Z języka włoskiego przełożyła Maria Jędrzejczyk

Transkrypt

Z języka włoskiego przełożyła Maria Jędrzejczyk
Z języka włoskiego przełożyła
Maria Jędrzejczyk
Między Arezzo a Chiusi
poniedziałek, 1 maja 1486 roku
Starożytną Via Cassia, która doliną Val di Chiana łączy Arezzo i Chiusi,
w szybkim tempie podążał zwarty oddział uzbrojonych mężczyzn. Sierść
koni błyszczała od potu, połyskując wrogo w blasku żelaznych pochodni
trzymanych przez jeźdźców. Tej nocy księżyc był w nowiu i każdy, kto by
napotkał ich na swojej drodze, myślałby, że to legion demonów przybyłych,
by spalić stare parafie, od wieków dające schronienie pielgrzymom.
Na czele oddziału jechał dobrze zbudowany mężczyzna w kirysie
z grubej, zręcznie wypalonej skóry i lekkiej pelerynie. Jego wyprawa
była trudna i nieopłacalna, ale jechał z determinacją dużo większą niż
wszyscy pozostali. Gdy tylko koń próbował uskoczyć w bok, by zmniejszyć tempo galopu, wbijał mu ostrogi w krwawiące już boki. Od wielu godzin nikt nie odważył się odezwać do niego ani słowem. Giuliano
Mariotto de’ Medici, wielki urzędnik podatkowy Arezzo, był pogrążony
w rozmyślaniach. Rozważał rychłą zemstę i rodzaj kary, jaką powinien
wymierzyć swojej żonie i jej kochankowi. Oboje byli winni, splamili jego
honor. Chociaż nikt się nie odważył powiedzieć mu tego prosto w twarz,
doskonale zdawał sobie sprawę, że ucieczka kochanków stała się już ulubionym tematem rozmów wśród straganów toskańskiego miasta, a niedługo wiadomość o niej dotrze także do Florencji i rozbawi cały dwór
Wawrzyńca Wspaniałego.
Jeździec w berecie z piórami i w ciemnym pancerzu chroniącym pierś
przyspieszył, zbliżając się do swego pana. Na pierwszy rzut oka widać było
9
wyróżniającą go spośród pozostałych wojskową postawę, której groźnego
wyrazu dodawał niemiecki akcent.
– Panie, ślady są coraz świeższe; mamy ich w garści. Nawet gdyby się
nie zatrzymywali, mają zaledwie godzinę lub dwie przewagi. A konie zaczynają być zmęczone i chyba zasłużyły na chwilę odpoczynku.
– Jedyny odpoczynek, na jaki pozwolę, to wieczny odpoczynek tego,
kto mnie obraził. – Giuliano nawet nie zwolnił. – Dziwię ci się, Ulrich,
czyżbyś łagodniał?
Szyderczy uśmiech na jego twarzy nie spodobał się Ulrichowi z Berna.
Szwajcarski najemnik, dowódca straży urzędnika z Arezzo, zabijał z dużo
bardziej błahych powodów. Ale Giuliano de’ Medici zgodnie z umową miał
być jego panem jeszcze przez najbliższe dwa lata. A on przestrzegał umów.
Oczywiście jeśli nadal będzie opłacany. W głębi duszy pomyślał, że Małgorzata, żona jego pana, dobrze zrobiła, przyprawiając mu rogi.
– Jak chcecie, mój panie. Ponaglę więc pozostałych, by dotrzymali wam
kroku. A jeśli, jak sądzę, ci dwoje zatrzymali się w zajeździe na spoczynek,
w ciągu godziny będziecie mieć ich ciała, wedle życzenia.
Ulrich oddalił się niepostrzeżenie, uśmiechając się złośliwie. Celowo
położył swój gardłowy akcent na słowach „zajazd”, „spoczynek” i „ciała”,
by elegancko dać do zrozumienia, że prawdopodobnie w tej chwili pani
Małgorzata zabawia się w łóżku ze swoim kochankiem.
Przy starym opactwie Badia del Pino zboczyli z głównej drogi i przecięli wzgórza, które wyłaniały się niczym wyspy na niepewnych wodach,
wystawiając na ciężką próbę ich konie. Dołem rozciągały się bagna, od zawsze wyniszczające te równiny duszne latem i skute lodem zimą.
