A mimo to, zaskoczę was, moi mili?, sznur zerwał się po raz drugi

Transkrypt

A mimo to, zaskoczę was, moi mili?, sznur zerwał się po raz drugi
A mimo to, zaskoczę was, moi mili?, sznur zerwał się po raz drugi. Jeszcze szybciej niż poprzednio. Kat
po prostu usiadł z wrażenia na podeście i ukrył twarz w dłoniach, a na placu zaległa przeraźliwa cisza,
którą rozrywało tylko charczenie oraz kaszel leżącego skazaoca.
Ups — powiedział Springer i sam chyba przestraszył się własnego głosu, bo spuścił szybko głowę. —
Było to niezłe podsumowanie całej sytuacji. Chciało mi się śmiad, a zarazem byłem zdumiony, gdyż po
raz pierwszy widziałem tak niezwykłe wydarzenie w czasie egzekucji. Owszem, czasami za zgodą lub
niemym przyzwoleniem urzędników, inscenizowano podobne sceny, by ocalid skazanego. Ale w tym
wypadku nie było mowy o żadnym oszustwie. Zbrodniarz z Biarritz miał cholerne, wielkie,
niespotykane i niewiarygodne szczęście. Albo faktycznie mieliśmy do czynienia z cudem. Tylko
widzicie trzeba by jeszcze określid, kto dawał ten cudowny znak? A tu sprawa nie była wcale jasna, bo
doskonale wiemy, jak wielka jest potęga Złego i do jakich przemyślnych podstępów zdolny jest
Szatan, aby zmylid serca pobożnych owieczek.
„Palec to Boży jest” — ryknął ktoś z tłumu słowami Pisma. —
Kilkunastu ludzi, głównie tych stojących nieopodal podestu, padło na kolana i zaczęło się na głos
modlid. Babina w kolorowej chuście piszczała cienkim, rozpaczliwym głosem z rękoma uniesionymi
nad głową. Jakiś starzec głośno ślubował zachowanie czystości i co to miało wspólnego z egzekucją,
mili moi, to wasz uniżony sługa nie miał pojęcia. Zwłaszcza że wiek oraz uroda ślubującego nie
wskazywały, iż przysięga będzie trudna do zrealizowania. Niemniej sytuacja wymykała się spod
kontroli. Doskonale widziałem gromadkę gapiów, którzy stali wyraźnie oszołomieni, ale w ponurym
milczeniu. Domyśliłem się, że to rodziny zamordowanych dziewcząt. Było wśród nich kilku rosłych
mężczyzn i miałem pewnośd, iż wszyscy są uzbrojeni. Na placu mogło łatwo dojśd do rozlewu krwi, a
od tego tylko krok, by zamieszki rozniosły się na całe miasto.
A to sobie burgrabia przygotował widowisko — pomyślałem złośliwie, ale jednak byłem
zaniepokojony. Zwłaszcza że Springer oprzytomniał i zaczął nerwowo nawoływad oficerów straży.
Dostrzegłem, iż kusznicy, stojący na murach, celują w tłum. Coś należało zrobid, bo bezczynnośd
władzy mogła popchnąd pospólstwo do rozruchów. Ale Linde patrzył tylko ogłupiały na to, co się
dzieje, i nie sądziłem, by cokolwiek był w stanie przedsięwziąd. W związku z tym wasz pokorny sługa
musiał wziąd sprawy w swoje ręce. Mimo niechęci do całego godnego pożałowania bałaganu oraz
gorącego pragnienia, by pozostad w cieniu wydarzeo. Wstałem. Ale nie zdążyłem nawet się odezwad,
gdy wszystko zagłuszył krzyk Rity.
— Zły tu jest! — wrzasnęła przenikliwym głosem, który mógłby chyba tłuc kielichy. — Nie dajcie się
zwieśd, zacni ludzie! Patrzcie — uniosła dłoo, a zachodzące słooce prześwitywało pomiędzy jej
białymi palcami — Zły zstąpił i przedarł linę szponami. Czy czujecie smród siarki!?
******
Do Cloppenburga wjechałem tuż przed południem. Założyłem oficjalny strój: czarny kaftan z
wyhaftowanym na piersi połamanym, srebrnym krzyżem, czarny płaszcz i kapelusz z szerokim
rondem. Na gościocu od razu zrobiło się jakby luźniej, a pod cloppenburskie bramy podjechałem
szerokim korytarzem, utworzonym z czekających na przepustkę ludzi, którzy nad wyraz szybko się
przede mną rozstępowali. Ot, drobne korzyści inkwizytorskiego fachu.
Strażnicy miejscy, uzbrojeni w okute żelazem pałki, ustąpili mi drogi równie ochoczo, a ich sierżant
skłonił się dośd nisko.
Jak wasza wielmożnośd pozwoli, wskażę drogę do Inkwizytorium — powiedział pokornym głosem. —
Znam ją — odparłem i skinąłem mu głową. —
Faktycznie znałem drogę, a zresztą w niemal każdym mieście placówka Inkwizytorium była budowana
na samym rynku lub w jego pobliżu, najchętniej tuż obok ratusza. Nasza siedziba w Cloppenburgu nie
