Pobierz plik
Transkrypt
Pobierz plik
Obecność czy przezroczystość? Z prof. Januszem Krupińskim rozmawia Małgorzata Gadomska Małgorzata Gadomska: Jak Pan rozumie religijność? Janusz Krupiński: Jest to wewnętrzna postawa człowieka, szczególny sposób odnoszenia się do świata, drugiego człowieka i do samego siebie. Powie ktoś: „A co z Bogiem, z odniesieniem do Boga?”. Ale czy poza światem i innymi mamy jakąś drogę do Boga? Czy jest możliwe jakieś spotkanie z Bogiem „twarzą w twarz”, które unieważniałoby świat i innych ludzi? W takim wypadku religie, świątynie, obrazy, kapłani – wszystko to okazałoby się bez znaczenia. Byłoby co najwyżej jakimś wstępnym przygotowaniem do czegoś, co miałoby się wydarzać wprawdzie jeszcze na tym świecie, ale już poza nim. W takim wypadku religijność byłaby czymś bardziej fundamentalnym niż konkretne religie. Religijność wiąże się z pierwotnym przeświadczeniem, że świat i ludzie są tajemnicą, która przerasta moje teorie, pojęcia, wyobrażenia i oczekiwania. Że są zawsze czymś więcej, niż się ukazują. Gdy więc jakaś cząstka tego „więcej” staje się moim udziałem, to jest dar. Zarazem jednak to „więcej” wiąże się nieustanną niepew- nością. Dlatego wiara nie jest wiedzą. Gdy zastanawiam się nad sobą, zbliżam się do położenia bohatera Dostojewskiego: „Stawrogin jak wierzy, to nie wierzy, że wierzy, a jak nie wierzy, to nie wierzy, że nie wierzy”. Może to jest właśnie żywa wiara? Jak ma się religijność do twórczości artystycznej? Skłaniam się do przekonania, że tak rozumiana religijność jest warunkiem twórczości. Przekonanie to łączę z ideałem, który nazywam ideałem łaski twórczej, a przeciwstawiam ideałowi, który Max Ernst określił jako ideał „mocy twórczej artysty”. Połączenie religijności i twórczości polega na tym, że twórca nie pojmuje siebie jako absolutnego początku. Zakłada ono „uważne baczenie”, pełne uwagi i szacunku skupienie się na czymś. W tym już zawiera się szacunek dla samego istnienia, dla tego, co nas spotyka, co przychodzi z zewnątrz. Wszyscy autentyczni twórcy wyznają, że są zwolennikami łaski twórczej, nawet jeśli nie używają tego słowa, bo się go boją. George Braque, zdeklarowany ateista, mówił, że nie potrafi inaczej określić aktu twórczego jako Pressje 2013, teka 32/33 175 doświadczenia łaski. Podkreślał, że tylko to słowo jest tu adekwatne, i sięgał po nie, choć nie był człowiekiem wierzącym. Czekał? Jak się Pan czuje we współczesnych kościołach? Czuję, że coś złego stało się z Kościołem na Zachodzie. Mój znajomy ksiądz ma problem z własnymi wiernymi. Gdy przejmował parafię, zastał kościół bez tabernakulum. Próba jego ustawienia spotkała się ze sprzeciwem parafian, którzy widzieli w tym formę fetyszyzmu. Na Uniwersytecie Browna w Providence w wieloreligijnej kaplicy dwaj bardzo progresywni księża odprawiają mszę świętą. Za wszelką cenę chcą zdobyć publiczność, więc zmienili kazanie w kabaret. Podobnie zaczyna być w Polsce. Czy nie słyszała pani od znajomych, że w kościele jest nudno? Ci, którzy wychodzą ze mszy w przekonaniu, że było nudno, to dzieci pseudokultury, w której liczy się tylko rozrywka. Gdy coś nie jest zabawą, nie ma sensu. Jak gdyby obcowanie z obrazem nie wymykało się w ogóle tego typu kryteriom. A jak Panu się podoba Bazylika w Łagiewnikach? Świątynia już z daleka