestajemy trajkotać i każdy idzie się czymś zająć. Nie sądzę, żeby ten „wieczny” element
miał wyparować.
W poezji mocujesz się z koncepcją ironii, wskazując czasem na to, że
może ona pozbawiać nas głębszych doświadczeń i uczuć. Czy możliwe jest w tym względzie osiągnięcie jakiejś równowagi? Czy udało
się to Elizabeth Bishop?
Uważam, że cała sztuka może polegać na tym, by zachować odpowiednie proporcje ironii do namiętności. Ironia jest według mnie wygodną
postawą, którą przyjmuje się dość automatycznie, choć – podobnie jak
w przypadku podróżowania – wolałabym ograniczyć tę krytykę do
własnej osoby. Nie każdy jest przecież chorobliwe ironiczny. Ostatecznie chciałabym powściągnąć w sobie do pewnego stopnia zarówno
namiętności jak i ironię. Rzeczywiście, Elizabeth Bishop często się to
udaje, choć odnoszę wrażenie, że czasami zbyt chętnie wygładza swoje
cierpienia, jak na przykład w wierszu „Ta jedna sztuka” (przeł. S. Barańczak), który uważam za osobliwie nieautentyczny, ponieważ nie przystaje do jej doświadczenia.
Jak to jest jednocześnie pracować naukowo i pisać wiersze? Czy
kręgi uniwersyteckie to twoja wzorcowa publika?
Znalazłoby się pewnie parę osób, które nie zgodziłyby się tytułować
mnie pracowniczką naukową... Chciałam być pisarką, od kiedy ukończyłam osiemnaście lat. Interesują mnie wszelkie formy pisania – od
krytyki po dziennikarstwo. Naturalnie pasjonuję się ideami i poezją innych autorów. W kręgach akademickich czuję się jednak swobodnie jedynie w tematach, które są mi na tyle bliskie i znajome, że mogłabym coś
o nich napisać. Nie interesują mnie teorie literatury, taksonomie czy też
abstrakcyjne, tematyczne odczytania. Nie uważam też kręgów uniwersyteckich za grono idealnych odbiorców, choć pewnie powinnam udawać, że zależy mi na każdym. Jak się jednak często okazuje, tylko tam
można dziś odnaleźć czytelników poezji.
Jesteś często porównywana do Paula Muldoona. Czy to cię nie
onieśmiela? W wierszu „Miałam 16 lat, kiedy spotkałam Seamusa
Heaneya” zdajesz się przekłuwać ten balonik autorytetu. Czy pole
przejęły figury matczyne? Nowa antologia Jerzego Jarniewicza pokazuje, że jest spośród kogo wybierać!
Gdy zaczyna się pisać, ugruntowana dobra poezja jest onieśmielająca,
ponieważ wydaje się tak dopracowana i niedościgniona. To prawda,
że zakochałam się w poezji Muldoona na zabój, ale potrzebowałam też
kobiecego wzorca do naśladowania. To, że pisarki potrzebują swoich
16
w w w
.
literackich matek, jest
prawdą odkrytą przez
feminizm, choć takie
analizy często pomijają
to, że poetki niejednokrotnie postrzegają się
jako konkurentki swoich wzorców, przynajmniej przez jakiś czas.
W moim przypadku najlepszą kandydatką była urodzona
w Irlandii Północnej
Medbh McGuckian,
która jest geniuszem.
Czy podobał ci się
film Drive? Przyszedł mi na myśl nie tylko dlatego, że twój drugi tom nosi tytuł Drives, ale również ze względu na podobieństwo
pewnych cech, które dobrze widać w twojej poezji – ironię, pracę
popędu [ang. drive] w psychoanalitycznym sensie oraz pewne egzystencjalne, mroczniejsze tony, pojawiające się, kiedy opowiadasz
o pustce i trudzie poszukiwania sensu.
Widziałam Drive i kupiłam sobie nawet ścieżkę dźwiękową. Czasem słucham jej, prowadząc samochód, i wyobrażam sobie, że jestem
Ryanem Goslingiem, choć nawet nie potrafię zrobić koperty. Nie łączyłam tego filmu z moją twórczością, po prostu uwielbiam kino. Masz
jednak rację – ogólnie rzecz biorąc, wierzę w nieświadomość i to, że tożsamość kształtuje się w dużej mierze poprzez relacje rodzinne i wychowanie. Wierzę w psychoanalizę. Jako feministka uważam, że jest to też
pewien sposób, by zrozumieć matczyny wkład w życie, jak i historyczne
znaczenie każdej kobiety, która przeżywa swoje macierzyństwo. Interesuje mnie również to, jak to się dzieje, że jesteśmy tacy, a nie inni.
W moim przypadku nie chodzi jednak wyłącznie o posępne poglądy ani
zadumę nad egzystencjalną pustką. Cierpiałam na depresję.
W
jednym z wierszy z tomu Profit and Loss irlandzkiej poetki Leontii Flynn jej poetyckie ja staje się nagle Islandią – wyspą pomijaną na tak wielu mapach Europy; wyspą zostawianą hen za horyzontem.
Wymowny obraz, zważywszy na jednoliterową różnicę między Islandią
a Irlandią. Piękna Cathleen, ulotna Aisling, stara Shan van Vocht – mityczne kobiece postaci symbolizujące Irlandię, głęboko zakorzenione
w jej literackiej tradycji. Matka, dziewica, prostytutka – trzy uproszczone wersje kobiecości wykorzystywane do opowiedzenia kolonialnej
i postkolonialnej historii kraju. I jeden męski głos uzurpujący sobie prawo do poezji i jej kanonu, tworzonego między innymi przez takie antologie jak The Field Day Anthology – trzy tomy, cztery tysiące stron i tylko
trzy kobiety w rozdziale „Współczesna poezja irlandzka”. Nic dziwnego,
że irlandzka literatura długo utożsamiana była głównie z pisarstwem
męskim.
Kontrowersje, które to wydawnictwo wzbudziło, sprawiły jednak, że
coś zaczęło się zmieniać na literackiej mapie Irlandii: dziesięć lat temu
irlandzkie pisarki doczekały się antologii na miarę ich twórczości – wydano dwa dodatkowe tomy The Field Day Anthology; wzrastać zaczęła
też liczba kobiecych publikacji. Nuala Ní Dhomhnaill określiła tę zmianę mianem fenomenu, porównując ją do ożywającego posągu z wiersza
„Obraz Pigmaliona” Eiléan Ní Chuilleanáin. Stworzona przez mężczyznę posągowa kobiecość na naszych oczach staje się cielesna: „Szeleszczą żyły, krew tyka w krtani”, a jej „kręcone włosy są r z e c z y w i s t e”
(podkreślenie – M.S.). Ucieleśnienie „dzieje się” w bólach – „wiatr wbija
nóż pod skórę, kartkuje jak książkę”. Linie z tej książki „wiją się na twarzy”, „szukają szczelin”, aż wreszcie z ust wychodzi powoli „zielony liść
języka”. Rodzi się poezja.
„Obraz Pigmaliona” to obraz narodowego monumentu odrywającego się od przypisanego mu piedestału – monumentu zyskującego głos
i pytającego o swoje miejsce w kulturowym dziedzictwie zasadzającym
się na micie. Współczesne poetki irlandzkie wracają wciąż do tego mitu,
gdyż stanowi on dla nich pewien problem. Wykorzystanie przez nie
symbolicznego związku kobiety i kraju oznacza bowiem konieczność
bycia jednocześnie podmiotem i przedmiotem w wierszu. Z kolei odrzucenie tej asocjacji wiąże się z podważeniem związku między poetą
a wspólnotą. Rodzi się pytanie: jak odnaleźć się w literackiej tradycji,
Gdzie można dziś szukać etyki? Czy może ona kryć się w owym elementarnym pragnieniu komunikacji, o którym piszesz w wierszu
„Język mojego ojca”? Emmanuel Lévinas twierdzi, że etyka zaczyna
się właśnie od konfrontacji z innym człowiekiem. Czy tak też jest
w tym przypadku?
Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem Lévinasa, ale jeśli miałabym
dziś szukać etyki, to zdecydowanie w odwróceniu się od własnej korzyści. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że świat zaczyna się obracać
wokół kupowania i sprzedawania – wręcz kupowania i sprzedawania
samych siebie, zwłaszcza gdy chodzi o aprobatę, na przykład w internetowych serwisach społecznościowych. Upatrywałabym więc etycznego
znaczenia w nienastawionym na zysk umieszczeniu innego człowieka
wyżej niż siebie samego.
Czy nauczyłaś się bardziej ufać językowi, czy jednak tracisz do niego zaufanie?
Język to chyba jedyne, czemu ufam.
W pewnym wywiadzie wspominasz o „niejęzykowym komponencie
języka”. Czy chodzi ci o jego materialność, połysk lub nieprzezroczystość pewnych słów – to, że mogą być jak klejnoty?
Rzeczywiście tak się wyraziłam? To jest coś, co zawsze fascynowało
mnie w poezji Medbh McGuckian. Ostatnio też zauważyłam, że w mojej
najnowszej książce jest kilka wierszy, w których dotykam tego „nic nieznaczącego” wymiaru słów – świszczących odgłosów, ledwo słyszalnych
tupnięć i pomruków, lub powtarzanego w kółko słowa thing. Wydaje mi
się, że zarówno w konstrukcji jak i warstwie muzycznej każdego dzieła poetyckiego – nowoczesnego i nie tylko – jest coś takiego, co
– o ile nie ma funkcji dekoracyjnej jak klejnoty właśnie – rządzi się inną logiką niż dosłowne zna​-​
czenie słów. Wydaje się, że jest to rzeczywiście pewne alternatywne, „niedosłowne” medium komunikacji.
p o r t l i t e r a c k i
.
p l
nie tracąc więzi z historią i wspólnotą? Jak utrzymać tę więź, nie usuwając z wiersza siebie? I wreszcie: jak można odzyskać mit? Jak go „sprywatyzować”?
W Improprieties Clair Wills przedstawia dwie strategie. Jedna
z nich to reprezentacja, oddanie głosu, wykorzystanie wiersza jako
środka ekspresji dla zmarginalizowanej wspólnoty, jaką są kobiety;
druga zaś to odrzucenie idei reprezentacji przy użyciu enigmatycznego
stylu, semantycznego niedookreślenia, indeterminacji. W swej twórczości Irlandki wykorzystują obydwie metody w sposób niejednoznaczny, balansując między sferą prywatną a publiczną. Kontekstem dla ich
poezji jest ciało, pożądanie, macierzyństwo, dom, jednak to, co ich obrazy wyrażają, jest niejednokrotnie polityczne. Warto to podkreślić, gdyż
nazbyt często motyw prywatności pojawiający się w poezji Irlandek jest
odczytywany przez pryzmat ich własnych życiowych doświadczeń, co
z kolei skutkuje „niedointerpretacją”, sprowadzającą je do roli poetek
konfesyjnych, przejętych tylko kwestiami osobistymi.
Taką etykietę często otrzymuje Medbh McGuckian – poetka, której
fragmentaryczny, enigmatyczny styl tak naprawdę niewiele ukazuje
z jej prywatnych spraw. W jej poezji świat zewnętrzny i wewnętrzny
przenikają się nawzajem, zaprzeczając wszelkim binaryzmom. Kwestia
narodowego mitu staje się kwestią poetyckiego języka, a ten u McGuckian traci swoją komunikacyjną funkcję. Czytając jej wiersze, nie możemy być pewni, czy poetka ma więź ze wspólnotą, czy właśnie ją traci.
O ile McGuckian celowo używa enigmatycznego stylu (jak przyznała
w jednym z wywiadów – pisze po to, by być niezrozumianą), o tyle Eiléan
Ní Chuilleanáin zaznacza, że nigdy nie stara się pisać w niejasny sposób.
Mimo to morskie motywy przewijające się niezwykle często w jej wierszach są tak wieloznaczne, jak niepokojące. Ní Chuilleanáin zapytana
przez Grzegorza Czemiela o wspólnotowe funkcje poezji współczesnej,
odpowiada: „wiersz może spełniać funkcję wspólnotową, ale mam wrażenie, że nie czynią tego wcale najbardziej «publiczne» utwory”. I przyznaje, że mity „trzeba poddawać osądowi”. Jej wiersze to połączenie klasycznej mitologii, biblijnych opowieści i irlandzkiego dziedzictwa. Nie
bez znaczenia jest też fakt, iż Ní Chuilleanáin jest osobą dwujęzyczną,
a więc w pewnym sensie – jak ujmuje to Nuala Ní Dhomhnaill – podwójnie marginalizowaną.
Sama Ní Dhomhnaill tworzy tylko w języku irlandzkim. Wchodząc
w dyskurs z mityczną wizją pozbawionej seksualności kobiecością,
Nuala Ní Dhomhnaill stara się przywrócić z wczesnej irlandzkiej historii obraz kobiety silnej i seksualnie aktywnej. Jej wiersz „Patrząc na
mężczyznę”, w którym to nie kobieta, lecz mężczyzna staje się obiektem pożądania, jest tego dobrym przykładem. W podobnym tonie
mityczną metaforę kwestionują wiersze Pauli Meehan. Sekwencja „Virgin”, „Mother”, „Whore” z tomu Dharmakaya ostro rozprawia się z trzema rolami przypisanymi kobietom przez mit.
Na tle twórczości czterech poetek starszego pokolenia
(ujmijmy to tak z braku lepszego określenia) poezja dwóch
młodych Irlandek wybranych przez Jerzego Jarniewicza
– Sinnéad Morrissey i Leontii Flynn – może wydawać się
żartobliwa, swobodna, w swej otwartości na interpretację
wręcz zbyt prosta. Jednak wciąż – w sposób nieuchwytny
i wymijający – mierzy się z literacką tradycją. Oczywistym przykładem jest tutaj wiersz Leontii Flynn „Miałam
16 lat, kiedy spotkałam Seamusa Heaneya”, w którym poetka
z rozbrajającą szczerością pyta „Kim jednak był ten Seamus
Heaney?”. W wywiadzie z Flynn Grzegorz Czemiel określa
wiersz jako „przekłuwanie balonika autorytetu”, zaś w rozmowie z Eiléan Ní Chuilleanáin pyta: „Nie ma pani wrażenia, że w miejsce «ojców» pojawia się w poezji coraz więcej
figur «matczynych», czego świetnym przykładem jest antologia Jerzego Jarniewicza?”. Pytanie to przywodzi mi
na myśl stwierdzenie Nuali Ní Dhomhnaill, że oto kobiece
głosy przekraczają próg męskiego sanktuarium poezji. Lęk
przed tą zmianą sprawia, że wszelka krytyka literackich
dokonań Irlandek często zamyka się w pozornie niewinnym pytaniu: „Kobiety piszą, owszem. Ale czy to się do czegoś nadaje?”. Odpowiedź w antologii Jerzego Jarniewicza.
℗ Leontia FLYNN, Medbh MCGUCKIAN, Paula MEEHAN, Sinéad
MORRISSEY, Eiléan NÍ CHUILLEANÁIN, Nuala NÍ DHOMHNAILL
Czytania z książki Sześć poetek irlandzkich z udziałem Leontii Flynn,
Eiléan Ní Chuilleanáin oraz autora przekładów Jerzego Jarniewicza.
20.04.2012 / piątek / godzina: 19:30
w w w
.
p o r t l i t e r a c k i
.
p l
17
Jacek St. Buras
Konrad Wojtyła
Benn, Brecht i muszle w kapeluszu
N
ajpierw był – przed
bez mała sześcioma
laty – opasły numer „Literatury na Świecie” (5-6/
2006), a w nim pokaźny zestaw nowych przekładów
wierszy Gottfrieda Benna
i Bertolta Brechta, okraszonych, zgodnie z cenną tradycją tego pisma, obfitą garścią frapujących komentarzy
i innych smakowitych
dodatków do lirycznych kreacji dwóch
bodaj najważniejszych
niemieckich poetów
XX wieku. Pięć lat później, czyli niecały rok
temu, Biuro Literackie
wydało (w ramach serii
współczesnej literatury
niemieckojęzycznej KROKI) doskonale przyjęty obszerny tom nowych
przekładów liryków Gottfrieda Benna Nigdy samotniej i inne wiersze
(1912-1955). Teraz, upartym staraniem Andrzeja Kopackiego, nakładem zaś ponownie Biura Literackiego ukazuje się Ten cały Brecht, nowe
przekłady wierszy poety, opatrzone intymnymi wynurzeniami wszystkich czterech tłumaczy tego tomu. Nie dość na tym: oto Andrzej Kopacki
przyrządza i serwuje, całkiem przypadkowo znów na wydawniczej tacy
Biura Literackiego, Muszle w kapeluszu, zbiór swoich erudycyjnych, błyskotliwych tekstów, w których – jak to czyni nie od dziś – rozmaitym,
napisanym po niemiecku książkom i ich autorom poświęca wnikliwą
uwagę i krytyczną refleksję.
