Anna - WordPress.com
Transkrypt
Anna - WordPress.com
1 Tytuł oryginału: Sen ogrodowego bluszczu autor: Ella Kapler © Copyright Ella Kapler 2014 więcej na: www.facebook.com/EllaKapler Tekst jest własnością autora, jego kopiowanie w całości lub fragmentach bez jego zgody jest nielegalne Hasło: CHAOS Poznań 2014 2 Anna obserwowała uważnie witrynę, w przeciwieństwie do reszty obrazów w galerii, ten jeden był ruchomy i za każdym razem zupełnie inny. Z rana widziała zimne, kładące się na chodnikach słońce, które nie miało szans ogrzać zmarzniętej ziemi, a jednak wytrwale penetrowało każdy możliwy zakątek, przeganiając cienie, niczym cieć zmiatający ulicę w jedną tylko stronę. Bawiły ją długie pasma szarych kształtów uczepione trwałych przedmiotów jak czepia się w rzece tonący, by nie zostać porwanym z szalejącym, bezwzględnym i dzikim nurtem. Dziwnym trafem, wraz z tym prądem podążała większość ludzi przechodząca za szklaną taflą. Kobiety odprowadzające dzieci do szkoły czy pobliskiego przedszkola, lekkim truchtem zmierzające do pracy na ostatnią chwilę. Młodzi mężczyźni w jeansach i luźnych kurtkach, w niewielkich grupach idących na zajęcia do UAMu - tak sądziła, choć równie dobrze mogli oni zmierzać zupełnie gdzie indziej, lubiła jednak przypisywać im określone cele, jakby znała ich od lat i doskonale wiedziała jaki mają plan na cały dzień. Obserwowała mężczyzn w sile wieku biegnących ulicą, potrącających innych przechodniów lub w ostatniej chwili wymijający nagłą przeszkodę, jakby uczestniczyli w jakimś wyścigu z przeszkodami. Wiecznie zagonieni z komórkami przy uszach, kompletnie niezauważający świata wokół nich, aż do momentu, gdy się z nim twardo nie zderzą. Tych żałowała najbardziej. Marzyło jej się, że kiedyś jeden z nich będzie mógł tak jak ona choć przez jeden dzień poobserwować świat, może wtedy nie spieszyliby się aż tak bardzo i tak wiele by ich nie omijało. Jednak w głębi serca wiedziała, że tak się nie stanie, tylko ona była obserwatorem, niczym jedyny widz na kinowym seansie dawno już zapomnianego filmu. Przez ostatnie sześć lat, odkąd zajęła się galerią zdołała zapamiętać wiele twarzy, które powtarzały się w tym obrazie za oknem, jak powtarza się wschód słońca. Większość z nich były to osoby starsze, po trosze dlatego, że poruszając się niespiesznie, pozostawały w jej zasięgu o wiele dłużej niż inni, również dlatego, że miały one swoje zwyczaje, które nawet ona, widząc ich zaledwie przez krótką chwilę, potrafiła odgadnąć. Wiedziała doskonale, że dokładnie o dziewiątej trzydzieści pięć w oknie galerii pojawi się staruszka w szarym kapeluszu i takim samym płaszczu. Jej spokojny, ale dumny krok zdradzał doświadczenie całych dekad, gdy była piękną kobietą, o której względy mężczyźni walczyli całymi zastępami. Staruszka zawsze przystawała przy pasach, obojętnie czy na ulicy panował ruch, czy było pusto, czterokrotnie rozglądała się, najpierw w lewo później w prawo, w lewo i znów w prawo, nim decydowała się przejść na drugą stronę. Pierwszy 3 krok był zawsze niepewny, jakby chciała sprawdzić, czy nikt jej z pasów nie przegoni, następne już spokojniejsze, znów wchodziły w przyjemny, miarowy rytm. W połowie drogi rozglądała się jeszcze raz i w końcu osiągała drugi brzeg niezmierzonej rzeki asfaltu. Przeprawiała się tak codziennie, znikając Annie z oczu kilka metrów za pasami po drugiej stronie, ale Anna wiedziała dokąd idzie kobieta. Kiedyś, nie mając wiele zajęć, z ciekawości poszła za nią. Odkryła wtedy, że staruszka każdego dnia zmierza do gotyckiego kościoła dwie ulice dalej, wchodzi do środka i kieruje się do figury Józefa, stojącej przy jednej z ostatnich kolumn. Tam zapala świeczkę, stawia ją na metalowym stojaku w rzędzie innych podobnych do niej światełek, żegna się i wychodzi, nie siadając nawet w ławce. Później kieruje się w stronę piekarni, gdzie kupuje dwie świeże bułki nadziewane musem truskawkowym, które są specjalnością tego zakładu od tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego roku - jak twierdzi reklama w oknie wystawowym piekarni - i wraca okrężną drogą przez park do domu, siejąc po drodze okruchami bułek, ku uciesze ptactwa w parku. Anna chciała wierzyć, że każda osoba, która mija witrynę galerii ma jakąś historię. Tego dnia otworzyła galerię jak zwykle, rozsuwając kraty w oknach i wpuszczając do środka promienie słońca. Dzień zapowiadał się przyjemnie i ciepło jak przystało na wiosenną porę. Zasiadła na wysokim, barowym stołku przy niewielkim, szklanym stoliku, który służył za ladę galerii i jej osobistą, bezludną wyspę podczas długich godzin spędzanych w pracy. Przez jakiś czas uzupełniała dane w komputerze, później przejrzała zamówienia i nowe wiadomości, kilka zbliżających się wernisaży i aukcji. Wreszcie pogrążyła się w swoim ulubionym zajęciu. Odprowadziła wzrokiem dwie matki z dziećmi idące do szkoły i staruszkę w szarym kapeluszu. Jej uwagę przykuł mężczyzna stojący przy witrynie. Przez długą