Show publication content!
Transkrypt
Show publication content!
Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH WYCHODZI CO TYDZIEŃ w objętości jednego tomu. WARUNKI PRENUMERATY w W A R S Z A W IE : Z p r z e s y ł k ą pocztową: Rocznie . (52 tomy) rs. 10 ; Rocznie. . . Pdłrocznia (26 tomów) i twartainie (13 tomow) „ 2 kop. 50 Za odnoszenie do domu 16 kop. kw. ) Kwartalnie . (52 tomy) „ (12 tomów) rs 12 , „ Cena każdeg o tomu 25 kop., w oprawie 4 0 kop. DOPŁATA ZA OPRAWĘ: Rocznie . . (za Półrocznie. (za Kwartalnie, (za 52 tomy) . . .rs.6 kop.— 26 tomów) . . . , , 3 ,, — 13 tomów) . . . „ I „ 6 0 Za zmianę adresu na prowincyi dopłaca się 20 kop REDAKTOR I WYDAWCA Frano: Jul, 6ranowsHt -------Redakcya i Administracya: Warszawa, Nowy-Swiat 47.—Telefonu 1670 we Lwowie Plac Maryacki 1. l. Drukarnia A. T. Jezierskiego, Nowy-Swiat 47 3 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl BIBLIOTEKA DZIEŁ W Y B O R O W Y C H M 305 . CZTERY DNI. POWIEŚĆ prże£ ANTONIEGO MIECZNIKA. U ______ MŁ 9* C z ^ ś ć I. «----------------- a Cena 40 kop. W pren. 3 0 ł kop. W ARSZAW A K e d a k c y a i A d m ir iis t ra c y a 47 . Nowy-Śwlat 47. 1003. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 'ï.'.r i''X; ' • f 4 * Ź 'V-:- T- rf2 % ,r. - . ■; ;■ Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl CZTERY DNI. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl ANTONI MIECZNIK. ^ v'Bc5i* £>*'• :tery dr P O W IE Ś Ć . W S Z A W A DRUKARNIA T. J E Z I E R S K I E G K ) 47 Nowy-Świat 47 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl JI,03B0JieH0 IJ^eH3ypoio. 174032 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl I. Dzień hrabiego Edwarda Sławoborskiego. H rabia Edward Sławoborski należał pod wie lu względami do wyjątków w gromadzie rozmaicie utytułowanych i dostojnych panów. W stawał dość wcześnie, wcześniej niż inni hrabiowie; cały dzień był zajęty, musiał być zajęty, bo, kiedy nawet nie miał co robić, to sobie sam dobrowolnie pracę wy myślał. Powtarzał też często innym— oczywiście po angielsku — źe czas, to pieniądz, chociaż ci in ni wyrażali się o pracy hrabiego po polsku w spo sób mniej więcej taki, w jaki się zwykło mówić o za jęciu stworzenia boskiego, zabiegającego o to, by pochwycić zębami koniec własnego ogona. Dziś hrabia Edward wstał jeszcze wcześniej, niż zwykle, bo przed ósmą, kiedy tymczasem zwy kła jego godzina była ósma, ani mniej, ani więcej, tylko ósma. Punktualności tej, zwłaszcza przy wstawńniu, nauczył się był w wojsku hiszpańskiem, do którego 6 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl obecnie jeszcze jako pozasłużbowy kapitan należał. O tej też punktualności i wogóle o życiu pułkowem czule opowiadał dzieciom własnym, które się zawsze zapytywały: czy papa mówi seryo, czy też tak oto sobie żartuje z ich naiwności młodzieńczej, to jest z tego, co już dawno były utraciły. Hrabia był zły: całą noc spał kiepsko, ciągle się budził; jakieś mu się majaczyły sny nieprawdo podobne. To też z prawdziwą radością powitał szary poranek zimowy, albowiem zaczynał się dzień, to jest życie na jawie, życie rzeczywiste, nie zaś to jakieś nocne bredzenie. P o schodach, łączących górne apartamenty do mu z dolnemi, hrabia zbiegł rzeźko prosto do ogro mnego przedpokoju, w którym się już uwijał lokajczyk, będący w służbowej hierarchii na wysokiem stanowisku młodszego pomocnika kamerdynera. Dygnitarz ten strzepywał kurze z rogów je le nich, ze skór łosiowych, któremi zawieszone były ściany sieni; czynił to z takiem przejęciem, jak by pełnił najpoważniejszą funkcyę w świecie. Zwy kle hrabia doń nie przemawiał, nie zważał nawet na jego obecność, szedł prosto do swego gabinetu i tam wypijał dwie filiżanki herbaty, zjadał trzy jajka a la coąue i czytał rannego Kuryera, dziś atoli zatrzymał się w przedpokoju i zmierzywszy gniewnie chłopa ka, zawołał, wskazując na zwieszającą się od sufi tu latarnię pałacową: — A o latarni, to nikt nie pomyśli; wam Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl wszystko jedno, czy się w niej myszy, rze gnieżdżą— wam wszystko jedno! czy nietope Chłopak, zamiast odpowiedzi, ją ł jeszcze pil niej operować szczotką około olbrzymiego gałęzistego rogu, na którym wisiały palta. — Czy ty nie słyszysz, nicponiu, co ja mó wię?— krzyknął hrabia i zapłonął strasznym gnie wem; zdarzało mu się to zazwyczaj w razie powta rzanego zapytania. — Jaśnie pan...— jęknął chłopak— wytrzeszcza ją c zaspane oczy na dostojną osobę umitrowanego pana. — Co, ty mnie śmiesz odpowiadać?! — Ja?... — Ty! — Nie, ja tylko... — Co to tylko!...— krzyknął hrabia.— N ie r o zumiem i nie chcę rozumieć: ty masz słuchać, gdy mówię, a nie odpowiadać! Kiedy ja was nauczę te go porządku? Czy jeszcze nie wiesz, źe żądam bez względnego posłuszeństwa, ślepego posłuszeństwa i niczego więcej! Chłopak zgłupiał, szeroko rozwarł oczy i głos mu zamarł na ustach. Tymczasem na krzyk hrabiego wyskoczyło z korytarza dwóch innych służących. Nastąpiła chwila milczenia. Sławoborski targał swój siwieją cy wąsik, gwałtem próbując podkręcić go do góry, kiedy, niestety, wąsik gwałtem zrywał się ku doło Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl wi. Lokaje stali, nie wiedząc, co się stało, a wie dząc tylko, że jaśnie pan jest w złym humorze. — O latarnię mi chodzi — zwrócił się hrabia do starszego lokaja— o latarnię, która się aź prosi czyszczenia. A le wam się nie chce przynieść drabin ki, wleźć po niej i oczyścić szkła, nie chce się wam, ja was znam! — Proszę jaśnie pana, właśnie mieliśmy się zabrać— bąknął stary lokaj, Franciszek. — Aha, mieliśmy, znam na tem... Nie, nie zwiedziesz mnie, mój ptaszku! Służący, którego hrabia nazwał ptaszkiem, a który wyglądał jak tur, uśmiechnął się nieznacznie do swojego młodszego kolegi, porywającego z jakąś pasyą stół, gdzie obok bobrowej czapki, tulącej się do cylindra, leżała duża srebrna taca, pełna biletów wizytowych. Obaj wiedzieli, źe trzeba przeczekać burzę i z niczego się nie tłomaczyć, bo hrabia, jako po zasłużbowy kapitan królewskich wojsk hiszpańskich, tłomaczeń nie znosił. Jakoż burza minęła. Sławoborśki przeszedł się raz i drugi po przedpokoju, dotknął kaloryfe rów, by się dowodnie przekonać; czy idzie od nich ciepło, zajrzał do biblioteki i buduarów poczem wyprostowawszy palec wskazujący lewej ręki, spytał: -— Nikt jeszcze nie był? — Nikt. — Kury er jest? — Jest. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 9* — Śniadanie także jest? — Jest. — Przynieść! — Zaraz? — W tej chwili! — Słucham jaśnie pana. Hrabia się uśmiechnął; jeden Franciszek umiał wprawiać go w lepszy humor swem dostrajaniem się do tonu militarnego, który był jedną z jego pasyj najszczerszych. Z a chwilę hrabia już siedział w swoim gabi necie, na bardzo wygodnym fotelu i, wyciągnąwszy nogi na barwny dywan perski, zajadał zwykłe, jak mawiał, swe dary boże: jajka d la coąue i bułki z masłem. Jadł prędko, jak ten, który jest albo bardzo głodny, albo któremu się niesłychanie spieszy do zajęć obowiązkowych. Z fotelu hrabia widział, źe za oknami, na uli cy była zima, ta szara, brudna zima wielkomiejska, która ma w treści swej wszystko, co człowiekowi życie czyni cięźkiem i nudnem. D o uszu jego do chodził turkot dorożek i budził w nim wrażenie niesmaku na myśl, iż w turkocie nie było melodyi, a była natomiast kontrapunktowa robota stangretów. Hrabia jajka zjadł, bułki także pochłonął i wziął się do herbaty, której tęgość sam, sobie z nadzwyczajną dokładnością miarkował. B ył zwy kle kontent, kiedy utrafił w sam raz, co mu się 10 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl zresztą rzadko zdarzało z przyczyny gwałtownych ruchów i wrodzonej popędliwości. Tym razem nie utrafił, herbata była za mo cna, więc się krzywił od czasu do czasu i spluwał— ale pił. P o pierwszej filiżance wstał z fotelu, prze ciągnął się — hrabia przeciągał się tylko wówczas, gdy go nikt nie widział — ponieważ mawiał, oficer nie powinien mieć czasu na „effeminacyę,” poczem poprawił sobie krawat, który mu się był nieco prze kręcił, szarpnął marynarkę, strzepnął smugę pyłków ze spodni i, rzuciwszy się znowu na miękki fotel, zabrał się do Kuryera, raz po raz przecierając d ło nią swoje łyse a nizkie czoło kształtu prawidłowe go czworokąta. Naraz poruszył się gwałtownie i twarz mu poczerwieniała, rzucił dziennik i począł biegać po pokoju, wymachując rękami, przytem powtarzał przez zęby: — Nowa historya, nowa awantura!... Niech piorun trzaśnie — będę miał, o będę miał... A nie mówiłem, nie mówiłem... Biedna Stefka, biedna... Niech piorun trzaśnie. Hrabia mówił to do siebie półgłosem, nie, półszeptem jakimś i znać było po nim, źe go jakaś wiadomość brukowa ukąsiła, bo spoglądał nienawi stnie na dziennik, który się znalazł pod stołem, na dywanie. — Ha, trudno! — bąknął znowu, a zbliżywszy się do okna, ją ł wodzić oczami po snujących się na trotuarze przechodniach, przytem bębnił palcami po Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 11 szybie i powtarzał: „ba, trudno!” na nutę marsza ślubnego z „Lohengrina.” Wybębniwszy w ten oto telegraficzny sposób kilkanaście razy „to trudno,” hrabia odstąpił od okna i zbliżył się do biurka, nad którem wisiał wielki portret jego własnego antenata, wojewody w pancerzu. Tu przystanął chwilę i załamał ręce na widok całej kupy papierów, zarzuconej kartona mi planów architektonicznych. — Nowy kłopot!—jęknął i wziął się nerwowo do segregowania papierów, tak je atoli porządko wał, iż uczynił z nich bezładny jakiś stos, jak gdy by przeznaczony do spłonięcia w piecu. — 'Niem a co...— mruknął i rzucił surowe spoj rzenie na szyderczo uśmiechniętego przodka swego, wyzierającego z portretu. Im jednak sam zdobywał się na groźniejszą minę, tern ów przodek - wojewoda czynił się więcej szyderczy, zdawał się poprostu kpić z utrapień swe go prawdziwego, czy też fałszywego praprawnuka. — Niema co — tłukło się hrabiemu po duszy, niby odgłos jakiegoś bezlitosnego fatum, śpiewające go mizerye ludzkiego żywota. Hrabia nienawistnie raz jeszcze spojrzał na biurko i na wiszącego nad niem swego antenata w pancerzu, poczem szybko zbliżył się do stolika, na którym stała niedopita filiżanka herbaty. H er batę wychylił duszkiem i nacisnął guzik od dzwon ka, łączącego gabinet z kredensem. P o upływie minuty w progu już stał Fran 12 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl ciszek i czekał na rozkazy, wyprostowany jak struna. — Jaśnie pan każe... — Zawołać Michała! — Słucham. — Marsz! , — Słucham. Zjawił się kucharz Michał. — Jaśnie pan życzył sobie?...— pytał, zdejmu ją c białą czapkę z głowy. — Żebyś przyszedł. — Jestem. — W idzę. Hrabia pomyślał chwilę, poczem, patrząc ku charzowi prosto w oczy rzekł: — Na śniadaniu będą dziś państwo Edelbergowie, zapewne wszyscy. — Już w iem — wtrącił szef nieśmiało— spusz czając oczy na dół, jakby się wstydził tego, co po wiedział. — M ichał nic nie wie— odsapnął hrabia i cią gnął dalej.— N ic nie mówić, lecz słuchać!... W ięc na śniadaniu dziś państwo Edelbergowie, czy sami, nie jestem pewny, może się przywlecze także pan Leon, jeżeli nic lepszego nie będzie miał do roboty. Trzech par kotletów, jak było ułożone wczoraj, okazuje się za mało, trzeba dorobić jeszcze ze dwie. M ichał rozumie? — Rozumiem, jaśnie panie! — To jeszcze nic, chodzi o jarzynę i deser Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl N a jarzynę niech, będzie kalafior, a na deser, no — dajmy na to — jaki porządny torcik, to jest taki, któryby miał odpowiednią do objętości treść...— czyli jeszcze wyraźniej, żeby wystarczył dla wszystkich. — Rozumiem, jaśnie panie. — To jeszcze nic. Tu hrabia znowu się zatrzymał, drwiąco spoj rzał fia swego szefa, któremu i tak już długa twarz jeszcze bardziej wydłużyła się z przestrachu, bo wie dział, że zacznie się nieprzyjemna dlań historya z sosami, a ną te właśnie jaśnie pan szczególną zwracał uwagę. Jakoż tak się stało. Hrabia, nie spuszczając wzroku z szefa, ją ł drwiąco pytać: — Michał wie, źe mamy z sobą do pomówie nia... o, o... o sosach. Tak, rozumie się, ty tego, mój Michale słuchać nie lubisz, oczywiście nie lu bisz, a ja o tern mówić będę, będę...— to drugie „b ę dę” hrabia w mowie podkreślił.— Czy Michał myśli nas ciągle truć świństwem bez smaku, w dodatku, bo świństwo ze smakiem ęa passe encore, ale bez smaku?! Nie, dosyć tego, my się, mój drogi roz staniemy, jeżeli te sosowe secesye potrwają dłużej. D ość mam dekadentyzmu w kuchni! Ja nie znoszę M ichała sosów, mnie sosy M ichała o utratę zdro wia i humoru przyprawiają, my się stanowczo mu simy na tym punkcie porozumieć. — Robię, co mogę — zdobył się na nieśmiałe zdanie kucharz i zaczął kręcić czapkę w ręku. — Nic nie mówić, lecz słuchać!— zawołał hrabia, 14 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl wpadając w pasyę.— Powiem odrazu, co mi leży nasercu: sosy Michała są lurami najpodleglejszego ga tunku, za które nie Michał cierpi, ale ja cierpię. B o ja mam o to piekło w domu, zwłaszczą, kiedy się zechce panu Arturowi dla różnych powodów uni kać familijnych śniadań i szukać ich po restauracyach, a pannie Julii narzekać na hól głowy. Hrabia zapalił cieniutkiego papierosa i, zacią gnąwszy się parę razy, mówił dalej, ale coraz to prędzej: — Niech Michał o tern wszystkiem pamięta, ho będzie musiał ze stanowiska swego ustąpić, ja przecież sam, osobiście gotować nie będę, już i tak robię dużo, studyując książki kulinarne specyalnie dla Michała, czego ostatecznie czynić nie jestem obo wiązany. Michał powinien mi być wdzięczny. Kucharz się skrzywił i przymrużając oczy, rzekł półgłosem: — Bobię, co mogę — staram się, ale kiedy jaśnie pan hrabia uważa, że jestem niedobry, tó... Sławoborski mu przerwał. — To co? To ja znowu będę się starał o no wego szefa, o nowego dla siebie ucznia sztuki ku charskiej? Nie, nic z tego, Michał zostanie, bo ja sobie tego życzę... Tylko z temi sosami, z temi sosami... trzeba się poprawić. Pieczyste ujdzie, naprzykład, wczorajszy rozbef był doskonały, dawno takiego nie jadłem; deser zupełnie dobry, chociaż w niedzielę ten torcik hiszpański był pod psem; i podanie niczego sobie, wcale niczego... Hrabia Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 15 W ilski chwalił, książę Zbaraski zachwycał się... Tylko sosy.— Myślę jednak, źe Michał się poprawi, mam nadzieję, na Nowy Rok nie zapomnę o M icha le. O rzeczach, należących do specyalności kuchar skiej, nie zwykłem zresztą zapominać. W ię c już wszystko w porządku. Dziś do kotletów zrobimy taki mocny sos, taki wedle skombinowanego przezemnie przepisu. Michał ma przepis? — Mam. — Michał się postara? — Zrobię jaknajlepiej. — To już wszystko. Michał może odejść! Kucharz już wyszedł, kiedy hrabia, przypo mniawszy sobie widocznie jeszcze jakąś dyspozycyę, skoczył do przedpokoju i zaczął wołać przera źliwie: — Michał! Michał! Kucharz wrócił. — Jeszcze jedno: zamiast kalafiorów będą karczochy z białym sosem. Pan prezes wprawdzie tego sam nie znosi, ale ja lubię, pan A rtur także lubi i panna Julia lubi. — Słucham jaśnie pana! Sławoborski z miną złośliwego zadowolenie cofnął się do gabinetu: na jego twarzy czerwonej znać było podniecenie chwilowe. Te konferencye z kuchaizem były w jego życiu kartą poważną zwy kłej działalności. Jeść dobrze lubił i znał się na jedzeniu więcej, niż na czemkolwiek innem, ztąd też sąd jego w tej materyi kulinarnej odznaczał się 16 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl przedziwną ścisłością i stanowczością. Hrabia by wał zawsze powoływany na stanowiska sędziowskie wystaw kucharskich. W szyscy szli ślepo za jego zdaniem, nikt nawet nie śmiał przeczyć, gdy coś powiedział. Powtarzał też często, że cywilizacya zaczyna się w kuchni i kończy się na kuchni. AVszyscy z to warzystwa o tern wiedzieli i dlatego niektórzy po wtarzali sobie, jako — według hrabiego Edwarda Sławoborskiego— cywilizacya cała wyszła z kuchni. Pogląd ten złośliwsi nazywali poprostu kuchennym. Hrabia znowu zaczął spacerować po gabinecie, od czasu do czasu zbliżał się do biura i 1 dotykał machinalnie papierów różnych, opatrzonych firmowemi nagłówkami. N iektóre odczytywał, uśmiecha ją c się przytem lub marszcząc surowo brwi. P la nów budowlanych nie ruszył, pomijał je z widocz nym wstrętem. Właśnie miał zabrać się do pisania, kiedy do drzwi ktoś zapukał, więc odsunął od siebie czysty arkusz listowego papieru z wydrukowanym nagłów kiem firmy fabrycznej „Oporowskie zakłady meta lurgiczne” i wykrztusił: — Proszę! D o gabinetu wszedł jakiś pan przytyły, w wy tartym, lecz czystym żakiecie. Na twarzy jego p o sępnej i nieruchomej prawie znać było przebiegłość i pewność siebie. — Dzień dobry panu hrabiemu! — A ch, to pan, panie Kranz! Co nowego?... Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Proszę siadać. puszczam? Wiadomości są 17 pomyślne, przy Kranz złożył ostrożnie swoją teczkę z papie rami na marmurowym blacie okna i, przysunąwszy sobie krzesło, usiadł. Hrabia tymczasem pytał dalej: — Co było we wczorajszej korespondencyi wieczorowej? Nie przeglądałem jej, nie mogłem wpaść do biura, ogromnie byłem zajęty... Pan wie, te moje zajęcia... — Pochłaniają masę czasu — bąknął niedbale pan Kranz. — Oczywiście. Depesza była? — Była. — I co? — Sobecki telegrafuje, że potrzebuje gwałtem w ciągu tego tygodnia dwóchkroć co najmniej, bo interes stanie. — Dwóchkroć?! Cóż u dyabła— mruknął hra b ia — przecież dwa tygodnie temu otrzymał 150.000 gotówki... Zresztą Opory mają otwarty kredyt w banku. — W łaśnie depesza mówi, że kredyt zamknię ty. Interes trzeszczy, bank nie chce zdyskontować ani jednego wekslu, poufnie dał nam znać o tern, i to dobrze, że poufnie, bo jakby się ta fatalna wiadomość rozeszła, byłoby gorzej. Hrabia kręcił głową i targał swój wąsik, któBiblioteka. — T. 305. “ 18 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl ry mu ciągle spadał ku dołowi, gładził łyse czoło i powtarzał: — To źle, to źle!... Trzeba na to coś pora dzić, trzeba... — Właśnie w tym celu wstąpiłem do pana hrabiego przed pójściem do biura. — Dobrześ pan zrobił... powiedz pan? A le co ja wymyślę, — W ątpię, czy pan hrabia co w^ymyśli— mru knął ponuro pan Kranz — ale pan prezes? — Prezes, prezes... zapewnie. W każdym ra zie trzeba posłać Sobeckiemu depeszę, źe pieniądze będą. — Już posłałem. — Kiedy? — Zaraz po otrzymaniu tej fatalnej dla nas wiadomości. A le nie wiem, jak to będzie, bo to jeszcze nie wszystko. Firma Koniecpolskich upomi na się o swoją sumę. — I te źydy? — Tak, panie. — Niech ich dyabli porwą! — ryknął i energicznie zaczął zwijać plany. hrabia — Ich dyabli nie tak prędko porwą. — A le ja im tego życzę! — Chyba, źe tak... — Otóż, kochany panie Kranz, ja o tern po wiem prezesowi; niech się stary pokręci i pieniądze znajdzie. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Kranz uśmiechnął się sceptycznie, ją c na hrabiego z ukosa, poczem rzekł: 19 spogląda — Pan prezes Edelberg i tak pomimo O po rów, musi się kręcić, bo tam go pewnie w krótkim czasie spotka gruba nieprzyjemność. — Nowego co? — spytał znów Sławoborski i, wcisnąwszy się głęboko w fotel, słuchał. Kranz zaś mówił: — Na mieście opowiadają sobie, ze dziś albo jutro pan Leon ogłosi bankructwo. — No, i cóż nas to może obchodzić? — prze rwał śpiesznie hrabia.— Cóż nas to może obchodzić, mój kochany panie? — powtórzył, prostując się do stojnie. Kranz pogładził swoją rudą bródkę, zakoń czoną ostrym klinem, i wycedził przez zęby: — Ja myślę, źe nic. Interes pana Leona stoi w dość luźnym związku z interesem Oporowskicli zakładów metalurgicznych. — Zatem? — Zatem jedynie pan prezes na tej wzglę dnej katastrowe ucierpi. Na razie miałem tylko na myśli prezesa i jego siłę płatniczą, która prawdopo dobne zwróci się na ratunek firmy pana Leona. Na twarzy hrabiego, w miarę jak Kranz cedził przez zęby zdanie za zdaniem, występowały czerwo ne plamy, pochodzące z tajonego wzruszenia we wnętrznego. — Niech pan w to nie wierzy, panie Kranz— 20 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl syknął Sław oborski— prezes ma obowiązek przedewszystkiem ratować sprawę Oporów. — Obowiązek, obowdązek — powtarzał z naci skiem szef biura zakładów Oporowskich — tak, za pewnie, a jednak mnie się wszystko zdaje, źe... — Ź e prezes plunie na Opory i będzie kre dytem Oporów, Malińca i Sitek regulował po raz nie wiem już który karciane i inne długi siwego synalka?... Nie, panie, pan jesteś w błędzie! A Kranz kiwał głową i kręcił dużym, o wy bitnie semickim kształcie, nosem. Potem, wolno przysuwając do siebie złożoną na oknie tekę z p a pierami, ją ł mówić: — W łaśnie to naiwne przypuszczenie, że pre zes użyje pieniędzy, tyle potrzebnych naszej fabryce, na uregulowanie interesów syna, przyszło mi na myśl, zwłasźcza, źe na giełdzie w tern oświetleniu podają bankructwo pana Leona. Tu Kranz zatrzymał się i zatopił swój ostry wzrok w hrabiego, który mimowiednie oczy spuścił na dół, i zdawał się sondować duszę utytułowanego pana. Następnie ujął pod pachę teczkę i rzekł: — Ja wiedziałem, źe panu hrabiemu cała ta sprawa jest wiadomą, jako też i to, że pan hrabia odpowiednią konferencyę odbędzie z prezesem. -— Możesz pan być pewien, iż firma nasza szwanku nie poniesie skutkiem marnotrawstwa mego szwagra — zakończył hrabia i podał na pożegnanie rękę Kranzowi. Kranz wyszedł, Sławoborski znowu został sam Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 21 z zasianym niepokojem w duszy. Chciał panować nad sobą, a nie mógł pokonać wrażliwości tempera mentu: wzburzenie brało górę. O złym, krytycz nym stanie Oporów, które były źródłem dochodów rodziny, hrabia wiedział już dawno, o katastrofie, wiszącej nad młodym Edelbergiem, szwagrem swym, donieśli mu dobrzy znajomi, a o przypuszczalnej możliwości ratowania go przez ojca przed chwilą usłyszał z powściągliwych ust Kranża. Myślał więc obecnie o tern, jak do owej akeyi ratunkowej nie dopuścić. Spodziewał się, źe na żonę wpłynie od powiednio, przedstawiając jej grozę położenia, a był pewien, źe żona w lot pojmie sytuacyę i w niej się zoryentuje. Liczył na dobry skutek, bo znał swą żonę, w której podziwiał zawsze energję i bezwzglę dny egoizm, podobny zresztą gatunkowo do jego własnego egoizmu. Małżonkowie Sławoborscy, powtarzano sobie nieraz w towarzystwie, nienawidzą się wzajemnie, ale się wzajemnie znają. W pół godziny po odejściu Krauza lokaj dał znać, że przyszedł architekt, któremu hrabia dnia poprzedniego wyznaczył na konferencyę godzinę ranną. Sławoborski był zadowolony z tej wizyty, bo potrzebował dla wewnętrznego uspokojenia się wy wrzeć swój gniew na kimkolwiek, do kogo mógłby się przyczepić. Nadarzała się sposobność. 