Warto nie przeoczyć tej wyjątkowej oferty, gdyż zawiera ona propozycje na polskim rynku dotąd nigdy lub od dość dawna nieoglądane. Mało
kto zdaje sobie sprawę z tego, że do czasu ukazania się tomu Nigdy samotniej i inne wiersze jeden z najsłynniejszych poetów świata, klasyk
współczesności, Gottfried Benn, był w Polsce praktycznie nieobecny,
bo tej obecności nie mógł mu wszak zapewnić jeden jedyny szczupły tomik przekładów jego wierszy, który ukazał się w 1982 roku, trzydzieści
lat temu! Ale myli się także ten, kto sądzi, że drugi „klasyk z Niemiec”,
Bertolt Brecht, poeta tak gorliwie i obficie tłumaczony na polski w przeszłości, nie przestał nam towarzyszyć w nowych czasach. Otóż przestał.
Ostatni wybór przekładów jego wierszy ukazał się w 1988 roku, przed
ćwierćwieczem!
Te dwie książki zatem już to przyswajają polszczyźnie, już to przywracają naszej pamięci liryczną twórczość dwóch autorów, bez których
nie sposób wyobrazić sobie powojennego rozwoju niemieckiego wiersza.
Ale niejednakowość funkcji, jaką te publikacje spełniają w odniesieniu
do charakteru nieobecności w polskim obiegu literackim ostatnich lat
każdego z nich, sprawia, że są to zarazem książki nader do siebie niepodobne.
18
w w w
.
Tom liryków Gottfrieda Benna, będąc edycją nieledwie pionierską,
ma konwencjonalną postać wyboru najważniejszych w dorobku poety,
chronologicznie ułożonych tekstów, w której to formule charakter dokonań piątki tłumaczy jawi się jako tradycyjnie służebny – w najszlachetniejszym, rzecz jasna, znaczeniu tego słowa. Siłą tego tomu – obok
porażającej ekspresji zawartych w nim wierszy i rzetelności ich przekładów (jako autor części z nich nie odważę się napisać więcej) – są jego
reprezentatywność i całkiem zwyczajnie fakt wypełnienia przezeń zawstydzającej białej plamy na naszej poetyckiej mapie świata.
Inaczej Ten cały Brecht – tom skonstruowany wedle pomysłu Andrzeja Kopackiego to suma autonomicznych, ściśle osobistych i oddzielnych
wyborów i upodobań czwórki tłumaczy, a zatem wizja lirycznego dorobku B.B. bynajmniej nie kanoniczna, z natury rzeczy subiektywna, będąca wyrazem żywego zainteresowania, a nawet zauroczenia nim kilku
osób, choć nieprzypadkowo tych właśnie. Pewnym ewenementem jest
w tej edycji także to, że każdy z czterech translatorów zwierza się i tłumaczy tu ze swojego indywidualnego zafascynowania Brechtem w dołączonym do przekładów szkicu. Mamy wielką nadzieję, że naszą fascynacją zarazi się spore grono czytelników, a tom okaże się odkrywczy nie
tylko dla ich najmłodszego pokolenia.
Już te dwa edytorskie smakołyki zasługują na to, by pochylić się nad
nimi ze szczególnym apetytem. A przecież na deser są jeszcze Muszle
w kapeluszu, relacje z lektur wierszy Rilkego, Trakla, Celana czy Dursa
Grünbeina, powieści Sebalda czy Hilbiga, rozmowy z autorami, recenzje
z ich książek...
Nowa odsłona Portu Literackiego stwarza unikalną okazję i zachętę
do chwili, godziny a może trwającego jeszcze dłużej żywego, niewymagającego pośrednictwa papieru obcowania z tym świeżo i tak obficie
spolszczonym poetyckim słowem z Niemiec i tymi, którzy podjęli się tej
pracy z nadzieją i wiarą w jej sens i pożytek, aczkolwiek także i przede
wszystkim z przyjemnością. Na pewno w gronie tych, którzy przyjdą
– oby jak najliczniej! – ich posłuchać, Jakub Ekier, Andrzej Kopacki i niżej podpisany zechcą się zastanowić, po co nam dziś ten Benn i „ten cały
Brecht”. Będzie to sposobność również przynajmniej do posmakowania,
bo przecież z uwagi na festiwalowy zgiełk nie do faktycznej degustacji
zawartości Muszli w kapeluszu.
Zapowiada się więc uczta. Stół jest już zastawiony. Czekamy na gości.
℗ Gottfried BENN i Bertolt BRECHT
Czytania z książek: Nigdy samotniej i inne wiersze (1912-1955) Gottfrieda Benna w przekładach
Jacka St. Burasa, Zdzisława Jaskuły, Andrzeja Kopackiego, Sławy Lisieckiej, Tomasza
Ososińskiego i Ten cały Brecht w przekładach Jacka St. Burasa, Jakuba Ekiera,
Andrzeja Kopackiego i Piotra Sommera z udziałem autorów przekładów
oraz prezentacja książki Muszle w kapeluszu Andrzeja Kopackiego.
22.04.2012 / niedziela / godzina: 16:30
p o r t l i t e r a c k i
.
p l
Serią... w klasyka
N
ie ma przypadków, są tylko prawa, których nie znamy” – mówił
„
Leibniz. Nie przypadkiem piszę o trzech tomach poetyckich jednocześnie. Jakim prawem? Najprościej odpowiedzieć: prawem serii.
O innych powodach jeszcze powiem. W Biurze Literackim ukazały się
właśnie trzy nowe książki w serii „44. Poezja polska od nowa”. Serii,
której założeniem jest prezentacja klasyków w autorskim ujęciu współczesnych poetów. Intencjonalnie chodzi oczywiście o coś więcej. Świeże
ujęcie ma skłonić do zrewidowania poglądów, stanowisk krytycznych
oraz dotychczasowej, często pobieżnej, więc i krzywdzącej recepcji. Namawia do restytuowania terminów i pojęć. Zmusza do redefinicji i do ponownego wpisania (pozornie rozpoznanej) twórczości w ramy historii
i teorii literatury oraz przywrócenia pisarzowi należnego mu miejsca
w literaturze. Wreszcie mówi także o wpływie, jaki ta twórczość wywiera na poetów, którzy podjęli się zredagowania tomów.
Seria odczarowała już poezję Broniewskiego, Konopnickiej i Ważyka.
Teraz przyszedł czas na kolejnych autorów. Oto powraca Władysław Sebyła – poeta z grupy Kwadryga, ceniony przez Gajcego i Miłosza. Z literackiej pustki, nawiązując Dialog w ciemności, wydobywa go Wojciech
Bonowicz. W Psalmach i innych wierszach Bohdan Zadura odczarowuje
poezję Tadeusza Nowaka, zaliczanego do pokolenia Współczesności.
Wskazuje na literackie wtajemniczenie, które wciąż pozwala widzieć
Nowaka pośród największych wybitnych polskich poetów. Wreszcie
zbiór wierszy Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej debiutującej w Skamandrze, zatytułowany Seans na dnie morza. Poważną demitologizacją
„niepoważnej poetki” zajęła się Marta Podgórnik.
Oto więc mamy: klasyka niedoszłego (Sebyła), klasyka zapomnianego
(Nowak) i klasyka zbanalizowanego (Pawlikowska-Jasnorzewska).
Przyjrzyjmy się nieco uważniej poszczególnym książkom.
W powszechnej świadomości literackiej Władysław Sebyła nie istnieje. Trudno szukać autora „ostatniego wiersza epoki” w panteonie
klasyków. Jeszcze trudniej znaleźć dla tej poezji odpowiednie miejsce.