chwilę, nieruchomo, spoglądał w głąb pomieszczenia. Już się zastanawiała czy nie wyjść do niego, bo na twarzy malował mu się dziwny i odrobinę niepokojący wyraz, ale mężczyzna ruszył i szybko zniknął za ścianą. Anna wzruszyła ramionami. Ludzie czasami przystawali przy oknach i zaglądali z ciekawością do środka, zwłaszcza, gdy dzień po wernisażu wnętrze galerii wciąż przystrojone było odświętnie kwiatami, a na ścianach wisiały nowe obrazy. Przyciągały one tych, którzy lubili zaglądać, podziwiając sztukę choćby z daleka. Rozłożyła nowe foldery, zawierające ofertę kilkudziesięciu obrazów i rzeźb, które miały zostać wystawione przez galerię na aukcji organizowanej zwyczajowo po Światowym Dniu Sztuki. Po raz setny obejrzała dokładnie zdjęcie na okładce. Z ciemnego niczym atrament tła wyłaniała się postać kobiety trzymającej ogromny bukiet bzu. Ostra gra cienia i światła wyznaczała jej kibić lekko przechyloną na lewą stronę, jakby kobieta za moment miała zawrócić i odejść w mrok wraz z fantazyjnym wiechciem, z którego niepostrzeżenie gubiła liście, kwiaty a nawet całe gałązki znaczące jej drogę z mistycznego ogrodu, z miejsca, gdzie oko widza nie było już w stanie go 4 dostrzec. Dzwoneczek przy drzwiach frontowych odezwał się melodyjną nutą. Anna podniosła głowę, odrywając wzrok od magicznego obrazu uchwyconego przez wprawną rękę fotografa. Do sali wszedł ten sam mężczyzna, który kilka minut wcześniej stał przed witryną, obserwując wnętrze tak intensywnie. Powoli, jakby od niechcenia przespacerował się wzdłuż ściany głównej sali, poświęcając zawieszonym tam obrazom zaledwie przelotne spojrzenie. Zmierzał w jednym kierunku i nie było ku temu najmniejszych wątpliwości. Zatrzymał się przed najpiękniej wyeksponowanym obrazem, przedstawiającym młodą kobietę o kruczoczarnych włosach spiętych w swobodny węzeł. Siedziała bokiem na krześle, ramię wspierając na rzeźbionym oparciu. Jej smukła kibić wygięta w łuk jakby chciała odzwierciedlić linię krzesła wabiła widza prowadząc w jedną stronę do dłoni trzymającej na kolanach niewielką książkę w niebieskiej okładce, z drugiej strony wznosiła się do twarzy jasno oświetlonej przez ciepłe światło, jakby kobieta na obrazie przerwała na chwilę czytanie, by spojrzeć za okno, gdzie zapewne usłyszała przejeżdżający trotuarem wóz z lodem, jakąś dorożkę lub dzieci bawiące się na ulicy. Nie sposób było zgadnąć, co kazało młodej czytelniczce podnieść głowę, ale w obrazie było coś, co skłaniało widza do zastanowienia się nad tym, budując nierealne i niepotwierdzone wizje świata, w którym się znajdowała. Mężczyzna stał przed obrazem dobrych parę minut, wpatrując się w niego z niebywałą upartością. Anna obserwowała go przez cały czas, a coś w jego twarzy sprawiało, że odczuwała miłe ciepło, gdy widziała, z jakim zachwytem patrzy na dzieło. Wreszcie podeszła bliżej. Gość w najmniejszym stopniu nie zamierzał jej jednak zauważyć. Trwał na swoim posterunku, jakby poza nim i kobietą z portretu nie było świata. - Czy mogę w czymś pomóc? - spytała, by zwrócić na siebie jego uwagę. - Właściwie to tak - odparł, po raz pierwszy odwracając się do niej. Miał jasnobrązowe oczy z lekkimi zmarszczkami pojawiającymi się gdy mrużył powieki. Jednak wyglądał na nie więcej niż 40 lat. - Chciałbym kupić ten obraz. Anna uśmiechnęła się przepraszająco. - Przykro mi bardzo, ale ten obraz nie jest na sprzedaż. - Myślałem, że to galeria i sprzedają tu obrazy... - mruknął, spoglądając na nią z wysokości. - To jest galeria i sprzedajemy tu obrazy - odparła, tłumacząc cierpliwie - ale ten jeden nie jest na sprzedaż. To obraz pędzla mojego dziadka i nie chciałabym się z nim rozstawać. - Teraz rozumiem - westchnął, spoglądając powtórnie na obraz. - Kim jest modelka? - spytał, najwyraźniej starając się zatrzeć złe wrażenie sprzed chwili. Anna rozpromieniła się. Uwielbiała opowiadać o tym portrecie, nie tylko dlatego, że znała w 5 dzieciństwie autora, ale także dlatego, że kryła się za nim wspaniała, tajemnicza historia. - Niestety nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie - uśmiechnęła się. - Wiem jedynie, że była pierwszą i jedyną miłością malarza. Miała na imię... - Magdalena - dokończył, nie patrząc na swoją rozmówczynię. Anna spojrzała na niego czujnie. Przeniosła na chwilę wzrok na tabliczkę pod obrazem "Portret nieznanej damy 1927". Jej imienia nie powinien znać nikt, poza kilkoma osobami z rodziny Anny, którym jej dziadek przekazał swą największą tajemnicę. - Tak - wyrzuciła z siebie wreszcie Anna, opanowując pierwsze zaskoczenie. - Skąd pan wie? - To moja matka - odparł, odwracając się wreszcie od obrazu i patrząc lekko zamglonymi oczami na Annę. - Magdalena Izabela Trewska. - Nie jestem pewna czy to możliwe... Dziadek nigdy nie wyjawił nazwiska kobiety, którą sportretował, jedynie imię. - Wspominała pani, że wie coś więcej na temat obrazu? - podchwycił, wyraźnie wracając do równowagi. - Tak... - dobry humor Anny mocno przygasł w ciągu kilku