22 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Dzień dobry panu — rzekł, podając rękę budowniczemu. — Dzień dobry panu hrabiemu— odparł podźyły, chudy człowieczek. — D rogi panie— zaczął hrabia, rozwijając plikę dopiero co zwiniętych planów — przejrzałem wszystko i znalazłem wszystko dyabła warte. — Pan hrabia pewnie niedokładnie... — Przepraszam pana, bardzo dokładnie prze glądałem i zauważyłem, źe miejsce, przeznaczone na łazienkę, nie jest właściwem miejscem, bo, za nim wróciłbym z kąpieli do swego pokoju, djabliby mnie wzięli w przeciągach bocznego korytarza. Na stępnie, komunikacya sypialnych pokojów z budua rami jest tak prymitywnie obmyślona, źe, dalibóg, wstyd mi za pana. Architekt przybladł, poruszył się nerwowo na krześle i rzekł: A • — Przecież na wyraźne żądanie pani hrabiny aż cztery razy przerabiałem plan wewnętrznego roz kładu pokojów. Ostatni projekt został zaaprobowa ny, na co mam dowód, podpis, słowo i t. d., więc nie rozumiem. — A le ja rozumiem to, czego pan nie pojmu je — przerwał Sławoborski zaperzony.— D o budowni czego należy rzeczowo wniknąć w potrzeby rodziny, dla której się stawia dom. — Co?! Pan hrabia żartuje chyba!— zawołał, t powstając ze swego miejsca budowniczy.— Ja mam wnikać w temperament rodzinny?... T o rzecz jakie Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 23 goś psychologa, ale nie budowniczego, który ma ogólny pogląd... — N iech się pan nie unosi, proszę pana — przerwał hrabia— mówmy spokojnie. — Proszę pana hrabiego, ja nie mogę mówić spokojnie o tern, co mi leży na wątrobie. Stawiam państwu dom, któremu równego nie będzie w W a r szawie: czysty gotyk staro-niemiecki. — Tak, dobry mi gotyk, wtłoczony w kwa drat! — Bo plac był za mały. — Z a mały na jednę rodzinę taką, jak nasza, drogi panie? — Z a mały na uwypuklenie całości we wszyst kich właściwościach stylu... Co ja miałem robić, kiedy pan hrabia nie cały plac kupił, tylko połowę? Co ja miałem robić, kiedy mi pani hrabina skre ślała jeden efekt za drugim? — Bo pan chciałeś zamek budować. — N o .. — Zamek, proszę łaskawego pana,, a my na zamki pieniędzy nie mamy, albowiem czasy, raczy pan wiedzieć, są ciężkie, a będą jeszcze cięższe. — Co mnie to wszystko obchodzi? — wtrącił gniewnie architekt. Hrabia spojrzał na niego ze złością i syknął: — A le mnie, ale nas obchodzi: ja wiem, co mówię! — A ja wiem, co mam robić!— dorzucił gwał townie budowniczy.— Domu już rozwalać nie można, 24 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl bo stoi; ja zmienić nic nie jestem w stanie, bo nie jestem, gdyż całość tak, jakby skończona. Na to hrabia, prostując się, jak struna, krzy knął: — A niechże dyabli porwą cały ten nieszczę sny pałac! Tle on mnie, Boże, zdrowia kosztuje, zdrowia i pieniędzy, bo pieniądze dają zdrowie... Dwakroć sto tysięcy już utonęło w tej budzie! Budowniczy łypnął nienawistnie oczami na hrabiego, który, rozwiódłszy ręce, zatopił wzrok swój w namalowanego antenata-wojewodę, jakby szukając u niego opieki, pomocy, czy też zmiłowania na swo je klęski, i piskliwym głosem wykrzyknął: — Pan hrabia zapomina, że dom jego w ka żdym razie przedstawia dużą wartość, jako dzieło sztuki. — Ha, ha, ha!... W yborny pan jest, dziełu sztuki?! Piękne dzieło sztuki, za któreby mi dano, gdybym sprzedąwał tyle, ile wynosi wartość placu! Tu hrabia się zatrzymał i, chwytając za ra mię chudego architekta, szepnął mu, nie wiadomo dlaczego, tajemniczo: — Panie drogi, wierz mi pan, że jabym takie go domu za nic na świecie nie kupił; bo, zgodzi się pan, że to nie będzie ani pałac, gdyż kto słyszał o pa łacu bez stajni, bez podwórza, ani dom docho dowy... — Przecież mówiłem — odparł także szepterti architekt— że plac za mały. — Pan mówił, ja rozumiałem, co pan mówił, Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 25 podzielałem zdanie pańskie, ale... — hrabia opadł ciężko na fotel— ale uważa pan, zdanie moje, wstyd powiedzieć, lekceważono. Tak, sponiewierano zdro wym moim sądem, ot— i są skutki, bo są! Mały budowniczy już snać wracał do równo wagi, z której go był wytrącił impet hrabiego, gdyż zaczął bębnić palcami po stole, powtarzając: — Zapewne, zapewne, lecz cóż ja na to ¡Do radzę? — Nic pan nie poradzi — wtrącił utytułowany pan— ja także nic nie poradzę. — Zatem? W tej chwili zapukano do drzwi. — Proszę!—jęknął hrabia D o gabinetu wszedł Franciszek i z pełną g o dności miną na wygolonej tłustej twarzy podał pa nu na tacy srebrnej list. — Służąca jakaś przyniosła — rzekł i wy- * niósł się — Przepraszam pana— zwrócił się Sławoborski do budowniczego, który ją ł wodzić palcem po planie, leżącym na biurku. W miarę, jak hrabia czytał list, na twarz mu występowały czerwone plamy, co zwykle miało miej sce, kiedy był silniej wzburzony. Doczytawszy do końca, list razem z różową kopertą złożył we czwo ro i wcisnął sobie do bocznej kieszeni marynarki. — To także przyjemność— mruknął do siebie, zaczem rzekł do uspokojonego już prawie zupełnie architekta: 26 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Kochany panie, przepraszam, ja muszę wyjść na miasto; konferencyę naszą uważam za skoń czoną. — To jest? — To jest, źe więcej dziś nie będziemy, mó wili w kwestyi łazienki, korytarzy, schodów* wewnętrznych. — W ięc, jakże będzie? — A lbo ja wiem? — K o, ale?... — Nic ale: będzie, jak hrabina postanowi. Ja domu nie stawiam, to jej pomysł; ja mam daleko ważniejsze sprawcy na głowie. — Wszystko to dobrze — przerwał budowni czy— jednak, co trzeba robić? — Rób pan, co się panu podoba. O niczem nie chcę wiedzieć; mam daleko ważniejsze rzeczy na głowie— powtórzył raz jeszcze Sławoborski i na pożegnanie podał rękę budowniczemu. Budowniczy wyszedł; za chwilę wysunął się . sam hrabia; był jakiś pomieszany i zły okrutnie. W przedpokoju zauważył wszystkich trzech służących, ustawiali razem drabinkę składaną pod latarnią. Widocznie w kredensie zapadła uchwała, ażeby latarnię oczyścić, bo jaśnie pan był zły, a kie dy jaśnie pan był zły, to jaśnie pani' wpadała we wściekłość. Przy lokajach stał młody Sławoborski; hrabia A rtu r, przystojny, okazały blondyn. Stał i wydawał jakieś dyspozycye dotyczące drabinki, Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 27 z lokajami młody pan był w doskonałej komitywie; służba go lubiła i chwaliła za hojność. — Co ty tu robisz? — zwrócił się doń hrabia z przekąsem po francusku. — Dyryguję. — Aha, masz racyę, to akurat zajęcie dla ciebie! — O, papa zaraz .. Co to papie szkodzi? — Mnie? N ic. R ób sobie, co chcesz. — Ja tez robię, co chcę. — Tak... — Papie się wszystko nie podoba. Hrabia poczerwieniał; zmarszczył brwi i ener gicznym ruchem ręki wskazał na bibliotekę. — Chodź, mam z tobą parę słów do zamie nienia! — Może odłożymy to na później, mój papo; pe wnie znów jakie kazanie? — Chodź!— powtórzył ojciec. A rtur ruszył ramionami, a włożywszy ręce w kieszenie, powlókł się za ojcem. — Słuchaj, mówiono mi, żeś się wczoraj roz bijał po jakichś gabinetach z jakiemiś paniami. — Ot, jest o czerń wspominać— roześmiał się ;syn~a nie mówiłem, źe papa zacznie... — Zacznę i skończę, bo mam obowiązek p o wiedzieć ci.... — Żem głupi— dokończył wesoło syn — wielu mi to samo powtarza, co mi, nawiasem mówiąc, wszystko jedno; ja sobie gwiżdżę na opinię ludzką. 28 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Hrabia przygryzł wązkie swe wargi i podniósł głos: — Tyle razy ci mówiiem, ażebyś przy ojcu nie używał tego aroganckiego tonu! Co to znaczy? — Jest o co się k łócić— mruknął syn nie zbi ty z tropu. — Ja się z tobą kłócić nie myślę, bo to na dyabła się zda; ja rozkazuję. — N o, a co? — wtrącił z mdłym uśmiechem syn. — Chcę, żądam, żebyś z Baczyńskim i Głazowiczem zerwał; to dla ciebie nie towarzystwo. — Oni mnie bawią. — A ja za zabawę płacę. — Et, dałby papa pokój; ja papy o pieniądze nie proszę. — A le matkę męczysz. Syn dziwnie spojrzał na ojca i bąknął pół gębkiem: — To już moja rzecz. — A le i moja! Ja nie mogę pozwolić, żebyś wyrósł na takiego bufona, jak twój wujaszek Leon, za którego dziadek ciągle musi płacić, który tegoż dziadka doprowadzi w końcu do ruiny. — Każdy pokutuje za swoje grzechy— zauwa żył z filozoficznym spokojem Artur — więc i wu jaszek... — Dosyć tego! —- przerwał ojciec cały w ponsach.— Mój drogi, ty, proszę c ię , raczysz wrócić do Lipska i kontynuować swoje studya. Nie zn io sę,1 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 29 żeby mój syn wyszedł na pośmiewisko publiczne; ty musisz wrócić i uzyskać dyplom! — P o jakiego licha, mój papo? -— Bo ja chcę. — A mnie się papa nie pyta, czy ja chcę; ja także mam swoje prawa. Okres niewoli synowskiej należy, zdaniem mych mistrzów, do przeszłości. Zdaje się, iż mogę już mieć swoje zdanie... Z r e sztą, ja się niby bawię, lecz głowę mam zajętą, nie samą zabawą, Domawiając tych słów, Artur chciał wyjść z po koju, ale hrabia, wściekły z gniewu, pochwycił go za rękę i krzyknął z całej mocy: — Ty, smarkaczu! Jak ty do ojca przema wiasz?! Ja zgniotę w tobie tę arogancyę żydowską, ja ją złamię!... Ostatnie słowa hrabia wyrzucił z siebie zdła wionym głosem. Artur zbladł; próbował wyzwolić rękę swą z dłoni ojcowskiej, przyczem mówił: — D osyć mam tych historyj ciągłych: psuby życie takie zmierzło. Sławoborski ze wzrastającą namiętnością krzy czał: — Ty wrócisz do Lipska, bo ja tak chcę; ja cię wyrzucę z domu, bo ja tu jestem panem, ja!... — Niech mi papa rękę puści! — syczał Artur boleśnie, bo istotnie ojciec gniótł mu niemiłosiernie palce. — Ja cię muszę dowodnie przekonać — wrze szczał ojciec— źe ja tu jestem panem, ja, a nie kto Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Ul i inny, rozumiesz?! Ty niewdzięczny wyrodku wiel kiego nazwiska, któregoś nie godzien jest nosić. Naraz dał się słyszeć szelest sukni. D o bi blioteki wpadła pani Sławoborska. Rzuciła niena wistne spojrzenie na męża., nie przestającego ści skać ręki Arturowi, i rozdrażnionym głosem pytała: — A to co takiego? — Mama widzi!—jęknął syn. — W idzisz, widzisz! — powtórzył zdławionym głosem hrabia. — W idzę, źe Arturowi ordynarnie rękę gnie ciesz — syknęła Sławoborska.— Puśćźe go, bo mu l^alce połamiesz! Hrabia puścił rękę syna i, cały zaperzony, ją ł wołać: — Ja ciebie, smarkaczu, nauczę; ja ciebie nauczę! Dowiesz się, kto tu w tym domu jest pa nem!... Hrabina ironicznie spojrzała na męża i wy krztusiła: — W tym domu panią i panem wjednej oso bie jestem ja, nikt więcej... — To tak?— ryknął mąż. — Tak. — W ięc ty tego g agatka—wołał Sławoborski, wskazując na osłupiałego syna— buntujesz ¡^zeciw mnie, ojcu? Zona znów spojrzała na męża w dziwnie złox|$W y sposób; w oczach jej drgnął jakiś nienawistny ^ b ły s .k /ł mienił się. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Powiedziałam ci moich dzieci nie wtrącał! tyle 31 razy, ażebyś się do — W ięc czemże ja tu jestem? — Powiedziałam ci, ażebyś się do dzieci nie wtrącał— powtórzyła raz jeszcze żona — gdyż jesteś brutal i głupiec. — K to? — Ty! — Zwaryowałaś?! ■ — Jestem przy zdrowych zmysłach, ale ty po stępujesz, jak obłąkany! — Dlatego, źe chcę, żeby Artur jechał z po wrotem do Lipska, żeby skończył uniwersytet, żeby porzucił to towarzystwo; które już młodego E delberga, twojego idyotę brata, doprowadziło na sam brzeg przepaści? — Z której ty go nie wyciągniesz, gdyby przypadkiem wpadł— przerwała żona.— Powtarzam ci, ze mną nie zaczynaj — i pogroziła mu palcem — a do dzieci moich się nie wtrącaj, pilnuj lepiej... męża. Tu zatrzymała się i znacząco spojrzała na. Hrabia zbladł, przygryzł wargi i zawołał: — N iech -że was wszystkich licho porwie, zo stawiam was własnemu losowi, gińcie, kiedy chce cie!... A ty— dodał, zwracając się do syna— poża łujesz, pożałujesz, lecz będzie za późno!— i trzasną wszy drzwiami, wybiegł. W przedpokoju odszukał swoje palto, czapkę i ubrał się, trzęsąc się z gniewu, poczem wyszedł na * 32 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl ulicę. Zoczywszy nieopodal domu dorożkę jedno konną, wsiadł do niej. — Senatorska 14! — Gdzie pan każe? — spytał dorożkarz, nie posłyszawszy snać dokładnie adresu. — Nie słyszysz? Głucliyś?— Senatorska 14. — A h a— odsapnął dorożkarz i świsnąwszy na konia, ruszył z miejsca. Na świecie było pochmurno. Śnieg dużemi płatkami padał ciągle. Hrabia, wtulony w głąb do rożki, niewidzialny dla wszystkich, patrzał na snu jący się szary tłum i zdawał się nic nie dostrzegać, nic nie słyszeć. Myślał przez chwilę o awanturze z żoną i Arturem, ale ponieważ podobne sceny p o wtarzały się dość często w jego domowem zaciszu, więć do nich przywykł. N a razie czyniły one na nim wrażenie pewne, które atoli mijało szybko pod wpływem innych nowych trosk i udręczeń. O tern, że był jeno oficyalnym panem w swym domu, hra bia bywał od czasu do czasu w przeróżny mniej lub więcej dotkliwy a upokarzający zarazem sposob informowany przez żonę. Przywykł już do tego i wiedział, źe dzieci, syn i córka, szły za matką, źe zawsze brały jej stronę. W ybuchał więc niekie dy, gdy był wogóle zły i bez humoru, narażając się na podobną porażkę, jak tego właśnie rana. P o wtarzał sobie przeto po sto razy, „Dam pokój, po co się mam napróżno denerwować” i sto razy roz poczynał walkę. Dzisiejsza przeprawa z żoną była mu specyal- Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 33 nie nie na rękę, więcej nie na rękę, niż kiedykol wiek. Potrzebował jej, więc chciał ją sobie zjednać, uczynić powolną, wyrozumiałą— nie udało się. D la tego hrabia był zły i w duszy układał plan zemsty. Życie krabiowstwa Sławoborskich polegało na ciągłej walce, na ciągłem nękaniu się, na ciągłej chęci wzajemnego dokuczania sobie. „ K iedy dorożka, skręcała na Trębacką, hrabia Edward już był zajęty inną kwestyą, o której wie dział tylko tyle, że jej nie załatwi prawdopodobnie wedle swego życzenia. Dorożka stanęła. Sławoborski wyskoczył, za płacił i wszedł do bramy. Na schodach nie spotkał nikogo. Im wyżej szedł, tern postępował wolniej; zdawał się liczyć schody— jakoś nie spieszno mu było. Nareszcie sta nął przed drzwiami, które dobrze znał, ale nie za dzwonił. Spojrzał przez okno: na podwórku łado- . wano jakiś wehikuł, około którego uwijało się kil ku zabłoconych ludzi. Czekał, aż wóz ruszy, a miał minę taką, jaką mógł mieć tylko właściciel towaru, przeznaczonego do transportu. Jakoż do czekał się, wehikuł ruszył, ciężko tocząc się po asfaltowym dziedzińcu. Kiedy już znikł w bramie, hrabia odetchnął, a zwracając się ku drzwiom, na cisnął guzik od dzwonka. Niebawem drzwi się otwarły. W przedpoko ju stała młoda, przystojna służąca. — Pani w domu? Biblioteka — T. 305. 34 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Tak, proszę jaśnie pana!Sławoborski zatrzymał się przed lustrem, po tarł sobie prawą, ręką, łysinę, targnął raz i drugi swój siwy wąsik i przywoławszy na pomarszczoną siną twarz blady uśmiecb, pośpieszył do salonu, skąd dochodziła go jakaś deklamacya. — A to ty? — zaraz na wstępie rzuciła mu śpiewnym głosikiem panna Stefanja Patyczek, artyst ka baletu i zarazem właścicielka mieszkania. — Dosyć późno...— dodała, krzywiąc się. Panna Patyczek tańczyła nieszczególnie, ale źe posiadała inne zalety, jako to: młodość, wdzięk i przedziwną płeć przy dość zresztą pospolitych rysach, więc miała tylu wielbicieli, ilu chciała. W o dziła ich też kolejno za nos, dopóki nie dostała w swe paluszki różowe hrabiego Sławoborskiego, który zajął się na seryo jej losem, otaczając ją komfortem i zbytkiem nawet. O afekcie hrabiego do panny Stefanii wiedzieli wszyscy z towarzystwa; była to miłość znana i uznana. Opowiadano sobie 0 niej cuda; podziwiano wytrwałość i niezwykłą sta łość uczuć Sławoborskiego, gdy tymczasem o sta łości i wierności pięknej baletnicy mówiono dwu znacznie. — Tak późno? — powtórzyła panna Patyczek 1 zrobiła niezadowoloną minkę, z którą jej było bardzo do twarzy. — Nie mogłem— szepnął hrabia— próbując swój ideał pochwycić za rączki i pociągnąć ku sobie. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 35 Panna Patyczek uderzyła go po palcach kaje tem, mówiąc: — Tylko bez głupstw, tylko bez głupstw, to na potem, w nagrodę, jeżeli będziesz grzeczny, ty stary gawronie-—i dała mu do pocałowania koniec wskazującego palca. — List, rozuini się, otrzymałeś i przeczytałeś; zrobisz tak, rozumi się, jak ja chcę? Hrabia spojrzał na baletnicę z czułością i cmo knął ustami, ale zaraz potem zmarszczył się nieco— i rzekł: — M oja duszo, mój aniele, przecież ty sobie nie zdajesz sprawy z tego, czego żądasz. — Ja?... A to dobre, ja nie wiem, czego żądam?... Pytam ci się poprostu — zrobisz, czy nie zrobisz? Sławoborski ruszył ramionami i przyciszonym głosem, który mu się łamał, ją ł mówić: — Czytałem w dzisiejszym Kuryerze... — A , ten łajdak?!... — Łajdak, czy nie łajdak, to wszystko jedno... Istotnie nie wie, a pisze. — Ja sobie też tak myślałam— wtrąciła kwa śno panna Stefka. — A ja odczułem to ukłucie może więcej od ciebie, bo cię kocham, bo ty jesteś osłodą mojego życia, bo mi jesteś życiem samem— i próbował ją znowu pociągnąć ku sobie, ale panna Patyczek znowu mu się wymknęła. — D o rzeczy!— rzekła. —W ięc? 36 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — W ięc pomyśl, zaledwie się rozeszła, dyabeł wie jakim sposobem, pogłoska, źe ty cbcesz się prze rzucić do dramatu, a tu zaraz się pojawiły napaści, no i na tein nie koniec— nowe prawdopodobnie się ukażą. Prasa to wielka pani! — Kpię sobie z prasy, mój stary! Trenczyński postara się... jeżeli poczuje, źe na tern coś za robi. On ma swoją cenę na wszystko. — Ja przecież nie usuwam się od poniesienia pewnych kosztów — wtrącił Sławoborski, zapalając papierosa - tylko czy na tein będzie koniec? Tu spojrzał znacząco na pannę Stefkę. — O co do tego — spiesznie odparła baletnica— ty wiesz... — W iem, źe pokusy... — Głupiś! , — Mówisz, jak dziecko— pobłażliwie wykrztu sił hrabia i dodał.— Przypuśćmy, źe z Trenczyńskim się załatwię, źe mu przyobiecam. — Et, obiecanka — cacanka, on na obietnice nie poleci. — A zatem dam. — To co innego. — Dam; ty do dramatu wstąpisz, no i co dalej? — Będę grać tak, jak inne grają — bąknęła panna Stefka. — Ale, pozwól sobie powiedzieć, źe ty talentu nie masz. Na te słowa panna Stefka podniosła się z ka Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 37 napy i stając nasroźona przed swym kochankiem, zawołała: — Ja nie mam talentu? Czyś ty zwaryował? W ięc mi pewność siebie chcesz odebrać, więc mnie ty krytykujesz, ty, ty... zamiast zachęcająco na mnie wpływać?! — No, nie gniewaj się— błagał Sławoborski— przecież muszę być z tobą szczery... Zapewne masz zdolności niejakie, ale. — Co ale, co ale?... Czem ja jestem gorsza od innych?— i jakby na dowód tego, co powiedziała, uniosła nieco sukni, by pokazać pięknie utoczoną łydkę, za którą przepadali miłośnicy baletu. Hrabiego przeszedł luby dreszcz, szepnął więc znowu: — Jakaś ty piękna?... Daj pokój dramatowi, po co się masz narażać na przeróżne zmartwienia,* krytyki. — Ja w balecie dłużej nie będę, mam wyższe aspiracye, zbrzydło mi bezcelowe fikanie. — W ięc porzuć scenę zupełnie? — Co ja mam scenę porzucić, stracić miano artystki, pozbyć się czekającej mnie sławy? Nie, nigdy, nigdy... Posłuchaj, ja do dramatu należeć muszę, muszę! Zrobiłam już krok, bez ciebie roz mówiłam się z Tienczyńskim, zaprosiłam go na kolacyę wraz z tobą po teatrze — kolacya będzie dziś wieczorem w Europie. Ty na osobności całą spra wę ułożysz, załatwisz, w Europie ją zapijemy. To ieden punkt, a drugi ja chcę na wencie mieć swój 38 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl namiot w salach redutowych obok namiotu twej żo ny, której nie cierpię. — Jak ja — wtrącił hrabia— ale zaraz dodał:— Z twojego debiutu może co będzie, w każdym razie postaram się, żeby było, ale tę waryacką myśl o są siadowaniu na wencie z moją żoną porzuć, dla cie bie to fantazya, a dla mnie klęska. Ja nie mogę, nie mogę... Pomyśl o mojej sytuacyi: już i tak mam. w domu ciągłe piekło, ciągłe i takie, o jakiem ty pojęcia nie jesteś sobie w stanie wyrobić. Nie, nie, nie!...— powtarzał jak desperat broniący się roz paczliwie— nie mogę, mam dzieci, córkę dorastają cą. Ludzie, opinia, sceny w domu dla marnej, czczej fantazyi twojej... Ty mnie nie kochasz, żą dając podobnej ofiary, ty się znęcasz nademną, któ ry dla ciebie poświęca wszystko, wszystko, 'wszystko... Panna Patyczek pogardliwie wydęła usta i wy cedziła przez błyszczące ostre ząbki: — Stare kości. — Ha! — Ja ciebie, staruszku, oszczędzę — dodała złośliwie— nie pokażę tej żydówce, że sobie z niej kpię, ale z nami skończone, raz na zawsze skończo ne. Obejdę się bez twojej pomocy, mój drogi! Ho widzenia... — Zlituj się! — wyrwało się z pobladłych ust hrabiego. — H o widzenia— powtórzyła panna Patyczek.— Ja dain sobie sama radę...— zakończyła, spojrzawszy pogardliwie na Sławoborskiego. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 39 W ybiegła. Zanim się hrabia opamiętał, już jej nie było w domu. — Co ja zrobię?