Dość wspomnieć, że ostatni, pełny zbiór jego wierszy ukazał się jeszcze w latach 80. XX wieku. Jeśli już o Sebyle była mowa, to częściej
w kontekście historycznym (został zamordowany przez NKWD w 1940
roku) aniżeli literackim. Owszem, czasem przywoływano tę twórczość
w kontekście Gajcego czy Czechowicza. A przecież przed laty za jednego
z największych poetów dwudziestolecia uznawał Sebyłę Jerzy Zawieyski, szczególne miejsce autor Pieśni Szczurołapa zajmował również
w przestrzeni poetyckiej Miłosza. Sebyła powróci w Traktacie poetyckim z 1957 roku, w korespondencji i w mowie noblowskiej. Potem zapadnie niezręczna cisza, którą przerywa wreszcie Wojciech Bonowicz. Gest
to cenny i odważny, bo krakowski poeta wie, że w wielu miejscach poezja
ta już się zdezaktualizowała; jest martwa. Żywe jest to, co uniwersalne,
a więc wątki metafizyczne, egzystencjalne, dialog z ciemnością, z transcendencją, z Bogiem. Sebyła jest niepokojący, mroczny, niejednorodny.
W wierszach gnieżdżą się i szatani, i anieli. Wciąż zaskakuje formą,
językiem, ujęciem tematu. Współczesna krytyka ma szansę dostrzec
w nim tyleż katastrofistę i spadkobiercę poezji młodopolskiej, co raczej
poetę religijnego. Owszem, bywa Sebyła patetyczny, rozgadany, nie dba
o ekonomię słowa; w kilku miejscach ociera się jednak o wybitność.
Wybór Psalmy i inne wiersze to dowód szczególnej wrażliwości. Bohdan Zadura nigdy nie traktował twórczości Nowaka instrumentalnie,
tj. nie traktował jej jako inspiracji; nie pozostawał pod jej wpływem.
Fraza Nowaka nie odbijała się w lustrze jego poezji. Zawsze była jednak
dla Zadury ważna (jako krytyka i jako czytelnika). Autor Diabłów wciąż
dostarcza mu wzruszeń. Poezja pełna cudownych napięć, dramatów, mitologizacji miejsca i czasu; sakralizująca rzeczywistość, w której na jednym poziomie wybrzmiewa biblijna tradycja, ludowa mądrość i pogańskie wierzenia. W historii literatury zwykło się umieszczać Nowaka jako
wybitnego przedstawiciela tzw. „nurtu wiejskiego” (dziś tym terminem
zdaje się posługiwać chyba tylko Henryk Bereza). Tymczasem jak przypomina prof. Stanisław Balbus, określano już Nowaka jako surrealistę,
turpistę, lingwistę i poetę kultury. „Kluczy do tajemnicy jego twórczości
poszukiwano w Biblii i w językoznawstwie, w mitologii, ludowej magii
i psychologii podświadomości. Miejsce Nowaka w literaturze współczesnej powinno być więc szczególne, bo żaden z kluczy interpretatorskich
nie pozwala dotrzeć do jej wnętrza, choć wiele z nich otwiera komnaty
ważne”. I jak dalej mówi Balbus: „Do centrum dochodzili jedynie ci, którzy umieli obywać się bez kluczy i którzy otwierających zaklęć uczyli się
od samego poety, z jego wierszy”. Zadura – również poeta wybitny – bez
trudu porusza się po tym świecie, jednocześnie przekonując, że poznanie owych zaklęć to wynik rzetelnej lektury, do czego swym wyborem
zachęca.
w w w
.
Wreszcie tom trzeci, Seans na
dnie morza Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Dla jednych wybór
oczywisty, dla innych ryzykowne przedsięwzięcie redaktorskie
Marty Podgórnik. Paradoksalnie
sens tej inicjatywy, w odróżnieniu
od tytułu tomu, nie leży jednak
na dnie morza. Nie potrzebuje dla
siebie żadnej metafory. Podgórnik
uchyla wydany przed laty wyrok
na poetkę „od wierszy do czytania przy kręceniu papilotów”. Nie
godzi się na płytką i zakorzenioną
głęboko w świadomości recepcję tej twórczości. Podważa stereotypową
trywialność. Maria – krzyczy Podgórnik – to nie „dyletanckie hafciarstwo rymów”, to nie „porcelanowa figurka z etażerki”, to nie „mistrzyni
bibelotów”! Znajduje dla tych określeń przeciwwagę, stawiając na szali wiersze kontrastujące z wyimkami wpisywanymi do sztambucha.
Teksty odzierające z pozorów. Pozbawiające złudzeń. Była więc Maria
poetką śmierci, poetką wojny, choroby, lęku, strachu. Była to poezja złowieszczo piękna i złowieszczo pięknie uwikłana w losy epoki. Podgórnik
nie bez powodu manifestuje swoją fascynację autorką Wachlarza. Jej
gest ma podwójną moc. Między wierszami zdaje się mówić coś jeszcze.
Coś równie niepokojącego i złowieszczego. Czytacie mnie równie źle, jak
przed laty Pawlikowską. Czytacie pobieżnie. Wybieracie to, co najprostsze; to, co najbardziej oczywiste. Wciąż operujecie kliszami podobnymi
do tych sprzed półwiecza. Szufladkujecie mnie w damskiej niszy. Chcę
inaczej. Obcowanie z Seansem na dnie morza rodzi więc kolejne sensy,
które samoistnie wypływają na powierzchnię.
Wszystkie książki zasługują na uwagę.
Wspólny wieczór w ramach Portu, rozpisany już nie tylko na trzy, ale na sześć
świetnych poetyckich głosów, będzie
więc niezwykłym wydarzeniem.
℗ Tadeusz NOWAK, Maria PAWLIKOWSKA-
-JASNORZEWSKA, Władysław SEBYŁA
Czytania z książek: Psalmy i inne wiersze,
Seans na dnie morza i Dialog w ciemności
z udziałem autorów wyborów: Bohdana Zadury,
Marty Podgórnik i Wojciecha Bonowicza.
22.04.2012 / niedziela / godzina: 14:00
p o r t l i t e r a c k i
.
p l
19
Wojciech Bonowicz
Zbigniew K arnecki
& Sebastian Ładyżyński
Wrocław i Warszawa
C
o ja, człowiek z miasta, w którym – jak powiada Piotr Matywiecki – wystarczy wyjść z domu, by natychmiast doznać epifanii,
a którego mieszkańcy – jak można wyczytać w wierszu Tadeusza Pióry –
„strugają zamiary aż zostaje z nich pył”, co ja, przedstawiciel skromnej
krakowskiej mniejszości w ofercie Biura Literackiego, mogę powiedzieć
o dwóch znakomitych większościach, które zaprezentują się tak imponująco podczas najbliższego festiwalu? Czy w ogóle wypada zabierać
głos? Boże (w Krakowie, jak wiadomo, obecny bardziej namacalnie niż
w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi) broń mnie przed posądzeniem
o niskie pobudki! Domniemana wyższość Krakowa polega wszak na jego
niższości, na jego niemal depresyjnym położeniu. Kraków żyje w kotle,
w którym mieszają się wszystkie pierwiastki, wszystkie prądy i nurty,
wszystkie kurze i popioły, i tylko od czasu do czasu z tego kotła ręka losu
dobywa jakieś godne uwagi rezultaty owego pomieszania. I to wszystko, cała tajemnica. A że miasto rozłożone jest w niecce wśród wzgórz,
mieszkając w Krakowie, niewiele się poza Krakowem widzi. Wystarczy
jednak wdrapać się na którykolwiek ze sztucznie utworzonych pagórków (zwanych u nas kopcami), by widoczność nieco się poprawiła.