Ich podróż przymusowo zakończyła się pod twierdzą Badicorte. Z powodu późnej pory miejsce wyglądało na opustoszałe, a zamknięta brama
broniła dostępu. Giuliano kilka razy uderzył w nią mocno grubym nałokietnikiem z sarniej skóry. Zaostrzone ćwieki czyniły z niego doskonałą
broń, wykonaną zgodnie z jego życzeniem przez zaufanego kowala.
Wyrwani ze snu żołnierze pełniący straż na moście chwycili kopie i przeklinając pod nosem, otworzyli otwór strzelniczy. Gdy Giuliano
krzyknął swoje imię, pospieszyli otworzyć bramę, nie omieszkawszy pobrać myta. Ciągle smagając konie, kawalkada dotarła w pobliże Marciano
in Chiana. Światła w oddali zaalarmowały Ulricha. Nie czekając na rozkaz
swego pana, nakazał wszystkim, by zgasili pochodnie i poruszali się pieszo
10
możliwie jak najciszej. W odległości kilkuset metrów ujrzeli zajazd, a przed
nim elegancki powóz. To oni – pomyślał Ulrich – zatrzymali się, by odpocząć, lub w innym celu. Cokolwiek robią, pościg się zakończył.
Przywiązali konie i zbliżyli się po cichu. Każdy trzymał w ręku miecz
i ostry sztylet. Na znak Ulricha dwaj ruszyli, czołgając się, i schowali za
wozem. Dwóm sługom, którzy spali objęci wewnątrz, poderżnięto gardła,
tak że nie zdążyli nawet wydać jęku. Potem przyszła kolej na trzeciego,
który zbliżał się do wozu. Zabił go sam Ulrich, wbijając mu miecz w bok
i zasłaniając usta, by nie krzyczał. Przytrzymał ostrze, aż poczuł, że uszło
z niego życie, wydobył miecz ociekający krwią i dał nim znak pozostałym,
by do niego dołączyli. Giuliano był z tyłu; dla niego pozostał najlepszy kąsek: zaskoczyć kochanków i dopełnić zemsty.
Próbowali wejść, ale brama była zamknięta. Nie było innego sposobu, by
dostać się do środka, nie hałasując, więc Ulrich zapukał cicho, niczym pielgrzym szukający schronienia. Po kilku minutach w oknie na parterze pojawiło
się światło świecy, a w masywnej bramie otworzył się przeziernik. Ulrich zakaszlał, mrucząc pod nosem słowa przeprosin, drzwi zaś uchyliły się wystarczająco, by oberżysta ujrzał ostrze sztyletu między oczami. Już miał krzyknąć,
lecz Ulrich był szybszy i wcisnął mu w usta brudną chustkę. Oberżyście wypadł kaganek z dłoni, hałas obudził kilku służących, którzy spali z głowami
na drewnianych stołach. W tym momencie zgraja wdarła się do zajazdu.
Ulrich krzyknął na swoich ludzi, którzy podążyli za nimi. Ich napaść
wyszła na jaw: w tej chwili najlepszą taktyką było przestraszyć i zdezorientować wroga. Nie była to bitwa, tylko rzeź. Trzej śpiący słudzy zostali
przebici mieczami, nim zdążyli chwycić za broń. Inni, którzy spali na górze, obudzeni zamętem bronili się jak mogli, ale szybko zostali pokonani. Z ludzi Giuliana tylko jeden został lekko ranny w ramię. Kiedy zabito
ostatniego sługę strzegącego wejścia do jednej z izb, Giuliano, torując sobie drogę, podszedł do drzwi. Zawahał się, czy zapukać, jakby w ostatnim
geście szacunku dla kobiety poślubionej z miłości – przynajmniej z jego
strony – bo oczywiście nie dla mizernego posagu, który wniosła. Ale zdał
sobie sprawę, że wywołałoby to kpiny i brak poważania w oczach jego ludzi. Kopnął więc w drzwi, które ani drgnęły. Z wnętrza nie doszedł żaden
odgłos. Giuliano spojrzał na Ulricha, który dał znak dwóm swoim ludziom. Kilkoma pchnięciami wyważyli drzwi i od razu się wycofali, przepuszczając swego pana.
11
W półmroku Giuliano dostrzegł na łożu dwa znieruchomiałe ciała i biel ich oczu. Gestem ręki nakazał oddalić się swoim ludziom, którzy zeszli po schodach. Za nimi podążył Ulrich z drwiącym spojrzeniem.
Wtedy Giuliano wziął ze stołu świecę i zapalił ją, stając plecami do łoża.