chwil. Zachowanie i rewelacje jakie przekazywał jej ten nigdy wcześniej nie spotkany mężczyzna zachwiały jej pewnością siebie. Choć mam wrażenie, że pan także mógłby mi opowiedzieć i nim niejedno. Przez krótką chwilę stali naprzeciw siebie, patrząc w milczeniu jedno na drugie. Anna oczekiwała wyjaśnień, nie mając pojęcia jak się wobec obcego zachować, jednocześnie palona ciekawością, co jeszcze wie nieznajomy. Mężczyzna jakby nadal przebywał w innym świecie, nie kwapił się ani do wyjaśnień, ani do opowieści. Utkwił w niej dziwne, rozmarzone spojrzenie i trwał tak, póki nie uświadomił sobie, że przedłużająca się cisza spowodowana jest głównie jego niestosownym zachowaniem. - Ach, najmocniej przepraszam - zreflektował się, a na jego twarz wypłynął ledwie dostrzegalny rumieniec. - Nazywam się Sławomir Trewski. - Wyciągnął do niej wypielęgnowaną dłoń biznesmena, którą uścisnęła z niemałą ulgą. - Moja matka nazywała się z domu Czeczyńska, kobieta na obrazie jest do niej łudząco podobna. Stąd mój wniosek i chęć kupienia obrazu. - Bardzo mi miło. Anna Wrocka - z trudem wyswobodziła się z jego silnego uścisku. Nadal zdawał się błądzić myślami gdzieś poza przestrzenią galerii. Przy czym w bardzo dla niej pochlebny sposób nie odrywał od niej wzroku. - Jestem właścicielką galerii... Czy pańska mama mogłaby potwierdzić fakt, że to ona jest na obrazie? Sławek przelotnie wrócił spojrzeniem na płótno po czym ponownie utkwił jasne oczy w Annie. 6 - Niestety, mama zmarła ponad trzydzieści lat temu. - Bardzo mi przykro - Anna zmieszała się jeszcze bardziej. Nagle zrobiło jej się żal mężczyzny. - Czy mogłaby pani opowiedzieć mi coś więcej o tej historii? - spytał. - Obraz ma niesamowitą aurę i ogromnie mnie ciekawi, co ją może wywoływać... Czuję, jakby kryła się za tym bardzo... interesująca historia. Wysiłek jaki poczynił mężczyzna w doborze słów nie uszedł uwagi Anny. Uśmiechnęła się lekko. Westchnęła czując, że cała sytuacja powoli przestaje być tak nieznośnie krępująca. - Chętnie opowiem panu... Dźwięk dzwoneczka przy drzwiach wejściowych przerwał jej w pół zdania. Oboje odwrócili się w stronę wchodzącego mężczyzny. Anna rozpoznała natychmiast gościa. - Przepraszam - zwróciła się do Sławka - ale niestety będziemy musieli przełożyć naszą rozmowę. Sławek wydał się niepocieszony. Światło w jego oczach zgasło nagle, a mina zrzedła niczym u dziecka, któremu zabiera się zabawkę. Anna uznała to za nader intrygującą reakcję. Nagle zapragnęła poznać wszystkie jego zachowania. - Może spotkamy się popołudniu, gdy zamknę galerię - zaproponowała, nim sama zdążyła zorientować się co mówi. - Tu na rogu jest kawiarnia, może o wpół do szóstej? - Bardzo chętnie - Sławek uśmiechnął się i wyciągnął rękę na pożegnanie, czując na sobie niezadowolony i zniecierpliwiony wzrok nowego gościa. - W takim razie o wpół do szóstej, będę czekał... i już nie przeszkadzam. Ukłonił się lekko i ruszył w stronę drzwi. Mijając mężczyznę nieznacznie skinął głową, zdając sobie sprawę, że jest odprowadzany przez dwie pary oczu. Czas dłużył mu się niesamowicie. Ciekawość spalała niczym jesienne ognisko ostatnie, kolorowe liście. Piękny wiosenny dzień jawił się jako nieznośny pochód długich i niemrawych godzin. Od momentu wyjścia z galerii nie potrafił pozbierać myśli i logicznie poukładać faktów. Przed oczami bez przerwy pojawiały mu się naprzemiennie portret z ciepłym, jasnym światłem, nieznane i tajemnicze okno w czas przeszły i jeszcze nie odkryty, oraz odrobinę zmieszane spojrzenie jasnowłosej kobiety, stojącej przed nim w prostej, dzianinowej sukience do kostek, opływającej jej smukłą, może odrobinę za chudą postać, niczym kokon chroniący poczwarkę nim ta, zmieni się w motyla i w pełni zdolna będzie do obrony samej siebie, jednocześnie wabiąc obcych swym niepowtarzalnym widokiem. 7 Przez jakiś czas błądził po pobliskich ulicach, z nienawiścią spoglądając na wleczące się po tarczy zegara wskazówki. Wkrótce szybki chód zmienił się w niespokojny spacer, a bezcelowe wędrowanie w nerwowe, ale precyzyjne wybieranie ulic zalanych słońcem, które o tej porze roku jeszcze niemrawe, usilnie starało się sprostać oczekiwaniom mieszkańców miasta, by ogrzać zmarznięte po zimie chodniki i mury. Wreszcie wszedł do parku i usiadł na ławce. Ludzi wokół było niewielu, w godzinach pracy, w środku tygodnia, rzadko kto zapuszczał się w tym kierunku. Obserwując powoli poruszające się na wietrze gałęzie nieprzebudzonych jeszcze krzewów, pozwolił myślom błądzić swobodnie wokół obu kobiet. Otaczająca go natura współgrała z uczuciami trelem ptaków i ich szybkimi podskokami. W ciągu kilku chwil w alejce pojawiło się kilkanaście wróbli i gołębi. W pierwszej chwili pomyślał, że zwabiła je jego obecność, choć nie miał ze sobą nic do jedzenia. Szybko jednak porzucił ten pomysł, widząc nadchodzącą chodnikiem starszą kobietę. Ubraną w ciepły płaszcz i szary kapelusz. Szła spokojnie i dumnie, jakby kroczyła po najwspanialszym wybiegu