Tegoroczny festiwal zaproponował publiczności coś w rodzaju „Turnieju miast”. Kraków w nim nie uczestniczy, ale jest Warszawa (jako
gość) i Wrocław (jako gospodarz). Wrocław wystawia swoich klasyków,
czyli osoby, o jakich w Krakowie mawia się, że przedstawiać ich nie trzeba, po czym długo wylicza się ich zasługi. Urszula Kozioł pokazuje całość: obszerny tom Fuga to podsumowanie jej ponadpółwiecznej pracy
poetyckiej, nagrodzonej w ubiegłym roku Silesiusem. Wiersze długie
i lakoniczne notatki, liryczne cykle i pojedyncze piosenki, „wyrywki”
i „traktaciki” – czegóż tu nie ma? Jacek Łukasiewicz i Janusz Styczeń
pojawiają się natomiast z nowymi książkami. Pierwszy z tomem Stojąca
na ruinie – w tonacji elegijnej, w klimacie podsumowań, powściągliwym
w słowach i sądach, przywodzącym na myśl, jak zauważył Marian Stala (z Krakowa), Mapę pogody Jarosława Iwaszkiewicza. Drugi z Furią
instynktu – o tematyce niby podobnej, jednak z Czasem pisanym dużą
literą, więc odczuwanym jako władza, formalnie także sytuującą się na
antypodach, niepowściągliwą, rozgadaną. Spotkanie z tak dobraną reprezentacją Wrocławia zapowiada się w istocie jako fuga – z przewodnim motywem przemijania.
Z Warszawy przybywa reprezentacja wielopokoleniowa. Nowe książki przywożą Justyna Bargielska, Marcin
Sendecki, Dariusz Suska i Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki. W chwili,
w której piszę ten tekst, książki Bargielskiej i Suski dopiero się składają;
wyciekające z nich pojedyncze wiersze świadczą o kontynuacji. Farsz
Sendeckiego także można traktować jako dalszy ciąg jego lirycznych
poszukiwań, enigmatycznych prób odnowienia wiersza poprzez wyrywanie słów z kolein, którymi wodzi je język. A Imię i znamię Tkaczyszyna-Dyckiego jako nowy rozdział jego poetyckiej historii osobistej,
w której formalnie zmienia się niewiele, ale która robi się coraz ciekawsza w miarę kolejnych odsłon. Wymienioną czwórkę wesprą Jacek Dehnel, z intrygującym podsumowaniem swojej dotychczasowej twórczości
w postaci zbioru poematów i cykli poetyckich Rubryki strat i zysków,
oraz Tadeusz Pióro, z kompletem swoich przewrotnych liryków, powstałych w ostatnim dwudziestoleciu, zatytułowanym O dwa kroki stąd.
Warszawa zaprezentuje się więc bez niespodzianek, za to polifonicznie,
wielobarwnie i z mięśniami.
Naturalnie „Turniej miast” to tylko figura, pomysł organizacyjny. Tak
naprawdę każda z wymienionych osób reprezentować będzie przede
wszystkim samą siebie. Miejsce na mapie poezji rzadko jest tożsame
z miejscem na mapie fizycznej. A jednak mimo wszystko, myśląc o tych,
którzy na festiwalu pojawią się jako „Wrocław” i jako „Warszawa”, nie
sposób nie zapytać, czy istnieje coś takiego jak „charakter” miasta, który
przejawiałby się w „jego” poezji. A także: czy za wymienionymi poetkami i poetami nadciągają inni, zwłaszcza debiutanci? Kim są i co mają do
zaproponowania? A przede wszystkim – czy i dla nich znajdzie się kiedyś
miejsce w podobnym „Turnieju...”?
Z krakowskiego kopca (mniejsza o to którego), leżąc w różowym śpiworku, pisał dla Państwa Wojciech Bonowicz.
℗ Urszula KOZIOŁ, Jacek ŁUKASIEWICZ i Janusz STYCZEŃ
Czytania z książek: Fuga (1955-2010), Stojąca na ruinie i Furia instynktu.
21.04.2012 / sobota / godzina: 18:00
℗ Justyna BARGIELSKA, Jacek DEHNEL i Dariusz SUSKA
Czytania z książek: Bach for my baby, Rubryki strat i zysków i Duchy dni.
22.04.2012 / niedziela / godzina: 15:00
℗ Tadeusz PIÓRO, Marcin SENDECKI i Eugeniusz TKACZYSZYN-DYCKI
Czytania z książek: O dwa kroki stąd (1992-2011), Farsz i Imię i znamię.
22.04.2012 / niedziela / godzina: 18:00
Muzyka z książek
K
Maciej Topolski
W otwartych drzwiach.
Bez końca, bez tytułu
K
tórędy, którymi drzwiami wychodzisz?” – czytam w wierszu Macieja Taranka, jednego
z dziesięciu autorów wyróżnionych w siódmej edycji „Połowu”. Z pewnością każdy z de„
biutantów wybranych przez redaktorów almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2011 – Romana
Honeta, Joannę Mueller oraz Martę Podgórnik – zadał sobie w pewnym momencie podobne pytanie. Czy związane było z próbą określenia poetyckiego głosu? A może dotyczyło własnej pozycji względem tradycji literackiej? W tej chwili nie potrafię odpowiedzieć; wiem jednak, że wiersz
przykuwający uwagę odbiorcy zawsze wymaga, tak ze strony poety, jak i czytelnika, opuszczenia
konkretnego świata i wyboru drogi wyjścia. „Możesz mnie porównywać,/ wkurzać się i ogryzać/
kości; a ja radzę ci czytać powieści, wbijać igły pod paznokcie,/ zatkać uszy i wymyślić koniec, bo
nie chce mi się zamknąć/ nawet na chwilę, tych pieprzonych drzwi” – w ten sposób kończy swój
poetycki zestaw „Glosolalia” Katarzyna Fetlińska. Mocne, znamienne słowa. Sporo mówią nam
o bezprzykładnym zjawisku, jakim jest niechybnie poetycki debiut.
W sytuacji poety debiutującego opuścić konkretny świat oznacza podjąć pierwszą, dla wielu
najważniejszą, fundującą całą późniejszą twórczość decyzję. Decyzja ta dotyczy własnej osobności, swojego bycia w świecie literatury. Oczywiście, w poezji – w literaturze, którą uważamy za
wartą czytania – decyzje podejmowane są nieustannie i nie sprowadzają się do pierwszej książkowej publikacji. Zamknięcie świata w słowach, wyjście z siebie otwiera kolejne przestrzenie. Problem jednak w tym, że poezji, tworzonej zarówno przez debiutanta, jak i poetę doświadczonego
i uznanego, grozi niebezpieczeństwo „zamknięcia drzwi”. Mam wrażenie, że o takiej groźbie
mówi wiersz otwierający cykl „Anatomia” Adriana Sinkowskiego: „a my, tutaj przed oknem, patrzymy jak woda/ wyciekająca rynną zmywa słowa z kartki,/ którą chwilę temu ktoś powiesił
przed sklepem./ Zaraz wracam? Nieczynne?”.
Na każdym z dziesięciu autorów, których poznają Państwo podczas spotkania promującego almanach Połów. Poetyckie debiuty 2011, spoczywa ryzyko odwołania i zawieszenia, które odwraca naszą uwagę od „miejsca/ między parkiem a sklepem, gdzie zbiera się woda”, gdzie zdania, jak
napisze w jednym z wierszy Grzegorz Jędrek, „pryskają sensem”. Wspomniane niebezpieczeństwo przyjmuje zazwyczaj dwie równie ciekawe formy reakcji. Pierwszą jej formą jest milczenie.
Uczestnictwo w podobnym projekcie jest swoistym prestiżem i potwierdzeniem wartości tworzonych przez poetkę/poetę tekstów. Zarazem jednak stanowi ono początek jej/jego drogi. W tym
bowiem miejscu tkwi potencjał i zaczyn późniejszej ich poezji, który może zostać zaprzepaszczony, wtrącić w literacki niebyt. Wokół tego punktu roztacza się również wyjątkowa aura niedojrzałości, która wielu czytelników wpędza albo w niezdrowe pytania o wartość debiutanckiej
poezji, albo w milczenie. „Tu jesteśmy podobni jak dwie kule gazu/ wpatrzeni w swoje twarze
na przednim lusterku/ i na bijący licznik najczęściej milczeniem”. Druga reakcja to łata porównania. Jest ona równoznaczna ze spoczęciem w wygodnej doksie. Doksa stanowi protezę nabudowaną wokół płynnej przestrzeni sensów. Obie formy połączone są z tworzeniem i odbiorem kultury; nierzadko stanowią odruchowy gest odbiorcy względem tego,
co nieznane, co nowe, co wciąż jeszcze nieukształtowane przez zewnętrzne formuły.