niesie skojarzenia iście ekumeniczne, góruje bowiem nad nią minaret. We wnętrzu obraz Jezusa Miłosiernego w potrójnej ramie ma jedynie charakter jednego z elementów dekoracji. Ołtarz nie ma centrum. Skupmy się jednak na obrazie, zanurkujmy wzrokiem w to akwarium z trzech ramek, pomijając nerwowe cienie rzucane przez nie na boki… Jezus? Ta postać nie ma twarzy, lecz maskę, wysuniętą przed tło włosów, zgniecioną, wielokątną maskę w chorym kolorycie! Efekt maski nasila się, gdy patrzy się z daleka. Ta twarz-maska ma coś 176 złego, ostrego w wyrazie oczu. Jest złowroga, niemiłosierna. Skośne brwi, nieco nawet diaboliczne. Ten obraz nie ukazuje żywej postaci. Z serca nie płyną promienie Jak niewiele myśli mają malarze, którzy pracują dla Kościoła! światła, lecz wzdłużne rozmazania farby. Powstrzymam się od dalszych uwag. Malarz, który wykonał to malowidło, był najwyraźniej ślepy na to, co namalował, co mu się namalowało. Na szczęście wierni, swoją obecnością, swoją spontanicznością i swoją wiarą mogą wnieść coś nawet tam. Sądzę jednak, że nawet ci wierni, którzy nie zdają sobie sprawy z tego wszystkiego, nieświadomie podlegają oddziaływaniu tych treści. Sobór Trydencki nakazywał, by „nie wystawiano obrazów z fałszywą nauką, które mogłyby stać się dla ludzi prostych okazją do pobłądzenia”. Czy rzeczywiście można pobłądzić w wierze przez zły obraz? Tak, obraz zdecydowanie oddziałuje na człowieka. Ale skąd się biorą złe obrazy? Kim są ci, którzy je wykonują? Jak niewiele myśli mają malarze, którzy pracują dla Kościoła! Ich wykształcenie jest bardzo skromne. Ba, obnoszą się ze swoim antyintelektualizmem. Są przekonani, że wiedza jest przeszkodą. Jedną z niewielu myśli, które znają i powtarzają, są słowa, jakie miał usłyszeć Jan Styka z ust Matki Boskiej: „Styka! Ty mnie nie maluj na kolanach, tylko mnie maluj dobrze”. I to ich rzekomo usprawiedliwia. Dlatego bez wahania biorą każde zlecenie. Jak gdyby po prostu widzieli Marię czy Jezusa i pozostawało tylko ich sprawnie odmalować. Po prostu stosują swoje umiejętności. Są fachowcami. Taka ideologia usprawiedliwia praktykę rzesz malarzy, rzeźbiarzy Z prof. Januszem Krupińskim rozmawia Małgorzata Gadomska i architektów pozbawionych geniuszu, natchnienia i wizji. Zresztą w gruncie rzeczy najczęściej także pozbawionych umiejętności. Przede wszystkim zaś niezdolnych, by widzieć to, co zrobili. Status fachowca, przyjmowany przez artystów, pozwala im na jeszcze jeden zabieg. Twierdzą, że są kompetentni do oceny dzieł sztuki. W ten sposób stają się sędziami we własnej sprawie. Wielu zleceniodawców, proboszczów na przykład, w ten sposób odsuwa od siebie problem odpowiedzialności za poziom prac. Tytuł profesorski artysty uchodzi za gwarancję jakości. niem, lecz staje się nim dzięki sposobowi, w jaki odnosi się do niego widz. Pierwszym widzem dzieła jest zresztą sam autor. Tworzy on w widzeniu. Akceptuje lub odrzuca pociągnięcia pędzla w zależności od tego, co widzi na obrazie. Obraz-uobecnienie nic nie komunikuje, nie przekazuje żadnej treści. Treść przekazują obrazy-odbicia. To one przedstawiają, odwzorowują, oddają jakąś treść, którą wcześniej posiada artysta. Wartość takiego dzieła polega na sprawności jej zobrazowania, odmalowania, wysłowienia. Natomiast w wypadku uobecnienia pojawia się, staje