w najlepszym domu mody. Jej majestatyczna postać przyciągała uwagę, a sypane z rąk okruchy pieczywa przyciągały ptaki. Mężczyzna poczuł się jak widz w tym przedziwnym pokazie, gdzie niecodzienną modelkę otaczała rzesza równie fantastycznych, skrzydlatych fanów. Kobieta przemaszerowała przed nim, pozostawiając za sobą dywan z okruchów i rozentuzjazmowanego zwierzyńca. Sławek odczekał, aż starsza kobieta zniknie z jego oczu, a ptaki odfruną zniechęcone brakiem pożywienia. Wtedy dopiero odważył się wstać i ruszyć po raz kolejny w swoją niecierpliwą podróż. W kawiarence na rogu ulicy gdzie mieściła się galeria zjawił się ponad godzinę wcześniej. Niewielka ale jasna przestrzeń wabiła przytulnie i ze smakiem urządzoną witryną. W środku roiło się od klientów. Pomruk rozmawiających gości łączył się w mistyczny sposób z miarowym bulgotem przygotowywanej kawy, subtelnymi wibracjami stukających o siebie filiżanek i herbacianych łyżeczek, a nad tym wszystkim unosił się zapach świeżo mielonej kawy. Sławek poczuł jak w ciągu jednej chwili ogarnia go błogi spokój. Kelnerka poprowadziła go do stolika przy oknie i zostawiła na dłuższą chwilę z oprawionym w pomarańczową skórę menu. Studiował je niczym najciekawszą w życiu książkę, nie mając nic lepszego do roboty. Wreszcie ta sama dziewczyna, najwyraźniej widząc jego znudzenie, zaproponowała mu dzisiejszą gazetę. Przyjął ją ze skrzętnie ukrywaną ulgą, mogąc choć na jakiś czas zająć myśli czymś innym niż czekające go spotkanie. Anna zjawiła się w kawiarni odrobinę spóźniona. Natychmiast wypatrzyła go wśród gości i bez najmniejszych oporów ruszyła w jego stronę. Podczas tych kilku nerwowo wyczekiwanych godzin, gdy on roztrząsał ich spotkanie i zastanawiał się jak będzie wyglądało następne, ona 8 zdążyła wrócić do równowagi, odzyskać rezon i spokój, który pozwolił jej teraz patrzeć na niego z zaciekawieniem i jasnością w oczach. - Przepraszam za spóźnienie - rzekła, siadając i równocześnie zamawiając małą czarną u zbliżającej się do nich kelnerki. - Niedługo mamy otwarcie nowej wystawy i jest to dla galerii bardzo pracowity okres - tłumaczyła, odwieszając torebkę na oparcie krzesła. - Zamknięcie galerii zajęło mi trochę więcej czasu niż sądziłam. - Nic się nie stało, pani Anno - odparł uprzejmie. Spojrzała na niego z błyskiem w oku, gdy wymówił jej imię, zaraz jednak wróciła do swojej wcześniejszej, przeplatanej uprzejmymi uśmiechami, rozgadanej postawy. - Obiecała mi pani historię - przypomniał. - Ach tak - odparła, słodząc kawę i upijając z niej jeden, mały, ostrożny łyk. - O obrazie, ale nie tylko, prawda? - Nie czekając na jego odpowiedź zaczęła swoją opowieść. - Mój dziadek nazywał się Tadeusz Grodzki, był malarzem artystą. Wsławił się malowaniem portretów dla najznakomitszych rodów wielkopolski. Najwięcej malował ich pod koniec lat dwudziestych, był to jego najlepszy czas. Wtedy o prace spod jego ręki zabiegały wszystkie rodziny w okolicy i nie tylko. Więc malował. Nie pochodził z bogatej rodziny, a malowanie było źródłem jego utrzymania więc, powiedzmy sobie szczerze, nie wybrzydzał, kto miał pieniądze mógł zamówić portret, podobały się, bo dziadek doskonale wiedział jak pokazać modela w dobrym świetle, a to jak wiadomo nie tylko wymaga wiedzy, ale i talentu. Ten obraz który pan widział w galerii pochodził, z okresu, gdy dziadek był już znany, ale nie posiadał majątku, który stawiałby go przynajmniej w randze "nowobogacza". Miał wtedy trzydzieści dwa lata i uchodził raczej za starego kawalera i ekscentryka, ale jako malarz, miał do tego prawo - Anna uśmiechnęła się figlarnie. - Pan Czeczyński jak wszyscy inni, pragnął mieć na swoich salonach obraz pędzla Tadeusza. Zamówił dwa. Jeden oficjalny, rodzinny, drugi już mniej swojej żony. Gdy pan Czeczyński zjawił się w pracowni, Tadeusz zgodził się bez najmniejszych oporów. Obrazy miały być malowane w ogrodzie domu Czeczyńskich, to także nie zraziło malarza, bo w przeciwieństwie do innych portrecistów, lubił malować na zewnątrz. Często później żartował, że może bardziej nadawał się na malarza landscape'ów , ale jakoś o wiele mniej ludzi wolało oglądać ładne widoki niż własne twarze na ścianie. Tadeusz w wyznaczonym dniu stawił się w domu Czeczyńskich, przy ulicy Zielonej, tu niedaleko. Miał ze sobą płótna i farby. Wprowadzili go od razu do ogrodu, gdzie przy ażurowym, białym stoliku pod baldachimem z bluszczu i fioletowych glicynii czekały pani domu i jej córka. Wtedy po raz pierwszy Tadeusz spotkał Magdalenę Izabelę Czeczyńską... - Pani Anno, telefon - Sławek przerwał jej niechętnie, bo choć mówiła w sposób, jakby 9 opowiadała wdziany właśnie przed oczami obraz, to ostry dźwięk wydobywający się z jej torebki niweczył jego próby skupienia się. Anna chwyciła natychmiast torebkę i błyskawicznie wydobyła telefon. Zerknęła na wyświetlacz i rzucając mu przepraszające spojrzenie wstała od stolika i odebrała. Nie potrafił powiedzieć o czym rozmawiała przez te kilka sekund