Pocałuj w usta światło

Transkrypt

Pocałuj w usta światło
Wojciech Kass – ur. w 1964 r. Poeta,
eseista. Redaktor dwumiesięcznika
literackiego „Topos”. Od 1997 r. dyrektor Muzeum K. I. Gałczyńskiego
w Praniu na Mazurach. Autor tomów
wierszy: „Do światła” (1999; Nagroda
im. Kazimiery Iłłakowiczówny), „Jeleń Thorwaldsena” (2000), „Prószenie
i pranie” (2002), „10 Gedichte aus
Masurenland” (2003), „Przepływ cieni” (2004), „Gwiazda. Głóg” (2005)
oraz „Pieśń miłości, pieśń doświadczenia” (z Krzysztofem Kuczkowskim; 2006). Opublikował również
książki reportersko-literackie: „Zderzenia” (1995), „Aj, moi dawno umarli”
(1996) oraz zbiór esejów: „Pęknięte
struny pełni. Wokół Konstantego
Ildefonsa Gałczyńskiego” (2004).
Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Stypendysta Ministerstwa Kultury RP. Laureat nagrody Nowej
Okolicy Poetów za dorobek poetycki
(2004). W 2007 r. uhonorowany brązowym medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Jego wiersze były
tłumaczone na: niemiecki, angielski,
włoski, litewski, czeski, słoweński
i serbski. Mieszka w Praniu.
Wojciech Kass
Pocałuj w usta światło
Pocałuj w usta światło
Idźmy na randkę, żono;
dziś tylko sprawy małe,
tak małe jak grosz, guzik,
papierowa serwetka, którą obracasz w palcach,
jakby to był gryps
od zdobywcy nowej ziemi.
Tak małe jak twoje znamię,
to po robaczku, na południowy zachód od pępka,
zerwany guzik toczy się, toczy
jak kółko roweru
tego gnoma spod podłogi.
Planety są w nas,
przemarsze mgławic,
przeciągi komet,
kąpię się więc w twoim lutowym świetle
i zapraszam do mojego,
z pierwszych dni września.
To ono prowadzi mnie
od samego początku
i prószy w tobie, naszych synach, snach,
w każdej rzeczy, która jest z nas
i ku nam powraca,
uczmy się je rozpoznawać,
bo wracają w łasce
i przekleństwie przemiany.
Papierowa serwetka obraca się, obraca.
Miały być sprawy drobne
jak u szarlatana z Towarowej,
lecz kiedy w wir
wprawiamy oś świata,
znika centrum,
ład i sens,
który stopniują mali lunatycy światła
– słyszę pracę ich skrzydełek.
Oto prosta ława,
spowija ją twoje lutowe
i moje – wrześniowe światło.
Liczenie sęków mnie uspokaja.
Poeta ustanawia zawiasy dla słów,
aby otwierały
zamknięte światło,
aby zamykały
otwartą ciemność.
Stopniowanie osoby
Wybiegłem z tego snu
Myślałeś; rozwiązałem te sznurówki,
na dzisiaj dosyć. Jutro, pojutrze.
Kiedy ktoś mówi do ciebie, ten ktoś, kto cię nie zna;
Niech słucha, niech pisze, ma otwarte, ma skończone, zróbcie,
nie oddawaj od razu pola, bo gramatyka powinna służyć porządkowi,
Pokój w promieniach słońca,
jakby suszyła się w nim anielska bielizna
cała z przezroczystego złota.
Słyszę ich głosy w kuchni:
matki, ojca, sąsiadki,
która znosiła plotki z ulicy
jak nowalijki, twaróg i świeże bułki.
Jeszcze nie noszą okularów, nie dręczy ich astma ani kaszel.
Roześmiani
lubią papierosy, mocną kawę, ciułają drobne
na cotygodniową partyjkę w baśkę.
Zrzucam pierzynę i biegnę ku nim
w koszulce bez rękawów, z dzwonkiem genitaliów
jak owieczka do stada,
nad którym unoszą się ciepłe opary
wyspy zmoczonej monsunowymi deszczami.
Mamo, tato, pani Reniu!
Szykuję się do skoku na ich kolana,
ale zamiast poczuć w ramionach silny kark ojca,
ucho matki na policzku, zimną iskrę jej kolczyka,
spadam w przepaść.
Wybiegam z tego snu, ale nie płaczę chłopięcymi łzami.
Łza, która teraz nie spływa, kiedyś się odnajdzie.
Bo choć raz trzeba się obudzić,
tylko dla siebie, świtu i w bliskości róży,
choć byłby to fragment na kuli ziemskiej między Ty i On. On i Ty,
ledwie incydent, zdawkowe zdanko, przydawka w alejce parku.
jednej kropli rosy, tak czystej
jak spojrzenie skowronka,
Upominaj się o osobę, o podmiot zdania. A jeśli chcesz pomilczeć,
pamiętaj – nawet milczenie ma swoją składnię i znaki przestankowe.
Znam przystanki twojego czoła, oczu, warg. Znam marszczenie nosa.
jak to wejrzenie w świat sprzed litery.