A może ktoś, kto się nie modli, nie może stworzyć dzieła religijnego? Przezroczystość, którą pochwala Ratzinger, jest ukrytym ikonoklazmem Rzeczywiście, artyści podchodzą do zleceń w sposób niezaangażowany. To niepokojące zjawisko. Wydaje się, że ich praca mogłaby być bardziej twórcza, gdyby nie zaspokajali tylko czyichś potrzeb, ale znajdowali te potrzeby u samych siebie. Gdyby sami dążyli do widzenia, przeżycia czy choćby jedynie przeczucia czegoś (Krupiński 2006). Jeśli u podstaw dzieła nie leży przeżycie, odkrywcze dla samego twórcy, to praca nad nim była stratą czasu. Czym w ogóle jest obraz? Należy przede wszystkim odróżnić obraz-odbicie i obraz-uobecnienie (Krupiński 2001). To drugie rozumienie obrazu od dawna przyjmowane jest w teologii ikony. Wiąże się z pragnieniem widzenia czegoś, co do nas przychodzi, co się nam otwiera, co staje się obecne. Idealna ikona jest wolna od naleciałości osobowości, charakteru, oczekiwań i projektów artysty. Należy jednak podkreślić, że żadne dzieło samo z siebie nie jest obrazem jednego czy drugiego typu, odbiciem albo uobecnie- obecne coś, czego wcześniej dla nas w ogóle nie było. Obraz staje się miejscem, gdzie coś się uobecnia, pojawia się czy może wychodzi nam naprzeciw. Jaki charakter ma chrześcijańskie objawienie? Czy dokonało się kiedyś, raz na zawsze, czy może dokonuje się nieustannie od nowa, w duszy każdego człowieka? W tym drugim wypadku nie jest ono czymś gotowym, nie jest komunikatem, wiadomością, którą wystarczy komuś przekazać, a jego odbiorca nie jest pasywny, nie odbiera po prostu komunikatu, lecz współuczestniczy w objawieniu i sam się przez to zmienia. Jeden z rozdziałów Ducha liturgii Joseph Ratzinger poświęcił problemowi obrazów. Być może odnosząc się do powracającej co pewien czas skłonności do ikonoklazmu i minimalizmu we współczesnych kościołach, pisał: „Całkowity brak obrazów nie daje się pogodzić z wiarą we wcielenie Boga. Bóg w swym historycznym działaniu wkroczył w świat naszych zmysłów po to, by świat ten stał się dla nas przezroczysty. Obecność czy przezroczystość? 177 Obrazy piękna, w których uwidacznia się tajemnica niewidzialnego Boga, przynależą do chrześcijańskiego kultu. Oczywiście zawsze będzie istniał ruch w górę i w dół, postęp i stagnacja, a zatem czas niejakiego ubóstwa obrazów, jakkolwiek nigdy całkowicie zabraknąć ich nie może. Ikonoklazm nie jest opcją chrześcijańską” (Ratzinger 2002: 119). W tej wypowiedzi Ratzingera moją wątpliwość budzi jedynie myśl o przezroczystości. Ikona jest uobecnieniem. Czy jednak uobecnienie nie stoi w sprzeczności z przejrzystością? Bóg staje się obecny wśród nas, cieleśnie, zmysłowo. Barwy, kolory, dźwięki nie są więc nieistotne czy obojętne. To w nich przecież widzimy, a nie mimo nich. Metafora przezroczystości niesie ze sobą sugestię, że chodzi o uwolnienie się od cielesności, o przedarcie się poza zmysłowość, o wyjście na drugą stronę. Metafora ta nie daje się pogodzić z naturą obrazu-uobecnienia. Przecież wcielenie polega właśnie na obecności w ciele, w zmysłowości, na uobecnieniu się tu i teraz! Przezroczystość? Kto widzi drugiego człowieka, ten patrzy mu w twarz, a nie patrzy na jego twarz. Patrząc w twarz, nie przypatruje się fałdom skóry, zmarszczkom, liniom, barwom, ale widzi w nich duszę i ducha. Widzimy