jakie spędziła z dala od niego, ale natychmiast pożałował, że się odezwał. Wyglądała na zaniepokojoną. Wróciła po chwili, nie siadając już więcej. - Bardzo mi przykro, ale muszę wyjść. Wyskoczyło coś w sprawie galerii i jeśli tego nie załatwię teraz, będę w nie lada kłopocie - rzekła, zbierając swoje rzeczy. Oszołomiony mężczyzna patrzył na nią z niedowierzaniem. Przez chwilę nie potrafił zrozumieć, co się dzieje i jak można przerwać opowieść w takim miejscu. Nagle pomyślał, że Anna wyjdzie, a on nigdy więcej nie usłyszy końca historii i nie dowie się, co w portrecie jego matki sprawia, że jest tak mistyczny. Podniósł się gwałtownie, potrącając rachityczny stoliczek. Zadźwięczały filiżanki. Anna zatrzymała się w pół kroku. - Czy możemy się jeszcze spotkać? - spytał szybko. - Może jutro? Mogłaby mi pani opowiedzieć resztę historii. - Dobrze - odparła po krótkim namyśle - więc jutro, tu o tej samej porze, może być? - Tak. - Do widzenia panu... - Wystarczy Sławek - przerwał, podając jej rękę na pożegnanie. - Do widzenia, Sławku - uśmiechnęła się, pozostając w jego uścisku odrobinę dłużej niż było to konieczne. Wreszcie wyswobodziła się z zaciśniętej nerwowo dłoni i ruszyła do wyjścia, lawirując między stolikami niczym wytrawny narciarz alpinistyczny. Jeszcze dobre pięć minut siedział przy kawiarnianym stoliku, próbując poukładać myśli i uczucia. Wreszcie uznał to za bezcelowe i postanowił wrócić do domu. Szybko nadchodzący wieczór otoczył go ciemnymi zaułkami i zimnymi podmuchami wiosennej nocy. Nigdzie mu się nie spieszyło i zapewne dlatego dotarł do domu o wiele później niż zwykle. Zrzucił z siebie sztywny od zimna płaszcz i zapalił kilka lamp, by przegonić czającą się w kątach pokojów samotność. Cisza zalegająca w szparach podłogowych desek uciekła wraz z wylaniem się z głośników pierwszych dźwięków jazzowej płyty Gerry'ego Mulligan'a. Przez dłuższy czas wędrował po obszernym i odrobinę pustawym mieszkaniu. Przyłapał się nawet na tym, że ostrożnie i cicho stawiał kroki, jakby bał się zakłócić swoją obecnością przestrzeń tego domu. Od kiedy przeprowadził się ponad pół roku temu, wciąż nie potrafił otrząsnąć się z wrażenia, że jest tu tylko gościem i to w dodatku niezbyt miłym. Prychnął z niezadowoleniem. Bardzo chciał wreszcie pozbyć się tego uczucia. Dom przepełniony starymi, choć gustownymi 10 meblami, wciąż pełen był zapachu starych lokatorów. W zasadzie jednego. Choć ojciec Sławka zmarł prawie dwa lata temu, mężczyzna nadal nie potrafił uciec od ważenia, że starzec - swoim zwyczajem - wyszedł jedynie na chwilę i wróci, jak tylko na zewnątrz zrobi się na tyle zimno, że będzie to nie do zniesienia. Stare, kruche ciało wróci w nagrzane ogniem pieca mury, by odetchnąć przed samotną nocą w skrzypiącym lekko łóżku. Przechadzając się po salonie, gabinecie, sypialni napotykał na kolejne wizerunki rodziców i rodzeństwa. Siostra na kucyku na Starym Rynku, dumnie pozująca na tle poszarzałych murów Ratusza. Brat wśród bujnie rozrośniętego sitowia, gdzieś nad dawno zapomnianym jeziorem, gdzie radosne, letnie słońce monochromatycznymi promieniami kładzie dywan białych iskier na tafli wody. On sam na jakiejś bezimiennej skałce w górach, dumny zdobywca półmetrowego kamienia wśród setek ton podobnych temu tworów ziemi. Ubrany w krótkie spodenki i białe kolanówki, przypominający bardziej zagubionego członka austriackiego zespołu tańca ludowego, niż polskiego chłopca z pewnej wycieczki szkolnej do gór Świętokrzyskich. Wreszcie zdjęcia matki. Pozującej z dziećmi lub samej, zawsze z nieodłącznym, melancholijnym uśmiechem na umalowanych starannie ustach. Jakby wcale nie było jej do śmiechu, jakby brakowało jej obok kogoś ważnego. Może fotografa, skrytego za obiektywem? Sławek słabo pamiętał matkę. Zmarła, gdy był jeszcze bardzo mały. Mimo to, nie miał wątpliwości, że obraz, który widział rano w galerii przedstawiał tą samą kobietę, co zdjęcia na komodzie w salonie. Różnica polegała jedynie na wieku modelki. Na portrecie młoda dziewczyna, zaledwie wchodząca w wiek dorosły, jeszcze bez krągłych, kobiecych kształtów i bez tego szczególnego uśmiechu osoby, która straciła w życiu coś ważnego. Zaparzył herbatę i ustawił ją na małym, ratanowym stoliku. Delikatnie uchylił okno na taras, gdzie w ciemności jasną plamą odznaczały się lampy ogrodowe, oświetlające rachityczne, zmarznięte rośliny. Zdjął z półki pokaźnych rozmiarów album oprawiony w ciemną, świńską skórę i usiadł z nim w głębokim fotelu naprzeciw okna. Mimo późnej pory sen nie chciał nadejść, postanowił więc zapełnić zmęczony umysł obrazami z przeszłości. Otworzył album na pierwszej stronie. Czarne tło karty eksponowało wyblakłą fotografię sprzed prawie setki lat. "Rodzice 1905 rok" głosił podpis pod wizerunkiem dwojga ludzi na tle malowanego na ścianie pejzażu. Mężczyzna wysoki o wyraźnie zaokrąglonym brzuchu prężył się dumnie obok kobiety w długiej, koronkowej sukni w nieznanym kolorze. Wycięty w karo dekolt stroju eksponował obfity biust małżonki. Państwo Czeczyńscy. Kolejne karty odsłaniały pojedyncze zdjęcia ukazujące tą samą parę w różnych pozach, choć na podobnych tłach. Wszystkie opatrzone różnymi datami, jakby uwiecznieni na nich ludzie 11 próbowali dokumentować zmienność swoich ciał. Wreszcie jednak trafił na zdjęcie, które go interesowało. Pamiętał jej jak przez mgłę, ale ze względu na tchnący z niego klimat, nie potrafił do końca zapomnieć. Pod fotografią napis - "Poznań. Wilda. 