należała do szczególnie wystawnych. Ot, ceglany piętrowy dom, otoczony najeżonym szpikulcami
murem (tak jakby ktokolwiek chciał się włamywad do Inkwizytorium) i drewniana brama, przy której
zawsze czuwał miejski strażnik. Sama posesja była również niewielka. Rosło na niej kilka owocowych
drzew, a wzdłuż wschodniej części muru ciągnęły się grządki warzywne oraz zielnik. Do południowej
ściany przytulała się stajnia. Nic specjalnego i nic oryginalnego.
Strażnik, kiedy tylko mnie zobaczył, zajął się odmykaniem bramy i mamrotaniem: „Już, już, wasza
wielmożnośd, proszę zaczekad ze swej łaski”, a ja spokojnie czekałem, aż poradzi sobie z ciężkimi
wierzejami. Natychmiast, kiedy wjechałem do środka podbiegł do mnie stajenny i zabrał wodze.
„Piękne zwierzę, wasza wielmożnośd” — usłyszałem i skinąłem mu uprzejmie głową.
Witam, mistrzu — — rzekł zarządzający i pochylił głowę. Nie tak nisko, jak zwykła służba i strażnicy,
ale wystarczająco, by przybrad pozę pełną szacunku. — Jestem Johan, a nazywają mnie Zielarzem.
Mam zaszczyt opiekowad się gospodarstwem świętych mężów. Proszę do środka.
Czy zastałem — Vitusa? — zapytałem, myśląc, że ja sam nie odważyłbym się nazwad mego kolegi z
Akademii świętym mężem. — Albo innych braci?
Tak, mistrzu. Skooczyli właśnie śniadad. —
Było południe, słooce stało wysoko na niebie, więc pora na śniadanko nie była zbyt wczesna. Jak
widad inkwizytorzy z Cloppenburga nie mieli za wielu zajęd. Wszedłem do chłodnej, ciemnej sieni,
przesyconej zapachem starego drewna, a potem Johan otworzył przede mną drzwi do jadalni. Przy
półkolistym stole siedzieli wszyscy trzej cloppenburscy inkwizytorzy, a na talerzach i w miskach
widziałem już tylko resztki jedzenia. Teraz raczyli się winem i właśnie zderzali się pucharami, kiedy
stanąłem w progu. Zamarli na moment, a potem Vitus Mayo wstał z krzesła.
— Zacny Mordimer! — wykrzyknął. — Jakże miło cię gościd! — jego skośne, świoskie oczka
lustrowały mnie aż nazbyt uważnie, a chłód wzroku miał się nijak do ciepła głosu.
Podszedłem do stołu i podałem rękę najpierw Vitusowi, a potem jego dwóm kolegom. Byli to młodzi
inkwizytorzy, jak sądzę, zaledwie parę lat po Akademii. Pierwszy przedstawił się jako Noel Pomgard, a
drugi jako Erik Hastel. Nie znałem ich ani nigdy wcześniej o nich nie słyszałem. No cóż, w
Cloppenburgu może nauczą się żred i pid, ale wątpię, by rozwinęli zawodowe umiejętności. Chociaż z
drugiej strony wiemy przecież, że diabeł potrafi uderzad w najmniej spodziewanym miejscu i najmniej
spodziewanym momencie. A my, pokorni słudzy Boży, zostaliśmy ulepieni po to właśnie, by znaleźd
się w odpowiednim czasie oraz miejscu i strzec niewinnych owieczek przed lwem.
Cała przyjemnośd po mojej stronie — odparłem uprzejmie. — Chod tym razem nie sprowadza mnie
przypadek. —
Odgarnąłem na bok talerze oraz miski, starając się nie uczynid tego nazbyt ostentacyjnie, i rozłożyłem
na blacie pergamin z pełnomocnictwem Jego Ekscelencji.
Vitus wziął papiery ostrożnie w palce, jakby bał się, że dokument może go ugryźd. Czytał i
zauważyłem, że jego obwisłe policzki poczerwieniały.
Cóż, Mordimerze — rzekł w koocu, — odkładając pełnomocnictwo z powrotem na blat — jesteśmy
do twoich usług, zgodnie z wolą Jego Ekscelencji. Jakże się miewa biskup, jeśli wolno spytad?
Pan błogosławi go atakami podagry, by hartowad jego niezłomną wolę — odparłem, a Vitus wolno
pokiwał głową. —
Wydawało mi się, że na jego ustach pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu. Zresztą sam najchętniej
roześmiałbym się, słysząc własne słowa.
— Błogosławieni, których doświadcza Pan — rzekł uroczyście Vitus, a młodzi inkwizytorzy poważnie
skinęli głowami. Ziewnąłem sobie serdecznie w myślach. — Czy zechcesz nam wyjawid cel swej misji?
Gewicht — odparłem, patrząc mu prosto w twarz, a jemu nie drgnął na niej żaden mięsieo. —
Gewicht — powtórzył, jakby po raz pierwszy słyszał tę nazwę. — Cóż takiego jest w Gewicht? —
Myślałem, że właśnie wy mi powiecie — oznajmiłem spokojnie. —

Podobne dokumenty