Kochankowie poruszyli się równocześnie i unieśli, pozostając pod lekkim
wełnianym pledem. Odwróciwszy się, zobaczył miedziane włosy swojej
żony okalające twarz, którą gniew uczynił jeszcze piękniejszą, bez śladu
strachu, i długie blond włosy swojego rywala, Giovanniego Pico hrabiego
Mirandoli, obserwującego go z dystansem, bez zdziwienia, jakby od dawna był przygotowany na to spotkanie.
– Powinienem was zabić – powiedział cicho, stojąc nad nimi.
– Ale nie zrobisz tego, prawda, Giulianie? – rzekła chłodno Małgorzata. – Bo mogłoby to zaszkodzić twoim interesom.
– Mam pełne prawo to zrobić – odpowiedział, podnosząc głos – i nikt
nie mógłby mnie potępić.
– Ktoś mógłby, na przykład Wawrzyniec.
– On ma swoje problemy we Florencji. Nie sądzę, żeby się angażował
w obronę dwojga cudzołożników. Mogę wszak jego pozostawić przy życiu, a ciebie zabić.
– Wiem, że tego nie zrobisz.
– Cóż z ciebie za kobieta? Powinnaś spalić się ze wstydu!
– Giulianie – ton jej głosu był teraz chłodniejszy – twoja miłość była
i jest mi droga, i nigdy nie brakowało mi szacunku dla ciebie. Ale zawsze
mówiłam ci, że jeśli spotkam swoją drugą połówkę, podążę za głosem
serca, nie za powinnością. Sam zaakceptowałeś taki układ, zanim mnie
poślubiłeś.
Medyceusz rzucił spojrzenie w stronę mężczyzny leżącego obok jego
żony.
– To prawda – przerwał milczenie Giovanni Pico. – To wszystko prawda, panie. Rozumiem wasz ból i żal. Małgorzata i ja kochamy się i to wykracza poza wszelkie układy. To uczucie się narodziło, gdy tylko się ujrzeliśmy, jakbyśmy od zawsze wiedzieli, że jesteśmy sobie przeznaczeni.
– Milcz! Nie masz prawa! I nie wykorzystuj swojej pozycji ulubieńca
Wawrzyńca, by ratować życie!
– Jestem gotów umrzeć – rzekł Giovanni do męża Małgorzaty, podnosząc się z łoża. – Być może mnie zabijecie, panie, macie do tego prawo.
12
A może mnie zrozumiecie. Ja nie mogę was nienawidzić, ponieważ dotąd
jako mąż Małgorzaty chroniliście ją, więc nie przeciwstawię się w żaden
sposób waszym decyzjom. Ale ona zawsze będzie moja.
Giuliano wbił w niego oniemiałe spojrzenie: stał naprzeciw nagiego bezbronnego mężczyzny. Uniósł lewe ramię, by uderzyć go specjalnie
przygotowanym nałokietnikiem, potem podniósł prawą rękę, grożąc mu
gardą miecza. Zatrzymał się jednak z obiema pięściami zaciśniętymi, wpatrując się w spokojną twarz rywala. Mężczyźni długo patrzyli na siebie,
lecz w ich oczach nie było wyzwania. Giuliano miał wrażenie, że wzajemnie czytają w swoich myślach. Opuścił ramiona i w końcu odwrócił się,
by rzec do żony:
– Teraz chodźmy. Muszę cię odwieźć do domu.
– Wiem – odparła poważnie.
Giuliano nie patrzył, kiedy się ubierała, a gdy była już gotowa, podał
jej ramię i pomógł zejść po schodach. Ulrich wszedł na górę do pokoju,
wziął wytworne ubrania hrabiego i z pogardą rzucił mu je na łóżko, nakazując gestem, by szybko się ubrał.
– Czekają na was, dostojny hrabio Mirandoli – powiedział kpiąco
– i na swoje nieszczęście musicie iść ze mną.
Giovanni bez pośpiechu ubrał się na jego oczach, zbliżył do wyjścia
i nie protestował, kiedy wiązano mu ręce grubym skórzanym pasem. Wsadzono go na konia i w towarzystwie pięciu jeźdźców oraz Ulricha z Berna
dotarł pod mury Marciano. Bramy były już otwarte. Przejechali wąskim
barbakanem. Strażnik przed nim skierował się ku polu marsowemu. Gdy
Giovanni zsiadł z konia, przejęło go dwóch silnych mężczyzn ubranych
w barwy Sieny i zaprowadziło do wieży w najwyższej części zamku. Ostatnia, najwyżej położona brama prowadziła do dużej celi. W milczeniu, gestem kazano mu wejść i zostawiono go samego, a za jego plecami rozległ
się odgłos mocowanych śrubami zamków drzwi.