Dlatego też patrząc na każdego z dziesięciu „złowionych” autorów podczas 17. edycji
Portu Literackiego, chciałbym ich widzieć w otwartych drzwiach: bez końca, bez tytułu – jako poetów, którzy przyniosą lub już przynieśli nam (my jednak jeszcze tego
nie wiemy) nieoswojone, własne poetyckie światy i głosy, jako tych, przed którymi
jeszcze wiele decyzji i – mam nadzieję – wątpliwości związanych z pracą nad słowem. Praca nad słowem? Nie ma, jak wykrzykiwał z rozpaczą mistrz stylu Gustaw
Flaubert, nie ma temu końca!
ontrapunktem dla słowa podczas tegorocznego Portu Literackiego będzie muzyka studentów i niedawnych absolwentów
Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego
we Wrocławiu, uczestników unikatowego
projektu edukacyjnego pod nazwą Program
Integracyjny Uczelni Artystycznych Wrocławia. Dotychczasowym edycjom festiwalowych czytań zawsze towarzyszyła muzyczna
oprawa, którą charakteryzowała różnorodność stylów i gatunków. Obecnie po raz pierwszy na Porcie zabrzmi muzyka orkiestrowa.
Kompozytorzy, pod naszą opieką pedagogiczną, skonfrontują swoją wrażliwość i wyobraźnię z czystym, pisanym słowem. Młodsi
twórcy, m.in.: Dominik Lewicki, Mikołaj Laskowski, Adam Porębski, Paweł Głosz, Mateusz Zastawny, przygotowują małe, impresyjne
formy, nawiązujące swoim wyrazem do literatury prezentowanej na festiwalu. Wykonawcami miniatur będą soliści i kameraliści wrocławskiej Akademii Muzycznej.
Starsi artyści przygotują, na większą obsadę instrumentalną, inspirowane literaturą
kompozycje, które swoją premierę będą miały drugiego dnia festiwalu podczas koncertu
„Muzyka z książek”. Wykona je awangardowy
zespół wrocławskiej Akademii – Sound Factory Orchestra, pod dyrekcją Roberta Kurdybachy. W programie znajdą się utwory Katarzyny Dziewiątkowskiej-Mleczko, Anny Porzyc,
Sebastiana Ładyżyńskiego i Mateusza Ryczka.
Sound Factory Orchestra zrealizowała już
szereg koncertów w Polsce i Niemczech, gdzie
obok klasyki XX wieku wykonywała muzykę, napisaną specjalnie dla niej. W roku 2011
wydała swoją premierową płytę, na której
zarejestrowane zostały kompozycje Witolda
Szalonka. Jako solista wystąpił jeden z najwybitniejszych europejskich oboistów – Kazimierz Dawidek.
Oprawę multimedialną koncertu „Muzyka
z książek” przygotuje artysta sztuk wizualnych Paweł Lisek. Wydarzenie to będzie zatem
czymś więcej niż tylko popisem instrumentalistów, stanie się widowiskiem, które pobudzi
wyobraźnię publiczności. To oryginalne połączenie dźwięku, słowa i obrazu polecamy uwadze Czytelników „Dziennika Portowego”.
℗ MUZYKA Z KSIĄŻEK
Koncert Awangardowej Orkiestry Akademii Muzycznej
im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu
„Sound Factory Orchestra”
21.04.2012 / sobota / godzina: 22:30
℗ Kamil BREWIŃSKI, Maciej BURDA, Szymon DOMAGAŁA-JAKUĆ, Katarzyna
FETLIŃSKA, Jakub GŁUSZAK, Grzegorz JĘDREK, Katarzyna KACZMAREK,
Adrian SINKOWSKI, Maciej TARANEK, Joanna ŻABNICKA
Czytania z książki Połów. Poetyckie debiuty 2011 z udziałem autorów.
21.04.2012 / sobota / godzina: 14:00
20
w w w
.
p o r t l i t e r a c k i
.
p l
w w w
.
p o r t l i t e r a c k i
.
p l
21
Przemysław Rojek
Jedziemy się spotkać – z literaturą
Z
w w w. moon l i g ht c of fee.pl
kawy z całego
świata
22
abawne... Pisać o portowym festiwalu, ale właściwie to nie o nim. Albo raczej: o nim,
ale niejako z zewnątrz. To naprawdę trudne. Bo przecież ilekroć byłem na festiwalu,
raczej nie obchodził mnie genius loci. Czy może inaczej: przyjmowałem go jako rzecz
najoczywistszą, granica między literackim a nieliterackim zacierała się, przesuwała –
oczywiście na korzyść tego, co poetyckie. Patrzyłem na miasto – na to dzienne i nocne,
i na to poranne (tyleż zwiastujące dzień, co kończące wyjątkowo długi wieczór) tak, jakby było ono bez reszty zainfekowane przez literaturę. Wrażenia ze spotkań autorskich
zajmowały moje myśli podczas powrotów wiosennymi ulicami, dyskusje o sprawach
tak czy inaczej poetyckich wymykały się z wnętrz okupowanych bezpośrednio przez
sam festiwal do kawiarni czy hotelowych pokoi, gdzie nawet stoliki z filiżankami czy pościel z pieczątką tego to a tego lokum zdawały się mieć coś najintymniej wspólnego z rzeczywistością festiwalu. Tak zatem – nigdy nie było potrzeby zajmować się tym, jak miejsce
wpływa na festiwal, bo jasnym było, że to festiwal zawłaszcza miejsce. Tak było przez ostatnich bez mała dziesięć lat, od kiedy to staram się przyjeżdżać na festiwal w miarę regularnie,
corocznie. Jasne, bywało tak, że przyjechać się nie dało – i nie ma co ukrywać, że uświadomienie
sobie owej niemożności zawsze było doświadczeniem, co się zowie paskudnym. Bo przecież przez
tę niemal dekadę peregrynacje na festiwal, wpierw kolejowe (ach, te niezapomniane rozdyskutowane noce w wagonie restauracyjnym pociągu relacji Wrocław – Kraków), potem już samochodowe (ach, te niepowtarzalnie dziurawe wrocławskie ulice) urosły do rangi rytuału, celebracji.
I jeśli nie mogę powiedzieć, że na Port Literacki czekałem i czekam jak na pierwsze truskawki, to
tylko dlatego, że na truskawki jestem uczulony, a od Portu – uzależniony... Bo przyjazd na festiwal
wiąże się z takim właśnie niebezpieczeństwem: uzależnienia. Ani się człowiek nie obejrzy, a tu
już w miarę łagodny imperatyw „chcę” albo „warto” przyjechać, zamienia się w „muszę”.
Najpierw zatem o Wrocławiu samym. Taka skrajnie nieprofesjonalna, dyletancka, mitotwórcza i bezczelnie sprywatyzowana antropologia miejsca, w którym poezja czuje się tak dobrze.
Wrocław zatem – tak jak ja go czytam – jest miejscem, nad którym unosi się kolektywna podświadomość tego, jak ożywcze może być tarcie wielkich form kultury. Jest wrocławskie podglebie,
w którym drzemie tysiącletnia świadomość bycia ważnym ośrodkiem ducha – zarówno piastowskiego, jak i germańskiego. A na to podglebie wiatry historii naniosły żyzny czarnoziem przesiedleńców z dawnych Kresów, w tym wielu znakomitych artystów i intelektualistów. Powstała
w ten sposób szczególna kraina – gdzie chęć zakorzenienia zmaga się z poczuciem przygodności,
a świadomość tradycji idzie o lepsze z poczuciem wartości tego, co nowe, z wychyleniem w przyszłość. A czy nie to właśnie jest także całkiem niezłą definicją poezji i wysiłków Biura Literackiego zmierzających do tejże poezji rozgłośnego artykułowania? Że – parafrazując Izaaka Newtona – jeśli widzi ona z każdym rokiem lepiej, to dlatego, że ma świadomość siedzenia na ramionach
gigantów? Nie boi się nowego, nowym się żywi, ale to nowe musi być także odczytywaniem po
nowemu tego, co ma nam do powiedzenia tradycja. Z tego punktu widzenia to właśnie Wrocław
– ufundowany na dialektyce ruchliwości i ustatycznienia – jest miastem najbardziej literackim,
miastem dla poezji najstosowniejszym.