1927". Na zdjęciu fragment pomieszczenia, na nierównych, pokrytych warstwami kurzu i brudu ścianach wisiały na długich drągach mniej i bardziej stylowe ramy, pod nimi oparte w rzędach stały wszelkiego formatu obrazy. Jedne wyglądały na skończone, inne z ledwością rozpoczęte. Na pierwszym planie stolik niewielki, okrągły o trzech wąskich nogach, w całości zarzucony stertą brystoli, kart z czerpanego i szarego papieru, kilka pudełek wypełnionych grafitami i węglem. Podłoga równie niefrasobliwie zasłana kartami ukazującymi pojedyncze szkice, zbyt niewyraźne, by je rozpoznać, upstrzona była ciemnymi plamami farb i grafitu, przywodzące na myśl rozbiegające się we wszystkich kierunkach myszy. Wśród tego rozgardiaszu, stała bokiem drobna postać zaledwie szesnastoletniej dziewczyny. Ciemne włosy spięte z tyłu jasną wstążką w koński ogon opadały na wysoki kołnierzyk sukienki w tym samym kolorze. W ręku trzymała skórzaną teczkę pełną zarysowanych kart. Na twarzy dziewczyny malował się jasny, pogodny uśmiech. Patrzyła w stronę obiektywu z pełnym zaufaniem i czymś jeszcze, czego do tej pory Sławek nie potrafił rozszyfrować, a czego nigdy później na żadnym zdjęciu nie widział. - Magdalena miała zaledwie szesnaście lat a Tadeusz trzydzieści dwa, gdy spotkali się po raz pierwszy w ogrodzie Czeczyńskich - opowiadała Anna. Jej twarz skąpana w promieniach wiosennego słońca wdzierającego się do kawiarni, ponownie nosiła znamiona tego dziwnego rozmarzenia, jakby kobieta widziała tę scenę na własne oczy i teraz opowiadała o niej, przywołując ją z zakamarków pamięci. Nawet Sławek uległ temu wrażeniu i zdawało mu się, że sam widzi każdy ruch bohaterów. - Tadeusz po raz pierwszy w życiu widział kogoś tak pięknego, przynajmniej tak twierdził później. Magdalena, choć dopiero wchodziła w wiek kobiecy, a jej ciało zaledwie zaczynało przybierać kształty mu przypisane, doskonale potrafiła wykorzystać każdy ruch, czy gest na potrzebę zauroczenia. Była przy tym tak niewinna, że zachwycała i największych gburów, wystarczyła chwila. Państwo Czeczyńscy niecierpliwie oczekiwali końca prac nad osobistym portretem pani domu. Tadeusz wykonał go tak szybko jak potrafił, bo towarzystwo pani Czeczyńskiej, nad wyraz gadatliwej i plotkarskie osoby, nie było mu najmilsze. W trakcie pracy nad obrazem rodzinnym pan Czeczyński zaproponował Tadeuszowi objęcie posady osobistego nauczyciela rysunku młodej panny Magdaleny. Zgodnie z obowiązującą modą, młoda dziewczyna powinna wśród swych umiejętności posiadać także tą, cechującą wyższe sfery zdolność rysowania. Malarz nie miał najmniejszych oporów przed przyjęciem propozycji. Magdalena, wesoła, łagodna i 12 bardzo towarzyska okazała się nieocenioną towarzyszką godzin spędzonych na dopracowywaniu obrazów, tym dłuższych im bardziej poznawali się i przypadali sobie do gustu. Te kilka tygodni spędzonych przez nich na spotkaniach, spacerach, rysunkach i rozmowach usprawiedliwianych przed innymi i samymi sobą potrzebą konsultacji postępów w nauce młodej Magdaleny, Tadeusz wspominał jako najpiękniejsze chwile swojego życia. Zdawał sobie sprawę, że ogromna przepaść w postaci różnicy wieku między nimi, przez którą przerzucali kładkę wspólnych zainteresowań to nie jedyny problem na drodze do ich wspólnego szczęścia. On pozostawał ubogim, ponad trzydziestoletnim malarzem, ona była młodą panną z bogatego, choć kupieckiego domu. Nawet w tamtych czasach hermetyczne środowisko nie pozwalało im na taki mariaż. Urzeczony osobowością i niepowtarzalnym wyglądem ciemnowłosej i niebieskookiej panny artysta postanowił namalować jej portret. Po raz pierwszy w życiu robił to nie dla pieniędzy lecz z miłości do kobiety, która bez oporów zgodziła mu się pozować. To ten obraz wisi w galerii. Malował go długo, wciąż szukając czegoś nieuchwytnego a tak ważnego, co sprawi, że gdy ona odejdzie, cząstka zostanie w obrazie, dla niego. Pracował nad nim gdy siedziała w wolnych chwilach, w jego pracowni, w jednej z kamienic na Wildzie, czasem także gdy jej nie było, próbując przywołać jej obraz w pamięci. Pewnego dnia do atelier malarza zajrzał pan Czeczyński. Ujrzał swoją córkę siedzącą na krześle przy oknie, zaczytaną w drobny druk książki i malującego ją Tadeusza Grodzkiego. Lata pracy w zawodzie kupca nauczyły go patrzeć na ludzi w zupełnie inny sposób. Szukać śladów i drobnych znaków, mówiących o pragnieniach jego klientów. Tym ważniejszych, że nie wypowiedzianych głośno. Dzięki dekadom doświadczeń