Spędził bezsenną noc, przez wąskie zakratowane okno wpatrując się
we fragment rozgwieżdżonego nieba. Zapach róż unoszący się z dołu przywodził mu na myśl słodkie więzy miłości, które splotły go z Małgorzatą.
W głębi serca był pewien, że będzie ostatnią kobietą w jego życiu. Z nią
stworzył jedność. Miłość, akt jakże twórczy, połączyła ich, sprawiając, że
nigdy już się nie rozdzielą.
Florencja
niedziela, 10 lipca 1938 roku
Siedmiu mężczyzn kolejno wstawało i zagłębiało rękę w atłasowym woreczku, wrzucając do środka kulkę. Gdy skończyli, jeden z nich wyciągnął
je wszystkie i ułożył w rzędzie na stole przed sobą.
– Pięć białych i dwie czarne – powiedział. – Omega się zgadza. Michał, otworzysz okiennice?
Przez okno do pomieszczenia wpadł gorący podmuch, rozpalając powietrze, które półmrok dotąd łagodził. Wilgoć była niemalże namacalna,
a powiewy wiatru przy ziemi zapowiadały nadchodzącą burzę. Michał
wyjrzał, rozglądając się wśród budynków: niebo przecinało stado gołębi
nadlatujących zapewne z piazza del Duomo. W tym momencie dzwonnica Giotta zaczęła wzywać na wieczorną mszę.
– Tak jak zwykle, Gabrielu? – zapytał Michał, wracając na swoje miejsce.
– Jeżeli nie ma lepszej propozycji, to chyba tak. Nie widzę powodu,
żeby zmieniać system, przynajmniej póki Szwajcaria pozostaje neutralna
i niedostępna. Powód „konsultacje ogólne” można ogłosić bez problemu i nie wzbudzając podejrzeń, nawet w przypadku kontroli.
– Czy kolejna wpłata naprawdę była konieczna? Z ksiąg, które przedstawił nam Giacomo, wynika, że handel w księgarni kwitnie i nie potrzeba
tam dodatkowych nakładów. On o to nie prosił.
Gabriel złożył ręce i uniósł brwi, spoglądając znad okularów. Tylko
oczy śmiały mu się na myśl, jak doskonale imię Remiel pasuje do jego roz14
mówcy. Jak anioł Remiel posługiwał się promieniem boskiej woli, tak i on
miotał strzałami we wszystkich i we wszystko, ale nie było nikogo bardziej
wiernego i uczciwego od niego.
– Giacomo doskonale zarządza sklepem i nigdy o nic nie prosi, chyba
że jest do tego zmuszony. Ale wiesz, że dobrze by było, gdyby dysponował
konkretnymi sumami na wypadek nieprzewidzianych potrzeb.
– Te pieniądze mają służyć tylko jednemu celowi – uściślił Remiel.
– Zagwarantowaniu bezpieczeństwa księgi.
– Tym właśnie Giacomo zajmuje się przez całe swoje życie – wtrącił
Rafael z ukrywaną irytacją – a fundusze nie przestają rosnąć. Wystarczą
już na kolejnych dziesięć pokoleń.
– Nikt temu nie przeczy – rzekł spokojnie Remiel – chciałem tylko
powiedzieć…
– Drodzy aniołowie… – przerwał mu Gabriel.
Postanowił ceremonialnie zwrócić się do pozostałych członków, aby
nadać powagę swoim słowom. To były jego ostatnie miesiące w roli primus
inter pares – na stanowisku, które dzierżył przez trzy lata. Pod koniec roku
miał oddać mandat do Izraela. Za osiemnaście lat znów przypadnie jego
kolej, wątpił jednak, czy Opatrzność pozwoli mu doczekać tej chwili.
– Wszyscy służymy księdze, ani mniej, ani więcej niż Giacomo. To
szczęście, że są wśród nas małe rozbieżności. Dzięki temu decyzje, które
podejmujemy, są owocem dokładnych przemyśleń. Tak powstała Omega. To że jesteśmy tu już trzy wieki, powinno być dla nas powodem do
dumy…
– Za dwa lata będziemy obchodzić trzechsetlecie! – Michał uderzył
dłońmi o kolana. Był najmłodszy z grupy. To że przypadło mu imię anioła dzierżącego ognisty miecz, niezwykle go cieszyło już od dnia inicjacji,
która odbyła się trzy lata wcześniej, po śmierci poprzedniego Michała.