— rzekł do siebie i rozpaczli wie ją ł myśleć nad sposobami wybrnięcia z tego położenia, w jakiem się znalazł. Tarł sobie czoło, targał siwe swe wąsiki, bie gał po pokoju, raz po raz zaczepiając nogą o dy wan, na którym stało kilka fotelików czerwonym pluszem krytych i okrągły stół. Przejrzał się w lu strze: był czerwony jak rak, oczy mu dziko błyszcza ły, czoło zasnuło się zmarszczkami. Hrabia wiedział, źe panna Patyczek gra komedyę, źe tylko chwilowo wpadła w pasyę, która atoli pozostanie bez konsekwencyi; tyle razy prze cież powtarzała się ta scena nagłego gniewu i jak burza mijała. W iedział także i o tern, źe on jeden był dla niej wymarzonym adoratorem: delikatnym w obejściu, dającym środki nawet na luksus, dają cym stale i ciągle. A jednak bał się: Stefka gro ziła tym razem seryo, że znajdzie sposób stworze nia sobie egzystencyi bez niego. Hrabia na tę myśl zadrżał i zbladł nagle, czuł, jak się przywią zał do baletnicy, jak mu ona wprost niezbędną była do życia. Zazdrość się w nim budziła. A nuż Stefka ma już kogo na widoku, co było bardzo możliwe przy jej temperamencie i skomplikowanym arsenale wabików. K to wie, czy jeszcze dzisiaj w tym samym salonie, który on osobiście dla swej nimfy urządzał, nie zacznie królować jaki inny, mło dy, przystojny wielbiciel. Przesunęła mu się w roz- 40 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Łudzonej wyobraźni scena dawanych i odbieranych czułości, która, wt razie zerwania, powtórzy się nie z nim, lecz z kim innym...Ta myśl była mu piekłem, stawała się jego zmorą. Pow oli w głowie hrabiego układał się taki ka tegoryczny dylemat: albo zgoda i powrót do dawne go pożycia z ideałem, który ubóstwiał, albo nara żenie się na skandal i awanturę straszną z żona własną, której nie znosił? Nie było innego wyboru. — Ha, trudno! — mruknął i machnął ręką. — Zemszczę się! Tak, zemszczę się na Edelbergach! I chwycił się tej myśli, jak tonący w morzu chwyta się grzbietu fal, nabiegających na niego. W yją ł z kieszeni notatnik, wyrwał kartkę czystego papieru i skreślił na niej dwa zdania: „Zwyciężyłaś, aniołku. Stanie się według twej woli!” Poczem włożył kartkę do koperty i oddał słu żącej, mówiąc: — Doręczysz ten list pani, jak wróci do do mu! Pamiętaj, nie zgub! — Słucham jaśnie pana— rzekła służąca. Z a chwilę hrabia szedł przez plac Teatralny z miną desperata. Śnieg przestał prószyć. Nastrzępione chmury zaczęły się przewalać ku północy, wyłaniając prze czysty, słodki lazur nieba. Strzeliło słońce pro mienne, choć blade i wypełniło zimną jasnością przestrzeń. Hrabia się spieszył, więc niemal biegł, potrą Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 41 cając od czasu do czasu przechodniów, których zby wał krótkiem „przepraszam” . Spojrzał na zegar ratuszowy; dochodziła dwunasta. Z teatru wysuwali się artyści, artystki i roz mawiali wesoło. Niektórzy zdejmowali kapelusze na widok utytułowanego pana, a znali go, jako wiel kiego miłośnika i mecenasa sztuki scenicznej. Z a zwyczaj hrabia przy spotkaniu się z artystami przy stawał i prowadził z nimi urywaną ¡pogawędkę. Tym razem zdawał się nikogo nie widzieć, szedł prosto pod filary do cukierni, gdyż spodziewał się tam znaleźć reżysera dramatu, Trenczyńskiego, z którym chciał ubić „interes” . W myśli też obliczał, co go ta awantura będzie kosztować, i marszczył się. W padł do cukierni z wielkim impetem. R o zejrzał się wokoło. Przy jednym stoliku, na ubo czu, siedziało kilku młodych eleganckich ludzi i to czyło półszeptem jakąś rozmowę, raz po raz prze rywając ją głośnemi wybuchami śmiechu. Hrabia spojrzał na nich podejrzliwie i kiwnięciem ręki przy wołał starszego garsona. — Czy nie był tu jeszcze pan Trenczyński? — spytał. — Jeszcze nie — odrzekł garson — przychodzi o wpół do pierwszej. — A , dobrze, dziękuję — mruknął hrabia. — Przyniesiesz mi herbaty z temi mojemi kruchemi ciastkami. Pośpieszył do przyległej sali. Tu pod lustrem siedział sobie jakiś pan i, popijając herbatę, czytał 42 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Gil BIasa. Zoczywszy hrabiego, położył na stół dziennik i wyciągnął dań rękę. — Jak się pan ma?— zawołał wesoło. — Jak to ja, ani dobrze, ani źle — odrzekł Sławoborski i spytał: — A czy można się przysiąść? Nie przeszkadzam? — Ależ proszę, będzie mi bardzo przyjemnie... — Cóż się to stało, źe pana dziś tu o tej godzinie spotykam? — zagadnął hrabia, zjadając cia steczka, które przed nim postawił garson. — Nic, panie! Ot, fantazya... Wyszedłem wcześniej z domu, żeby się przyjrzeć, jak W arsza wa w zimie o tej właśnie porze wygląda. — Głupio wygląda— odpowiedział hrabia i spoj rzał niespokojnie na drzwi wchodowe, ponieważ ktoś właśnie wszedł do cukierni. — Na świecie wszystko jest albo mądre, alba g łu p ie— odparł z uśmiechem elegancki p a n — zale żnie od stanowiska, jakie zajmujemy. Celowość w egzystencyi ludzkiej jest taką samą złudą, jak bezcelowość. Człowiekowi się wydaje, że losy swoje trzyma w swej własnej garści, a tymczasem to losy jego trzymają za głowę, ręce i nogi... Niewolnika mi, panie, jesteśmy fatum, które znów bez udziału nas samych jest niczem... Zdania te ów elegancki pan wypowiadał swo bodnie, podkreślając je właściwym sobie drwiącym uśmiechem. -— Panie Jaskrow ski— wtrącił hrabia — pan sobie ciągle żartuje i kpi ze świata Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 43 — A świat ze mnie. — Niezupełnie... — A le tak, drogi panie, bo kiedy ja obser wuję i wysnuwam wnioski, inni natomiast snują ży cie, które jest po nad wszelkiem rozumowaniem:: jest prawdą jedną jedyną, dostępną dla śmiertel ników. — A ch, panie, panie... to życie niech dyabli porwą; wszak to same utrapienia!— odparł hrabia.— Pan tego nie zna— ciągnął dalej, trąc zawzięcie czo ło pan tego nie zna, bo pan jesteś wolnym pta kiem, masz pan swobodę ruchów. — Oczywiście — roześmiał się Jaskrowski — mogę włożyć rękę do kieszeni własnej i wyjąć ją z tejże kieszeni... Mam wolność czuć się niewolnym. I to także coś warte A le niniejsza z tern i z całą filozofią; przerzućmy się lepiej na inny przedmiot. Nie widziałem pana wczoraj w klubie. • — Rzadko tam zaglądam. — A szkoda. Tak, pan nie grasz, zato pań skiszwagierek, Leoś, królował tam przez parę wie czorów. W czoraj był zdaje się koniec, zgrał się do nitki. — W idzi pan — przerwał hrabia — ten czło wiek to waryat! — E, niekoniecznie. Ten człowiek tylko ży je prędko i szuka wrażeń. — Niech piorun spali takie wrażenia, które się kończą utratą... — Czego? 44 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Czego? W szystkiego, proszę pana... — Stary prezes to ureguluje, wszyscy są tego pewni. , — Ciekawy jestem, na. czem tę pewność opie rają?... — No, na czem — rzekł Jaskrowski — choćby na tern, źe prezes ma dosyć pieniędzy, żeby... — Z eby Leona dyabli nie wzięli? — Nie, ale żeby za Leona płacić, zwłaszcza teraz przed jego maryaźem. — I to potrzebne... — Przypuszczam, źe potrzebne. Maryaź ten wprowadzi Leona w sferę towarzyską naszej spo łecznej śmietanki. — Żartujesz pan? — Bynajmniej. Il faut que les races se mêlent! — Znam to— mruknął hrabia. W tej chwili ukazał się na progu wysoki, chu dy człowiek z dużą teką w ręku. — Kawy białej! — krzyknął donośnym głosem. Sławoborski podbiegł kuniemu, przeprowadzo ny ironicznym uśmiechem Jaskrowskiego. — Dzień dobry panu hrabiemu! — zaśpiewał przybyły. — Czekałem na pana. — Czem mogę służyć? ' — Może przejdziemy do pokoiku? — I owszem— odparł chudy jegomość z teczką. B ył to Trenczyński, reżyser dramatu, człowiek w świecie teatralnym potężny, znany i uznany dla ^ Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 45 swoich zdolności dyrektorskich i osobistych aktor skich. — Chłopak — rzekł, zwracając się do małego piccola, uwijającego się po cukierni— kawa biała pojedzie...— i wskazał na pokój w głębi zakładu. — Słucham! Jaskrowski tymczasem przerzucił machinal nie ilustracyę angielską, wypalił parę papierosów i ziewnąwszy wyszedł z cukierni. W pół godziny później wysunął się także hrabia, odprowadzony przez Trenczyńskiego aż do samych drzwi wchodowych. W oczach mu migotała jakaś niespokojna wesołość,, jakieś zdenerwowanie, płynące z wewnętrznego za dowolenia. Biegł szybko przez trotuar, potrącając co chwila przechodniów, którzy mu się z drogi napróźno usiłowali usunąć. Na W ierzbowej wsiadł do dorożki i kazał się wieźć do domu. Już wszyscy siedzieli przy stole, kiedy wpadł do jadalni. Przywitał się z teściem, teściową i szwa grem, żonie kiwnął głową i usiadł na swojem zwy kłem miejscu pomiędzy córką a jej nauczycielką. — Prawda, papo, idziemy dziś do teatru? — zwróciła się do niego córka. — A naturalnie, naturalnie, bilet mamy — To ten Camera będzie śpiewał? — Ten sam, tylko on nazywa się cokolwiek inaczej, nazywa się Camara. — Ach, to wszystko jedno, mój papo— odparła Jula, pochłaniając kawałek kotleta. — Zapewne, zapewne, moje dziecko— odparł 46 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl ojciec i rzucił badawcze spojrzenie na resztę towa rzystwa. W szyscy mieli miny zasępione. Stary E delberg zaledwie dotknął jedzenia, siedział i kiwał łysą głową, wpatrując się w deseń talerza. Pan Leon starał się usilnie o zachowanie pozorów spokoju, od powiadał półsłówkami matce, która go o coś pytała, i bawił się zapamiętale dewizką od zegarka. H ra bina, siedząc naprzeciwko syna, raz po rąz zata piała swój wzrok podrażnionej jaszczurki w córkę, która pod stołem trącała nogą swą nauczycielkę, wyniosłą jakąś i pyszną damę. — Spotkałem się z Jaskrowskim— zaczął hra bia, chcąc przerwać ogólne milczenie. — W ! —wyrwało się panu Leonowi. — To także dziwadło— syknęła hrabina i gro źnie spojrzała na męża. — Ładne dziwadło— zaśmiała się Jula.— D zi wadło? Taki piękny mężczyzna... — To nie twoja rzecz —zauważyła matka. — Panienki w twoim wieku — wykrztusiła po francusku stara Edelbergowa — nie wydają opinii o panach. — O. przepraszam babcię—próbowała się bro nić wnuczka —przepraszam babcię, przecież ja mam oczy, proszę babci... Wujaszku — dodała, zwraca ją c się do młodego Edelberga — nieprawda, że pan Jaskrowski to piękny mężczyzna? Pan Leon spojrzał na siostrzenicę sennym wzrokiem i odparł. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 47 — Tak, Jaskrowski jest istotnie przystojnym, eleganckim i bogatym człowiekiem. — On jest przedewszystkiem mądry — wtrącił bezdźwięcznie stary Edelberg i zaczął machinalnie kiwać głową. - On mądry i ojciec jego mądry i brat także nie głupi; to są ludzie, z któryckby należało brać przykład. — Na to ja powiem — podchwycił Artur, do bierając sobie karczochów, które ogromnie lu b ił,— że nie wszystko jest mądre, co nam się wydaje ja ko takie. Człowiekowi jest lepiej, gdy jest głupi, albowiem mu lżej na świecie. M ąd rość— to balast niepotrzebny, to źródło zatrute, z którego tryska nędza żywota,.. I chciał jeszcze dalej mówić na ten temat, gdy hrabia, obtarłszy sobie serwetką usta, stuknął wi delcem o talerz i rzekł: — Daj pokój, nie pleć; masz umysł nawskroś talmudyczny. Artur sponsowiał. Hrabina spojrzała pytają cym wzrokiem na ojca, który kiwnąwszy parę razy swą łysą głową, wycedził przez zęby: — Głupiec... Hrabia tego, czy nie usłyszał, czy też udał, źe nie słyszał, dość, źe zwracając się do żony- ją ł mówić: — Wiesz, z tym naszym budowniczym nie mo gę trafić do ładu; powiada, że nie może już po raz czwarty przerabiać wewnętrznego rozkładu pokojów. — Co to jest, nie może? 48 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Powiada, źe nie... — Tak, powiada— mruknęła ze złością, £>ławoborska— a kto tego osła zgodził? K to go sprowa dzał, kto się nim zachwycał? Ja, czy ty?! — A le uważasz.-. — Nic nie uważam — przerwała — lecz ci p o wiem, że ja w tej budzie, jaką, budujesz, mieszkać nie myślę, niech się ta tandeta w gruzy rozpadnie! — Ty przecież chciałaś gotyku? — Chciałam i chcę, ale nie takiego, jak twój. Obaj wykombinowaliście to świństwo, ten kur nik-—znawcy, esteci— i śmiała się szyderczo. Na twarz hrabiego wystąpiły ognie. Łypnął na żonę wzgardliwie i zawołał: Ty mnie widocznie uważasz za ostatniego idyotę! A le za pozwoleniem, dosyć mam tego je ż dżenia po sobie. Ty masz racyę: nasz hotel jest pretensyonalną budą i pragnąłbym, mówię szczerze, żeby go jakiś orkan zmiótł z powierzchni ziemi. — Tak, teraz — syknęła ze złością hrabina— kiedy tyle pieniędzy kosztuje, kiedy ludzie wiedzą, kiedy świat... — Świat jest mądry — przerwał Sławoborski zaperzony— tylko myśmy głupi. Co, u dyabła, było nam po pałacu? Z a 15,000 wynająłbym dom ministeryalny, z ogrodem, ze stajniami... tymczasem to paskudztwo... — Mój drogi, zostaw ten temat!... Mówisz same nonsensy!— krzyknęła w uniesieniu hrabina.— Powiedziałam ci, że w cudzym domu mieszkać nie Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 49 będę, że muszę mieć własny dom, jak inni mają, źe ostatecznie wiem, co robię... — Ty wiesz, co robisz? — Ja! — A ba, cbcesz udawać milionerkę. Hrabina poruszyła się gwałtownie na krześle i już miała rzucić mężowi jakiś komplement szy derczy, kiedy młody Edelberg, który dotychczas mil czał, bojąc się, aby nie doszło do awantury pomię dzy szwagrem a siostrą, rzekł, krzywiąc się: — Nie kłóćcie się! C'est embetant. . Ja wam powiem— dodał pojednawczo:— dom będzie imitował pałac gotycki, ale swoim porządkiem będziecie w po siadaniu domu skądinąd bardzo, jak na Warszawę, oryginalnego. Mówił mi o tern książę Mirski, na wet ten wybredny Michaś — tak pan Leon nazywał hrabiego Żegotę— aż piszczy z zazdrości, kiedy mó wi o waszym domu. Stary Edelberg drwiąco spojrzał na syna i ki wnąwszy parę razy głową, machnął ręką. N ato miast twarz hrabiny rozpogodziło się nieco. Zapa nowało chwilowe milczenie, które przerwała Jula, mówiąc donośnym głosem: — No, kiedy takie powagi, jak książę Mirski i hrabia Michaś zazdroszczą nam naszego pałacu, to już niema co...— i energicznie zmarszczyła brwi. — Et, jest o czem mówić — wyrzucił z siebie A rtur— nie dom zdobi człowieka, lecz człowiek dom. — Ty czasem powiesz tęgą rzecz — wtrącił z ironią pan Leon. ą ib lio t e k a —T. 305. 4 50 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Artur uśmiechnął sic, dumny z siebie, bo isto tnie sądził, źe mu się a propos udało. Natomiast hrabia się zźymnął i nie chcąc nowego niezadowo lenia wywierać na synu, wywarł je na służbie w ten sposób, iż przywoławszy Franciszka, stojącego przy kredensie, rzekł doń porywczo: — Powiedz kucharzowi, źe jego sos biały do bry jest dla indyków, lecz nie dla nas. — Słucham jaśnie pana!— odrzekł lokaj i po szedł wypełnić zlecenie, gdyż wiedział, źe pan na punkcie sosów był nieubłagany. Przy deserze zapanowała lżejsza atmosfera. Pan Leon, dotychczas słaby biorący udział w roz mowie, ożywił się i zaczął w języku francusko - pol skim opowiadać krążące po mieście plotki ze świarta eleganckiego. Kiedy mu się jaki dowcip udał, śmiał się zawzięcie, a za nim wybuchali wesołym chichotem Artur i Jula, zapatrzona w wujaszka i za mieniona, zdało się, w sam słuch. Panna Jula niezmiernie lubiła anegdoty wujaszka, które później na swój sposób powtarzała utytułowanym przyjaciół kom. Sławoborski raz po raz spoglądał na żonę, marszczącą brwi i zajętą jakiemiś myślami niespokojnemi. Stary Edelberg siedział nieruchomy, jak p o sąg, czasami zadrgały mu wargi, a w przygasłych oczach odbił się uśmiech sceptyczny. Lokaje obnosili owoce, kawę czarną, likiery i cygara, czynili to z prawdziwą dystynkcyą, wła ściwą domom wielkopańskim, W teip specyalnie Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 51 ćwiczyła ich hrabina, niesłychanie dbająca o to. żehy w jej domu znać było szyk arystokratyczny — nie ten taki improwizowany, ale ten, co polegał na pewnem przyzwyczajeniu, na długotrwałej prak tyce. — Czyś ty rozmawiał dziś z Kranzem?— zwró cił się stary Edelberg do zięcia, zajętego obcina niem cygara. — Tak, rano. — W iesz więc o tern, jak stoją interesy O po rów? — Wiem, źe kiepsko— bąknął hrabia, zaciąga ją c się wonnym dymem hawańskim — ale to da się naprawić— dokończył z udaną obojętnością w głosie. Stary Edelberg potrząsnął głową i wolno ją ł cedzić po francusku: — Da się naprawić... ba, ba.,, ale jakim spo sobem? — Mamy przecież Kredyt krajowy, mamy K o niecpolskich, no i swoje własne pieniądze— wtrąciła Sławoborska. — Właśnie tego wszystkiego nie mamy — od parł bezdźwięcznie Edelberg— natomiast mamy wasz pałac i interesy Leona. . Tu rzucił pogardliwe spojrzenie na syna, któ remu twarz nerwowo zadrgała. — Cóż pałac?!— zawołała córka. — A pałac!— powtórzył ze złością hrabia. — Znów ten pałac wyjeżdża— półgłosem wyjęknął zwrócony ku nauczycielce Artur, 52 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — W czasie takiego kryzysu stawiać ten dom kosztowny, to szaleństwo— ciągnął dalej Edelberg— szaleństwo— powtórzył z naciskiem i dodał:— A lb o ja wiem, czy mi się uda ocalić Opory?... A le gdyby się nawet potrzebna suma na razie znalazła, to co dalej? Żelazo ciągle nie idzie, ciągle ząstój, ciągle robi się na magazyn. Koniecpolski zaś wątpię, czy nam pomoże, a Kredyt krajowy, toć przecież tenże sam Koniecpolski. — Dlaczego on ma nie pomódz? — zdobył się na uwagę przybladły nieco h rabia.— W szak to dla niego doskonały interes? — Naprzód, teraz niema doskonałych intere sów— przerwał surowo teść — a powtóre, my z K o niecpolskimi mamy prywatne rachunki; tych zaś nie da się zwyczajnie i poprostu załatwić, nie da się... Oni idą w górę — mówił, jakby do siebie, błądząc oczami po białych boazeryach pokoju stołowego -— a my spadamy na dół; zwykła kolej rzeczy ludz kich. Oni, ci K oniecpolscy, parweniusze izraelscy.— Edelberg nie lubił wymamiać słowa żyd i żydow sk i— idą w górę, aby podobnie, jak my, opadać na dół; no, i spadną na dół; ten proces niebawem się zacznie... — Niech ojciec da pokój z filozofią rzekła, krzywiąc się Słowoborska. — To nie filozofia, moja córko, lecz życie samo, które ja znam — odparł Edelberg, a pocałowawszy żonę w rękę, siedzącym zaś kiwnąwszy głową, wstał od stołu. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 53 Chwilę zatrzymał się przed oknem , potem zbliżył się do syna, który z miną zasępioną cmo kał machinalnie cygaro i kładąc mu dłoń na ramię, rzekł półgłosem: — Dziś przyjdziesz do mnie; będę czekał na ciebie pomiędzy 7 a 8. Rozumiesz? — Dobrze, papo — jęknął pan Leon i jakby bojąc się, aby z zaproszenia ojca nie wywiązała się dlań jaka przykra sytuacya, wstał, pożegnał się ze wszystkimi i nie zatrzymywany przez nikogo, wy szedł. W przedpokoju do szwagra, który go przepro wadzał, szepnął rozpaczliwie: — Broń mojej sprawy, człowieku, broń, bo zginę... Ty jeden możesz coś... bo na Klementynę nie mam co liczyć... — Bądź pewien! — mruknął Sławoborski po śpiesznie takim tonem, jakim się mówi, gdy się chce kogo pozbyć. Jakoż hrabia chciał się pozbyć szwagra, bo wślad za nim posyłał stłumiony wykrzyknik: — Idź na złamanie karku!... Kiedy wrócił do pokoju stołowego, już tam ni kogo nie zastał. A rtur był u siebie i przebierał się do składania wizyt, teściowa, zabrawszy Julę i nau czycielkę, poszła z niemi do apartamentów prywa tnych; tak w domu hrabstwa Sławoborskich nazy wało się pierwsze piętro mieszkania. Z buduaru dochodziły go urywane głosy teścia i żony. Hra bia wiedział, o czem tam mówiono, wiedział z góry, 54 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl iż w tym eleganckim zakątku cichym rozważane są losy Oporów i interesy szwagra. Nie omylił się, gdy wszedł. Hrabina siedziała na małej kanapce w stylu Ludwika X V i trzymając ojca za ręce, coś mu gorąco przekładała. Na twa rzy jej znać było podniecenie, występujące w formie nieestetycznej rasowych wypieków. Stary Edelberg nic nie odpowiadał, tylko od czasu do czasu kiwał, jak nastawiony automat, głową. — Papa nie może ciągle płacić długów Leo na, to człowiek niepoprawny, nie'dawno przecież... — Niedawno przecież — podchwycił hrabia— ojciec zapłacił sumy za niego... — My nie możemy przez tego nicponia być skazywani na „wiwotowanie” , my mamy obowiązki względem ludzi, względem towarzystwa, no i wzglę dem dzieci. — Tak i dzieci naturalnie — powtórzył Sławoborski i stanął w postawie wyczekującej przed te ściem, który go z ukosa mierzył przygasłym wzro kiem. Stary Edelberg nic nie odrzekł, jeno słuchał, nawet mu żaden muskuł nie drgnął na suchej twa rzy. W yją ł ze srebrnego kieliszka stojącego na małym, bogato inkrustowanym stoliczku, papierosa, zapalił go i jął przebierać palcami po złoconej po ręczy kanapki. — My ma ny obowiązki! — syczała hrabina.—* Ach, coby to było, gdyby Opory zbankrutowały! — i chwyciła się za głowę.— Coby to było?! Ten śmiech Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 55 znajomych, ta złość ludzka i... nie, jabym tego wszystkiego nie przeżyła!... — Niech ojciec pomyśli —- przekładał Sławoborski i przysiadł się do teścia — nasza Jula dora sta, trzeba ją już wyprowadzić w świat, A rtur tak że, no, ten... — Tu hrabia poczuł na sobie spojrze nie bazyliszkowe żony i dał pokój refleksyi, nasu wającej mu się na wspomnienie syna. — A zatem, juźeście zdecydowali o losie L eo na?— odezwał się nareszcie Edelberg i spojrzał su rowo na zięcia i córkę. — To trudno, niech każdy ś p i, jak sobie po ściele— rzekł hrabia i przeszedł się po pokoju z oba wy, żeby więcej, niż potrzeba, nie powiedzieć. — Co tu decydować: Leon już przeciągnął miarę cierpliwości— wykrztusiła hrabina — niech po kutuje; my musimy się ratować, mamy obowiązki... — W y macie swoje obowiązki, a ja mam swo je— wyrzucił z siebie Edelberg, a twarz pomarszczo na, sucha, spłonęła mu nagłym rumieńcem. — W y macie dzieci, ja je kocham, bo to moje wnuki, wnuki umitrowane— ciągnął dalej, podkreślając iro nicznie słowo „umitrowane” — ale ja mam syna j e dynaka, syna, jedynego spadkobiercę starego żydow skiego rodu. — A ch — syknęła Sławoborska i zatkała sobie rękami uszy. Hrabia zbladł, wszystka krew zeszła mu z twa rzy, cofnął się nieco w tył i wybełkotał: — Żydowskiego rodu... 56 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Edelberg spojrzał nań drwiąco i potrząsnął machinalnie głową, poczem rzekł znów: — Tak, mój hrabio, sławny jest nasz ród ży dowski. Doczytałem się gdzieś, źe był na czele kahału jeszcze za Kazimierza W ielkiego... A potem? W szak Jakób Edelberg pierwszy petycyę podpisał do Stanisława Augusta, w której była wyrażona myśl emancypacyi żydowskiej; Dawid Edelberg, syn jego, był pierwszym założycielem szkoły postępo wych rabinów. Jakób otrzymał szlachectwo, a D a wid był gwiazdą ówczesnej gminy izraelskiej. Syn jego Natan wstąpił na inną drogę — policzony też został między twórców przemysłu polskiego. Ów Natan był także tym, co ugruntował fortunę Edelbergów, pierwszą na owe czasy w świecie żydow skim. Ów Natan — to mój ojciec, którego udeko rowany przez cesarza portret wisi w mojej kancelaryi... Ja poszedłem dalej, no i — tu stary Edel berg kiwnął desperacko głową — i doczekałem się córki utytułowanej, wnuków umitrowanych, syna zna nego w klubie i między arystokracyą... — Dosyć, papo, dosyć—jęknęła hrabina. Sławoborski stał osłupiały i milczał, a w gło wie mu się wił chaos myśli. — Na co o tem wszystkiem wspominać? — mruknął. — Na co? — odrzekł stary Edelberg. — Bo ja wiem, na co?... W szak czasy Jakóba, Dawida i Na tana Edelbergów nie wrócą, bo nie mogą wrócić, natomiast nadchodzą czasy Lilientalów i K oniec Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 57 polskich... N o i ci pójdą naszą koleją —- dodał szeptem, zaczem, rzuciwszy niedopalonego papierosa w ogień, płonący na kominku, dźwignął się ciężko z kanapki. Hrabina, nawpół zmartwiała, z zamknięte mi oczami, siedziała, przechyliwszy się całem ciałem na złoconą poręcz krzesła; Sławoborski stał przy kon soli i patrzył, wytrącony z tonu, na teścia. — No, trzeba i ś ć — zwrócił się do obojga na pożegnanie stary Edelberg — mam na głowie jeszcze sporo interesów... Nie bójcie się, postaram się wejść w układy z Koniecpolskim, a przez niego z bankiem, może Opory uratujemy... Z Leonem się rozmówię, wyperswaduję mu hrabiankę Lacką i mo że go przekonam do zwrócenia się ze swemi afekta mi w stronę panny Róży Koniecpolskiej. Tak bę dzie najlepiej, o ile się da zrobić. W ejdziemy znów do właściwej sobie sfery, nie przestając bły szczeć na wielkim świecie, do czego zresztą mamy prawo... Tu zatrzymał się na moment, poczem znów rzekł z dźwięczącym nieznacznie odcieniem ironii głosem: — A jeżeli Leon Edelberg nie da się namó wić do konkurów o milionową pannę Koniecpolską, to może Artur?... C o— pomyślcie? Hrabina drgnęła nagle i z zaciśniętych ust jej wyrwało się krótkie: — Nie, nigdy, przenigdy!... W yrwało się i zastygło na wargach. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Ha, nie, to nie! Wszakże pomyślcie!— po wtórzył stary E delberg.— W ówczas i pałac gotycki stanąłby w całej okazałości przed światem, a świat kłaniałby mu się nizko, bardzo nizko. — Nigdy! — jęknęła Sławoborska. Edelberg wyszedł. — Słyszałeś?— zaczęła brabina. — A , słyszałem. — No, i co będzie? — Kuina! — Jakto? — Ojciec opiera ratunek fabryki na małżeń stwie Leona z córką Koniecpolskich, ale ani Leon, ja go znam, w tę stronę nie uderzy, ani K oniecpol ski, wydaje mi się, nie będzie chciał szukać koligacyi ze zbankrutowanym rodem sławnych Edelbergów... Przysypią nas gruzy naszego gotyku... skończone... chyba... — Chyba co? — Chyba gdyby Artur, albo Jula zrobiła partyę... — H a !— jęknęła rozpaczliwie Sławoborska.— W ięc ty, hrabia, arystokrata, chciałbyś sprzedać własne dzieci żydom na pośmiewisko? Sławoborski ruszył niedbale ramionami i od rzekł: — M oja droga, nie bierz tych rzeczy tak tra gicznie. — Jakto tragicznie, mezalians. przecież to wstyd taki Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 59 — Jaki mezalians? Zrozum życie! W iesz przecież, iż moja matka była księżniczką i w dodat ku nie z byłejakich książąt, a z historycznych, i wy szła za zwykłego szlachcica, któremu się później postarano o mitrę. Zresztą, co tu długo mówić, a ja, cóż straciłem, łącząc się z Edelbergami? — Jakiś ty podły! Jakiś ty nieskończenie podły!... Hrabia machnął ręką i rzekł półgłosem: — A tyś głupia, bo nadęta przesądami, nie mającemi nic wspólnego z twojem źydowskiem szla chectwem. — Potworze, przestań, bo ci oczy wydrapię— syknęła Sławoborska i z pięściami rzuciła się na męża. — Histeryczna żydówka — wybełkotał hrabia, wściekły z gniewu. W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. -— Proszę! — rzekł hrabia. W progu stanął wyfraczony Franciszek z miną uroczystą i podając na srebrnej tacy bilet wizyto wy, spytał: — Jaśnie pani każe prosić? Sławoborska spojrzała na bilet. — Proś do biblioteki, zaraz tam przyjdę. Zaledwie Franciszek zniknął za drzwiami, gdy hrabia roześmiał się na całe gardło: — Ha, komedya! — i dodał patrząc, jak żona stara się przywołać zwykły, swobodny wyraz na twarz — OpelskiL. Mój kuzyn! No, idźźe prędzej do swego amanta, śpiesz się, bo ucieknie, ty stara... 60 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Sławoborska już się zdążyła opanować, wska zała mężowi ręką na drzwi i szeptem wyszło jej z przybladłych ust: — A ty, stary, podły idyoto, leć do swej ko koty!... I wymknęła się. W prawdzie sceny gwałtowne, połączone z obel gami wszelkiego rodzaju, dość często spotykały hra biego, miały one jednak jakiś odmienny ton, odmien ne tło, nie takie, jak przed chwilą. Działały one na niego raczej podniecająco, niż przygnębiająco. Ta dopiero awantura poruszyła w nim pewne, do tychczas w spokoju spoczywające, struny duszy i od biła się w sercu jego jako rozdźwięk zgrzytliwy. Hrabiemu wydawało się, źe już wszystkie sprzeczności i dysonanse, z życia rodzinnego płyną ce, zatopił w swym egoizmie cynicznym, tymcza sem nie. Edelbergowie, na których patrzył jako na źródło swych dostatków, naraz przedstawili mu się w innem oświetleniu, i uczuł się wśród nich obcym, samotnym, bezwolnym; ujął myślą w tych ludziach jedno — ów pierwiastek wrogi, odpychający, co to zmusza z żywiołową siłą do obrony lub zemsty. W yniósł się cicho z buduaru; nie zwrócił na wet uwagi na odgłosy wesołej rozmowy, prowadzo nej w salonie. B ył blady i jakby wytrącony nagle z życia. O czwartej przyszedł nauczyciel języka rosyj skiego, którego się hrabia uczył od lat kilku, o pią tej wpadł metr muzyki, ale tego Sławoborski zbył Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 61 krótko, oświadczając, źe jest cierpiący. Metr się zdziwił, bo utytułowany uczeń jego odznaczał się zawsze niesłychaną systematycznością i, chociaż by pioruny biły, musiał odbębnić na fortepianie ja kiś ustęp z partycyi operowej. Studya hrabiego nad muzyką polegały na odczytywaniu łatwiejszych stronic arcydzieł symfonicznych, a trudniejszych— arcydzieł operowych. Kiedy metr muzyki opuścił gabinet, Sławoborski zadzwonił na Franciszka, by mu dać pole cenie niewpuszczania nikogo, nawet z najpilniejszym interesem. Nigdy tego nie czynił, ponieważ lubił, żeby mu przerywano „syesty” pod pozorem pilnych, nie znoszących zwłoki spraw. W ten sposób oszu kiwał samego siebie, bo owe najpilniejsze sprawy nie były najpilniejszemi, zyskiwał zaś u nieświado mych tanim kosztem opinię człowieka czynu, pracu jącego od rana do nocy. Ci, co go lepiej znali, byli innego zdania i poprostu mówili, źe hrabia jest blagierem i maniakiem. W tej chwili jednak człowiek ten był napra wdę zmęczony. Nieskończona apatya rozsiadła się na jego pomarszczonej twarzy. Próbował czytać książkę, nowy jakiś romans, lecz nie mógł. W ięc sie dział wtulony w swój miękki fotel i starał się o niczem nie myśleć, popadł w taki stan, w jakim się nigdy przedtem nie znajdował. Byłby też Bóg wie, jak długo wygniatał poduszki fotelu, gdyby nie Fram ciszek, który mu przyniósł do zmiany wiepzorowe pbranje, 62 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Hrabia dźwignął się z miejsca; do służącego nic nie rzekł, przeszedł się parę razy po pokoju zaczął się ubierać. W dział na siebie koszulę, za wiązał krawat biały, wciągnął frak nr. 1 , chociaż zwykle do teatru kładł nr. 2 , t. j. starszy, i tak ubrany odświętnie poszedł na obiad. Zastał tam już wszystkich w komplecie. Nic nie mówił, nie zwracał nawet uwagi na to, że Artur plótł głup stwa, a Jula śmiała się jak idyotka bez przyczyny. Na żonę ani spojrzał, chociaż czuł na sobie jej złe i nienawistne spojrzenie. Jad ł machinalnie, bez smaku, nie krytykował sosów, był jak dziecko lub automat. P o obiedzie Sławoborska z Julą i guwernantką wsiadły do karety i odjechały do teatru. W ślad za niemi ruszył ojciec z synem w parokonnej do rożce. Śpiewano „Tannhausera” . Hrabia był wielbi cielem Wagnera, tę zaś operę mistrza szczególnie lubił, zmarszczył też nieco brwi, gdy weszli do lo ży, albowiem już się zaczął akt pierwszy. Kiedyindziej hrabia byłby narobił gwałtu za to, że go ominęła uwertura, dziś, nic nie rzekł, tylko się skrzy wił, poczem zajął miejsce z tyłu za córką. Sala była pełna; znakomity baryton ściągnął na swój występ śmietankę warszawskiego towarzy stwa, gdyż i loże pierwszego piętra nie świeciły, jak zwykle, pustką. Cisza zapanowała, kiedy słynny śpiewak ją ł wydobywać z piersi nieskończoną melodyę, niosącą Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 63 słuchaczów w zaczarowane sfery poetyckiego ma rzenia. Raz po raz grzmiały oklaski i odzywały się brawa przeciągłe. K iedy kurtyna, spadła w teatrze uczynił się naprzód szmer, potem nastąpiło wstawanie z krze seł; dały się słyszeć rozmowy urywane — zapanował ogólny ruch. Znajomi kłaniali się sobie zdaleka. Piękne panie i eleganccy panowie z lóż pierwszego piętra raczyli się słodyczami i tłumionym flirtem. Sławoborska wychyliła się przez rampę i zda wała się kogoś szukać błyszczącemi oczyma. W świe tle kinkietów odbijała się długa jej postać interesu jąco. Miała na sobie fularową suknię barwy doj rzałego granatu, oszytą przepysznemi koronkami, których wysoką wartość można było ocenić nawet zdaleka. Rudawe jej włosy o odcieniu płomiennem, spięte w obfity pukiel jedną szczerozłotą szpilką, w której błyszczał cenny rubin, doskonale zdobiły głowę ruchliwą o wybitnym semickim charakterze. Dawniej, kiedy była młodą, robiła furorę zblizka, w zwykłem nawet oświetleniu, teraz jeno z odle głości wyglądała zajmująco. Eleganccy panowie z pierwszych rzędów kła niali jej się i odbierali za to uśmiechy wabiące. — Mamo, mamo! O, pan Opelski...— zwróci ła się Jula do matki. — Gdzie? — Tam... — A c h , widzę — szepnęła Sławoborska, 64 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl i w oczach jej zaskrzył się płomień — nudzi go ten Mizerski. — Tak, tak... pan Mizerski... Hrabina dla ukrycia wzruszenia swego przed córką ziewnęła, nie przestała atoli magnetyzować wzrokiem Opelskiego. A le Opelski, czy nie chciał, czy też nie mógł odczepić się od swojego sąsiada, dość, ze ani spojrzał na lożę Sławoborskich. — Mamo, mamo— szepnęła znów panna Jula. — Co? — spytała nerwowo matka, bo zauwa żyła, że Opelski zniknął za portyerą. — Pan Jaskrowski! — Daj mi pokój. — Daj mamusi pokój — powtórzył Artur, za pychając sobie usta cukierkami, zaktórem i przepadał. — Papo, czy to nie ładny mężczyzna? Co to ładny, on poprostu jest piękny — zwróciła się znów panna Jula do ojca. A le ojciec zdawał się nic nie słyszeć, nic nie widzieć; siedział i machinalnie obracał afisz w ręce. — Papo, nie prawda? — A le tak, prawda - mruknął hrabia, nie wie dząc, o co chodzi. Rozległ się dzwonek. Eleganccy wyfraczeni panowie z towarzystwa opuszczali loże, przeprowadzani spojrzeniami pięk nych dam. Niektórzy zostawali, zapewne, by koń czyć naprędce rozpoczęte rozmowy. W rzawa ci chła na dole, tylko na galeryach słychać było peyme głośniejsze ożywienie, Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 65 Nareszcie kurtyna znów się podniosła w górę; znakomity śpiewak włoski ją ł znów czarować swym głosem, a pomagała mu faworyzowana przez publi czność artystka miejscowa. W połowie aktu hrabia wysunął się cicho z lo ży. Spojrzał na zegarek, coś szepnął lożmajstrowi i ruszył bocznemi drzwiami w drugą stronę gmachu, do teatru Rozmaitości. Tam trafił na antrakt. Z a j rzał w głąb, lecz wnet się cofnął, zawrócił więc do sal redutowych. Tu stanął i zaczął się rozglądać. W drugim końcu pod filarem zauważył pannę P a tyczek. Twarz mu się wyjaśniła; podszedł ku niej, ponieważ była sama, i podał jej rękę, mówiąc: — Otrzymała pani? — Otrzymałam, dziękuję, bardzo dziękuję — odrzekła baletnica i dodała z uśmiechem pocichu:— W iedziałam, że tak będzie... Jestem dziś zgodna— szczebiotała dalej; z wenty sama kwituję... Co, czy nie anioł ze mnie? Hrabia ścisnął mocno drobną jej rączkę, a na twarzy, z której zniknęła apatya, rozlała się błogość wielka. Promieniał z wdzięczności; czuł, jakby mu ciężar nieznośny spadł nagle z piersi, i rzekł: — Zejdziemy się u Semadeniego po przedsta wieniu. * -— D obrze. -— Trenczyński będzie? — A jakże, ale nie sam. — W ięc kto?... Biblioteka. — T. 305. 5 66 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Geniusz... — K to?—jęknął hrabia. — Geniusz!... M iłobędzki... H rabia skrzywił się i bąknął pod nosem: — Tego brakowało. — Ja chcę!— szepnęła panna Stefka. — A — ziewnął Sławoborski. -— Trenczyński nie ruszyłby się bez Miłobędzkiego. — Et, on juź swoje otrzymał, ten komedyant. — Proszę się w ten sposób o moich dobro dziejach nie wyrażać. —- Dobrodzieje, do których bez rubla nie przystępuj— zakończył Sławoborski i dodał: D o wi dzenia, Semadeni... Kwadrans po 1 1 -ej. Potem Europa, gabinet nr. 3, o ile nie został zajęty. — Ja się juź postarałam, żeby był wolny — zaśmiała się panna Patyczek, do której zbliżał się w tej chwili jakiś chudy o ponurej fizyonomii fatalisty młody człowiek. Był to właśnie Miłobędzki, poeta dramatycz ny, piszący sztuki dekadenckie, z których ani jedna nie została dotąd wystawiona w teatrze dla niemo ralnej tendencyi. Hrabia się cofnął, niedbale odkłoniwszy się trzem jakimś panom, toczącym głośną rozmowę o ci chych sprawach swoich, poczem wrócił znów do lo ży i usiadł za córką, zawzięcie lornetującą europej skiego śpiewaka, który istotnie wyglądał imponują co wśród gromady artystów drugorzędnych. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 67 !| Niebawem kurtyna znów spadła, ponieważ skończył się był akt drugi opery. Salę zalały p o toki ostrego światła, płynące z żyrandola i kinkie tów. Powstał nanowo hałas, zaczynający się od oklasków. Sławny śpiewak w towarzystwie ulubionej prymadonny miejscowej wyszedł na przód sceny; kłaniał się, uśmiechał zwycięzko i znikał parę razy za zasłoną. Publiczność, zwłaszcza ta ze sfer gór nych, szalała klaszcząc w dłonie i krzycząc dziko. Trwało to przez długą chwilę. Poczem wszystko wróciło do zwykłego stanu; panowie z krzeseł lor netowali damy siedzące w lożach, wychodzili z sali; jedni udawali się do palarni, inni z wizytami. D o loży Sławoborskich przyszedł hrabia Opelski, niegdyś piękny mężczyzna, obecnie z powodu swej tuszy już tylko zaledwie przystojny. Hrabinę pocałował w rękę, na której błyszczała moc dro gich pierścionków, za co otrzymał wdzięczny uśmiech, hrabiemu podał rękę, Juli szepnął komplement do wcipny, a Arturowi wskazał na Baczyńskiego, do którego też Artur natychmiast pośpieszył, bez wzglę du na skrzywienie się ojca. Rozmowa toczyła się po francusku. Opelski opowiadał cuda o Camarze, wtrącając od czasu do czasu jakąś anekdotę o dwu znacznym sensie, którą sobie notowała w pamięci Jula, aby ją podać w domu przy okazyi w powtór nej zmienionej nieco edycyi. W ten sposób sze snastoletnia panna dopełniała swoje wykształcenie powierzchowne, czerpane przez lata całe od bar dzo drogich i bardzo modnych pedagogów. 68 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Sławoborski nie brał udziału w rozmowie, słu chał szczebiotu córki i przyglądał się loży z prze ciwka, w której dostrzegł Jaskrowskiego. — W ujek Leon pogryzłby się z wściekłości, gdyby zauważył’, co ten Jaskrowski wyrabia — sze pnęła Jula, zwracając się do ojca. — A cóż on wyrabia? — spytał niedbale papa i skierował lornetkę w tę stronę, gdzie siedział ban kier Koniecpolski z żoną i córkami. — C o ? Flirtuje i to jeszcze jak... W idzi papa, nachylają się ku sobie: on jej włosów głową dotyka; o, doskonale widzę, doskonale. — Zdaje ci się— bąknął ojciec. — Mnie się nic nie zdaje.. O, widzi papa: ona mu podoje cukierki, ale jak podaje... jak?! Tym czasem... — Tymczasem co? — Przecież ta L acka, to prawie narzeczona wujaszka. — Et, pleciesz! — odrzekł ojciec pośpiesznie i uśmiechnął się z zadowoleniem, albowiem zauwa żył, że A rtu r, który przed chwilą rozmawia! z B a czyńskim, zjawił się w loży Koniecpolskich, gdzie mu natychmiast zrobiono miejsce. — Mamo, Artur!... — A jęknęła hrabina i zblądła. — Mama widzi? Opelski wyszedł, pożegnawszy się ze wszyst kimi. — W idzę, idyota! Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 69 — Mądry cliło pak rzucił ironicznie hrabia. Sławoborska przygryzała usta, ciskając m ężo wi spojrzenie przyczajonej do skoku pantery. — Mądry: budzi się w nim instynkt samoza chowawczy. — Obrzydliwy Artur, z takiemi żydówkami — mruczała panna Jula, kręcąc noskiem - z takiemi jakiemiś Koniecpolskimi się wdaje. Prawda, mamo, źe trzeba mu tego zabronię? A le hrabina już się zdążyła pohamować; przy brała znów na twarz wabiący uśmiech słodki, ażeby tern lepiej ukryć gniew, który jej się w duszy zbierał. — Tak, Julu, Artur głupi — wykrztusiła pół głosem. — Przy ludziach, przy pełnym teatrze, przy takiem świetle, bez względu na towarzystwo... — sy czała oburzona Jula, patrząc na ojca, który nie prze stawał się ironicznie uśmiechać. P o skończonem przedstawieniu państwo Sławoborscy byli jedni z pierwszych, którzy opuścili operę. Hrabia żonę i córkę wsadził do karety, a sam ruszył do cukierni pod filarami, gdzie już zastał oczekującą nań pannę Stefkę, raczącą się na ubo czu herbatą i ciastkami. Niebawem zjawił się Trenczyński, mając obok siebie ponurego Miłobędzkiego. — Idziemy — rzekł Sławoborski, witając się z reżyserem. Miłobędzkiego zbył lekkiem uściśnieniem dłoni. — Jedziemy!— huknął wesoło Trenczyński. 70 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Panowie sobie jedźcie, a ja z panną Paty czek pójdę na piechotę; kawałeczek drogi, można się przejść, nieprawda?— spytał wesoło baletnicy. — Mnie wszystko jedno — wydzwoniła panna Stefka i wstała od stolika. — A zatem Europa... gabinet trzeci. — Doskonale — zakończył Trenczyński i po ciągnął za sobą ponurego poetę, który się kurczył w swem jesiennem palcie lichem. — Dobrze, że nas ta hołota na chwilę opu ściła— szepnął hrabia po wyjściu reżysera z poetą. — To nie hołota— bąknęła pod nosem panna Patyczek, która zawsze umiała hamować zapędy ary stokratyczne swego wielbiciela. — No, tak, zapewne, ale uważasz — ją ł prze kładać Sławoborski, nie wiedząc właściwie, co ma powiedzieć — ale uważasz... ja mam także swoje zdanie. Panna Stefka pochyliła się ku niemu i rzekła: — Dziś daruję ci, stary gawronie, bo dziś cię kocham za to, coś dla mnie uczynił: jestem u wrot szczęścia, sławy... N o, chodźmy ztąd, bo czas. Wyszli. N oc była mroźna, ale piękna. Miliony gwiazd iskrzyły się na ciemnym fiolecie niebios i zdały się zdwajać siłę swego światła pod wpływem zimna. Na placu teatralnym było widno, jak w dzień. Dorożki snuły się w różnych kierunkach, rozwożąc eleganc kich panów do restauracyj. Od czasu do czasu przemknął się przechodzeń wtulony w palto z k o ł Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 71 nierzem podniesionym. R uch na trotuarach usta wał zupełnie. Hrabia szedł spiesznie: był znany ze swej militarnej postawy i szybkiego chodu. Obok niego, owinięta w bogatą rotundę, elastycznym i zręcznym krokiem poruszała się panna Patyczek. W hotelu Sławoborski spytał się szwajcara: czy gabinet Nr. 3 jest wolny, i dowiedział się, źe został zajęty, ale źe jacyś panowie kazali jaśnie pana poprosić do Nr 2 , w którym juz byli. Jakoż w Nr 2 hrabia zastał Trenczyńskiego, rozwalonego na kanapie i chmurnego Miłobędzkiego, który biegał po pokoju, jak szalony, prawdopo dobnie w celu rozgrzania się. — K olacyę obstalowaliśmy! — huknął Trenczyński— nie chcieliśmy hrabiemu przysparzać kłopo tu; zresztą my, tj. ja, na menu doskonale się znam. — A mnie wszystko jedno— bąknął Miłobędz* ki.— Co mi kolacya wobec wściekłego napływu my śli, które huraganem wyją w mej głowie. To mówięc, poprawił sobie zwichrzoną nieco czuprynę jasnych włosów. — Ha, ha!.. Adaś, podobasz mi się, coraz bardziej mi się podobasz! — zaśmiał się Trenczyński i oczy mu zaszły łzami. — Rozumiem ten chaos— wtrąciła panna Paty czek— ja to już znam. — A poznasz pani jeszcze lepiej, gdy błyśniesz na scenie w sztuce. . — K tórą ja dla pani specyalnie napisałem — wydzwonił Miłobędzki, przysiadając się do niej. 72 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Hrabia niedbale spojrzał na niego i zrobi! taką minę, jakby mu chciał nawyinyślać. — Panie drogi, zobaczy pan, co ja mogę!— z uśmiechem wyrzuciła z siebie panna Patyczek. — Ja już wiem najlepiej, co pani może— zau ważył podstępnie Trenczyński i spojrzał zukosa na hrabiego, w którego duszy zbierała się za zdrość. Nic nie mówił, palił papierosy, puszczając kłęby dymu, który się unosił w górę kółkami: hra bia był mistrzem w puszczaniu kółeczek i różnych efektów z dymu. — A kiedyż, do djabła, przyniosą tę kolacyę! rzekł w końcu. — Nie prędko, bo kolacya będzie mojego po mysłu, suta —i suto ją też oblejemy, oczywiście tak, by to poszło na zdrowie naszej nowej gwiazdy. — E t — bąknęła panna Patyczek i z uśmie chem wdzięczności klapnęła po ręce Trenczyńskiego. W niesiono wódki, koniaki obok całej zastawy różnych smakołyków. Trenczyński na ten widok spoważniał i mlasnął językiem. — Prawdziwy poemat... — mruknął do siebie i zabrał się natychmiast do kawioru, który nadewszystko lubił. Miłobędzki nawet nie zaprzeczył trywialnemu użyciu słowa „poem at” , oczy mu się zaiskrzyły na widok ogromnej sigi, która mieniła się na tacy wszystkiemi odcieniami rozpalonej miedzi. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl —- Jaśnie zwrócił się do butelkę. 73 pan, koniak czy wódkę pije? — hrabiego garson, trzymając w ręku — Daj wódki— mruknął Sławoborski. — A nam koniaku— rzekł Trenczyński, oglą dając się na pannę Patyczek. — Kolacya prędko będzie? — spytał hrabia, trącając się kieliszkiem z reżyserem. — Z a moment, proszę jaśnie pana. — No, to idź i popędź kucharza; szampan, wiesz, ten nowy — Cristal, nie Pommery, rozu miesz? — Pommery sec lepszy?— zauważył Trenczyń ski, zgarniając sobie na bułkę wysokie grudy ka wioru. — Roederer!— wykrztusił Miłobędzki. Tren czyński spojrzał na niego z pewnym rodzajem pogardy, jako na nieświadomego marek szampana. — Oj, poeto, pojęcia nie masz o tem, co d o bre; dla pana byłby najlepszy oryginalny krym. — No, przepraszam, każdy ma swój gust -— odciął się niezdetonowany poeta, obierając niezgra bnie sam środek sigi. — Zatem Cristal i Pommery! — zakończył hrabia, ruszając ramionami, i dał znak kelnerowi do odejścia. Kelner cicho wyniósł się z gabinetu. Panna Patyczek jadła mało, hrabia prawie nic, tylko Trenczyński z Miłobędzkim czynili stra szne spustoszenie. Znikł kawior, znikła siga, znikł 74 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl jesiotra ogromny kawał, a po paru kieliszkach k o niaku znikła także ponurość z twarzy Miłobędzkiego. Trenczyński nabierał coraz lepszego humoru; policzki jego raz po raz trzęsły się od śmiechu i wesołości. — B o uwa^a pani, panno Stefanio,— mówił, przysuwając się z krzesłem do baletnicy. — Sztuka to nie żart, to coś niesłychanie seryo, to, proszę pani, nie fikanie... — Ja wiem— cedziła panna Stefka. — Nie, pani nic nie wie, wiedząc dużo— tłomaczył dalej Trenczyński. — Ja np. widzę w pani talent liryczny, tj. coś takiego sielanko wo-rozlewnorzewnego, a tymczasem mogę się mylić. Hrabia, który wreszcie po długiem milczeniu doszedł do tego praktycznego wniosku, źe Trenczyńskiego trzeba na początek jak można najlepiej usposobić względem swej protegowanej, uśmiechnął się dobrotliwie i, trącając w ramię reżysera, ją ł mówić, modulując głos swój na pewien ton życzli wej poufałości: — Panie Stanisławie, panie Stanisławie, pan przecież wie, jak ja cenię talent pański, pański zmysł obserwacyjny, wprawę. — W iem. — Otóż, rozumie pan, udało się panu okre ślić zdolność panny Patyczek. Tak, istotnie, jej najbardziej udadzą się role takie niby z pozoru łatwe, a właściwie trudne. Bo, proszę pana, zna Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 75 leźć ton do ról sielankowych, traktowanych m oder nistycznie, to jest bardzo dużo. — Właśnie, właśnie— przerwał Trenczyński — mam juź taką rolę w fantazyi dramatycznej M iłobędzkiego „W odnik” . Będzie pani rusałką, ach, jaką rusałką, i chwycił się za łysiejącą mocno g ło wę. Juź panią widzę w trykocie z rozpuszczonemi włosami, spowitą w lilie i kaczeniec. Mowy mało, prawie nic, ale za to symfonia ruchów, no, poprostu bajeczna. Oczaruje pani!.. Jutro przyślę rolę gotową; urządzimy sobie małą próbkę — i będzie dobrze. Panna Patyczek skrzywiła się nieco, bo ta ro la była właściwie taneczną, nie zaś dramatyczną, ale w miarę, jak Trenczyński mówił, wyjaśniała jej się twarz. Myślała sobie: niech będzie na począ tek, najlepiej się można zaprezentować w takiej ze wnętrznej ekspozycyi wdzięków na tle prawdziwego dramatu. . — To nie dla pani... — mruknął Miłobędzki. — Co? — wyksztusił zirytowany Trenczyński, który sobie uplanował, że panna Patyczek, skoro zostanie przyjętą do dramatu, to nie po to, żeby mu psuła sytuacyę renomowanego reżysera. I chciał coś dalej mówić, gdy w tej chwili dało się słyszeć pukanie. D o pokoju weszli kelne rzy, niosąc zastawę do kolacyi, wina, likiery i owo ce, wśród których królował ogromny ananas. Towarzystwo zasiadło do nakrytego stołu. J e dzono z apetytem. Trenczyński wszystko chwalił 76 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl bezgranicznie i pochłaniał masami; Miłobędzki milczał, ale na wypogodzonej jego twarzy czytać było można, źe pesymizm nie stał się dlań jeszcze tym ciężkim głazem, który przygniata piersi moder nistycznych poetów. — A jednak, przyznaj pan, panie Adamie — rzekł Trenczyński, nachylając się ku M iłobędzkiemu— źe życie jest cokolwiek lepsze od nadźycia. — Dobre sobie!..