w twarzy, a nie twarz. Przecież ciało, jak przypominał Paweł Florenski, nie jest tylko narzędziem duszy, która za jego pośrednictwem komunikuje swoje bezcielesne stany. Treść nie może zostać oderwana od formy, co zarazem znaczy, że nie może istnieć beztreściowa, pusta forma. Należy jednak pamiętać, że dzieło nie spełnia się swoją własną mocą, robiąc coś z nami. Wszystko zależy od naszego sposobu odnoszenia się do niego. By doszło do uobecnienia, ważny jest sposób, w jaki spotykamy się z dziełem, w jaki je przeżywamy. W przeciwnym razie mielibyśmy do 178 czynienia ze zniewoleniem. Autentyczna religijność wiąże się z wolnym aktem człowieka. Tylko fałszywa religijność pragnie, by wszyscy padli na kolana, czy tego chcą, czy nie. Dlatego może z tak wielką ostrożnością podchodzę do cudów. Czy przezroczystość, którą pochwala Ratzinger, nie jest ukrytym ikonoklazmem? Czy naszym celem jest punkt, w którym ikona staje się przezroczysta i znika? Czy jednak to w barwach, liniach się widzi, a nie mimo nich? Może dlatego mam taki problem z myślą o przezroczystości, że zdaje się ona nieść sugestię, jakoby można było sięgnąć Boga samego, jakoby promień mojego spojrzenia mógł wprost mierzyć w Niego i bezpośrednio Go dosięgać. Przezroczystość to odpowiednik bezpośredniego obcowania „twarzą w twarz”. Widzieć w Jezusie to, co boskie, nie oznacza widzieć samego Boga. Jezus sam powiedział: „Nie znaczy to, aby ktokolwiek widział Ojca; jedynie ten, który jest od Boga widział Ojca”. Czy odczucie „przezroczystości”, podobnie jak odczucie oczywistości, nie jest jakąś formą pychy? Na pewno nie może stanowić kryterium prawdziwości obrazów. Może Ratzinger mówił o takiej przezroczystości, jaką sugeruje sama liturgia? Otoczenie ołtarza – „ciało” – jest ważne, ale ostatecznie chodzi o wydarzenie Ofiary. Ale w jakim sensie na przykład hostia jest przezroczysta? Co musiałoby się dokonać w uczestniku mszy, by stała się w jego odczuwaniu, przeżywaniu, widzeniu przezroczysta? Czy w ogóle powinna się taka stawać? Wedle jednego rozumienia hostia to po prostu opłatek, co do którego w pewnym kręgu umówiono się, że będzie oznaczać ciało Jezusa. Podobnie podniesienie czy przyjęcie hostii to tylko symbole. Na tym gruncie symbole rozumie się tak jak w na- Z prof. Januszem Krupińskim rozmawia Małgorzata Gadomska ukach, czyli jako umowne znaki, wskazujące na coś uprzednio znanego. To, co symbolizuje, nie wynika z natury tego, co symbolizowane, tylko doń odsyła na mocy konwencji. Wedle innego rozumienia hostia, jeśli w ogóle jest symbolem, to w innym, pierwotnym znaczeniu tego słowa. Zgodnie z nim to, co symbolizowane istnieje dla nas, staje się naszym udziałem w symbolu, i tylko w nim. To pojęcie symbolu bliskie jest pojęciu obrazu-uobecnienia. W ten sposób właśnie hostia jest ciałem. Odniesienie do hostii kategorii przezroczystości, jak sądzę, paradoksalnie unieważniałoby ją. Hostia nie redukuje się do przedmiotu, jakim jest biały okrągły opłatek, ale w nastawieniu, które wykracza poza te dane zmysłowo realia, nie stają się one wcale przezroczyste. Jeśli chcemy patrzeć przez okno, najlepiej oczywiście patrzeć przez idealnie przezroczystą szybę, ale jeszcze lepiej ją wybić lub otworzyć okno. Czy podobnie miałoby być z liturgią? Otóż oprócz treści zewnętrznej w stosunku do