– Szkoda, że nie możemy urządzić przyjęcia – kontynuował. Jego młodzieńczy uśmiech udzielił się pozostałym, usuwając jakikolwiek cień napięcia wśród członków Omegi.
– Myślę, że ktoś powinien pojawić się na mszy – powiedział Gabriel.
– Żony pewnie już czekają.
– Mogę o coś zapytać?
– O co tylko chcesz, Urielu – odpowiedział Gabriel. – Ja się nie spieszę.
15
– Mam zaszczyt być członkiem Omegi już od ponad ośmiu lat, a to
co powiedziałeś, przypomniało mi pewną myśl, która często do mnie powraca.
– Mów Urielu, wszyscy jesteśmy ciekawi – zachęcił go Michał.
Przemyślenia Uriela były zazwyczaj szczególnie zagmatwane, ale czasem jego pytania dawały początek interesującym dyskusjom.
– Dlaczego Giacomo nigdy się nie ożenił?
Pytanie zawisło w powietrzu na wystarczająco długą chwilę, by pozostali wymienili spojrzenia. Nikt jednak nie potrafił udzielić odpowiedzi.
Przerwanie ciszy przypadło więc Gabrielowi. Nawet najprostsze pytania
czasem zmieniają się w pochopne sądy, jeśli pozostają bez odpowiedzi.
– Nie jestem pewien – ciągnął – wydaje mi się, że w pewnym sensie
przydarzyło mu się to samo co hrabiemu. Gdy spotkasz kobietę swojego
życia i ktoś ci ją odbierze, trudno ją kimkolwiek zastąpić. A co do księgi – jego głos nabrał zwykłego brzmienia – myślę, że rozwiązanie, które
zaproponował Giacomo, pozwala godnie uznać brak bezpośredniego następcy. Następcy krwi, rozumie się.
Członkowie Omegi oddalili się jeden po drugim, w pięciominutowych odstępach i zgodnie z porządkiem alfabetycznym: najpierw Michał,
potem Rafael, Raguel, Remiel, Uriel i Zachariel. Nazwali się tak na pamiątkę siedmiu archaniołów biblijnych, łączył ich zaś jeden cel – ochrona
Giacoma, Strażnika.
Ostatni wyszedł Gabriel, zamykając drzwi pokoiku mieszczącego się
w budynku Florenckiej Akademii Rolniczej. Natychmiast dopadła go ulewa, schronił się więc pod pobliską Lożą Kupiecką. Tuż obok niego stała
hałaśliwa grupka rodzin żołnierzy niemieckich, której towarzystwa najchętniej by uniknął, jednak taka ulewa nie pozwoliłaby odlecieć nawet
prawdziwemu aniołowi.
Marciano, Val di Siena
wtorek, 2 maja 1486 roku
Przed świtem rozległ się łoskot otwierania ciężkiej zasuwy, potem znów nastała cisza. Giovanni ostrożnie podszedł do drzwi i stwierdził, że są otwarte.
Zszedł po stromych drewnianych schodach, którymi kilka godzin wcześniej wprowadzano go związanego, i znalazł się na zewnątrz. Osiodłany
koń jakby na niego czekał – gniady ogier salerneński, silny i umięśniony,
z gęstą grzywą i szerokimi nozdrzami, z których wydostawała się delikatna para. W jego dużych bystrych oczach, odbijających pierwsze światła
dnia, Giovanni dostrzegł strach i poruszenie. Powolnym ruchem gładził
kark konia, a gdy zdobył już jego zaufanie, wskoczył na siodło. Wszystkie
bramy były otwarte, łącznie z bramą barbakanu. Giovanni Pico wyjechał
pospiesznie z Marciano i galopem skierował się do oberży, którą odwiedził poprzedniego wieczoru.
Tam zastał niemą tragedię: jego słudzy pełniący wartę na zewnątrz
oczy mieli nadal szeroko otwarte, zdumieni i zaskoczeni przez śmierć. Zamknął je – tak jak i sługom w środku zajazdu.
Ruszył na otwarte pola, aż znalazł figę, pierwotne drzewo, święte dla
wszystkich religii. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami w cieniu rozwijających
się liści, wdychając jego aromat. Czekał dzień, potem noc i znów dzień,
aż o zachodzie słońca poczuł, że musi osiągnąć wyższy stan świadomości.