— zaśmiał się hrabia. — Pani droga, panno Stefanio— ryknął Tren czyński—ja to wiem najlepiej... Idealizm, uważa pa ni najdroższa, to scena. Mamy takie sztuki pędzą ce człowieka dyabłi wiedzą jak wysoko — ba, tak wysoko — tu wyprostował się i podniósł rękę do góry — tak wysoko, źe z tych wyżyn wszystko się rozpływa w jakiejś mgle błazeńskiej. N o, bo co tu długo gadać: toć to błazeństwo i kpiny te tak zwane wzloty i hypertęsknoty naszych Maeterlinków. Człowiek, to ten, co je, mówi mniej więcej logicz nie i śpi, tak— śpi. W tern miejscu przymrużył znacząco oczy— a nadczłowiek, to taki bzik, co nie je, bo przeważnie nie ma za co, nie mówi, bo nie ma co, nie śpi porządnie, bo się wpieszcza w swe orgijne wizye... — Pan tak mówi — przerwał Miłobędzki — chmurnie—jak filister, zwyczajny filister, nie zaś ... — Et, pleciesz pan!.. — wybuchnął Trenczyń ski i trząsł się ze śmiechu.— Pleciesz pan, panie Adamie... A le to wszystko jedno, pan jesteś poetą, z tych wierszy pan żyjesz, ja pana lubię, bo pan Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 77 we mnie czasami budzisz uśpioną wesołość, no i ja panu, tak oto przez sympatyę „Rozbite ja jk o ” wy stawi ę. — „Rozproszone gniazdo” — syknął M iło będzki. — Wszystko jedno, jeden dyabeł... — A , czytałem to — wtrącił hrabia, chcąc skierować rozmowę na inne tory. — I ja czytałam — zaśpiewała panna Paty czek— piękna rzecz, dzieło prawdziwego talentu. Miłobędzki poczerwieniał z zadowolenia, chrzą knął raz i drugi, a biorąc do ręki szklankę szam pana, rzekł: — Pozwólcie, państwo, źe powiem słów parę. - - Prosimy!— rozległy się głosy. ^ M iłobędzki znow chrząknął, a zmarszczywszy brwi, ją ł mówić: — Sztuka to królowa, która rzadko zstępuje na ziemię, a jeżeli zstąpi, to nie szuka ołtarzy u wielkich tego świata — tu spojrzał z ukosa na hrabiego— ani też pospolituje się z gawiedzią, z sza rym tłumem, lecz szuka wybrańców, znaczonych lazurowo ognistym stygmatem... I zaciął się. Trenczyński chichotał, hrabia próbował zdobyć się na dostojny wyraz twarzy? a panna Patyczek złożyła ręce jąk do modlitwy. — N o i cóż dalej? — mruknął pod nosem Trenczyński. — Powiedz pan odrazu! — Zaraz!.. Jestem już... W ię c wznoszę zdro wie nowej męczenniczki, bo sztuka niesie z sobą 78 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl męczeństwo słodkie, ale niekiedy krwawe... W ięc wznoszę zdrowie nowdj kapłanki sztuki czystej, bez granicznej, sięgającej tam, do niebosiężnego absolu tu: niech żyje!.. W tern miejscu Miłobędzki zrobił niesłychanie słodkie oczy do panny Patyczek i trącił się z nią szklanką. — Brawo! — huknął Trenczyński.— Ty, Adaś, wyrośniesz z czasem na bardzo przyzwoitego bla gi era. Miłobędzki skrzywił się i ruszył ramionami. Wszyscy trącili się szklankami. Nastąpiły nowe toasty, potem już pito bez toastów, p it o , aby pić, bez względu na markę wina. W tem przy czarnej kawie i likierach ktoś za pukał do drzwi. — Proszę! W szedł garson i rzekł szeptem do hrabiego: — Jakiś pan czeka na jaśnie pana. — Niema mnie— mruknął hrabia. — K iedy on już wie, źe jaśnie pau tu jest, prosi tylko o chwilę rozmowy, czeka na korytarzu. — Niema mnie, powiedz! — K iedy ten pan powiedział, że sam wejdzie. — A niechże cię dyabli... i jego...— idę! Hrabia wyszedł zły, źe mu przerwano zabawę. Na korytarzu spotkał się twarzą w twarz ze swym szwagrem, Leonem. Na razie chciał mu coś przykre go powiedzieć, ale się pohamował. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — To ty? spytał. — Ja! Przepraszam cię—jąkał się młody Edelberg; na twarzy jego znać było niepokój wielki. — A co? — Przepraszam cię powtórzył Leon - szuka łem cię wszędzie, no i znalazłem; cliwała Bogu, ze znalazłem... Uważasz, powiem ci krótko, i węzłowato: u ojca dziś nie byłem, bo dyabli wiedzą, co jabym mu .powiedział; nie wiem, czy jutro pójdę, a mu szę, gdyż jeżeli Linówskiemu nie zapłacę 5,000 ru bli, będzie skandal... A le co to Linowski! — Biler, Bozyn, Słowik, Pszczółka położą mi w tych dniach areszty na rzeczy, uważasz, na rzeczy!... A towa rzystwo? — Deficyt... W szystko naraz: ojciec musi zapłacić ten raz ostatni, musi, bo się chyba za strzelę... 5 — Ty tego nie uczynisz—bąknął hrabia, kła dąc szwagrowi rękę na ramieniu. Ja wiem, że nie uczynię, ale coś zrobię... coś... — N ic nie zrobisz... — Zrobię! — No, to zrób. . Edelberg wlepił w szwagra swe czarne p od nieceniem rozpalone oczy i syknął: — Bądźźeź ty chociaż człowiekiem, bo K le mentyna, to i machnął ręką. — W iem o tem lepiej od ciebie... A le cze go ty chcesz właściwie odemnie? — Zapłać Linowskiego. 80 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Czem? Wiesz, że Opory... — Nie masz gotówki? — Ani grosza. — To daj weksel. — Zw aryowałeś!—rzucił się hrabia. — Bój się Boga... — Jeżeli ci o to chodzi? — szyderczo wtrącił hrabia. — W takim razie - rzekł młody Edelberg ner wowo — proszę cię o jedno, a tego mi nie możesz odmówić; wstaw się za mną u ojca; nastrasz go, przedstaw mu grozę mojego położenia; jednem sło wem wpłyń rozumiesz? — Rozumiem, rozumiem—powtarzał machinal nie Sławoborski. - Owszem, staremu powiem, żeś... — Mój drogi!... A le tak, ażebym, gdy się u niego zjawię, zastał grunt przygotowany. — A jakże, powiem mu, żeś... — W ięc, mój drogi, do widzenia; przepraszam, baw się... — zakończył pan Leon i podawszy szwa growi rękę, zniknął na zakręcie korytarza. Hrabia postał chwilkę, otrząsnął popiół z cy gara i mruknąwszy szyderczo: — Powiem mu, żeś głupiec — wszedł do ga binetu. Tu uderzył oczy jego szczególny widok. P o środku pokoju stali naprzeciw siebie z kieliszkami w ręce: panna Patyczek z miną wyzywającą bachantki i Miłobędzki, w którego oczach przymglonych palił się płomień żądzy lubieżnej. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 81 — Kiech żyje sztuka naga! — krzyczał M iłobędzki i w lansadach posuwał się ku baletnicy. A ona cofała się ku ścianie, wybuchając dźwię cznym śmiechem i zdała się przed nim uciekać. — Kocham sztukę nagą w tobie, o pani mej duszy! Pluję na świat, nurzający się w błocie filisterskiem: jam wolny, jak ptak. Panna Patyczek podniosła nieco "szeleszczącą suknię błękitną i nęciła Miłobędzkiegó przedziwnym kształtem swej zgrabnej nóżki. — A to c o ? — jęknął hrabia, bo mu się poe tyczne zalecanki Miłobędzkiego nie podobały. Trenczyński, wsparty na kanapie, z cygarem hawańskiem w ustach, trząsł się od śmiechu. — Daj pan pokój, hrabio, niech młodzi się bawią!— przekładał.— To scena miłosna, rola akurat dla panny Stefanii. — Rzuć się, o bóstwo, w ramiona słodkie mo je! — deklamował podniecony poeta. — Zagraj, gawronie, zagraj nam!— wołała pam na Stefka, trącając w przelocie hrabiego. — Co? — Poematu rozdział żywy... — zawodził Miłobędzki. — A niechże to... — Zagraj, gawronie mój! Trenczyński nie przestawał się śmiać. — Zagrajźe im pan! — Co? — Kie chcesz hrabio, to ja... — i potoczył się do pianina, stojącego w rogu pokoju. Biblioteką T. 305. 6 82 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Zaczął bębnić jakiegoś popularnego walca, fał szując niemiłosiernie. Hrabia chwycił pannę Stefkę za rękę i za trzymał ją w biegu, — Co ty robisz?— szepnął. — Bawię się. Miłobędzki nalał sobie tymczasem duży kieli szek likieru i, już dobrze pijany, ją ł się natrząsać ze Sławoborskiego, przed którym stanął w postawie zapaśnika turniejowego. — Słuchaj pan, panie! — bełkotał. Ja sobie drwię ze wszystkich hrabiów i książąt; ja pluję na ich mitry... ja ich w niebyt pogrążam!... Trenczyński grał. Hrabia się trząsł z wście kłości. — Uważasz pan: dla mnie księżna — to sztu ka, taka czysta sztuka, taka naga sztuka, w której niema człowieka, a jest natura ludzka, naga natura ludzka... Pan jesteś hrabia, ja to wiem — i trącił hrabiego, który się cofnął nieco w t y ł —ja to wiem: pan jesteś hrabia — rigolo, grand hiszpański, a ja sobie jestem tylko wielkim człowiekiem, który dla was filistrów ściągam z absolutu... — Adaś ściąga z absolutu, ha, ha, ha!...— za grzmiał Trenczyński i wypuścił niechcący cygaro z ręki... — A niechże to dyabli porwą!... — Boże, jaki pan interesujący, panie poeto!— śpiewała, pochylając się ku Miłobędzkiemu panna Patyczek, i ujęła spojrzeniem rozpętanej bachantki jego wyzywającą postać. — Uo, uśmiechnij się,-mój ty rigolo hiszpań Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 83 ski od kaszlu—dodała, zwracając się do Sławoborskiego. — Chodźmy stąd! — rzekł tenże, widząc, źe Miłobędzki, potoczywszy się na kanapę, wpadł w pe wien rodzaj zasępienia. — Ani myślę, ja się bawię! Trenczyński zapalił świeże cygaro i zaczął bę bnić na pianinie jakąś polkę. — A ja się wściekam— mruknął Sławoborski. — Z tein ci do twarzy, mój kwiczołku. — Chodźmy już! —powtórzył błagalnie hrabia, drżąc przytem, żeby go nie spotkała odmowa. — Ani myślę —śmiała się panna Stefka.— Z r e sztą, pójdę, bo cię kocham: tyś taki dobry!—I kla pnęła go po łysej głowie. - Tylko jeszcze walca za tańczę z tym boskim poetą. — Z idyotą!— mruknął Sławoborski. — No, chodź pan, zatańczymy walca— zwróci ła się do Miłobędzkiego, który stał się znów p o nury. — W alca? I owszem, służę! Zaczęli tańczjć, ale taniec n ie'szed ł, bo poe ta raz po raz tracił grunt pod nogami. W ięc też po jednym obrocie dali spokój. — Jakim ja nieszczęśliwy: tyle mi się myśli ci śnie do głowy, tyle pomysłów genjalnych — tylko tworzyć, tworzyć... — biadał pijany już zupełnie M i łobędzki i rzucił się na fotel. . Tymczasem hrabia zadzwonił na kelnera. Kelner wszedł. — .Rachunek! — W Jej chwili— rzekł garson i chciał biedź. 84 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Zaczekaj 1— mruknął hrabia i dał kelnerosztukę złota. — To dla ciebie; rachunek jutro za płacę. — Słucham jaśnie pana! Trenczyński przestał grać, wytrzeszczył oczy i spytał: — To już koniec tej zabawy? — D la nas ju z— odrzekł Sławoborski i poma gał pannie Stefce przy wkładaniu rotundy futrzanej. — Ja tu do rana będę siedział! — wykrztusił Miłobędzki. — Twórczość mnie opanowała i nie ¡pu szcza... — To pan siedź! — Mój drogi Adasiu — ryknął Trenczyński? rzucając się poecie na szyję— opuszczają nas!... — Pluję na mitry— syczał Miłobędzki. A panna Patyczek, juź ubrana, jeszcze raz zwróciła się do nich i wziąwszy ze stołu kieliszek likieru, wychyliła go duszkiem, wołając: — N iech żyje sztuka! — A le naga... — rozpaczliwie zawtórował M i łobędzki. Hrabia pociągnął pannę Stefkę za rękaw. W y szli, zostawiając obu przyjaciół w gabinecie pełnym wyziewów pijackich i dymu. Przed hotelem stało jeszcze kilka dorożek pa rokonnych. Hrabia skinął na jednę z nich. — Senatorska!— krzyknął. — Nie! — zaprotestowała panna Patyczek — W Aleje. — Zwaryowałaś?! Stangret stanął. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 85 — W Aleje! — powtórzyła panna Stefka i tu ląc się do swego amanta, jęła mu szeptać wesoło:— N ie sprzeciwiaj mi się dziś, choć jeden raz w ży ciu, mój ty niedołęgo. Ja chcę w A leje jechać!... O, już jedziemy... Dorożka grzmiała po Krakowskiem-Przedmieściu w stronę Nowego Świata. — Ja chcę tam w nocy zobaczyć twój pałac, w którym ta Żydówka, ach, nienawidzę jej, mie szkać będzie... Oj, ty, rozkoszna waryatko — mruczał"hra bia, przyciskając się do niej — jak ja ciebie ko cham!... — Et... — Kocham!... A le czy potrzebne owe sceny z tym idyotą reporterem? — Przyjaciół moich nie obrażaj! — Z tym opojem?! — Jeszcze raz powtarzam: nie obrażaj przy ja ció ł moich!—i kopnęła go bucikiem. Dorożka pędziła. Była głęboka noc. Na Nowym Świecie snuło się jeszcze nieco przechodniów w świetle, migotliwem latarń, rzucających smugi białe naokół. Cza sami przeleciała dorożka, wioząca wesołe pary do poblizkich restauracyj; czasami ciszę nocną przerwał śpiew przytłumiony zataczających się mężczyzn pi janych. Na placu Ś-go Aleksandra było zupełnie pusto. — To tu? — zwróciła się nagle panna Paty czek do Sławoborskiego, wskazując na duży dom piętrowy, otoczony parkanem tymczasowym. 86 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Tu! — Stój! D orożka się zatrzymała. Panna Patyczek wychyliła się nieco z powozu, spojrzała na budynek, którego dwie wieżyczki, przy czepione do ściany, zdały się kąpać w smugach pro miennych poświaty księżycowej — i wyskoczyła. Szybko podbiegła ku parkanowi i opluwszy go, kopnęła nogą, przyczem wyrzuciła z siebie pół głosem: — Tfy, przepadnij, ty żydowska budo! Zaczem powróciła do dorożki i siadła obok hrabiego. — Senatorska! — zakomenderowała. Dorożkarz zawrócił i pędem puścił się ku N o wemu Światu. — I na co to?— mruknął niechętnie hrabia. — Na co? — szepnęła panna Stefka niena wistnie.— Oto, widzisz, ja razem z Miłobędzkim plu ję na wszystkie mitry krabskie i na wszystkich hra biów razem! — Ha, ha, ha!... Doskonałe sobie! — Ty stary niedołęgo, gawronie... . — A ty moja pieszczoszko— zakończył hrabia i chwycił ją w pół. Dorożka pędziła. Sławoborski wpadał w stan jakiegoś błogiego osłupienia przy swoim ideale. W szystko, co dnia tego przeżył, spłynęło mu z my śli, istniał resztką starych, rozluźnionych swych nerwów i o wszystkiem zapomniał: o starym, tra gicznym Edelbergu, o szwagrze zbankrutowanym, Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl \87 o żonie,> której nie cierpiał, i o dzieciach, które mu były prawie obojętne. — Niech wszystko przepadnie, i ja pluję na własną mitrę — szeptał, gdy dojeżdżali do Senator skiej — byłem cię zawsze miał!... — Zawsze? Z a wiele... ale dziś... — rzekła pod nosem rozweselona pa'nna Patyczek — dzisiaj, jam twoja... Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl i II. Dzieii pana Natana Koniecpolskiego. Pan Natan Koniecpolski nie miał nigdy nic wspólnego ze swymi historycznymi imiennikami, za pisanymi tyle razy i tak chlubnie na kartach na szych dziejów. Nazywał się Koniecpolski, bo ojciec jego i dziad pochodzili z Koniecpola. Co się zaś tyczy pra i prapradziądów tej obecnie znanej przez wszystkich a uznanej przez swoich współplemieńców rodziny, to o nich mogą być ślady jedynie w archiwach kahalnych, o ile takowe istnieją. O jciec pana Natana wyniósł z Koniecpola ła' tany chałat, dziurawe i wykrzywione u obcasów buty, po za tern rady rodzica drogocenne i drogocenniejszy nad wszystko spryt wrodzony. Los był dla niego z początku uparty. W wielkiem życiu fabrycznem Dawid Koniecpolski był jako ów robak mizerny, którego lada chwila mógł pogrążyć w nicość już to przechodzeń butny i mający ogień pod podeszwami, już też poprostu wiatr, dmący po ulicach, lub zwykła ulewa. Otóż Dawida K on iec polskiego nie zdeptał ani przechodzeń, ani go Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 89 zmiótł wiatr, ani zatopiła ulewa: ów robaczek mi zerny, nikły, uczepił się mocnego drzewa, które ssał zawzięcie a stale-— jakoż wyssał z niego wszystko, co się dało. Owem drzewem był bogaty, bardzo bogaty na owe czasy biedy ogólnej fabrykant nie miecki; Dawid Koniecpolski był zaś tym robacz kiem, który owo drzewo stoczył, sam rosnąc w m oc i siłę. Jakoż zolbrzymiał; stał cię, że użyję wyraże nia właściwego agadom hebrajskim, rozłożystym, po tężnym cedrem, pod którego cieniem schroniły się tysiące synów Izraela w pokoju i ciszy dla siebie wielkiej, ale tylko dla siebie, nie dla innych. D o końca życia Dawid Koniecpolski, przy ca łym ogromie milionów swoich, pozostał wiernym gniazdu, z którego wyszedł, obyczajom, które chło nął za dni dzieciństwa swego i tradycyi, któremi się niegdyś w K oniecpolu karmił. Grynderem był zewnętrznie — wewnętrznie pozostał marzycielem ta kim samym, jakim się stał wówczas, kiedy w chederze i bet-ha-midraszu rodzinnym słuchał opowia dań wizyj świętych plemienia swego. Przed oczami jego dwoistej duszy jawiło się widzenie onego, w pro mieniach chwały elohimów skąpanego Jeruzalem, w którym rządził w towarzystwie zastępców swoich Mesyasz. O wt Mesyasz nie był dla Dawida K on iec polskiego bajką, wytworem poezyi biblijnej, lecz był prawdą w człowieka wcieloną, która nadejść miała i nadejść musiała. Ażeby zaś owo królestwo M esyaszowe tern rychlej przyszło, stary K oniecpolski nie dopuszczał do serca swego trucizny niedowiar stwa: Zakon i Talmud tworzyły dlań krynicę pobo 90 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl żności, świętości i wiedzy. Ztąd też był wśród bo gaczów żydowskich wyjątkiem rzadkim, jako obser wujący wszystko, co Zakon nakazywał; w domu je g o obchodził się sabat i każde święto, przy zachowaniu wszelkich ceremonii i obrzędów. Pieniądze robił i tonął w marzeniach o mesyaszowem Jeruzalem z odbudowaną świątynią Salomona. K iedy rozległy się pierwsze hasła syonizmu Koniecpolski na nie uwagi nie zwracał, kiedy zaś prąd syonistyczny zaczął napierać i ferment w masy żydowskie wprowadzać, natenczas obudził się w nim żyd pobożny, bo w hasłach widział nie moc mesyaszową, a słabość ludzką, mieniącą się być siłą. W ięc powstawał przeciwko temu ruchowi, przenikając j e go nicość i czczość. Dzieciom swym, które przy nosiły do domu odgłosy bojowej wrzawy z zebrań syonistycznych, zabronił surowo brać w tych zebra niach udział. — Jehowa, gdy zechce — mówił — to poruszy we śnie głębokim pogrążonego Lewiatana, a ten wstrząśnie ziemią całą i zaprzepaści lądy, wyłania ją c z głębi wód oceanu ziemię obiecana dla wier nych swoich! A le Jehowa nie chce jeszcze, bo czas Mesyasza nie nadszedł. A toli pragnął pragnieniem całego serca ujrzeć raz jeden w życiu miasto święte i raz jeden popła kać na ruinach świątyni Salomona. To też, gdy córkę wydał za mąż, a synów w jchował i pożeniły gdy widział, źe się odnowiło plemię jeg o we wnu kach, złożył w ręce zięcia, jako najmądrzejszego w rodzinie, kierownictwo interesów swoich i wybrał się w podróż do Palestyny. Jechał tam nie jak o Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 91 właściciel fabryk, w których tysiące pracowało rąk chrześcijańskich, ale jako podobny do tego młode go Koniecpolskiego, który w dziurawym chałacie, w powykrzywianych butach, ze złotówką w kieszeni wybrał się do Łodzi, by tu państwo swe założyć. Kiedy wrócił, był jakby nie z tego świata: nic go prócz modlitwy, postów i wnuków nie zajmowa ło. Chudł, nędzniał, obojętny już na wzrost mająt ku swego; żył tylko modlitwą i słuchaniem ksiąg świętych, które mu utrzymywany umyślnie lektor bóźniczny czytał. Kie upłynęło roku, gdy się ro zeszła wieść po kraju całym, źe Dawid K on iecpol ski, najbogatszy fabrykant, najpobożniej szy mąż w Izraelu, przeniósł się na łono ojców swoich. Wyprawiono mu, wbrew jego woli przedśmiertnej, wspaniały pogrzeb z taką niezwykłą pompą, źe do skoinbino wania jej powołano naj biegłej szych rytualistów łódzkich wespół ze słynnym rabinem gró jeckim, ponieważ ten właśnie bogobojny człowiek cieszył się u starego Koniecpolskiego specyalnem uznaniem ze względu na swoją uczoność i pobo żność. Legata, jakie stary fabrykant na różne cele specyalnie żydowskie poczynił, skrupulatnie komu należało firma K oniecpolskich wypłaciła, wyłącza ją c prócz tego od siebie z całkowitego spadku wiel ką sumę ua szpital katolicki. Stało się to za na mową postępowego pana Natana, który w ten spo sób chciał uniknąć, jak mówił do brata i szwagra, skandalu. Jakoż ułagodzono opinię publiczną, któ ra niesłusznie zresztą sarkała na jednostronność legatów nieboszczyka. Niesłusznie, bo co kogo osta tecznie może obchodzić, źe Dawid Koniecpolski, Żyd, 92 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl który na ludności chrześcijańskiej zrobił aź *20 mi lionów, pamiętał w swym testamencie wyłącznie tyl ko o wybranem przez samego Jehowę plemieniu swojem? K ażdy przecież może robić ze swoją for tuną to, co mu się podoba. A le stało się i dobrze się stało, że firma D. Koniecpolski i S-ka posłuchała rady najmłodszego w rodzinie. Majątek zresztą pozostał niepodzielony; fabrykę zostawiono pod zarządem zięcia nieboszczy ka, pana Aleksandra Dibstala, Beniamin K on iec polski, najstarszy syn i zarazem najpodobniejszy do ojca, osiadł w dobrach ziemskich, nabytych jeszcze przez nieboszczyka, i tam kierował cukrownią, na której się, nawiasem mówiąc, nic nie znał, a naj młodszy, Katan, wyruszył z Łodzi na zdobycie W ar szawy. Człowiek obrotny, przebiegły, dla którego wzo rem do naśladowania był z początku ojciec, a pó źniej niemniej sprytny szwagier, zrozumiał odrazu, co może zrobić w tein wielkiem środowisku krzy żujących się interesów. Fabryka go nie nęciła, zresztą zaczynał się właśnie ogólny zastój w manu fakturach, postanowił przeto energię swoją zużytko wać w innym kierunku. N abył więc za dużą sumę akcyj założonego przed kilkunastu laty przez sta rego Edelberga „K redytu krajowego” i wszedł do tej instytucyi odrazu jako poważny akcyonaryusz. A le stanowisko akcyonaryusza, biorącego, regular nie dywidendę, nie wystarczało mu, dokupił więc akcyj i wcisnął się do rady zarządzającej bankiem. Tu dopiero zaczął działać, sypał projekty za pro jektami. Stary Edelberg niechętnie patrzył na no Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 93 wego członka zarządu, ale ustępował, bo musiał ustępować, widząc, iź śmieszna byłaby walka z czło wiekiem, który rozporządzał połową wszystkich akcyj. Jednakże, o ile był w stanie, hamował zapędy Koniecpolskiego, nie dlatego, żeby jego inicyatywie nie przyznawał wagi, zwłaszcza, że rezultaty finan sowe przemawiały za projektami Koniecpolskiego, nie dlatego, żeby go szwindlarstwo tegoż raziło, lecz z zasady. Zasadą zaś Edelberga była zazdrość, rosnąca na widok nowej gwiazdy, która jego same go przyćmiewała swoim blaskiem. Zaczęła się ta głucha nienawiść pomiędzy starym Edelbergiem i m ło dym Koniecpolskim, która czekała tylko okazyi, by zapłonąć płomieniem zniszczenia i zemsty. Pan Natan nienawidził starego Edelberga ze swej strony nie