formy wyróżnić należy także wewnętrzną treść formy. Jest to, powiedziałbym, treść immanentna formie. Po prostu pewne formy jako takie przenoszą pewne treści. Treść przenika je, chcąc nie chcąc. Artysta może A czy papieżowi nie chodziło po prostu o sprzeciw wobec estetyzacji, która może prowadzić do bałwochwalstwa? Samo pojęcie sztuk pięknych, les beaux arts, prowadzi sztukę do klęski estetyzacji. Pojęcie to pojawiło się około 1750 roku. Do dziś mamy zresztą akademie sztuk pięknych. Zgodnie z tym pojęciem artyści myślą o sobie, że ich rolą jest wytwarzanie rzeczy pięknych. Zauważmy, że w tym samym czasie pojawiło się też pojęcie estetyki. Równolegle pojawiło się więc zarówno poczucie, że w sztuce najważniejsze jest piękno, jak i potrzeba refleksji nad pięknem. Zgodnie z tymi wyobrażeniami artysta miałby być fachowcem od robienia rzeczy pięknych. Miałby znać piękne formy i nadawać je rzeczom. Samo piękno formy miałoby usprawiedliwiać jej istnienie. Bez związku z treścią, znaczeniem czy przeznaczeniem rzeczy. W opozycji do tego wyobrażenia, że w mocy artysty jest wytwarzanie piękna, znajduje się ideał łaski twórczej. Przekonanie, Faktycznie, klęską sztuki, nie tylko sztuki sakralnej czy religijnej, ale sztuki w ogóle, jest estetyzacja, to znaczy pragnienie tworzenia estetycznych, pięknych form. Jej uzasadnieniem ma być estetyka czystej formy, wyobrażenie formy oderwanej od treści, bez związku z jakimkolwiek znaczeniem czy przeznaczeniem. Dobrym przykładem jest sztuka abstrakcyjna. Dzieło w istocie miałoby sprowadzać się do kompozycji. W związku z problemem formy chciałbym przypomnieć podstawowe rozróżnienia dotyczące możliwych związków formy z treścią, których świadom był na przykład pierwszy abstrakcjonista, Wasyl Kandinsky. Kto wie, może zaczerpnął je z myśli o ikonie? Dążenie do samego piękna kończy się na czczej estetyzacji tego nie zauważać, może działać wbrew wewnętrznej logice formy, jej semantyce, ale to nie przeczy jej istnieniu. Kandinsky dociekał na przykład, jakie znaczenia niesie ze sobą sam fakt, że obraz jest prostokątny, niezależnie od tego, co jest na nim namalowane. Układ krawędzi prostokąta ma w sobie pewien ruch, pewną dynamikę. Kto maluje wbrew temu, ten wyda dzieło nieudane, poronione. Wynika z tego, że dzieło sztuki jako czysta forma nie może być obrazem. A więc celem sztuki nie jest wcale piękno? Obecność czy przezroczystość? 179 że piękno pojawia się tylko w naddatku, niejako przy okazji poszukiwania prawdy i dobra. W Polsce ten ideał głosił dobitnie Cyprian Kamil Norwid. Zauważmy, że gdy nasza intencja kieruje się ku pięknu, gdy je samo chcemy osiągnąć, wtedy nie ma żadnego powodu, żeby cokolwiek zrobić. Samo piękno, a gdzie to, co piękne? Życie samym pięknem, dążenie do samego piękna kończy się na czczej estetyzacji. Na zabawie formami. Znajomy dominikanin zwrócił mi uwagę, że kościoły budowane według reguł minimalizmu oddalają ludzi od kontaktu z ciałem. Najczęściej w takich realizacjach eliminuje się wizerunki Maryi, postaci świętych, a na Zachodzie spotyka się krucyfiksy bez ciała Chrystusa. Liczy się tylko estetyka. To prawda, choć wyobrażam sobie uduchowione realizacje minimalistyczne. Ważne byłyby niuanse, gra świateł i cieni. Nawet proste funkcjonalistyczne konstrukcje mają ukryte ornamenty – rytm nitów, okien, podziałów fasady, układ pionów i poziomów, refleksy w szybach… Czy jednak taki minimalizm stykałby się w jakikolwiek sposób z sacrum? Nie potępiałbym minimalizmu. Thomas Merton umieścił w swej celi Black painting Ada Reinhardta, czarny kwadrat, w którego czerni można wypatrzeć pola dziewięciu kwadratów tworzące równoramienny krzyż. Czy minimalizm nie jest bliski teologii negatywnej? Odpowiada on postawie autentycznej wiary, która zawsze wolna jest od pychy. O ile prace Reinhardta są mało znane, to każdy uczeń elementarnego kursu z historii sztuki słyszał o Czarnym kwadracie na białym tle Kazimierza Malewicza. Pozostawia on odczucie nieprzejrzystości, ledwie zapowiada sferę 180 światła, która leży w głębi, a w polu obrazu ledwie jarzy się na obrzeżach. W podręcznikach z zakresu historii sztuki nie wspomina się, że Malewicz pojmował i wystawiał ten obraz jako ikonę. Nie uważał się za autora tego obrazu, podkreślał, że on sam do niego przyszedł. Czy byłyby to zatem obraz nieprzejrzystości Boga? W imię minimalizmu coraz częściej rezygnuje się z realistycznego wizerunku ukrzyżowanego Chrystusa, pozostawiając sam estetyczny krzyż. Nawet jednak minimalistyczny krzyż, pozbawiony ciała Chrystusa, jest symbolem napięć, przeciwieństw, które wpisane są w kondycję człowieka. Nauczyć się tego można od Carla Gustava Junga (2009: 209–308). Pion oznacza napięcie między dołem i górą, ziemią a niebem. Linia pozioma oddziela te sfery. Zresztą jednym ze spontanicznych odczytań poziomej linii na białym tle, chociażby kartki, jest właśnie horyzont. Pozioma belka oznacza upływ czasu, przecięta z pionem, wskazuje napięcie między przeszłością a przyszłością. To są napięcia nieusuwalne z ludzkiego doświadczenia. Czyż nie stanowią one cierpienia w sposób nieusuwalny wpisanego w naturę człowieka? Jeśli tak, to krzyż ma ogólnoludzkie znaczenie. Nie jest tylko chrześcijańskim idiomem. Symbol krzyża, nawet w tej zredukowanej postaci, nie odbiera chrześcijaństwu rysu religii cierpienia. Na koniec chciałabym spytać o Pańską polemikę z Listem do artystów Jana Pawła II (Krupiński 2008). Papież pisał, że sztuka powinna budzić zachwyt, „zachwyt jest jedyną adekwatną postawą” (LA: 16). Dlaczego Pan zaoponował? Historycy idei spierają się o właściwy przekład greckiego słowa thaumadzein, Z prof. Januszem Krupińskim rozmawia Małgorzata Gadomska użytego przez Platona w sławnym Liście siódmym. Czy chodzi o zachwyt, czy raczej o pełne podziwu zadziwienie? Z zachwytem – może niesłusznie – kojarzę euforię, uniesienie, bycie porwanym. Z zadziwieniem – poczucie tajemnicy, odczucie czegoś, co nas przerasta, pojawienie się nowych pytań, otwieranie się na nieznane. Zachwycają się koneserzy, zadziwiają się mistycy. Jan Paweł II cytował też myśl, że „świat, w którym żyjemy, potrzebuje piękna, aby nie pogrążyć się w rozpaczy” (LA: 11). Słowa te można jednak rozumieć jako sugestię, że piękno jest czynnikiem terapeutycznym, który pozwala zapomnieć o rozpaczy i jej przyczynach. Mówiąc po chrześcijańsku: zapomnieć o tym, że w egzystencję wpisany jest krzyż. Tak współcześnie rozumie się piękno, jako oderwane od prawdy, a nawet od dobra. Co dalej? List do artystów Jana Pawła II komentuje w tej tece także Adam Leszkiewicz, również nawiązując do Kazimierza Malewicza. 181