Chrześcijańscy święci nazywali to ekstazą, mędrcy islamu przebudzeniem,
żydowscy kabaliści – końcowym naprawieniem. Musiał tylko zaczekać,
musiał być cierpliwy – wiedział, że nadejdzie. I rzeczywiście, niedługo
17
później ujrzał ognistą kulę, tę samą, która według relacji wielu świadków
pojawiła się w dniu jego narodzin. Lekarz, który sprowadził go na świat,
szczegółowo opisał to zdarzenie. Astrologowie, uczeni i księża wezwani na
dwór w Mirandoli różnie to tłumaczyli, jednak ze wszystkich wyjaśnień
wynikało, że nowo narodzone dziecię z pewnością zostało wyznaczone do
szczególnej misji. Teraz Giovanni wiedział już do jakiej.
Wielokrotnie od śmierci swojej matki wyczuwał jej obecność, przede
wszystkim w najtrudniejszych momentach życia. Możliwość odczuwania
jej obecności wzmocniła go i przypomniała, że nic nie powinno być ważniejsze od jego zadania. Całe jego życie poświęcone było temu jednemu
celowi, chociaż nie od początku zdawał sobie z tego sprawę. Teraz był gotowy. Czas rozmyślań dobiegł końca. Ognista kula powoli zgasła, a Giovanni otworzył oczy. Ból go nie zatrzyma.
Prawie siedem miesięcy później, Rzym
poniedziałek, 20 listopada 1486 roku
Nowy budynek szlacheckiej rodziny della Rovere, stojący obok Borgo
Vecchio, wciąż ozdabiała odświętna iluminacja, choć zapadła już noc.
Panem domu był nowo mianowany kardynał Domenico della Rovere, zaciekły wróg swego dalekiego kuzyna i również kardynała Giuliana della
Rovere, bratanka nieżyjącego od niespełna dwóch lat papieża Sykstu­sa IV.
Honorowym gościem – również kardynał, Rodrigo de Borja y Doms,
w towarzystwie swojej nowej oficjalnej kochanki, pięknej i młodej Giulii
Farnese. Jej długie gęste warkocze owinięte wokół głowy podtrzymywał
krąg pereł zamknięty olbrzymim szmaragdem, znakiem jej wyższości. Dla
niej Borja zostawił Giovannę Cattanei zwaną Vannozzą – kobietę wciąż
atrakcyjną pomimo urodzenia hiszpańskiemu prałatowi trzech synów,
chociaż nikt nie odważył się okazywać jej zainteresowania, uważając ją za
własność kardynała.
Grajek zaczął na wihueli, umiłowanym przez zacnego gościa instrumencie o słodkim brzmieniu, brzdąkać żywy branle, taniec zalotów, podczas którego pary zatrzymywały się, patrząc sobie w oczy, by po chwili
znów ruszyć w takt muzyki. Salę Semidei, zdobioną freskami przedstawiającymi syreny, trytony, sfinksy, centaury i satyrów grających na instrumentach lub w scenach miłosnych i scenach walki, wypełniały radosne głosy mężczyzn i kobiet.
Ale ani radosna atmosfera, ani upojna muzyka nie były w stanie przynieść ulgi młodemu Giovanniemu Pico hrabiemu Mirandoli i Concordii.
19
Od kilku miesięcy jego myśli krążyły wokół jednego tematu: bliskiej publikacji jego „Tez”. Nie mógł wszakże w żaden sposób wymigać się od
tego spotkania; jego odmowa byłaby poważną obrazą zarówno w stosunku
do obu kardynałów, jak i gościa oraz gospodarza. Z uśmiechem pomyślał,
na jakie zarzuty by się naraził, gdyby zobaczył go teraz mistrz Savonarola, nieprzejednany moralista, przed którym drżała cała Florencja, nie wyłączając najpotężniejszego wśród potężnych, Wawrzyńca Wspaniałego.
Obrzuciłby go gniewnymi słowami, zaliczając do zdegradowanej klasy
szlacheckiej Rzymu, i nawet niewiele by się pomylił. Giovanni nie miał
wyjścia: tego wieczoru spośród zagrożeń dla ciała i dla sumienia wolał
stawić czoła tym drugim.
Nadszedł czas wyjścia. Poprosił o swój beret i aksamitny płaszcz.