tyle za to, źe ten w roli prezesa Kredytu krajowego krzyżował mu plany i koinbinacye pewme, ile za to, źe E delberg miał tytuł szla checki, parę orderów cesarskich i zagranicznych, źe, jako ochrzczony, wszedł w koła arystokracyi pol skiej, że przyjmował u siebie wielkich panów i źe u tychże panów bywał, źe należał do klubu razem ze swym synem i zięciem, t. j., źe miał to wszystko, czego on, Koniecpolski, pomimo swych milionów i swej wszechwładnej firmy, mieć nie mógł. Gdyby stary Edelberg chciał był źyć z nim na innej stop ie, nie na tej urzędowo-bankowej, gdyby go był razem z rodziną przypuścił do swego wielkop ańskiego towarzystwa, byłaby się zazdrość jego rozpełzła, a nienawiść wyschła. A le Edelberg traktował gó tak, jak się traktuje dorobkiewicza- i)4 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl żyda, a tego duma Koniecpolskiego znieść nie m o gła i nie chciała. Tego dnia pan Natan był w świetnym humo rze. Naprzód dowiedział się w ciągu tygodnia o ka tastrofie wiszącej nad Oporami Edelbergów, nastę pnie o lada dzień mającem nastąpić bankructwie Leona Edelberga, a w końcu miał wczoraj sposo bność zrobienia paru impertynencyj lekkich wnuko wi swego rywala, Arturowi Sławoborskiemu, kiedy ten przyszedł do jego loży. Z a te iinpertynencye musiał zresztą w domu odpokutować, -bo mu własna żona razem z córką nawymyślały od arogantów i kantorowiczów. Pan Natan wymyślania te przyjął pobłażliwie, ponieważ w gruncie rzeczy wizytę A rtura uważał jako pe wien rodzaj zwycięztwa nad znienawidzoną rodziną mechesów, tak bowiem zwykł był nazywać E del bergów w gronie zaufanych. —- O, doczekam się, doczekam— mawiał—jak oni przyjdą na moje podwórko; nie ja do nich przyjdę, lecz oni do mnie! O godzinie dziesiątej był już w drodze do Kredytu Krajowego, którego gmach leżał w śród mieściu. Szedł pieszo, lecz kareta jechała za nim nieopodal. W ten sposób pokazywał pan Natan światu, że może jeździć karetą, lecz. nie chce, choć może. Był to w swoim rodzaju snobizm, na który sobie z widoczną przyjemnością pozwalał. Biegł szybko i przytem tak, jakby przecinał napierające na niego fale wzburzonego morza. P rze chyliwszy głowę na prawo, jednę rękę trzymał w kieszeni, a drugą ściśniętą w pięść lekko wyma Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 95 chiwał. Nie zatrzymał się ani na moment, nie przystanął ani razu, zdawał się nikogo nie widzieć, chociaż na wszystko i na wszystkich rzucał ostre spojrzenia z pod ciemnych brwi niemal kwadrato wej twarzy. Nie można go było nazwać brzydkim, bo miał rysy regularne, nawet bez właściwej rasie swej krzywizny nierównej nosa, na miano przystoj nego atoli również nie zasługiwał ze względu na kształt głowy podobnej do olbrzymiej cebuli, którą podnosił do góry, niby rozbitek broniący się przed zalewem rozhukanego morza. Prawie równocześnie ze swym powozem wie deńskim najnowszego fasonu stanął przed gmachem Kredytu Krajowego; stangretowi kazał jechać z p o wrotem, a sam wbiegł na schody. Zatrzymał się chwilkę w przedsionku i nie czekając na szwajcara, który od jakiegoś siwego jegomościa z brodą odbierał rozkazy, sam sobie zdjął palto i pośpieszył na górę, gdzie przyjmował interesantów i urzędników instytucyi. Stanąwszy na galeryi, wyprostował się i ode tchnął swobodnie. Tu dopiero czuł się panem, czuł się u siebie. Przechylony przez marmurową balustradę patrzył, jak machina bankowa funkcyonowała. Urzędnicy już byli na swoich miejscach. Z' oddziałów buchalteryi i korespondencyi, które się znajdowały na pierwszem piętrze, dochodziły go zmieszane głosy, rozmowy nie słyszał, tylko jej ton ogólny. N a dole do otwartych kratek kas różnych cisnęli się interesanci, przeważnie żydzi, trzymając w rękach przekazy, weksle i arkusze opisowe. N ie którzy siedzieli przy dużym stole pośrodku i gwa 9tf Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl rzyli. Duży zegar nad kasą główną, w białe buazerye wprawiony, panował nad całą tą ogromną sa lą, do której wpadało światło przez szyby, umie szczone w dachu. Koniecpolski patrzył na to wszystko. Cliwiiami przewijał mu się między grubemi wargami uśmiech nieznaczny i znikał zaraz, czasami ironia jakaś zabłysła w oku, by również ustąpić miejsca pozornej obojętności. On lubił tę inspekcyę z galeryi, bo odnosił wrażenie swej mocy i potęgi, bo dawał folgę swej dumie wielkiego finansisty i naj tęższej bankierskiej głowy. Już go dostrzeżono: głowy urzędników cieka wie, a ukradkiem wyglądały z po za kratek, chcąc zbadać usposobienie swego pryncypała. Przyzwy czajono się przez dwa lata, że kiedy prezes zatrzy mał się dłużej na galeryi zaraz po przyjściu do K redytu, był to znak nieomylny, iż wstał w dobrym humorze i nie zważał dnia tego na różne niedokła dności wydarzające się przy funkcyonowaniu machi ny bankowej. Kiedy atoli prezes był zły, wówczas pędził prosto do swego gabinetu, i w Kredycie za czynały się awantury, których ofiarą padali nawet najniewinniejsi. W tedy właśnie prezes wszystko widział i starał się wszystko widzieć; wtedy wybie rał się na szczegółową inspekcyę biur, gdzie to te mu urzędnikowi, to tamtemu czynił ostre docinki, przyczem i szefów nie oszczędzał — Pan prezes już? — posłyszał nagle za sobą Koniecpolski głos gardłowy. Obejrzał się i uśmiechnął, podaną sobie dłoń uścisnął lekko i bąknął śpiesznie: Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Już! Ten, który się pierwszy zbliżył do prezesa, był jednym z członków rady zarządzającej, nazywał się Maurycy Datyner, kreatura Koniecpolskich, akcyonaryusz z ich łaski, zaufany pana Natana, idący z nim ręka w rękę przy kierowaniu instytucyą Kredytu krajowego. Człowiek juz porządnie siwie jący, nieco łysy; z oczu przymrużonych przeglądał mu spryt. Miał to do siebie, źe się nigdy nie uśmiechnął -— zawsze zachmurzony, nawet w najwe selszych okazyach, ze zmarszczonem czołem, czynił na patrzących na niego wrażenie inkwizytora średnio wiecznego, obojętnego na wszelką nędzę, na wszel kie cierpienie. Urzędnicy nienawidzili go: był w ich przekonaniu szpiegiem, który prezesowi o’ wszystkiem donosił i wszystkie projekty na ich niekorzyść podawał. Datyner należał do wojujących synów Iz r a e la. Sam Koniecpolski musiał go często w zapędach syonistycznych hamować; wiedziano też powszechnie, źe gdyby mógł, toby instytucyę Kredytu Krajowego zamienił ne filię londyńskiego banku żydowskiego. — Panie prezesie—rzekł znowu Datyner— in teres nam się udał. — A ? — ziewnął Koniecpolski. — Mamy kilka pilnych spraw do obgadania. — A ... — ziewnął po raz wtóry pan Natan i pośpieszył za Datynerem do pustej w tym czasie sali obrad zarządu. . ■ < — N o? — zaczął Koniecpolski, siadając przy jednym końcu ogromnego stołu, nakrytego suknem ąmarantowem. i B ib liotek a— T. 305 98 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Edelberg puścił w kurs trzy czwarte swo ich akcyj K redytu krajowego. — . K to je kupił? Datyner spojrzał podstępnie na swojego szefa, ale chociaż mu przynosił radosną nowinę, nie roz chmurzył się. — Kupił któryś z naszych dla nas. Oto są!— i wyjąwszy z kieszeni plikę akcyj, rzucił je na stół. Koniecpolski się zaśmiał, akcye przeliczył skrupulatnie i położył na nich swoją szeroką dłoń. — Zatem zostało staremu u nas akurat tylko tyle, ile jest konieczne, żeby zasiadać w radzie i brać w niej udział. — Tak— wykrztusił Datyner— obecnie prezes instytucyi nie ma interesu popierania tejże instytucyi, bo przy najlepszych obrotach dywidenda pozo stałych jego a.kcyj przynieść mu może drobny tylko zysk. A jeżeli nie ma interesu w popieraniu K re dytu Krajowego, jest jednakże w możności szkodze nia temuż Kredytowi— więc, zdaniem mojem... — Ja zdanie pańskie znam, kochany panie Datyner — przerwał pan Natan, wpijając swoje spojrzenie ostre w mówiącego.— A le to na nic: ja nienawidzę starego, pan wiesz o tern, jednak nie mogę mu doiu wykopać na razie, żeby się do niego zwalił, bo nam potrzebna firma, Edelberg zaś jest firmą dla głupich klijentów naszego banku. Z r o zumiał pan, panie Datyner? — To są tylko względy sentymentalne— wtrą cił D atyner—a grunt— to pieniądz, który mamy. — Pieniądze płyną jak woda; nie zatrzymasz iph— sentencyonalnie odparł pan Nątan i ziewnął. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 99 — My, żydzi, mamy już siłę, możemy się obejść bez chrześcijan — wtrącił ponure Datyner. — Czy możemy? — Z pewnością — Nie bardzo... A zkądże się zyski wezmą? Mnie zaś chodzi, prócz prywatnych rzeczy, o zy ski.— Tu przymrużył wzrok i bębniąc palcami po stole, dodał: — Panu, panie Datyner, oczy syonizm pia skiem palestyńskim przyprószył, pan widzieć nie możesz tak dokładnie, tak jasno, jak ja. — Ha, niema o czem mówić! — wyrwało się Datyner owi. — Owszem, jest o czem mówić, tylko trzeba mówić spokojnie. Ot, ja pana poproszę, kiedy bę dę miał wolną głow ę—pan mi o tych tam waszych syonistycznych historyach opowie kupę ciekawych rzeczy. Ha, ha, ha... wy tam musicie sztuki łama ne robić!.. Ostatecznie, co mnie to wszystko może obchodzić? — Sądzę, że dużo... — przerwał surowo D aty ner.— My na pana liczymy. Koniecpolski spojrzał ironicznie na mówiącego i wycedził przez zęby: — To źle robicie! Namówiłeś mnie pan na wrzucenie w błoto 5,000 rubli, za które kupiłem 50 palestyńskich akcyj, ale na więcej mnie nie namó wisz, nie... Interesu w tern nie widzę, mój panie, a awantury przeczuwam: artysemityzm uczyni z tej utopii waszej piekło, które was pochłonie! Ja to wiem: nieboszczyk ojciec mój miał racyę, kiedy po mimo swej świętej pobożności, nie chciał na syonizm 100 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl dać trzech groszy. To był mądry człowiek i mą dry żyd... a pan chcesz, żebym ja był głupim czło wiekiem i głupihi żydem? Nie, panie, daj mi pan żyć i nie mięszaj mojego nazwiska do tej awantury. Debrze, źe nikt nie wie, iż posiadam syonistycznych akcyj za całe 5,000 rubli, bo miałbym jaką pasku dną historyę. „ Domawiając tych słów, pan Natan wstał i za czął chodzić po sali, założywszy ręce w tył, Datyner natomiast liczył kupę weksli, które wyjął z pękatego portfelu i sprawdzał zgodność ich z wy kazami. — Wiesz pan co, panie Datyner - rzekł zno wu z uśmiechem K oniecpolski—jak wy od sułtana Palestynę kupicie, to postaw pan, proszę, moją kandydaturę na autokratę żydowskiego... Z oba czył byś pan, jakiby ze mnie był wspaniały król. Ż y dom byłoby pod moim rządem dobrze, a mojej dynastyi jeszcze lepiej! Mówiąc to, śmiał się wesoło ze swego dowcipu. Datynera te żarty widocznie złościły, bo się krzywił niemiłosiernie; ponieważ jednakże nie śmiał otwarcie wystąpić przeciwko swojemu szefowi, więc spróbował zwrócić przedmiot rozmowy na inne tory. — Panie prezesie — zaczął półgłosem— a co zrobimy z trójcą naszych hrabiów? — A co pan chcesz zrobić? — spytał drwiąco Koniecpolski. — Co? Wyrzucić ich! — I zamiast nich wziąć trzech Mendelhan- dlów? — Bozumie się! odparł Datyner. — Ci będą Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 101 pracować bez grymasów, tym zbrudzone weksle nie będą śmierdzieć. — No... — No, potrzebujemy urzędników, a nie jaśniepanów. Kredyt Krajowy nie jest schroniskiem dla zbankrutowanej szlachty. — No, kończ pan! — Trzeba im dać dymisyę... — Panu się zdaje, że trzeba — mruknął K o niecpolski — bo z pana kiepski dyplomata, a mnie się zdaje, źe nie trzeba, bo ja patrzę dalej. P o wtarzam panu jeszcze raz, że nam nasi hrabiowie nie przeszkadzają; wprawdzie robią mało i kiepsko, ale też biorą pensye liche. Natomiast mamy z nich tę korzyść, źe świat wie, kto u nas jest. To także pewna satysfakcya. A co do mnie, rozumie pan, panie Datyner, ja wolę mieć trzech polskich hra biów w Kredycie, aniżeli trzech książąt judejskicli. Ja także się bawię za tanie pieniądze, bo co to— rozkazywać trzem prawnukom wojewodów i hetma nów, okazywać im swoje niezadowolenie, kpić sobie z nich z miną poważną i nie zwracać uwagi na ty tuł!... Kiedy sobie pomyślę, źe mój pradziadek u pradziadka takiego Łaskiego był mniej niż zerem, a prawnuk tegoż Łaskiego jest u mnie, prawnuka owej nicości, także mniej niż zerem — robi mi się bardzo przyjemnie. Myślę sobie wtedy: był czas, kiedy wyście po mnie jeździli, a nadszedł czas, kie dy ja sobie po was jeżdżę... Fortuna kołem się toczy... Nie, panie, to są moi hrabiowie, ja ich panu nie dam, jabym im nawet podwoił pensye, że by siedzieli w moim banku, gdyby im przyszła myślj 102 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl nie daj Boże, ten mój bank opuścić. Pan się na tych przyjemnościach nie znasz... — A nie... — Co innego taki Rozpędowicz, temu dałem dymisyę, ho to sobie taki prosty Rozpędowicz. — •Pan prezes dał mu dymisyę, a on tu cią gle sterczy... — Jakto?— przerwał Koniecpolski ze złością. — A tak— siedzi. — W szak mu pan miejsce wypowiedziałeś? — W ypow iedziałem — bąknął Datyner— wypo wiedziałem, a on mi na to rzekł, źe banku nie opuści. — K oniec świata! — krzyknął Koniecpolski.— Co on sobie myśli? Nie cierpię tego aroganta, on mi na nerwy działa, on na mnie patrzy tak drwiąco, źe ja tego znieść nie mogę. Patrzy mi w oczy, prosto w oczy, lustruje mnie od stóp do głów, jakby nie on był moim człowiekiem, lecz ja jego! -— Rozpędowicz mi powiedział, źe mu się wią zanie krawata pana prezesa nie podoba. — Co? Dam ja mu krawat!,.. Ten nicpoń, gałgan...— Tu Koniecpolski szarpnął za koniec swo jej kokardki tak mocno, iż ją nawpół rozwinął. — Mój krawat paryzki, eclit paryzki, temu golcowi się nie podoba— wołał zagniewany.— Ja mu krawat po każę, ja jemu dam kpić z siebie!,.. Ot, R ozpędowicza wypędziłem, a on siedzi, sterczy... To być nie może. — W ię c co mam zrobić?-— mruknął Datyner. — Co zrobić? — krzyknął Koniecpolski. — Iść w tej chwili do inkasa i powiedzieć temu imperty- Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 103 nentowi, żeby sobie poszedł do dyabła i dał nam święty pokój., J a takich Kozpędowiczów stu będę miał na jego miejsce; wezmę sobie Mendelhandlów, którzy mi w oczy spojrzeć nie będą śmieli, którzy rozkazy moje w locie pochwycone wypełniać będą na równi z przepisami Talmudu. Tak, pan, panie Datyner, niekiedy masz słuszność, dzisiaj naprzykład, kiedyś mi opowiadał o waszych bredniach syonistycznych. — To nie brednie, panie prezesie— zauważył drżącym głosem pełnomocnik firmy Koniecpolskich. — Brednie, panie Datyner, brednie, na które plunąć nie warto! — wołał pan Natan, odruchowo chwytając się za krawat.— Zresztą, co mnie to obcho dzi, powiem ci, panie Datyner, tylko tyle, że dzisiaj miałeś pan racyę, a jutro mieć jej nie będziesz, bo mnie się prawdopodobnie nie zechce ci jej przy znać. — W olna wola pana prezesa. Koniecpolski jeszcze parę razy przebiegł ogro mną salę obrad, rzucił okiem na ulicę i zwrócił się znów do swego totumfackiego, który się z weksla mi zabierał do wyjścia. — Idź pan zaraz na dół i powiedz temu smy kowi, żeby się z banku wynosił, bo go wyrzucić ka żę. Niech zabiera swoją trzymiesięczną pensyę i ru sza precz. Ja nie chcę go już więcej widzieć i nie zejdę do inkasa, choć mam interes, dopóki ten go lec tam siedzi. — A jak zażąda dymisyi na piśmie?— spytał od drzwi Datyner. — To mu ją damy: przyjdzie Edelberg i podpisze. 104 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl —- Tak — mruknął prokurent i dodał półgło sem.— A z gojem awantura będzie... — Coś pan tam bąknął, panie Datyner? — Nic... nic — wymijająco odrzekł tamten i wyszedł. Koniecpolski ochłonął nieco; stanął przed lu strem, krawat sobie poprawił, uśmiechnął się zło śliwie, spojrzawszy na plikę akcyj Kredytu Krajowe go, którą mu był przyniósł Datyner i usiadł przy biurze dla załatwienia bieżących czynności. Parę razy odbył krótką konferencyę z dy rektorem, parę razy przemówił ostro do szefa korespondencyi, który przyniósł kilka rekla.macyj do podpisu, parę razy ofuknął woźnego za to, źe wpuścił do sali zbytecznych interesantów. O godzinie jedenąstej drzwi się otwarły i do sali wsunęła się sucha figura starego Edelberga. — Dzień dobry panu prezesowi! — rzekł K o niecpolski, podając przybyłemu rękę, przyczem ani się ruszył ze swego prezydyalnego miejsca. IStary E delberg zdawał się nie przywiązywać wagi do chłodnego przyjęcia pana Natana, owszem, uśmiechnął się doń dobrotliwie, sam sobie przysu nął krzesło, a oparłszy się o biuro, kiwnął parę razy głową i rzekł: — Z a parę dni mamy, zdaje się, sesyę. Czy portfele w porządku? — U mnie wszystko w porządku. — Bo to, widzi pan, akcyonaryusze mają swo je przeróżne wymagania, czasami słuszne, czasami wynikające z przywidzeń. Koniecpolski spojrzał badawczo na Edelberga, \ Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 105 jakby chciał wysondować, co właściwie tenże miał na sercu i z czem przyszedł do niego, bo wiedział, iż stary bankier, mówiąc o sesyi, myślał zupełnie 0 czem innem. Następnie, zdejmując przycisk z le żących akcyj na biurku, spytał: — Akcyonaryusze—jacy? — No— bąknął dostojnie Edelberg—akcyona ryusze Kredytu Krajowego. — Ha, ha, ha!... Dobre sobie, pan prezes żartuje?!... Edelberg utkwił wzrok w plikę leżących akcyj 1 zadrżał; widać było po nim, że przeczuł dalszy ciąg wykrzykników Koniecpolskiego. Ponieważ zaś leżało mu na sercu, żeby jak najlepiej usposobić dla siebie znienawidzonego przeciwnika, więc machnął ręką i powtórzył wesoło. — Tak, tak, tak... — No, rozumie się. Nastąpiła długa chwila milczenia. Koniecpol ski głaskał plikę akcyj, 'a Edelberg bębnił suchemi palcami po biurze, poczem, zmierzywszy zblakłemi oczyma pana Natana, rzekł znowu: — Panie Koniecpolski, mam do pana interes prywatny, który chcę przez pana uczynić banko wym. — Słucham pana prezesa — wolno wycedził przez zęby, ostre jak u wilka, pan Natan, i wargi mu się złożyły do ironicznego uśmiechu. — Opory chwilowo potrzebują kredytu—zaczął Edelberg i twarz mu nerwowo zadrgała. — Wiem. — Chwilowo, uważa prezes. 106 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Niekoniecznie— syknął Koniecpolski. — Jakto? — Nic, słucham. — Opory nie upadną, pójdą w górę, tylko te raz panuje zastój. — W iem coś o tern— mruknął Koniecpolski— i nasze fabryki robią na magazyn. — Zupełnie zatem jak Opory. — No, niekoniecznie— wtrącił pan Natan i roz parł się z godnością w fotelu. — My mamy zapasy gotówki, mamy kredyt rozległy, my przetrzymamy kryzys. — Opory także przetrzymają... — Tern lepiej dla pana, panie prezesie! — za wołał Koniecpolski, a w głosie jego drżała źle ukry wana ironia.— Życzę powodzenia. — A le teraz też Opory potrzebują pieniędzy około pół miliona rubli. — To dużo pół miliona. — Otóż, czyby firma D . Koniecpolski i S-ka nie pożyczyła firmie Opory tej sumy? — Nie wiem — odrzekł pati Natan i zaczął liczyć akcye— ale wątpię, bardzo wątpię... — Pomyśl pan— nalegał stary Edelberg, k tó remu się twarz sucha, stara coraz bardziej kurczy ła; znać było po nim, źe ledwie panował nad sobą. Powtórzył znowu:— Pomyśl pan, panie Natanie, in teres dobry, pewny, znasz go, a znasz go prawdo podobnie równie dobrzo, jak ja; procent znaczny, weksle krótkoterminowe. — Teraz już mogę napewno powiedzieć panu prezesowi— odrzekł pan Natan, zakładając nogę na Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 107 nogę— źe firma D. Koniecpolski i S-ka nic nie da. — Dlaczego? — Ha, są przyczyny... — W ięc i K redyt Krajowy? — Tego nie wiem, to zadecydować mogą akcyonaryusze na posiedzeniu, któremu pan prezes, jako prezes instytucyi, przewodniczyć będziesz. — W szak akcyonaryuszami jesteście wy, K oniecpolsc)! ' Pan Natan uśmiechnął się złośliwie i bawiąc się dewizką od zegarka, którą modnie przeciągał przez dziurki od kamizelki, ją ł mówić: — Prawda, głównymi akcyonaryuszami K redy tu Krajowego jesteśmy my, Koniecpolscy, teraz na wet więcej niź kiedykolwiek. Zakupiliśmy nowy stos akcyj, które się przedstawi ogólnemu zgromadzeniu. — W ię c ? —przerwał nerwowo Edelberg, który domyślił się, źe to była mowa o jego wczoraj na giełdzie sprzedanych akcyach. — W ięc my, tj. ja, jako przedstawiciel akcyj firmy D. Koniecpolski i S-ka, odmówię kredytu Oporom. To interes nie dla nas, panie prezesie... Zresztą, pan to możesz przedstawić do uznania akcyonaryuszów... Zdanie to Koniecpolski podkreślił w mowie z^ zjadliwą ironią. Edelberg milczał. Na suchą, żółtą twarz je go wystąpiły ceglaste plamy, pochodzące z wewnętrz nego wzburzenia. Chciał wybuchnąć, ale się po hamował — jeszcze raz próbował ująć pana Natana pochlebstwem— i rzekł z uśmiechem: — Panie Natanie, co pan mnie mówisz o ak- 108 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl cyonaryuszach, tak, jakbym ja nie wiedział, jaką ilością akcyj pan rozporządzasz. — Może pan wie, a może i nie — przekoma rzał się Koniecpolski.— Uważa pan prezes— dodał, biorąc do ręki plikę zielonych akcyj, którą przed chwilą złożył był pod przycisk marmurowy.— Oto jest nowa serya papierów Kredytu Krajowego, które Datyner przez trzecią osobę nabył dla firmy D. Koniecpolski. Kie wiem, do kogo one, te akcye należały, okaże się przy prezencyi... Edelberg naraz zbladł, ceglaste wypieki zni kły mu z twarzy, natomiast wargi lekko zadrżały. — Panie K atanie—ją ł mówić— panie Katanie, pan strasznie mądry, ja wiem, że pan najmędrszy z Koniecpolskich. — I ja wiem — bąknął pod nosem pan Katan. W sercu jeg o zapanowała dziwna błogość: widział, jak ten stary, znany i uznany finansista, przyjaciel hrabiów i książąt, członek arystokratycz nego klubu, płaszczyć się przed nim zaczyna. W i dział i czuł, jak to przyjemnie, ale postanowił nie ustępować, postanowił do dna wychylić czarę tej rozkoszy, którą mu Edelberg do ust podsuwał, wy chylić i cisnąć. -— I ja wiem — powtórzył głośniej — ale cóż z tego, bezstronna opinia pana prezesa pozostanie dla mnie miłym nad wyraz komplementem, a inte res pozostanie interesem... — Mnie wszystko jedno — wtrącił Edelberg, zdobywając się na resztkę cierpliwości —toć i bank Państwa i bank Dyskontowy udzieli mi kredytu, ja- Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 109 bym jednak chciał, żeby się bez tego obyło, chciałbym mieć do czynienia z jednym Kredytem Krajowym, którego przecież jestem prezesem. — A tak... —- W ię c ja powiem panu, panie Katanie— do dał ciszej— ja panu powiem... Kie, ja proszę pana o to, pan rozumie, ja nigdy nikogo o nic nie pro siłem— a ja pana proszę... Rzekł i czekał, wpijając szeroko rozwarte źrenice w Koniecpolskiego. Pan Katan atoli ba wił się łańcuszkiem od zegarka i milczał. — Ja pana proszę... to rzecz pańska i moja, prywatna, konfidencyonalna— dodał z drżeniem. Koniecpolski jeszcze milczał. — W ięc cóż? — A nic! — zawołał pan Katan, p°wstając z fotelu, i twarz mu się wykrzywiła w złośliwym uśmiechu. Ja nie chcę! — Kie? — Kie, panie prezesie! Edelberg podniósł się także, blady, zielony niemal z doznanego upokorzenia i gniewu. — W ięc przepraszam pana— rzekł wolno i ja kiś złowrogi płomień błysnął mu w oczach.