Lecz na sznurówkach znów supły,
na dzisiaj, jutro, pojutrze,
Wynośmy podmiot jak drozd podnosi stropy świtu,
jak litanię powtarzajmy przydomki, imiona, nazwiska,
aby śpiewała je polna droga. Zapamiętało miasto. Drżało przed nimi Państwo.
na mozół podróży,
na wysokości kałuż
Zostają imiona i nazwiska wyryte w kamieniu
i nawias spinający dwie daty, a między nimi jakaż pustka, jakaż czeluść,
którą smaga deszcz i wiatr jak kiedyś nasze umęczone twarze.
i mojego w nich, chmurnego odbicia.
Zerwane obrazy obracają się, obracają,
słowa toczą się, toczą,
wiersze radują się, radują.
Dlatego stopniuj osobę w sobie, w innych stopniuj osobę,
powtarzaj ją, widząc mrowisko. Powtarzaj, gdy z wysokich pięter
patrzysz na ruch krwinek w arteriach molocha, kiedy czytasz pisma Ciorana.
Pranie, 30.04.2007
20.03 – 26.05.2006
Gra w marynarza
Na słoninie wisza˛ sikorki
Wiersz pisze się ze wszystkich stron naraz.
Nie budź się – powiada, bo mnie utracisz.
Poetę prowadzi
światło jego narodzin
i jest aniołem stróżem
ciemni, w które nurkuje
jak zwinny pływak.
A gdy jest stary – światło przystaje
i gęstnieje w nim jak miód.
Na włosku wiszą Andrzej, Ela, Żaneta, Iwona,
tyle lat w państwie naszych ulic. Siedzimy na barierce
na początku wilgotno prószącego poranka.
Nie gardź, jeśli wyławiam obrazy,
bo nie wiem, co budują,
jeśli budują,
nie wiem, co znaczą,
jeśli znaczą,
poparzyłem usta językiem ognia,
odmroziłem serce,
śniąc lodowate pejzaże.
Słychać pracę śmieciarki. Pewnie ich utracę.
Wołam: Andrzeju, Elu, Żanetko, Iwonko,
nie pożegnaliśmy się! Gdzie jest ta barierka?
Co łączy ludzi od zarania świata?
Obłoki, tak, obłoki
w każdym oku zamknięte,
choć nadal płyną.
Krew, tak, krew
w każdym z nas krzepnie,
a wciąż płynie.
Podróż na sznurówkach
Dzwonki kwiatów, rzęs, dzwonki dyndających nóg,
pewnie zaraz zadzwoni ten elektryczny,
pewnie głowę w dyżurce uniesie woźna ze śpiochami w oczach.
Okruszki, okruszki. Przylatujcie zięby i sikory,
kulki gorczycy, ziarenka pszenicy. Słonecznika.
Pod waszym ciężarem zrywa się barierka snu,
po niej z piskiem opon odjeżdża śmieciarka.
Okruszki, kulki i pestki posypię wam na jasną porę.
Poczerniały lipy lipcowe,
moje cyklopy, moje góry miodne,
i nietoperz rozpoczął fugę nocy.
Więcej błękitu, błękitu – woła marynarz w gorączce.
Powtarzam: powtarzaj, gdy jedziesz autobusem ulicą cmentarną,
zapatrzony w głęboki pępek pasażerki, a innym kopią doły.
I ten piach, ten piach... choćby Ciebie, Mnie i tego pępka nigdy nie było.
Pranie, 21.06.2004
(z tomu Gwiazda. Głóg)
Pranie, 11.09.2007
Stopniowanie zawiasu
Powiada syn znad bitwy w komputerze –
czarny i niebieski to twoi wrogowie,
lecz nie martw się, nie martw, tato,
kiedyś wejdziesz z nimi w zgodę.
Płacz bobra
Poezja czyni miejsca większymi niż są,
cantos marynarza, jego wołanie o rum i błękit,
i to, że stopniuje wspólnotę, porzuca tłum,
ech, co tam twoje ludziki w grze, ludy, trupki i ta hubka.
Na kamieniu imię i nazwisko,
w nawiasie data narodzin i śmierci.
A matka i ojciec to grobla.
Kiedy zalewa ją woda, wiesz, że kolej na ciebie,
że jesteś ostatnią groblą.
Słyszę wołanie syna –
mamusiu, tatusiu, dokąd idziecie?
Jeszcze nie znikamy, jesteśmy w sieni,
Jeśli nawias jest zawiasem – otwiera,
skoro tylko nawiasem – zamyka.
Wdech.
Wydech.
Oddech ma zostać w wierszu, poeto.
Pranie, 10.07.2007
podajemy ci ręce
i stoimy między tobą a Nią, między leśniczówką
a brzeziną, która wzywa. I wezwie.
Pranie, 10.09.2006
Mama myje
zniszczone ciało umierającej cioci Ewy,
tata pisze nekrolog dla stryjka Edka,
przestali być groblą dla Piotra,
zabrała ją woda.
Ubyło mu jeszcze jedno miejsce do spacerów.
A sio, a sio, a sio.
Pranie, 11.09.2007
Pranie, 21.04.2006
Zerwany guzik toczy się, toczy,
papierowa serwetka obraca się, obraca,
czerwone obłoki płyną i płyną.
Arkusze poetyckie dwumiesie˛cznika TOPOS | Redakcja serii i fotografie autora: Tadeusz Da˛browski | Opracowanie graficzne: Przemek De˛bowski
topos 27 kass.indd 1
2008-01-24 15:00:43
Podstawowy czarny