W bogato zdobionym kaftanie ukrył złoty łańcuch z herbem swojego
rodu. O tej porze nie należało pokazywać się na ulicach Rzymu ze złotem czy klejnotami. Oprócz grasujących bezkarnie bandytów uzbrojonych
w zabójcze rapiery na ulicach Rzymu czaiło się nowe niebezpieczeństwo.
Hordy pozbawionych zajęcia Hiszpanów rozpełzły się po stolicy w nadziei na wykorzystanie pewnego dojścia do władzy ich protektora, kardynała Borji. Nie tylko kradli i porywali, ale też często wszczynali krwawe bójki z lokalnymi bandami, a ktokolwiek stanął im na drodze, już się
nie wywinął.
Wydawało się, że nikt nie zwrócił uwagi na wymknięcie się hrabiego,
ponieważ wszyscy byli akurat zajęci słuchaniem „Wawrzynów Wawrzyńca”, słynnej nowej kompozycji, o której mówiono, że jest dziełem samego
Wawrzyńca i której towarzyszył śmiech i wulgarne komentarze do wyuzdanej treści. Giovanni Pico szczęśliwy, że ominęły go stare i nowe tańce
– leoncello, anello na dwie i cztery pary, pinzoccara, a przede wszystkim
saltarello, przy którym nie dało się nie spocić i było się narażonym na
przyprawiające o mdłości wyziewy – skierował się ku piazza della Giudea,
idąc za swym wiernym sługą. Tam skręcił w stronę Monte de’ Cenci, gdzie
znajdował się warsztat mistrza Euchariusa Silbera Francka, najsłynniejszego drukarza w Rzymie. Pomimo późnej godziny bez wahania pociąg­
nął za dzwoneczek i stanął po drugiej stronie ulicy w cierpliwym oczekiwaniu. Silber Franck prawdopodobnie spał, ale przyzwyczaił się już do
jego niespodziewanych odwiedzin. Poza tym Giovanni Pico był nie tylko
wielbicielem jego talentu, lecz przede wszystkim świetnym klientem.
20
Hrabia Mirandoli, stojąc w mroku, pomyślał o zawiłych kolejach
losu, które przyprowadziły drukarza do Rzymu. Mimo że się nawrócił,
nadal był Żydem, a przez Niemcy przetaczała się nowa fala pewnych siebie kaznodziejów niczym Savonarola – chociaż nie jego formatu – którzy od dawna grzmieli przeciwko wszystkim wrogom Chrystusa. Przede
wszystkim przeciw rozwiązłym i zdemoralizowanym książętom Kościoła rzymskiego, ale też przeciw żydom, muzułmanom i wszystkim tym,
którym daleko było do wartości chrześcijańskich – jedynych zapewniających zbawienie.
Wiele miesięcy wcześniej Eucharius zwierzył mu się, że aby uciec
przed niebezpieczeństwem, jego brat, uznawany za wybitnego w swoim
fachu, przeniósł się z rodziną do Sewilli, gdzie jeszcze kilka lat wcześniej kwitła społeczność żydowska. Niestety, wpadł w szpony arcykatolickiego króla Ferdynanda i był torturowany bez końca przez dominikanów działających na rozkaz wszechmocnego Tomasza de Torquemady,
wszechmocnego inkwizytora.
Giovanni wielokrotnie pytał z ironią swego przyjaciela Savonarolę,
jak to możliwe, by był w jednym zakonie z hiszpańskim inkwizytorem,
a on odpowiadał tylko, że ich cel jest ten sam, nawet jeśli dążą do niego
zupełnie innymi metodami − tym samym przenosił dyskusję z poziomu
religijnego na filozoficzny.
Drukarz Eucharius z Würzburga miał więcej szczęścia niż jego brat.
Wybrał Włochy pomimo zawirowań politycznych i ciągłej rywalizacji
różnych władców, a dzięki doświadczeniu zdobytemu w warsztacie Gutenberga, w Rzymie znalazł niespodziewaną fortunę razem z oddechem,
którego szukał, a nawet wolnością. Nie był jednak zbyt pewny siebie,
obawiając się, że wcześniej czy później prześladowania Żydów dotrą i do
Włoch. Starał się więc być bardzo ostrożnym, jak wyznał swojemu szczodremu klientowi, na przykład podpisując swoje wydania pseudonimem
Franck, nazwisko bowiem zdradzało jego żydowskie pochodzenie. Hrabia Mirandoli zapewniał go wielokrotnie: dopóki cieszy się szacunkiem
i przyjaźnią rodzin takich, jak Orsini, Medyceusze, della Rovere i samych
Borjów – którzy dwadzieścia lat wcześniej zmienili nazwisko na bardziej
włosko brzmiące Borgia – nie ma się czego obawiać.