Tu otwieram nawias: jeśli w tym roku coś szczególnie mnie kręci w perspektywie przyjazdu
na festiwal, to z całą pewnością jest to duża liczba propozycji translatorskich: od wielu lat Biuro
Literackie usiłuje, z heroizmem godnym trzystu Spartan, wprowadzać w polski krwiobieg literacki nazwiska, które na Zachodzie należą już do ścisłego kanonu, a u nas znane są o tyle o ile.
Możliwość usłyszenia utworów Laury (Riding) Jackson, Jane Bowles, Gottfrieda Benna czy
Johna Ashbery’ego w interpretacji ich znakomitych polskich tłumaczy jest właśnie dokładnie tym,
co rozumiem przez tworzenie własnego w reinterpretowaniu już napisanego. Zamknąć nawias.
Ale oczywiście Wrocław (o ile ma on cokolwiek wspólnego z moim Wrocławiem wyimaginowanym, opisanym powyżej – a każde moje wrocławskie wspomnienie mówi mi, że ma, jak najbardziej ma) jest też miastem gościnnym. To wielki dom otwarty – jak ongiś pamięć dumnej
piastowskiej i germańskiej okcydentalności przyjęła burzliwy żywioł kresowy, tak i dziś jakoś
trudno się we Wrocławiu czuć wyłącznie jako gość, którego owszem, podejmuje się wszystkim
najlepszym, ale któremu każe się też ściągać buty w przedpokoju. Miejsce do spania znajdzie tu
każdy, niezależnie od preferencji. Sam, bywało, czułem się tu i jak snobistyczny artysta otoczony
przez wysmakowane płody architektonicznej wyobraźni topowych jakichś dizajnerów, i jak ktoś
z piosenek Toma Waitsa lub z powieści Chandlera, kto ubrany w przepocony podkoszulek, szelki
i kapelusz do późna w nocy ogląda kombinacje świateł neonów i wyblakłych deseni obłażących
tapet, słuchając rozmów toczonych na pobliskim dworcu przez pociągi, i jak działacz sportowy
z Piłkarskiego pokera, ustalający wyniki meczów gdzieś między skrzypiącym tapczanem, resztkami meblościanki na wysoki błysk i jakimś tam meblem drewnianym, wypoczynkowym, giętym... Nie będą też mieli problemu ci, którzy szukać będą – gdzieś w żałośnie krótkiej przerwie
między długą festiwalową nocą a kolejnym festiwalowym dniem – miejsca do wypicia kawy (niezbędnej jak powietrze): swoim gościom-nie-gościom Wrocław ma do zaoferowania w tej mierze
wszystko, od produktów w wersji global-standard po trudno przyswajalne przez mniej wprawne
żołądki frykasy z najosobliwszych miejsc świata...
Ale przecież i tak najważniejsze jest to, że na te trzy dni środek Wrocławia przesunie się poza
jego historyczne centrum, na tak piękne wiosną okolice ulicy Na Grobli. Tam się spotkamy: ci od
kawy i ci od herbaty, ci od rewolucji i ci od tradycji, ci od oryginałów i ci od tłumaczeń, ci, którzy
„chcą”, i ci, którzy „muszą”, ci z noclegowni z czterema gwiazdkami i z niecałą jedną. Ci z pociągu
i ci z samochodu. Ci kierujący się po prostu na wesołe miasteczko, które – o ile zakwitnie również
w tym roku – będzie bezczelnie oznajmiać, że na festiwal jeszcze tylko kwadrans spacerem, i ci,
którzy posiłkować się będą informacjami znalezionymi na festiwalowej stronie internetowej. Bo
przecież jedziemy się spotkać – z literaturą, ze sobą; ze sobą poprzez poezję, ze sobą w tym, co
napisano.
w w w
.
p o r t l i t e r a c k i
.
p l
Iwona Polkowska
Książka z papieru
W
dobie rozwoju internetu i technologii
multimedialnych również książka uzyskała nowe, wcześniej nieznane formy. Coraz
więcej osób, zwłaszcza tych zafascynowanych
nowościami, korzysta z czytników czy słucha audiobooków. Dokąd zmierza tradycyjna
książka, kiedy w globalnej dyskusji na temat
jej przyszłości coraz częściej wygrywają argumenty: czas, tempo, wygoda, nieograniczony
dostęp...?
Nie próbując rozstrzygnąć tej kwestii, proponuję krótkie spojrzenie na medium, które
nierozłącznie związane jest z książką w jej
tradycyjnej formie, a które znika w chwili, gdy
ta przybiera postać mniej lub bardziej cyfrową. PAPIER – stworzony na potrzeby pisma,
towarzyszący książce od jej początków, najstarszy nośnik treści drukowanej.
Każdy rodzaj papieru jest unikalny, każdy
ma inne właściwości, a te w swoisty sposób
wpływają na końcowy rezultat druku. Z technicznego punktu widzenia książka jest blokiem zadrukowanych składek o określonym
formacie, dla zwartej konstrukcji oprawionym
w okładkę. Idąc nieco dalej – gramatura papieru, grubość kart, szorstkość lub gładkość powierzchni, odcień i kolor, rodzaj druku, rodzaj
oprawy... stanowiąc integralną część publikacji, kształtują wrażenia, współtworzą nastrój
książki, podkreślają jej szczególny charakter
bądź w prosty sposób wpływają na jej estetykę.
Wygląd książki zmienia się w czasie, podlega modom i trendom, różni się w zależności
od kraju i kultury. Sięgając po kolejną książkę,
spójrzmy na nią przez chwilę również pod tym
kątem.
Port Literacki jest miejscem spotkań ze
szczególną twórczością literacką i doskonałą okazją do „innego spojrzenia”. Książka jest
tutaj wydarzeniem. To, co intuicyjnie odbieramy jako doskonałą kompozycję treści i formy
w publikacji, jest efektem dalece uświadomionych wyborów, popartych szeroką znajomością papierniczo-poligraficznej materii,
efektem wyborów natury estetycznej, ekologicznej, jak również ekonomicznej... jest sztuką.
Na rynku książki znajdziemy wiele przykładów edytorskich perełek, jak również publikacji, w których zastosowano daleko idące
kompromisy – tanie surowce, nietrwałe rozwiązania introligatorskie. Biuro Literackie
wyznacza wysokie standardy także w tej materii. Staranny dobór papieru i materiałów poligraficznych, bloki szyte nićmi oraz odpowiednia oprawa są dużymi atutami wydawanych
tu książek i gwarantują ich długowieczność.
Papier przestaje być jedynie nośnikiem tekstu,
lecz również współtworzy klimat książki. Dla
producenta papieru to duże wyróżnienie.
Zanim zagra treść, nieuchwytna magia już
zaczyna działać, a książka staje się ze wszech
miar zjawiskiem kulturalnym...