potrafił w ciągu krótkiej rozmowy rozszyfrować oszustów, zdemaskować naciągaczy, próbujących wcisnąć mu towar po zawyżonych cenach, opowiadając zdawałoby się wiarygodne historie. Czeczyński okiem mistrza wyławiał ludzi, którzy stawali się szczęśliwymi posiadaczami przedmiotów, którym nigdy wcześniej nie poświęcili chwili namysłu, ale wystarczyło że nieświadomie, zaledwie zerknęli na wystawiony towar, a kupiec odczytywał w oczach, co jest ich pragnieniem. To co odczytał w spojrzeniu Tadeusza zupełnie mu się nie spodobało. Czeczyński ujrzał mężczyznę przepełnionego uczuciami z goła nie przystającymi artyście, ale będącymi własnością człowieka kipiącego namiętnością i adoracją, skrywanymi pod płaszczem grzecznych ukłonów i wyuczonych gestów. Kupiec, przeczuwając co się dzieje, postanowił działać, nim będzie za późno. Z nietypowym dla dotychczasowej znajomości chłodem zabrał z pracowni swoją córkę, a w drodze do domu zabronił jej dalszych spotkań z Grodzkim. Magdalena nie rozumiała zachowania ojca. Nieświadoma nie tylko jego podejrzeń, ale nawet własnych, niewinnych i świeżych jak pierwsze 13 oznaki wiosny uczuć, nie potrafiła pojąć nagłej zmiany w zachowaniu Czeczyńskiego. Zgodnie z wpojonymi jej zasadami poddała mu się biernie, choć młodziutka dusza rwała się do buntu. Od tej pory Tadeusz był niemile widziany w domu Czeczyńskich. A spotkania sam na sam z Magdaleną były kompletnie niemożliwe. Po dwóch tygodniach niemych spojrzeń i oschłych gestów Tadeusz pogodził się ze świadomością, co było prawdziwym powodem niechęci Czeczyńskich. Nie osłabiło to jednak jego miłości do Magdaleny, a jedynie wzbudziło desperacką potrzebę spotkania się w cztery oczy i wyznania wszystkiego, co czuł. Ostatnim, możliwym momentem był dzień przekazania ukończonego portretu rodzinnego. Tadeusz przyniósł go do domu Czeczyńskich o umówionej wcześniej porze. Przyjemna aura ostatnich, ciepłych dni jesieni wywabiła wszystkich domowników do pięknie ubarwionego ogrodu. Tadeusz pozostawił obraz w holu i podążył za lokajem, który przeprowadził go bez słowa przez obszerny salon i otwarte drzwi wprost w malowniczy obraz jesiennego parku. Tam, na zielonej trawie przypruszonej rudawymi liśćmi pobliskich grabów stał ten sam, biały stolik, przy którym zasiadała pani Czeczyńska w pięknie drapowanej liliowej sukni. Gdyby nie niechęć malująca się na jej twarzy na widok Tadeusza, ten jako malarz mógłby uznać obraz za idealny do uwiecznienia. Pan Czeczyński towarzyszył żonie, przechadzając się pod pergolą i zabawiając rozmową młodego mężczyznę w nienagannym, skrojonym wedle najnowszej mody, garniturze. Obecni utkwili w Tadeuszu badawcze i zimne spojrzenia. On jednak usilnie wśród zieleni wypatrywał panny Magdaleny. - Dzień dobry pani... panom - poświęcił im zaledwie nieznaczne skinienie głową - zgodnie z pańskim życzeniem przyniosłem obraz. - Doskonale, gdzie jest? - Zostawiłem go w holu. - Dobrze - pan Czeczyński ruszył w stronę malarza, ciągnąc za sobą młodego mężczyznę. Rysy młodzieńca stężały na moment. Długi nos, mocno zarysowana szczęka, wyraźne brwi, zaczesane na bok trzymane w ryzach brylantyny włosy. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jest on arystokratą wysoko urodzonym. Tadeuszowi wydawało się, że całe drzewo genealogiczne modnisia odbiło się na jego twarzy, wraz ze wszystkimi, choćby najbardziej dalekimi powinowactwami. - Panie Antoni, pan musi poznać nauczyciela malarstwa naszej drogiej Magdaleny. Pan Tadeusz Grodzki. Pan Antoni Ignacy Trewski. Młodzieniec podał uprzejmie wypielęgnowaną dłoń Tadeuszowi. - Nasza Magdalena bardzo ładnie maluje, musi panu koniecznie pokazać swoje prace, na pewno będziecie mieli mnóstwo okazji by je omówić. Słyszałem, że lubi pan sztukę, panie Antoni Czeczyński jakby w ogóle przestał zauważać Tadeusza, zajmując się swoim ważnym gościem. 14 - Ach idzie nasza Magdusia - ucieszyła się pani Czeczyńska. Wszyscy jak na komendę odwrócili się w stronę ogrodowej alejki, którą w ich stronę podążała młoda dziewczyna. Tadeusz nie widział jej raptem kilka dni, a wydawało mu się, że minęły całe miesiące. Zapragnął podejść do niej i rozpocząć rozmowę, ale nie było mu dane. Obecność państwa Czeczyńskich i obcego mężczyzny nie pozwalała mu na żadne ruchy ponad zwykłą etykietę. Magdalena powitała go odrobinę skrępowana. Pan Czeczyński natychmiast przejął inicjatywę, wchodząc między artystę a młodą pannę. - Magdaleno, powinnaś zająć się gościem. Pan Antoni chciałby zobaczyć twoje prace - rzekł, popychając ją w stronę arystokraty. Niechętnie skinęła głową, wciąż uwiązana wzrokiem w okowach spojrzenia Tadeusza. - Pan chyba już wychodzi? - rzuciła pani Czeczyńska, wstając z miejsca. Podjęła męża pod ramię i razem ruszyli w stronę domu. Trewski cierpliwie czekał na ociągającą się Magdalenę. Tadeusz wiedziony najszczerszymi uczuciami ruszył w jej stronę, chcąc wyznać jej dręczącą go i palącą miłość. Ona jednak, jakby przeczuwała jego ruchy cofnęła się