***
21
W warsztacie pojawiło się światło i Giovanni usłyszał szczęk zdejmowanych łańcuchów. W uchylonych drzwiach ukazała się postać Euchariusa,
nieznacznie tylko oświetlona przez lampę olejną.
– Co powinienem powiedzieć, wasza miłość? Dobry wieczór czy raczej dzień dobry? Na pierwsze jest chyba za późno, bo już po północy, na
drugie jeszcze raczej za wcześnie, bo słońce wzejdzie dopiero za jakieś
pięć godzin.
– Życz mi spokojnego życia – odpowiedział Giovanni – tak by każda
godzina dnia i nocy była dla mnie dobra.
– Tego pragnie każdy człowiek dobrej woli, a zadanie niełatwe nawet
dla naszego Pana – odpowiedział Eucharius, zapraszając go do środka
i szybko zamykając drzwi.
Giovanni wszedł, pozostawiając swego sługę czuwającego na zewnątrz.
– Nie zabiorę ci wiele czasu, drogi Euchariusie. Chcę tylko wiedzieć,
jak idzie druk moich „Tez”.
– Wydrukowanie pięciuset kopii musi potrwać, szlachetny panie. Nawet jeśli, jak mawia mój światły kolega Ulrich Han, dziś można wydrukować w ciągu jednego dnia tyle, ile przepisuje się przez rok.
Hrabia się uśmiechnął.
– Znam Hana, jest doskonałym drukarzem oraz bystrym i mądrym
człowiekiem. Gdy zobaczyłem wydrukowane przez niego dzieło „De honesta voluptate et valetudine”, myślałem, że chodzi o traktat filozoficzny
łacińskiego autora, ale po zakupieniu go zorientowałem się, że to książka
kucharska. Bardzo miły zabieg, bo dzięki temu poznałem przepisy na dania z tego, co uważałem za niejadalne….
– Człowiek uczy się każdego dnia, wasza miłość, nawet tak światły jak
wy. Nie rozpowiadajcie o swoim odkryciu. Ponieważ temat jest świecki,
Han boi się odebrania licencji drukarza.
– Myślę, że dobro bez wolności nie ma wartości. Nie czyń zła, a nie
będziesz miał o co się martwić, jak twierdzi Seneka.
– Pewnie macie rację, wasza miłość.
– Tak jest w niebie i tak będzie na ziemi, kiedy ludzie poznają lepiej
Stwórcę. To że wszyscy jesteśmy dziećmi siły wyższej, oznacza, że wszyscy
jesteśmy równi. Właśnie to świat powinien zrozumieć i mam nadzieję, że
zrozumie z pomocą moich tez.
22
– Jak powiedzieliście, wasza miłość? Dobrze zrozumiałem? Z pewnością nie. Niestety, uszy starca mieszają słowa, jak sprzedawca owoców
wkłada do kosza zgniłe jabłka po pokazaniu świeżych.
– Doskonale zrozumiałeś, Euchariusie. A co do pomieszania jabłek,
chciałbym, żeby trzy kopie były oprawione w czerwoną skórę i by można do
nich później dołączyć dalsze karty. Oraz żeby miały zapięcie i kluczyk.
Eucharius spojrzał na niego z zakłopotaniem, jednak do oczekiwań
szlachetnego pana nie mógł wtrącić żadnego „ale”.
– Będzie zrobione. Postaram się jak najszybciej oddać wam gotową
pracę. A… jak będzie z papieską zgodą na druk? Pamiętajcie, że wciąż na
nią czekam.
– Bez obaw, dostaniesz ją wcześniej czy później. Wiedz, że wszystkie moje tezy są inspirowane tą jedyną Istotą, w którą wierzyli moi i twoi
przodkowie, a nawet Mahomet.
– Nie mówcie tak, wasza miłość. Za łagodniejsze stwierdzenia mojego brata powiesili za nogi, zmiażdżyli i wykręcili mu palce. Był świetnym
drukarzem, a został kaleką.
– Masz rację, Euchariusie. To wszystko jednak niedługo się skończy,
jestem pewien, a ludzie tacy jak twój brat już nie będą musieli się bać.
– Więc niech Bóg was błogosławi, kimkolwiek jest.