— P rze praszam pana, żem pana nudził w interesie mojej instytucyi niepotrzebnie. Zapomnij pan o tem, coś my przed chwilą mówili. — O. nie!-—wyrwało się nagle K oniecpolskie mu i przysunął się do Edelberga.— O takich r z e czach się nie zapomina, panie prezesie.— To są m o je duchowe aktywa. — K tóre się przemienią w pasywa; fortuna 110 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl kołem się toczy — mruknął ponuro stary Edelberg i kiwnął sceptycznie głową. — M oja fortuna łaskawa dla mnie, pan to wis— zakończył Koniecpolski i kładąc na biurku ja kiś papier, dodał: — Pan prezes może zechce p od pisać parę papierów? — I owszem. — Proszę, oto regulamin obrad, to ustawa do druku, to bilans miesięczny. Edelberg znów usiadł i zabrał się do prze glądania papierów. N ic nie mówił, nie mógł m ó wić: gniew i wzruszenie tamowały mu oddech —pod pisywał, sam nie wiedząc jak. — A' to formalna, urzędowa dymisya dla Rozpędowicza, którego ja nie znoszę— wtrącił K on iec polski, podsuwając Edelbergowi firmowy arkusz banku. Edelberg z uwagą przeczytał papier, nastę pnie podniósł na Koniecpolskiego swe blade oczy i rzekł, kiwając głową: — A ja Rozpędowicza lubię, to dobry urzęd nik, jest już 18 lat w naszym Kredycie —nie mam nic przeciwko niemu. — Kwestya poglądu. — Oto mój pogląd! — W ięc cóż z tego? — A to - wyrzucił ż siebie Edelberg, kontent, źe znalazł coś takiego, czem mógł narazie doku czyć Koniecpolskiemu, chociaż go Rozpędowicz nic a nic nie obchodził.— A to, źe ja tego papieru, tej niesprawiedliwej dymisyi nie podpiszę. — Pan prezes zapomina, źe jeg o podpis — Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 111 uniósł się pan Natan — jest tylko czczą formalno ścią. Rozpędowicz już został wydalony, właśnie poszedł go przed chwilą wyrzucić z biura mój pro kurent. — A to co znowu? Pan bez mojej wiedzy chcesz rozpędzać porządnych ludzi, a natomiast wprowadzić tu całe Nalewki? — zawołał Edelberg, odsuwając papier. — T o nie pańska rzecz... — A czyja? — Moja, bo ja, panie Edelberg, sam repre zentuję trzy czwarte akcyj, kiedy tymczasem pan pozbyłeś się prawie reszty swoich... — To mnie nie przekonywa; ja odpowiadam za honor instytucyi!— wybuchnął Edelberg.— Ja od powiadam za tę jedną czwartą akcyj, której pan nie posiadasz; ja mam, panie kochany, za sobą opi nię ustaloną, a pan co? — Pieniądze. — A... — Tak, pieniądze, którym się ludzie kłaniać zwykli, ludzie wielcy, najwięksi— rozumie pan? — Rozumiem także i co innego— syknął E del berg— rozumiem, żeś pan... żeś pan... — Co? — Nic. Chciałem coś powiedzieć, ale nie powiem, bo pragnę do końca tej rozmowy pozostać dobrze wychowanym; ja już jestem za stary, żeby sobie psuć krew. Koniecpolski spłonął nagle, zgrzytnął zębami, ale nic nie rzekł; patrzył na Edelberga tak niena wistnie, jakby go chciał na strzępy podrzeć, 112 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — W ięc pan nie podpisze dymisyi Rózpędowicza? — N ie. Jeżeli pan chcesz, to go usuń; weź pan to na swoją odpowiedzialność. M ają być bez prawia w tej instytucyi, niech będą; ja do nich swej ręki nie przyłożę. I cofając się ku drzwiom, rzekł chłodno: — .Do widzenia panu... — D o widzenia -— wykrztusił Koniecpolski i zabrał się nerwowo do podpisywania papierów, których jeszcze cała kupa leżała na biurku. Tymczasem stary Edelberg poważnie i wolno schodził ze wspaniałych marmurowych schodów na dół. Umiał panować nad sobą, przywyczaił się do tego przez długie lata finansowego żywota, to też niktby się nie domyślił po nim, źe w duszy jego starczej gorzał płomień strasznej nienawiści do K o niecpolskich. K iedy już dosięgał ostatnich stopni wspaniałej klatki schodowej, naraz zastąpił mu drogę jakiś jeszcze młody człowiek przyzwoicie ubrany. .Na twarzy jego bladej znać było wielkie wzburzenie; trzymał kapelusz w ręku i wymachiwał nim tak, jakgdyby kogoś odpędzić pragnął. — Moje uszanowanie panu prezesowi — rzekł młody człowiek i wlepił swe siwe błyszczące oczy w starrgo Edelberga. Edelberg przystanął i wyciągnął doń rękę, poczein rzekł z uśmiechem: — Dzień dobry, panie Rozpędowicz! Dokąd to pan tak biegniesz; czy cząsen) się co nie stało w biurze? Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 113 — A stało się, panie prezesie!— odparł urzędnik z goryczą:— Z a moją długą i ciężką pracę w banku wyrzucają mnie... Pan prezes pewnie już podpisał moją dymisyę? — Nie... nie podpisałem — mruknął Edelberg i twarz mu się wyjaśniła. — Nie podpisałem— powtó rzył z naciskiem — ponieważ uważam, iż pan w instytucyi pracuje z pożytkiem. W łaśnie przed chwilą prezes Koniecpolski pokazywał mi gotową dymisyę dla pana, ale jej nawet nie dotknąłem. — Pan prezes Koniecpolski kazał mi opuścić Kredyt Krajowy— tłomaczył Rozpędowicz— przed pa ru dniami, ja się jednak nie ruszyłem, bo to ogro mna niesprawiedliwość — liczyłem... Et, co tu mó wić!.. Przed chwilą przyszedł do inkasa Datyner i przyniósł mi stanowczy rozkaz pana K oniecpol skiego opuszczenia biura... Zwymyślałem go; powie działem, źe sam się rozmówię z prezesem i źe za żądam formalnej dymisyi z motywami. Teraz tam idę... Tu zatrzymał się, spojrzał na Edelberga py tającym wzrokiem, w którym tliła nadzieja jakaś — i dodał: — A może pan prezes potrafi to zmienić, przecież mnie pan zna? — Wiem, żeś pan porządny urzędnik, ja pa nu nic nie mogę zarzucić, ale... — A le co?— przerwał Rozpędowicz. Edelberg położył mu swą suchą rękę na ra mieniu i rzekł szeptem: — A le moja instaneya u pana KoniecpolskieBiblioteka — T. 305 8 114 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl go nic nie znaczy; ja juz wstawiałem się za pa nem... Nie pom ogło— pan wie zresztą, jaki to czło wiek, jako też i to, źe ja tu jestem jedynie na stanowisku zewnętrznego reprezentanta instytucyi, wewnętrzny zarząd do niego należy. Rozpędowicz milczał ponuro i miął kapelusz w ręku, Edelberg zaś ciągnął dalej jeszcze cich szym głosem: — Pan najlepiej pojmuje, jak trudna rozmo wa z tym człowiekiem. Te nasze czasy minęły, na stąpiły inne czasy... Pan to pojmuje, nie potrzebu ję więcej dodawać, pan rozumie... Pan potrafi, zda je mi się, jasno i dobitnie wyłożyć panu K on iec polskiemu swoje przyczyny, dla których ci ciężko bank opuszczać — jestem pewien, źe pan to po trafi... — O, potrafię — syknął urzędnik i nozdrza mu się wzdęły z wściekłości, a oczy zamigotały złowrogo. — D ow idzenia panu, panie Rozpędowicz— za kończył Edelberg, podając urzędnikowi swoją rękę drżącą. Poczem wstąpił na chwilę do dyskonta, zapy tał o coś szefa wydziału, urzędnikom grzecznie ki wnął swą łysą głową i wyszedł. Przed gmachem czekała nań karetka; sam sobie otworzył drzwiczki, wsiadł i kazał stangretowi jechać. Tymczasem Rozpędowicz wbiegł szybko po schodach na pierwsze piętro i nie słuchając woźne go, który mu mówił, źe prezes polecił nikogo nie wpuszczać, wpadł do sali obrad, gdzie siedział K o niecpolski i zbliżywszy się do biurka, rzekł: Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 115 Czy pan prezes stanowczo ma zamiar mnie z banku usunąć? Koniecpolski spojrzał "na niego i wycedził wolno: — Ja. o tej porze z nikim, prócz dyrektorów, nie rozmawiam. Rozpędowicz poczerwieniał, jak burak, a kła dąc dłoń na stole, zawołał: — A le ze mną pan prezes rozmawiać będzie! W ięc pytam jeszcze raz: ćzy pan ma stanowczy za miar usunięcia mnie z banku? — Powiedziałem to już panu, a powtórzył mu to samo prawdopodobnie przed cliwiłą pan proku rent mojej firmy. — Zatem ? — Zatem, czemu pan tu siedzi? Niech pan pensyę zabiera i niech pan... — Przepraszam! — przerwał podniesionym gło sem do żywego podrażniony urzędnik. — Przepraszam, a za co mnie spotkała ta kara? — Panie, tylko bez uniesień... — Z a co?... — B o pan jest kiepskim urzędnikiem, bo pan zadarmo przez kilkanaście lat jadł nasz chleb, bo pan... — Motywów żądam, przyczyn chcę, panie pre zesie!— w ołał Rozpędowicz. Z a drzwiami powstał nagły szmer. — Motywów dymisyi żądam, a mam prawo żą dać za moje długie lata ciężkiej pracy, rzeczowych przyczyn chcę, bo mnie nigdzie inaczej nie przyj mą... daj mi je pan!... 116 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Koniecpolski podniósł się ze swego miejsca i przerzuciwszy papiery, leżące na stole, wyciągnął jeden i podał Rozpędowiczowi, mówiąc: — Oto dymisya pańska! Urzędnik wziął papier do ręki, rzucił nań okiem i ciskając go na biurko, rzekł: — To jest nic, ja się z tern nigdzie nie mogę pokazać, niema nawet podpisu prezesa i członków rady... Ja tego nie wezmę! Nie pozwolę się tak byle czem wykwitować, nie!... — Nie krzycz pan tak, ja tego nie znoszę! — W ięc nic więcej nie dostanę? — N ic — mruknął Koniecpolski, a wskazując prawą ręką na drzwi, dodał: — Idź pan, bo ja tu krzyków nie zniosę! — Co?!— wrzasnął na cały głos Rozpędowicz. W tej chwili do sali wsunęła się postać ponu ra Datynera; przez otwarte drzwi widać było dyre ktora i szefa korespondencyi. — Co?... Ja pana każę wyrzucić, jeżeli się pan ztąd dobrowolnie nie wyniesiesz. — Mnie... wyrzucić?!... — krzyknął urzędnik wściekły z gniewu, — Tak! — Mnie chcesz wyrzucić, mnie szlachcica? — W ynoś się, ty nicponiu! — Mnie chcesz wyrzucić, ty podły żydzie! — ryknął Rozpędowicz. — Ja ciebie pierwej wyrzucę, oszuście, złodzieju, szubrawcze, syonisto wstrętny!... Koniecpolski widząc, źe urzędnik postępuje ku niemu, zaczął się cofać do drzwi otwartych, w których stali prokurent, dyrektor i szef wydziału. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 117 — Panowie widzicie: ten człowiek mnie, K o niecpolskiego, obraża; ten urzędniczyna marny śmie mnie lżyć, panowie widzicie! — Sprowadzić policyę! — krzyknął Datyner, chroniąc się przed podniesioną pięścią Rozpędowicza za plecy dyrektora. — Policyę!— powtórzyli razem dyrektor z sze fem korespondencyi. W padli woźni i stanęli pomiędzy K oniecpol skim, bladym strasznie, a Rozpędowiczem. Z a nimi do sali wtłoczyli się urzędnicy z pierwszego piętra— z korespondencyi i buchalteryi. Datyner wołał: — PolicyaL. Koniecpolski krzyczał: — Patrzcie, panowie, ten człowiek mnie obra ża; nazwał mnie żydem, szubrawcem, złodziejem, syonistą.. Panowie, będziecie świadkami, że on mnie tak nazwał! Urzędnicy cofnęli się nieco, pozostali tylko na swych miejscach dyrektorzy i woźni. W ówczas Rozpędowicz, stając pośrodku sali, wskazał ręką na Koniecpolskiego i głosem zdławio nym ją ł mówić: — Odzywam się tu, panowie, do was wszyst kich obecnych, żeby później przed sądem nie było najmniejszej wątpliwości, jako, źe prezes K oniecpol ski jest żyd — syonistą, podły, oszust, szubrawiec i szwindlarz, który dawno powinien siedzieć w wię zieniu za swoje łajdactwa... A teraz — dodał, gro żąc pięścią panu Natanowi — połknij sobie swoją dymisyę, wstrętny żydzie, niech ciebie i twój Kredyt 118 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl hebrajski, twoją fiilię wezmą!... banku palestyńskiego, dyabli I wybiegł, niezatrzymywany przez nikogo. Koniecpolski ochłonął nieco ze strachu; w du szy był kontent, że awantura na tein się tylko skoń czyła; oczekiwał czegoś poważniejszego, napaści czynnej ze strony Rozpędowicza, widząc, jak ten su nął ku niemu. Z rozrzewnieniem spojrzał na stół, który go oddzielił w sam raz od urzędnika gwałto wnego i rzekł, ocierając pot z czoła: — N o i co?! — A to hultaj ■— zawołał dyrektor, który po wyjściu łtozpędowicza stał się nagle odważnym. —Jabyrn go, jabym go tak— i zgiął trzy palce lewej rę ki na znak jakiegoś ruchu gwałtownego. — To szu brawiec! — ozwał się po nim wice-dyrektor. — Tak śmiał zelżyć prezesa i do tego w naszych oczach; jabym mu kości połamał! Nie wiadomo jednak było, jakim sposobem za brałby się ten pan wice-dyrektor do łamania kości silnemu Rozpędowiczowi, albowiem sam był nie zmiernie mały i wątły. Datyner spochmurniał i zaczął mruczeć: — A nie mówiłem panu prezesowi, jaki to człowiek... nie mówiłem? Oni wszyscy tacy; w nich się ciągle odzywa dawna buta szlachecka. I chciał dalej coś mówić, gdy Koniecpolski mu przerwał, rozkrzyżowawszy ręce: — N o i co? — Policyi trzeba było wezwać— wrącił broda ty, z twarzą króla asyryjskiego, buchalter główny. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 119 W szedł woźny i, zbliżywszy się do pana N a tana, rzekł półgłosem: — Rewirowy ze stójkowymi za drzwiami... Koniecpolski opadł na fotel i machnął ręką. — Mam zawołać? spytał woźny. — P o co? — A bo pana prezesa pan Rozpędowicz na zwał żydem. Koniecpolski zźymnął się i mruknął: — Idź do stu dyabłów! — Dokąd? — D o stu dyabłów! Teraz policya? Teraz, kiedy się już awantura stałą? Nie głupim — d o dał — skandal jest wielki, ogromny skandal. K o niecpolski został zwymyślany, no i co? Musi daq pokój, bo niepodobna walczyć z całym światem, nie podobna też, abym ja, przedstawiciel instytucyi i jej akcyonaryusz najpoważniejszy, miał wyzywać na po jedynek tego człowieką, tego urzędniczynę... — W ięc co? — pytał dalej woźny, pochylając się nad Koniecpolskim. — A nic. Ot, powiedzcie rewirowemu, źe już niepotrzebny, źe sami sobie daliśmy radę. — Pan Rozpędowicz pokrzyczał, pokrzyczał, aż się biura zatrzęsły — ciągnął dalej woźny — i wy leciał, jak wiatr... Niema go już! — Tern lepiej dla niego—rzekł groźnie, strze lając małemi oczkami, wice-dyrektor. Koniecpolski dopiero teraz odczuł śmieszność swego położenia, teraz, kiedy się widział otoczony swym sztabem urzędniczym. Uczyniło mu się nie znośnie, więc po odejściu woźnego rzekł do w ojo 120 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl wniczo nastrojonego buchaltera głównego >i do ró wnież bohaterskiego wice-dyrektora: — P an ow ie, trzeba awantura, skończona. się zabrać do roboty; W szyscy wyszli,' został jeden tylko Datyner. Koniecpolski zmierzył go oczyma i rzekł: — Urządziłeś mnie pan! — K to, ja? — A kto? — Pan prezes przecież żądał, żeby Rozpędowicza wydalić. Pan Natan machnął desperacko ręką i za wołał: — Tak, wypędzić, a raczej usunąć, ale bez awantur, cicho... Mnie te historye zawsze zdrowie kosztują; ja to odchoruję... A w domu, co będzie? Zona, dzieci, jak się dowiedzą? — K to tam będzie myślał o tern? —ośmielił się wtrącić prokurent. — Bo ja wiem, kto? W każdym razie Edelberg się dowie o wszystkiem... O, on mi to przy pomni... — Ja panu prezesowi powiem — szepnął D a tyner, siadając przy strapionym panu Natanie — ja panu prezesowi powiem: temu wszystkiemu winien prezes Edelberg. — Et, głupstwo, Koniecpolski. — Nie takie znów zesowi wydawać może. na to, że ja. widziałem, panie Datyner — mruknął głupstwo, jak się panu pre No, a co pan prezes powie na własne oczy widziałem Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl prezesa Edelberga czem. — Tak? — Tak. rozmawiającego z Rozpędowi- — A o czem mówili? — spytał znów K oniec polski i ją ł wodzić błędnym wzrokiem po ścianach sali. — O czem, nie wiem, chociaż chciałem wie dzieć; ukryłem się nawet w tym celu przy szatni urzędników. Wprawdzie nic nie usłyszałem, ale na tomiast zobaczyłem wyraźnie, jak prezes Edelberg podawał rękę Rozpędowiczowi, czego on, ten du mny człowiek, nigdy nie czyni bez ważnych powo dów. Widziałem także, jak się uśmiechał i jak za dowolony wsiadał do swej karety. Koniecpolski pomyślał dłuższą chwilę, poczem zapaliwszy cygaro, a palił zwykle tylko cygara ha* wańskie najlepszych gatunków, rzekł: — Z tego wszystkiego, coś mi pan o Edelbergu -powiedział, najważniejsze jest podanie ręki Rozpędowiczowi. Edelberg tego zazwyczaj nie czy ni, bo nie dba, podobnie jak ja, o popularność między tą hołotą gryzipiórków. A co, to nie on winien?! Koniecpolski zdawał się tego wykrzyknika nie słyszeć, ciągnął zapamiętale drogie cygaro i mówił wolno, jakby do siebie: — Edelberg Rozpędowiczowi rękę podał, a mnie nie podał, no, bo mu krwi napsułem, więc miał sta ry racyę. Edelbergowi musiało o coś chodzić, że się tak poniżył wbrew swemu zwyczajowi, zatem Edelberg mógł się przyczynić formalnie do tej he 122 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl cy... Mógł—wnioskował dalej, patrząc na Datynera — a skoro mógł, to uczynił, ponieważ chciał się zemścić na mnie... Uczynił, niema co, gdyż i ja to samo bym uczynił: mamy obaj jednakowe żydow skie charaktery... Datyner słuchał. Koniecpolski wstał z fotelu, przeszedł się po sali i rzekł znowu: — On się na mnie zemścił, ponieważ ja się na nim zemściłem... A teraz, słuchaj pan!—zawo łał głośno do stojącego pókornie prokurenta swego.— A teraz ja także muszę się zemścić! Ja się ze mszczę, a pan wynajdziesz sposób, jak najlepiej ten przepis: „Oko za oko, ząb za ząb” według tego, co mówi Pismo święte, wykonać. Datyner jął targać swoje rzadkie włosy, ro snące w trzech kępkach nad czołem, ale nic nie mówił. — Masz pan sposób na starego? — mruknął znowu Koniecpolski. — Jutro będzie. — Do jutra licho wie, co się stanie. Kozpędowicz, Edelberg, żona, dzieci... Oj, panie Daty ner, panie Datyner, toś pan mnie urządził. Powia dam panu, jeżeli ja się na Edelbergu nie zemszczę we właściwy sposób, t. j. tak, żeby ten ochrzczony żyd mnie poczuł, to pan za tę rzecz odpokutujesz. Ja to panu powiadam teraz, w tej chwili! Datyner zbladł, wiedział bowiem, źe Koniec polski tej obietnicy dotrzyma i źe sobie z nim, pro kurentem firmy, żadnej ceremonii robić nie będzie? więc się odezwał błagalnie: Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 123 — Panie prezesie, panie prezesie, eo ja? — Zemsty mi trzeba! — ostro powtórzył K o niecpolski, kontent, że choć w ten sposób ma na kim złość swoją, wywrzeć. — Będzie zemsta, będzie zemsta! — powtarzał niespokojny o swój los i byt syonista. — Liczę na to! — kukną! pan Natan — termin do jutra panu daję; jutro o tej porze mam być pomszczony, rozumie pan. panie Datyner? Pom szczo ny nie na Pozpędowiczu, którego niech wszyscy dyabli, ilu ich było i jest, wezmą— ale na Edelbergu, bo wiem juź, przekonany jestem, źe to on tego hultaja tu wpędził, aby tenże hultaj mnie zelżył wobec wszystkich. — Bądź pan zdrów do jutra — dodał i poże gnał się z Datynerem, podając mu jeden palec pra wej ręki na znak swego wysokiego niezadowolenia. W yszedł, zamykając za sobą ostrożnie drzwi. Już nie wstępował ani do gabinetu dyrektora, ani do biur na górze, ani nawet nie przystanął na galeryi, co zwykle czynił. Wymknął się z gmachu bankowego, przeprowadzany złośliwemi spojrzenia mi urzędników, którzy go dostrzegli z okien, jak się ładował do karety. Zaraz też zaczął się w K redycie inny ruch. N adeszła godzina śniadania. Urzędnicy opuszczali swoje wydziały i spieszyli gromadkami na drugie piętro, gdzie się znajdował wspólny stołowy pokój. P o drodze przystawali i rozmawiali o zaszłej przed kwadransem awanturze. B-ozpędowicz był ogólnie łubiany za swoją koleżeńskość i śmiałość w wygła szaniu opinii o szefach sekcyjnych i o radzie insty- Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl tucyi, natomiast Koniecpolskiego nienawidzono. Ztąd też radość była ogólna z tego tytułu, ze na reszcie ten arogant żyd dostał za swoje. O Datynerze wyrażano się jeszcze ostrzej. Niektórzy twier dzili, źe Rozpędowicz na tern, co uczynił, nie p o przestanie, ale zabierze się z innej strony do K o niecpolskiego i źe to dopiero początek awantury, koniec zaś będzie daleko ciekawszy. Powstał śmiech ogólny, kiedy korespondent niemiecki, znany ze swego dowcipu w biurze, zaczął przypominać ten kulminacyjny epizod, gdy Rozpędowicz w lansadach sunął ku Koniecpolskiemu, a szanowny prezes K re dytu Krajow ego schronił się za stół. — Zaraz poznać żyda! — wrzeszczał świeżo przyjęty do banku młodziutki aplikant — zaraz po znać... Ty mu nawymyślasz, a on ucieknie; żyd— to urodzony tchórz. Na to brodaty buchalter, podobny z fizyognomii do króla asyryjskiego, spojrzał groźnie na mó wiącego aplikanta i zawołał: — No, no. panie Es, tylko nie tak ostro!... — Nie wszyscy żydzi — dopomógł mu czerwo ny jak płomień urzędnik z dyskonta. — Są tchórzami — zakończył młody inkasent z potrójnie złamanym nosem i, jakby obawiając się skutków śmiało wygłoszonej opinii o swych współ wyznawcach, wyniósł się natychmiast z jadalni. Reszta Żydów mruczała po cichu, ale nie wtrą cała się do rozmowy. — Panowie, dajcie pokój — zawołał szef inka sa, Polak, który miał mir i posłuchanie u urzędni- Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 125 ków Kredytu— dajcie pokój, bo nowa historya goto wa ztąd wyniknąć. Urzędnicy żydzi razem ze swym szefem bro datym gremialnie wyszli z sali, widocznie pragnęli w ten sposób parlamentarny zamanifestować swoją solidarność, a zarazem swoje stanowisko wobec urzędników chrześcijan, biorących stronę Rozpędowicza contra Koniecpolski, Datyner i spółka. Niebawem teź wszystko w biurach Kredytu Krajowego powróciło do normalnego stanu. Tymczasem Koniecpolski, którego kareta uno siła ku domowi, ją ł rozważać całą tę nieprzyjemną dla siebie sprawę z innego punktu widzenia, aniżeli ci wszyscy, co o nim mówili w banku i na mieście. Oto przyszło mu najpierw do głowy, że stała się dlań rzecz niespodziewana i głupia. Niespo dziewana, bo on, Koniecpolski, nie przypuszczał,* ażeby mógł być znieważony przez marnego urzę dnika, człowieka, który był „jego człowiekiem” . Głupia, bo ten „jego człowiek,” ten marny urzędnik tryumfował w tej chwili, gdy on, Natan K oniecpol ski, czuł się zgnieciony, zmiętoszony, jakby zbity, chociaż cały na ciele i kościach. Dlaczego się to stało, myślał, dlaczego?... I musiał sobie sam od powiedzieć, jako źe stało się dlatego, iż on, K o niecpolski, był żydem, a tamten, Rozpędowicz, był chrześcijaninem; następnie, iż on miał za sobą tylko żydów, odważnych, kiedy im nikt nic złego nie czy ni, a tchórzów, kiedy im palcem pogrożą, a w koń cu, iż on, Koniecpolski, reprezentował tylko siłę pieniężną, a Rozpędowicz przedstawiał siłę moralną, 126 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl zawartą w znacznej części we właściwościach swojej rasy aryjskiej. I echem odhiła mu się w sercu hucząca w gło wie myśl natrętna: — Choćbyś ty, Natanie, miał nie pięć, a pięć dziesiąt, sto, tysiąc milionów, będziesz zawsze po gardliwie traktowany przez Aryjczyka... zawsze, zawsze... — Boś ty jest niższy, niższy... — Z milionami paryasem narodów jesteś, po śmiewiskiem ludów stałeś się, karykaturą marną... — Gdzie twoje życie? Gdzie?... Co ono war te? Nie kupisz za pieniądze duszy innej, duszy pysznej, niepodległej... nie, nie kupisz. Koniecpolskiemu myśli te jedna po drugiej przechodziły przez głowę, bo był człowiekiem inte ligentnym i trzeźwym. Kareta skręciła do alei Kóź, pan Natan drgnął, za chwilę miał stanąć przed domem, a tego domu w tej chwili obawiał się więcej niż czegokolwiek na świecie. Był jeszcze wzruszony, chciał się uspokoić, więc wychyliwszy się przez okno karety zawołał na stangreta: — Wincenty, Wincenty! — A co? — Nie jedźcie do domu — odrzekł miękkim głosem. — A dokąd? — spytał stangret, osadzając ko nie na miejscu. — Dokąd?... Bo ja wiem, jedźcie, dokąd wam się podoba, byle nie do domu, do Łazienek naprzykład, albo za miasto, nawet lepiej za miasto. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 127 Stangret podciął konie, kareta potoczyła się po równej drodze ku Belwederowi. Pan Natan westchnął ciężko i przypomniał sobie dopiero teraz, źe stangretowi powiedział „wy” , a nie jak zwykle twardo i ostro „ty ” ... Dlaczego? pytał się samego siebie — i uczuł się dziwnie nędz nym, nędzniejszym od ostatniego z licznych sług i oficyalistów swoich. — Czemu ja się właściwie trapię? -— mruknął pod nosem.— Czemu? Te relleksye, które mi w tej chwili przychodzą do głowy, są mojemi prywatnemi sądami, a o nich przecież nikt się nie dowie. I snuł dalej poczętą pierwotnie myśl: — Wewnętrznie pozostanę sobie tein, czem jestem, żydem, różniącym się tylko od mojego bra ta chałaciarza z Nalewek tem, źe mam więcej pie niędzy, zewnętrznie będę panował nad gromadą aryjczyków w dalszym ciągu, będę względem nich bez litości, będę się na nich za swoje źydowstwo mścił. Rozpędowicza zaskarżę do sądu, wsadzę do kozy, Edelbergowi, temu staremu żydowi, co się odradza we wnukach swoich, resztę mienia z rąk wytrącę i pokażę mu, co znaczę!... Naraz przypomniał sobie słowa tegoż Edelberga, końcowe słowa odbytej z nim rozmowy: — Mój panie, fortuna kołem się toczy; dziś ja, jutro pan się znajdziesz pod druzgocącemi ko łami życiowego rydwanu... — Edelberg ma racyę — pomyślał, marszcząc brwi— ma racyę. O jciec jego był taki bogaty, jak ja teraz, a moje dzieci może się znów znajdą nad brzegiem przepaści, z której wyziera widmo bru 128 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl dnej nędzy, jak obecnie jego dzieci... Fortuna ko łem się toczy... W ięc go pochwyciło za gardło jakieś dziwne, nieznane mu przedtem rozrzewnienie, jakiś lęk bar dzo bolesny, i poczuł w sercu swojem coś nakształt litości względem swego wroga. K areta parę razy objechała w koło Łazienki, konie niosły lekko; jednostajny turkot gumowych kół działał na pana Natana kojąco, uspokajał go. W końcu juź o niczem nie myślał, na jego twarzy przybladłej rozsiadł się smutek, bezbrzeżny smutek. Niktby w tym człowieku napoły złamanym nie po znał teraz aroganckiego, pysznego prezesa zarządu Kredytu Krajowego. Już dobrze było ciemno, kiedy pan Natan znalazł się nareszcie w domu własnym. — Gdzieś ty był tak długo?— zaraz na wstę pie spytała go żona, patrząc nań uważnie. — W banku; potem kazałem się Wincentemu przewieźć przez aleje, bo mnie głowa bolała — tłomaczył się pan Natan, z czułością spoglądając na żonę, młodą jeszcze i przystojną brunetkę o okrą głej twarzy, którą kochał prawdziwie. — Moźeś ty, Natan, chory? — Et, n ie —przeszło. — A to chwała Bogu... Herbaty się napi jesz? — Nie mam ochoty, zaczekam na obiad — szepnął pan Natan, całując żonę; a obawiając się dalszych zapytań, rzekł znowu: A gdzie dzieci? — Bózia u siebie w pokoju z Anielką; Józio Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 129 przygotowuje lekcye z korepetytorem, a Dawidek się bawi— potem z uśmiechem dodała:— Wiesz, N a tan, bal się uda; przyjdzie młody Sławoborski, przyobiecał tez sprowadzić kilku panów z towarzy stwa. Bal będzie szyk! Musiałam kilku naszych odprosić w delikatny sposób, bo rozumiesz, co oni, np. te Birnfeldy mają wspólnego z panami z towa rzystwa? I śmiała się wesoło, głaszcząc męża po twa rzy i brodzie. Koniecpolski zmarszczył się i rzekł: — Sławoborski Artur, wnuk Edelberga? — Tak. — Cóż on tu u nas ma do roboty? — Jakto co?— spytała zdziwiona żona.— Przy stojny, miły chłopak i z nazwiskiem... My mamy córkę na wydaniu.,. Leon jej nie chciał, to może... — Co?— przerwał nagle pan Natan — Sławo borski, Leon Edelberg? Nie, Salciu, z tego nic nie będzie. — Z czego? — spytała żona, i uśmiech jej znikł z okrągłej, różowej twarzy. — Ja nie chcę komedyj, moje serce.— Bronił się Koniecpolski i desperacko machnął ręką.— My j e steśmy żydzi, to trudno — żydzi jesteśmy; my z ni mi nic wspólnego nie mamy; ja wolę, żeby Kózia wyszła za starszego Birnfelda, aniżeli za Sławoborskiego. — Oszalałeś, czy co?!— przerwała pani Salo mea .Koniecpolska i odsunęła się od męża.— Kózia za Biernfeldem, Rózia Birnfeldowa, nie! Ja też mam dosyć tej komedyi żydowskiej; póki żył twój Biblioteka. — T. 305. 9 130 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl ojciec, człowiek starej daty, było sza, cicho, ale te raz, mój drogi?.. Koniecpolski schwycił się za głowę i jęknął: — Ojoj, Salciu, Salciu, żebyś ty wiedziała, żebyś ty wiedziała!.. — Co? Stało się coś niespodziewanego? Może ten syonista Datyner, którego muszę dla własnej satysfakcyi choć raz jeden kazać lokajowi wyrzucić za drzwi... — Gorzej, gorzej... — jęczał pan Natan.— Ja sam dobrze nie wiem... Ty się nie pytaj; zrób co chcesz, ale się nie pytaj! Nastąpiła chwila milczenia, poczem Koniecpol ski znów usiadł na sofie i rozwiódłszy ręce, rzekł: — Edelbergowie—to bankruty; Leon już plaj ta, stary będzie plajta, bo gdzie on kredyt znaj dzie, gdzie?.. A Sławoborscy pójdą za nimi; przy gniecie ich własny pałac gotycki, z którego się tak pysznią. Na to pani Salomea gniewnie spojrzała na męża i grożąc mu palcem, powiedziała półgłosem: — Słuchaj, Natan, bez głupstw... Mówię po ważnie: ty Edelbergom daj pokój, hec nie urządzaj, zwłaszcza teraz, kiedy może Artur, który się Rózi podoba, zacznie się o nią starać. Ty daj pokój i ze mną nie zaczynaj, nie radzę ci, bo przegrasz! To mówiąc, szarpnęła męża za rękaw. — Rób, co chcesz, tylko mi daj żyć—stęknął Natan, nie śmiejąc żonie spojrzeć w oczy. W tej chwili do pokoju wpadła panna Róża Koniecpolska, najstarsza i ukochana córka pana Natana. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 131 — Czemu papa taki posępny? — spytała, sia daj ąc obok ojca. — Nic, interesa, mój skarbie — odparł ojciec przyciszonym głosem i pociągnął córkę ku sobie. Spojrzał na nią z wielką miłością i pocałował w oba policzki. — Jakaś ty dzisiaj wesoła i piękna... — A bo mi to źle na świecie — zaśmiała się panna R óża i zaczęła ojca głaskać po głowie. Koniecpolskiemu twarz się stopniowo wypogadzała. -— W iesz, Róziu, tyś warta księcia. — W iem !— zawołała śmiało dziewczyna. I stanęła w wyzywającej postawie na środku gabinetu. Była istotnie piękna. Taką musiała być opie wana w Biblii Sunamis, Judyta i Estera; płeć mia ła matową, oczy, niby dwa płonące dyamenty czarne, czoło o niezmiernie subtelnym rysunku, usta karminowe, soczyste, zda. się stworzone do poca łunków namiętnych i długich. To, co semicka rasa miała uroczego we właściwościach swoich, znalazło w tej dziewczynie wyraz niemal idealny. — Księcia ci trzeba! — zawołał pan Natan, olśniony pięknością swej córki. — A le nie żydowskiego— szepnęła matka. — A ja wolę hrabiego! — W trąciła ze śmie chem panna Róża i rzuciła się ojcu na szyję. Koniecpolski się skrzywił, ponieważ wiedział, o jakim to hrabim była mowa, nic jednak nie rzekł, jeno przygarnął córkę do siebie i gładząc jej kru cze włosy, ją ł mówić: 132 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Znajdzie się i hrabia, znajdzie— przyjdzie, przyjdzie... Tylko nie odrazu, nie odrazu. W szedł kamerdyner, oznajmiając, źe obiad po dany. Panna Róża pociągnęła ojca za rękaw, a ma tkę za suknię, i tak w trójkę potoczyli się do sto łowego pokoju. Pan Natan jad ł mało, mówił jeszcze mniej, uśmiechał się tylko, słuchając szczebiotu swych có rek i synów. Zona mu wykładała poufnie o zmia nach, jakie myśli w mieszkaniu na czas balu zro bić; on potakiwał, ale nie wtrącał swego zdania. Myśl miał zajętą awanturą z Rozpędowiczem; myśl ta absorbowała wszystkie władze jego ducha. To też był kontent, kiedy nareszcie obiad się skończył i lokaj podał na srebrnej tacy gazety i pocztę wieczorną... Listów nie ruszył, odsunął je na bok, natomiast nerwowo pochwycił za gazety. W plice całej odszukał „K urjer wieczorny” , poczem wsparłszy się wygodnie na krześle, zapalił cygaro i wziął się do czytania. Zaczął od końca, od depesz, jak to miał zwyczaj czynić od lat wielu, zwyczaj zresztą praktykowany przez wszystkich „lu dzi interesu” , ale nie doczytał i zajrzał pomiędzy nierozcięte karty dziennika do rubryki wiadomości bieżących. Zadrżał, twarz mu się skurczyła, jakby pod wpływem jakiejś piorunującej wieści. Jakoż wieść była piorunująca, albowiem artykuł, który na twa rzy pana Natana wywołał naprzód nagłe zblednię cie, potem znów nagłe zaczerwienienie, nosił tytuł: „Awantura w Kredycie Krajowym” . Nieznany au Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 133 tor opisywał całe zajście ze szczegółami, snując przy tern swoje reiłeksye, które się ściągały do tego, źe prezes zarządu poważnej i cenionej jeszcze przed dwoma laty instytucyi jest żydem, ordynarnym tchórzem, prześladowcą urzędników niejudejskiego pochodzenia, źe społeczeństwo nie powinno tolero wać takiego człowieka itd. i ttd. Pan Natan zadrżał z wściekłości, zmiął dzien nik w ręku i rzucił go w kąt, mówiąc: — Ja tego Datynera, tego Żyda wyrzucę, tak, ja go wyrzucę! i — A co tam takiego?— zawołały naraz strwo żone żona i córka. — Niech tego Rozpędowicza cholera!... — A co? — powtórzyły znów obie kobiety, przestraszone nagłą zmianą na obliczu szefa ro dziny. — Czytajcie, czytajcie! Panna Róża już trzymała gazetę w ręku, za nią stanęła matka, i tak razem obie pochłaniały ów artykulik, bezczeszczący pana Natana. Skończyły. — W ię c to prawda?— spytała najpierw żona, i wargi jej zadrgały. — Prawda?— powtórzyła za matką córka i gro źnie spojrzała na ojca. — Co niema być prawda?— ryknął pan Natan i potrącił ze złością krzesło, ^ które mu stało na drodze. — A to piękna rzecz, miła historya. Z a ostatnich Żydów-hałaciarzy będą nas ludzie mieli!— krzyczały matka z córką. 134 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl — Ja temu Edelbergowi z całą jego familią pokażę! — Ty mu nic nie pokażesz!... — Co?! Datynera wyrzucę, trzech hrabiów z banku wyrzucę! — Datynera wyrzucć, bo to zły duch twój, a hrabiów nie waż się tykać; Edelberga nie waż się także ruszać... — groźnie wyrzuciła z siebie pani Koniecpolska i dodała prawie z rozpaczą: — Boże mój!... i ten bal... Miła historya .. Co o nas po wiedzą porządni, eleganccy ludzie? Co oni już w tej chwili o nas mówią?! Jesteśmy ośmieszeni, odepchnięci—Boże, Boże!... Panna Kóza zacięła swe karminowe usta i mil czała, oparłszy się o stół, naraz porwała się z miejsca, podbiegła do ojca i rzekła po francusku, ponieważ właśnie służący był wszedł: — Papo, tak być nie może. Ty Edelbergom nic nie zrobisz, bo mnie się Artur Sławoborski po doba, bo... on mi przypadł do gustu... bo ja tylko za niego wyjdę, jeżeli się o mnie oświadczy... Ale całą tę sprawę trzeba załatwić, za jakąkolwiek cenę załatwić, dać odwołanie, dać łapówkę, dać wszystko, czego będą żądali, byle się o tein nie rozpisywano w dalszym ciągu. — Jakie odwołanie?—mruknął pan Natan. Panna B,óźa pomyślała chwilkę i rzekła: — Sprostowanie, czy zaprotestowanie, wszyst ko jedno, coś takiego, co by ludziom usta zamknęło. — Protest może mieć znaczenie tylko zbioro wy całej rady Kredytu Krajowego. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 135 — Więc napisać go! — poparła córkę matka, i twarz jej się nieco wyjaśniła. — Protest taki musi być koniecznie podpisa ny przez Edelberga, jako oficyalnego przedstawicie la instytucyi. — Zatem niech Edelberg podpisze!—zawołała pani Koniecpolska. — Otóż to! Stary Edelberg nigdy tego nie uczyni, on w tej chwili razem z innymi cieszy się z mojego nieszczęścia—to mój wróg. Ja też jestem jego wrogiem. — Papo, powiedz, zrobiłeś mu już co na złość?— pytała, załamując ręce, panna Róża. — O, dużo mu zrobiłem, bardzo dużo; on mnie popamięta, podstawiłem mu nogę, zgniotłem go do reszty dziś rano, zgniotłem tego bankruta... — Papo, ty mnie zabijasz!—krzyknęła córka.--1 Przecież to dziadek Artura?! — Ty mnie zabijasz! — powtórzyła za córką matka. — Czegóż wy więc chcecie odemnie? Chce cie, żebym łajdaka, który tę prawdziwą potwarz ogłosił, wsadził do więzienia, żebym Eatynera wywyrzucił, żebym tego Rozpędowicza zaskarżył do sądu za obelgi? Nastąpiła chwila długiego milczenia. Pani Koniecpolskiej zbierało się na płacz ze złości, pan na Róża aż do krwi gryzła swoje soczyste usta, a pan Natan jak wściekły biegał po pokoju. — Czego wy chcecie odemnie?—pytał. — Chcemy— zawołała panna Róża—żebyś ty, 136 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl papo, wszedł w układy z Edelbergiem i poprosił go o podpisanie zbiorowego protestu. — Co, ja miałbym tego... — Ty, papo! Koniecpolski stanął naprzeciwko córki i wydąwszy usta, rzekł z ironią: — Wiesz, Kóziu, ja zawsze myślałem, źeś ty mądrzejsza, bo, ze twoja matka ma różne dziwac twa w głowie, to trudno,— ona zawsze taka była. I ruszył ramionami. — Ty, Natan, nigdy nie zrozumiesz— odparła pani Koniecpolska— nigdy nie zrozumiesz, że te mo je dziwactwa jeszcze jako tako reperują wszystkie wasze żydowskie głupstwa, wszystkie hałaciarskie fantazye całej rodziny Koniecpolskich. — I cóż ty na to? — zwrócił się pan Natan do córki. — Ja, papo, o niczem nie chcę wiedzieć, ja ci tylko powtarzam, że masz się z Edelbergiem p o godzić i awanturę możliwie delikatnie zakończyć. — Ha! — krzyknął pan Natan — mam może Kozpędowicza przeprosić za to, że mi nawymyślał, mam starego Edelberga uścisnąć za to, że mi tę hecę sfabrykował, mam Sławoborskim dopomódz, żeby ich dyabli razem z tą budą gotycką nie wzięli?!... Z a kogo wy mnie bierzecie? Co wy ze mnie chce cie zrobić?!... Pan Natan chciał jeszcze mówić, gdy wszedł lokaj. — A co? — Pan Datyner przyszedł, czeka w gabinecie na pana prezesa. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 137 — Zaraz idę!... A ch, ten Datyner!... — Obrzydliwiec— wtrąciła panna Róża. — Ja jego urządzę! — zakończył energicznie pan Natan i kontent, źe mógł przerwać niemiłą dla siebie rozmowę, wysunął się ze stołowego pokojuW gabinecie zastał ponurego Datynera, kiwnął mu na przywitanie głową i spytał odrazu: — Z czem pan przychodzisz? — Pan prezes czytał W ieczorowego? — Miałem to szczęście — z goryczą odrzekł pan Natan i zaczął bębnić palcami po stole. — I co pan prezes na to? Koniecpolski milczał, ale milczenie to było dla Datynera wymowniejsze, niż sama mowa, czuł w duszy swojego szefa zbierającą się burzę i za drżał. Nie dał jednakże poznać tego po sobie; zmarszczył szerokie brwi i rzekł: . — Temu wszystkiemu winien stary Edelberg. — E t...— syknął Koniecpolski. Datyner zatopił swój zimny wzrok w latające z gniewu oczy szefa i znów rzekł: — Sposób na starego już znalazłem... Mam plan: pan prezes się zemści, jak pan będzie chciał. Koniecpolski machnął ręką niedbale i zawołał: — Dziękuję panu, panie Datyner, za pańskie sposoby; za drogo one mnie kosztują, ja już się po stanowiłem obejść bez pana. Pan jesteś dobry dla banku syonistycznego, a nie dla Kredytu Krajowego. N iech ten cały syonizm razem ze wszystkimi syonistami dyabli wezmą! Ja, podobnie jak niebosz czyk mój ojciec, nic z tym obłędem wspólnego mieć nie chcę; mnie to śmierdzi cebulą i czosnkiem... 138 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Ja chcę żyć, a pan mi życie zatruwasz, dlatego ja pana, panie Detyner, z banku wyrzucę! Od jutra jesteś pan wolny. Datyner zgłupiał, słysząc ten wylew złości swe go szefa; pot mu na czoło wystąpił, w oczach na raz pociemniało, dopiero po długiem milczeniu zdo łał wybełkotać chrapliwie: — Panie prezesie, panie prezesie, cóż ja? Czy nie służyłem panu wiernie? — Pan jesteś, panie Datyner, fanatyk, a ja nie mogę mieć do czynienia z fanatykami; pan je steś takim oto żydowskim żydem... — Panie prezesie, przecież mówiliśmy— przerwał Datyner, broniąc się— przecież nieraz mówiliśmy... Koniecpolski nie dał mu skończyć i krzyknął — Mówiliśmy, mówiliśmy, ale nie wiedzieliśmy, co z tego wyniknie! Teraz wiemy, t. j. ja i pan, panie Datyner, z tą jednak różnicą, że pan tylko wiesz, a ja?... Ej, panie Datyner, ja muszę koszta tych wszystkich awantur sowicie zapłacić. — Niech prezes Edelberg zapłaci — wtrącił nieśmiało Datyner. — Powiedziałeś pan nonsens— żachnął się pan Natan— zresztą pan tylko zewnętrznie rzeczy chwy tasz, bo inaczej nie umiesz: Edelberg nic nie za płaci, E delberg na mojem zmartwieniu zarobi, Edelbergowi nic się nie stanie — domawiając tych słów, K oniecpolski desperacko machnął ręką. Potem znowu stanął przed Datynerem, a p o łożywszy mu szeroką swą dłoń na ramieniu, rzekł — Mnie pana, panie Datyner, żal, ale na tym interesie pan wyjdziesz najgorzej, bo ja pana zmu Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 139 szony jestem usunąć od sieb ie— ja pana zmuszony jestem usunąć, rozumiesz pan? — Pan prezes nie zechce mej zguby— przekła dał Datyner, hamując się i łagodząc swój złością zdławiony głos. — Ja nie ch cę — odrzekł pan Natan— ale mu szę, ja nie wiedziałem, co to jest „mus,” a teraz wiem, — To ostatnie słowo pana prezesa? — Ostatnie, panie Datyner! Jabym pana trzy mał, bo oceniam pańskie finansowe zdolności, bo mi pan byłeś parę razy użyteczny, ale pan nie mo że dłużej w Kredycie pozostać. Z tonu mowy swego szefa prokurent wywnio skował, źe nie wszystko jeszcze stracone, więc znów złagodniał, a wyciągając do Koniecpolskiego błagal nie ręce, ją ł mówić: — Co ja zrobię, co ja zrobię?... Jestem zruj.nowany; pan prezes nie może żądać mej zguby. — Zguby? Nie... Ja dla pana co innego ob myślę, ale tymczasem musisz pan Kredyt opuścić, od jutra rana opuścić. Z a parę dni pomówimy—przyjdzie pan tu. Ot, ja panu powiem poprostu: gdybym pana nie cenił, tobym pana do wszystkich dyabłów posłał — i na temby się skończyło... Bo, ostatecznie, pan mnie nic zrobić nie możesz, mnie, Koniecpolskiemu; nie zwymyślasz mię pan tak, jak Rozpędowicz, gdyźby się z pana, panie Datyner, wyśmiano, a w obronie pańskiej stanąć mogą co naj wyżej hałaciarze z „H ebrajczyka,” chociaż i to wąt pliwe, ponieważ oni mnie się boją... N o, a coby napisały przeciwko mnie syonistyczne pisma, to ja sobie z tego kpię— owszem mnieby taka napaść po 140 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl mogła: świat nareszcie dowodnie przekonałby się, źe nie jestem syonistą. A le ja panu coś znajdę w naszej firmie; pan możesz być spokojny, tylko Kredyt dla pana zamknięty, pan się tam już więcej nie pokazuj. A teraz dowidzenia — dodał, podając Datynerowi końce dwócb palców. Datyner zadowolony, źe się jego pech tylko na tern skończył, źe ostatecznie Koniecpolski o nim nie zapomni i źe w dalszym ciągu z potężnej firmy źyć będzie, wstał i powiedziawszy pokornie: -— Liczę na pana prezesa — wyniósł się z po koju. Zaledwie się za nim drzwi zamknęły, gdy do gabinetu wsunęła się pani Natanowa. Koniecpolski spojrzał czule na żonę, bo ją bardzo kochał, i rzekł: — Uczyniłem dla was pierwszą ofiarę, naj wierniejszego człowieka swego wyrzuciłem z K redy tu, Datynerowi dałem dymisyę. — Róża tonie we łzach! — zawołała K oniecpolska. — N iech się wypłacze, będzie jej lżej... bie dna dziewczyna... szkoda tylko,, źe taka głupia... — Ty ją, Natan, do grobu wpędzisz. — Nie bój się, grób tak daleko od niej, jak ona od niego. — Ty, Natan, masz serce krokodyla! — Dajcie mi żyć! — Ty nam daj żyć, dziewczyna się zamartwi. — A ja ? —jęknął pan Natan i usiadł przy żo nie— a ja?... — Tyś gruboskórny. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl 141 — Moja Salciu, wiesz, jak ja cię kocham • —szeptał, pochylając się nad żoną Koniecpolski. — Pięknie mnie kochasz. — Oj, oj, jeszcze jak pięknie... — Idź sobie precz! — E j, moja Salciu, po co się ty jeszcze na mnie gniewasz? :— Ty chcesz nas zgubić. — Paskudne gadanie... No, nie gniewaj się— i przygarnął żonę do siebie.— Wszystko będzie dobrze. — A będzie!... Jutro znów nas w gazetach zwymyślają... — Nie bój się, wszystko przejdzie, tylko cier pliwości— rzekł pan Natan, całując żonę w usta, potem dodał.— No, czego wy chcecie? — Ty wiesz czego... — Dobrze, tylko się nie gniewaj. Przysięgam ci, ja dla ciebie wszystko uczynię! Zona. słuchała i stopniowo miękła w swej za wziętości; w oczach jej odbił się promień radosny. — Przysięgam ci— szeptał pan Natan— ja zro bię, co będziecie chciały: z Edelbergiem się w tych dniach ułożę, burzę gazeciarską zażegnam, hrabiów z Kredytu zaproszę na bal, ale...— Tu się zatrzymał i rzekł twardo.— A le, jeżeli Artur Sławoborski bę dzie nosem kręcił i napróźno zawracał głowę naszej Pózi, jeżeli ten A rtur Sławoborski się z Pózią nie ożeni, to Edelbergowie zgubieni, ja im na głowy zwalę cały ich gotycki pałac! I oczy mu dziko płonąć zaczęły. — Oto moje ostatnie słowo! N iech się mło dy Sławoborski nie waży wzgardzić dla jakiejś tam 142 Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl hrabianki moją Rózią. Ja zniosę, co możną, ale ona nie potrzebuje znosić tego samego... — O, teraz znów mówisz, jak trzeba! — za wołała żona i objęła męża za szyję.— Natan, Natan z ciebie mądry, ty jesteś mądrzejszy, aniżeli przy puszczałam. Pan Natan uśmiechnął się i znów rzekł: — Ty nie myśl sobie, źe ja dla Sławoborskich i Edelbergów otworzę kasę na rozcieź, źe oni sobie będą brali z niej, ile im się spodoba, źe zmarnują to, co zrobił nieboszczyk ojciec mój, Dawid K o niecpolski.— O, nie, ja zabiorę się sam do uregulo wania interesów tej zbankrutowanej żydowskiej fa milii! A rtur dostanie rentę, i na tern koniec... Je żeli oni stracili swoje, to nie wynika ztąd, żeby mieli stracić nasze, o nie!... Pan Natan energicznie stuknął ołówkiem w blat biurka i roześmiał się na cały głos. — Gniewasz się jeszcze na mnie, Salciu? — pytał żony, całując ją w oczy. Zamiast odpowiedzi pani Koniecpolska zawisła mężowi na szyi, cała przepełniona radością. Potem zaczęły się między małżeństwem ciche szepty, przeplatane wszelakiemi czułościami... Sielankowo zakończył pan tak burzliwie zrana KONIEC Natan dzień ten, Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl R O ZD ZIAŁ I. Dzień hrabiego Edwarda Sławoborskiego R O ZD ZIAŁ II. Dzień pana Natana Koniecpolskiego Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl ZWRACAMY UWAGĘ i Z d. 1 Grudnia, roku bieżącego REDAKCYAI ADMINISTRACYA BIBLIOTEKI DZIEL WTBORIMYCH przeniesioną zostanie na ulicę WafGCka Nf, 14. W lokalu obecnym przy ulicy NowyŚwiat Nr. 47 przyjmować będziemy inte resantów do dnia 1 Stycznia 1904 roku. Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl Biblioteka Cyfrowa UJK http://dlibra.ujk.edu.pl W Y Ż S Z A S Z K O t.A PEDACOCHCZNA W K IE L C A C H BIBLIOTE K A 174032 Biblioteka WSP Kielce 0122052