gwałtownie, spuszczając wzrok. Portreciście łamało się serce, gdy widział jak ukochana kobieta ucieka przed nim w objęcia innego, lepiej urodzonego, bogatszego. Zawrzała w nim krew i pewnie znienawidziłby ją doszczętnie za ten karygodny wybór, gdyby nie ostatnia chwila. Magdalena podjęła wyciągnięte ramię Trewskiego i ruszyła w stronę salonu. Jej smukła postać wiła się łagodnie pośród kolorowych liści. Nagle odwróciła głowę i spojrzała na stojącego pośród umierającej zieleni Tadeusza. Posłała mu spojrzenie mówiące wszystko, co sam czuł. Błękitnymi, zasnutymi łzami oczami wyznawała mu miłość, obiecywała wierność, przysięgała pamięć i żegnała wspólne marzenia i szczęście. Jej wybór, choć niewolniczy, nie był ani o krztynę łatwiejszy niż jego. Niebieskie spojrzenie wyrażało stratę, jaka miała odbijać się w przyszłości, w każdym jej wizerunku, aż do ostatnich dni. Sławek ocknął się z niespokojnego snu w ostatniej chwili, by złapać osuwający się z kolan, ciężki album. Do pokoju wdzierało się z ogrodu szare światło świtu i nieznośny chłód ledwo co odchodzącej nocy. Wiosenny przymrozek ściął białą warstwą cegły na tarasie, zdobiąc je finezyjnymi wzorami z pointylistyczną precyzją krótkich pociągnięć zimowego pędzla. Mężczyzna odłożył ciężką książkę i odrobinę jeszcze nieprzytomnym wzrokiem powiódł po otaczających go sprzętach. Chłodne powietrze przywracało go do rzeczywistości. Zamknął uchylone okno, a po jego zesztywniałym ciele przebiegł dreszcz. Zimna herbata nie nadawała się już do picia, zaparzył więc świeży wywar, obserwując jak za szklaną taflą z wolna rozjaśnia się 15 przestrzeń ogrodu. Niewielkie zawiązki pąków kurczowo trzymały się gałązek jednocześnie, usilnie wystawiając obiecujące zalążki nowego życia na ciepłe promienie słońca. Gorący napój ostatecznie przegonił senne mary, rozgrzewając ciało i skłaniając do działania. Niepokój z nocy nie minął, a towarzyszące mu od wczorajszego dnia uczucie, dopiero teraz stało się jasne i klarowne. Gdy ujrzał twarz Magdaleny i jej tęskne spojrzenie zrozumiał, że w podobny sposób patrzył na Annę, choć jego czas jeszcze się nie skończył, wciąż miał szansę i ta myśl nie dawała mu spokoju w równej mierze, co chęć spotkania z kobietą z galerii. Wziął prysznic i przebrał się. Wszystko w jak najwolniejszym tempie, naznaczone niecierpliwością ruchów. Miał jeszcze wiele czasu nim właścicielka galerii przyjdzie do pracy, a tylko tam mógł ją ponownie zobaczyć. Opóźniał więc umyślnie wyjście z domu, drobnymi zadaniami, bo wiedział, że gdy wreszcie opuści te samotne mury pobiegnie prosto do galerii. Ulica pełna wędrujących w różnych kierunkach ludzi zdawała mu się aż nazbyt zatłoczona. Mijał ich niczym część niepotrzebnej inscenizacji, nadmiernych zapędów dekoratora, by scena, na której się znajdował przypominała rzeczywistość. Minął wczorajszą kawiarnię jeszcze ubogą w gości o tej porze, ale nadal wypełnioną magicznym klimatem mieszaniny szmeru rozmów i aromatu kawy, obu w idealnych proporcjach. Dotarł do galerii krótko po jej godzinach otwarcia, mijając okno wystawowe, mimochodem zerknął do wnętrza. Nagle przystanął gwałtownie. Na ścianie nie było portretu matki, a zamiast niego wisiał wielki wizerunek wzburzonego konia. Rozwiana grzywa i hebanowa sierść mieniły się w kroplach deszczu. Obrazu drobnej dziewczyny o ciemnych włosach i czujnym spojrzeniu nie było ani śladu. W głównej sali galerii obok wizerunku ogiera krzątała się młoda dziewczyna o równie ciemnych, co zwierzę włosach i krągłych kształtach. Podobnie jak obraz, zniknęła także Anna. Sławek przeraził się, że może całe wczorajsze zajście było snem. Urojeniem zmęczonego samotnością umysłu. Zjawą zesłaną z zaświatów, by dręczyć go poczuciem straty takim jakie towarzyszyło jego matce przez dwanaście lat. Na glinianych nogach wszedł do wnętrza galerii. Dziewczyna o ciemnych włosach spojrzała na niego żywo, witając ciepłym uśmiechem i zdawkowym "dzień dobry". - Szukam... właścicielki - rzekł słabym głosem, z trudem powstrzymując paniczne spojrzenia na boki. - Panna Wrocka jest na zapleczu - odparła tamta pogodnie - zaraz zawołam. Sławek odetchnął, czując jak wielki kamień spada mu z serca. Anna weszła do sali z mieszaniną uśmiechu i zdziwienia na twarzy. - Dzień dobry Sławku, byłam pewna, że umówiliśmy się na popołudnie? - Tak... - zawahał się - Przechodziłem jednak i zauważyłem, że nie ma portretu na ścianie. 16 - Tak - przyznała Anna, rumieniąc się nieznacznie. - Pomyślałam, że skoro jest na nim twoja matka, to ty powinieneś go mieć. Właśnie go pakuję... Jeśli masz chwilę, może zaparzę kawę i porozmawiamy? Sławek uśmiechnął się mimo woli. Jej zaproszenie było najprzyjemniejszą rzeczą jaka mogła go teraz spotkać. Skinął głową na zgodę i ruszył za nią w głąb pomieszczenia. Idąc przez galerię już wiedział, że ta kobieta jest dla niego stworzoną i zesłaną przez Magdalenę Izabelę Czeczyńską i Tadeusza Grodzkiego, a tym dwojgu nie zamierzał się sprzeciwiać. 17 18