℗ 43 PORTOWE KSIĄŻKI
27 krajowych 17 translatorskich 25 poetyckich
8 prozatorskich 6 eseistycznych 3 z rozmowami 2 z dramatami
20-22.04.2012 / piątek-niedziela
43
Portowe premiery w nowym internetowym sklepie z książkami
R O K K R Y S T Y N Y M I Ł O B Ę D Z K I E J e Krystyna MIŁOBĘDZKA dwanaście wierszy
w kolorze e Krystyna MIŁOBĘDZKA Gdzie baba siała mak e Krystyna MIŁOBĘDZKA, Andrzej
FALKIEWICZ i Tymoteusz KARPOWICZ dwie rozmowy (Oak Park – Puszczykowo – Oak Park)
Jarosław BOROWIEC Wielogłos. Krystyna Miłobędzka w recenzjach, szkicach, rozmowach
S Z E Ś Ć P O E T E K I R L A N D Z K IC H e Jerzy JARNIEWICZ Sześć poetek irlandzkich:
Leontia Flynn, Medbh McGuckian, Paula Meehan, Sinéad Morrissey, Eiléan Ní Chuilleanáin,
Nuala Ní Dhomhnaill e G Ł O S A M E R Y K I e Laurie ANDERSON Język przyszłości e John
ASHBERY Cztery poematy e Jane BOWLES Dwie poważne damy. W letnim domku e John CAGE
Przeludnienie i sztuka e Ezra POUND Wiersze, poematy i Pieśni e Laura (RIDING)
JACKSON Korona dla Hansa Andersena e Laura (RIDING) JACKSON Obroty cudów
James SCHUYLER Trzy poematy e Edmund WHITE Hotel de Dream e Edmund WHITE
Zapominanie Eleny e Edmund WHITE Zuch e Kacper BARTCZAK Świat nie scalony e Jerzy
JARNIEWICZ Od pieśni do skowytu e P O E T YC K I E DE B I U T Y 2 01 1 Roman HONET,
Joanna MUELLER i Marta PODGÓRNIK Połów. Poetyckie debiuty 2011 e W R O C L O V E
P O E T R Y e Urszula KOZIOŁ Fuga (1955-2011) e Jacek ŁUKASIEWICZ Stojąca na ruinie
Janusz STYCZEŃ Furia instynktu e MOCNA PROZA ŚRODKOWEJ EUROPY e BALLA
Podszepty e BALLA Świadek e Andrij BONDAR Historie ważne i nieważne e P O E Z JA
P O L S K A O D NO WA e Tadeusz NOWAK Psalmy i inne wiersze e Maria PAWLIKOWSKAJASNORZEWSKA Seans na dnie morza e Władysław SEBYŁA Dialog w ciemności K L A S YC Y
Z N IEMIEC e Gottfried BENN Nigdy samotniej i inne wiersze (1912-1955) e Bertolt BRECHT
Ten cały Brecht e Andrzej KOPACKI Muszle w kapeluszu e P O E C I Z WA R S Z AW Y
Justyna BARGIELSKA Bach for my baby e Jacek DEHNEL Rubryki strat i zysków e Tadeusz
PIÓRO O dwa kroki stąd (1992-2011) e Marcin SENDECKI Farsz e Dariusz SUSKA Duchy
dni e Eugeniusz TKACZYSZYN-DYCKI Imię i znamię e O D P O R T U D O P O R T U e Jacek
GUTOROW Księga zakładek e Tymoteusz KARPOWICZ Dzieła zebrane, tom 1 e Tadeusz
RÓŻEWICZ Wbrew sobie. Rozmowy z Tadeuszem Różewiczem e Marian STALA Niepojęte:
Jest e Rafał WOJACZEK Wiersze zebrane (1964-1971) e Bohdan ZADURA Klasyk na luzie
Do każdego zamówienia wejściówka na czytanie Laurie Anderson
w w w
.
p o r t l i t e r a c k i
.
p l
23
Piątek
20.04.2012
Niedziela
22.04.2012
18:00 Krystyna MIŁOBĘDZKA
Czytania z tomu dwanaście wierszy
w kolorze, a także premiery książek
Gdzie baba siała mak i Wielogłos.
Krystyna Miłobędzka w recenzjach,
szkicach, rozmowach z udziałem
autorki i gości specjalnych.
14:00 Tadeusz NOWAK, Maria
PAWLIKOWSKA-JASNORZEWSKA
Władysław SEBYŁA
Czytania z książek: Psalmy
i inne wiersze, Seans na dnie
morza i Dialog w ciemności z serii
„44. Poezja polska od nowa” z udziałem
autorów wyborów wierszy
Bohdana ZADURY, Marty
PODGÓRNIK i Wojciecha
BONOWICZA.
19:30 6 POETEK Z IRLANDII
Czytania z książki Sześć poetek
irlandzkich: Leontia Flynn, Medbh
McGuckian, Paula Meehan, Sinéad
Morrissey, Eiléan Ní Chuilleanáin,
Nuala Ní Dhomhnaill w przekładzie
Jerzego JARNIEWICZA z udziałem
gości specjalnych z Irlandii Leontii
FLYNN i Eiléan NÍ CHUILLEANÁIN
oraz autora przekładów.
21:00 Jane BOWLES
i Laura (RIDING) JACKSON
Czytania z książek: Jane BOWLES
Dwie poważne damy. W letnim domku
w przekładzie Andrzeja SOSNOWSKIEGO
oraz Laury (RIDING) JACKSON Korona
dla Hansa Andersena i Obroty cudów
w przekładzie Julii FIEDORCZUK
z udziałem autorów przekładów.
22:30 NAKRĘĆ WIERSZ
KRYSTYNY MIŁOBĘDZKIEJ
Prezentacja filmów oraz wręczenie
nagród w konkursie na najciekawszą
adaptację filmową tekstu poetyckiego.
Sobota
21.04.2012
14:00 POETYCKIE DEBIUTY 2011
Czytania z książki Połów. Poetyckie
debiuty 2011 z udziałem: Kamila
BREWIŃSKIEGO, Macieja BURDY,
Szymona DOMAGAŁY-JAKUCIA,
Katarzyny FETLIŃSKIEJ, Jakuba
GŁUSZAKA, Grzegorza JĘDRKA,
Katarzyny KACZMAREK, Adriana
SINKOWSKIEGO, Macieja TARANKA
i Joanny ŻABNICKIEJ.
15:00 Ezra POUND i James SCHUYLER
Czytania z książek: Ezry POUNDA
Wiersze, poematy i Pieśni w przekładzie
Leszka ENGELKINGA oraz Jamesa
SCHUYLERA Trzy poematy w przekładzie
Marcina SENDECKIEGO, Andrzeja
SOSNOWSKIEGO i Bohdana ZADURY
z udziałem autorów przekładów.
16:30 BALLA i Andrij BONDAR
Czytania z książek: BALLI Świadek
i Podszepty w przekładzie Jacka
BUKOWSKIEGO oraz Andrija BONDARA
Historie ważne i nieważne w przekładzie
Bohdana ZADURY z udziałem gości
specjalnych Portu ze Słowacji i Ukrainy
oraz autorów przekładów.
18:00 Urszula KOZIOŁ, Jacek
ŁUKASIEWICZ i Janusz STYCZEŃ
Czytania z książek: Fuga (1955-2010),
Stojąca na ruinie oraz Furia instynktu.
19:30 Edmund WHITE
Czytania z książek Edmunda
WHITE’A: Hotel de Dream, Zapominanie
Eleny, Zuch w przekładach Jacka DEHNELA
i Piotra TARCZYŃSKIEGO, Andrzeja
SOSNOWSKIEGO, Jerzego JARNIEWICZA
z udziałem gościa specjalnego Portu ze Stanów
Zjednoczonych oraz autorów przekładów.
21:00 John ASHBERY i John CAGE
Czytania z książek: Johna ASHBERY’EGO
Cztery poematy oraz Johna CAGE’A
Przeludnienie i sztuka w przekładzie
i z udziałem Andrzeja SOSNOWSKIEGO.
22:30 MUZYKA Z KSIĄŻEK
Koncert Awangardowej Orkiestry Akademii
Muzycznej im. Karola Lipińskiego we
Wrocławiu „Sound Factory Orchestra”.
Z e s t aw
log ot y pów
15:00 Justyna BARGIELSKA
Jacek DEHNEL i Dariusz SUSKA
Czytania z książek: Bach for my
baby, Rubryki strat i zysków
oraz Duchy dni.
16:30 Gottfried BENN
i Bertolt BRECHT
Czytania z książek:
Nigdy samotniej i inne wiersze
(1912-1955) Gottfrieda BENNA
w przekładach Jacka St. BURASA,
Zdzisława JASKUŁY, Andrzeja
KOPACKIEGO, Sławy LISIECKIEJ,
Tomasza OSOSIŃSKIEGO
i Ten cały Brecht w przekładach Jacka
St. BURASA, Jakuba EKIERA, Andrzeja
KOPACKIEGO i Piotra SOMMERA
z udziałem autorów przekładów
oraz prezentacja książki Muszle
w kapeluszu Andrzeja
Kopackiego.
18:00 Tadeusz PIÓRO
Marcin SENDECKI i Eugeniusz
TKACZYSZYN-DYCKI
Czytania z książek: O dwa kroki
stąd (1992-2011), Farsz
oraz Imię i znamię.
19:30 Laurie ANDERSON
Czytania z książki Laurie
ANDERSON Język przyszłości
w przekładzie Julii FIEDORCZUK
z udziałem gościa specjalnego Portu
ze Stanów Zjednoczonych
oraz autorki przekładów.

Podobne dokumenty