Antologia 1/2016 (8)
Transkrypt
Antologia 1/2016 (8)
Antologia 1/2016 (8) Wrocław 2016 Copyright: POSTscriptum – 2016 http://postscriptum.net.pl Prawa autorskie do wierszy są własnością autorów. Redakcja: Elżbieta M. Będkowska-Adamczyk Lidia Kowalczyk Katarzyna Piotrowska Zygmunt Marek Piechocki Wojciech Szczurek Leszek Wlazło Słowo wstępne: Wojciech Szczurek Projekt okładki: Lidia Kowalczyk W projekcie okładki, dzięki uprzejmości właścicielki Willi Elysium, wykorzystano fresk Rudolfa Kaluza, opolskiego artysty plastyka i designera o międzynarodowym dorobku i uznaniu. Willa Elysium to piękny, położony w uzdrowiskowej części Lądka Zdrój, pałacyk z 1875 roku. Unikalne aranżacje, szlachetne materiały, gustowne dekoracje, oryginalne freski R. Kaluza /KaRu/ oczarowują Gości i sprawiają, że wynosi się stamtąd niezapomniane wrażenia subtelnego piękna. Na charakter tego wyjątkowego miejsca wpływa eklektyczny styl wnętrz, który zaciekawia gości. Namiastkę klimatu Willi Elysium można podziwiać na naszej okładce, a zainteresowanych miejscem odsyłamy do strony: http://willaelysium.pl/. Skład i łamanie: [email protected] Wydanie pierwsze Nakład: 340 egz. Wydawca: Lidia Kowalczyk Wrocław 2016 ISSN 1899-8356 Słowa tłumaczone na hieroglify. Tyle ich padło prostych i martwych, więdnących i w twarz. Jeszcze trudniej z Weną: czeka czy błądzi, drwi, może nie trafi, bo brakuje okien i drzwi. Do tego krytycy. Nie będzie litości. Potykają się o byle kamień, nie dostrzegając, że bezradni, krótkowzroczni znachorzy swojego życia, próbują odnaleźć horyzont zamyślenia, nim znowu pobiegną za paszą. Rymem, bielą – żaden problem, prozaiczną prozą – tym bardziej, malować nieprzespane noce, czasem dni. Kartka niecierpliwie czeka i zastanawia się, czy warto. Kto zdoła ocenić? Lata muszą minąć, czasem wieki... Albo chwila. I dość. Drażni niekiedy prostota myśli: poeta, jak to łatwo powiedzieć. Trywialne słowa z otwartego serca potrzebują białej laski i zarozumiałego przewodnika, poprawiającego każdy zaimek, gorzej – dreszcz. Lecz trzeba. Każdy ma coś do powiedzenia i zaistnieje ten jeden wers, warto, zapłonie ognisko bezgwiezdną nocą, oderwą się iskry od zapomnianej gałązki i śnieg spali się ze wstydu. Czym są słowa? Złe pytanie. One są. Bezdomni nie pytają – szukają, a zepsuty kompas i rozbita butelka na S.O.S. A my wiecznie jacyś tacy, a my w czapkach z dzwoneczkami, w ich dzwonienie barbarzyńsko zasłuchani. Wisława Szymborska – „Buffo” Spis autorów Elżbieta Barańska /mgiełka/ Obrazy dzieciństwa Zmęczone wspomnienia Krople słów Tuląc niezapominajki Kołysząc istnienie Dotyk Kropelka ułudy Kołysanie Tamto szczęście Wzruszenia Fantazja Myśli splątane Smakując dzień Czas ostatnich słów Elżbieta M. Będkowska-Adamczyk /Elżbieta/ urojone eukaliptusy gramatyka form pojedynczych sierocińce na wzgórzach pustych miast podróże przestrzenne w naszej tymczasowości jest miejsce kleks kabuki Łapacz snów Jestem w 90-tych Aniela Birecka /befana di campi/ (Ro)zwijająca się muzyka świata: o Tych, których ciała „przeniknął dym“ Zdzisław Brałkowski /Hardy/ Potęga natury Lejbgwardia Zupa Akt Ułan i dziewczyna Koński kosmita Różnica wieku Z ogłoszenia Aktorka Heros Mocarz Prawdomówna Wzór pracownika 17 17 18 18 18 19 19 20 20 21 21 21 22 22 23 24 25 26 26 27 28 29 30 33 47 47 47 48 48 48 48 49 49 49 49 49 49 5 Reżyser „Polski” to trudna język, cz.1. Grzybobranie Profesor Dzik. Wojna wrześniowa (fragment książki) Danuta Capliez-Delcroix Bylińska /Duszka/ światełko *** /przedzierając się zbierała…/ przestrzeń smaga wiatr Las po drodze spojrzeniem otworzyła oczy a czas czuła cisza wtóruje myślom spojrzenie Zbigniew Chodak /luks/ cisza wyciszam cienie Ryszard oszukać czas podobno niech można się przyzwyczaić jeszcze mama nie wiem Mirosław Chodynicki /Mirek/ Zanim spadł deszcz Bajki wczoraj i dziś *** /tu można pogadać z Bogiem.../ Cisza dnia siódmego Podlaski wieczór sierpniowy Depcząc w codzienność Człowiek muzyka i filozofia Dylematy Mokra noc w pędzie wiosennym ja i świat zwróćcie mi czas Krzysztof Ciereszyński /emcek/ napis na murze wierzę na słowo zamyślony wiatr 6 49 50 51 52 59 60 60 61 62 62 63 63 64 64 65 65 66 66 67 68 68 69 69 70 70 71 71 72 72 73 73 74 74 75 75 76 76 77 78 78 gdy patrzę pod słońce oddychaj za mnie wymyślę słowo dla wszystkich odgłosy między chwilami zaraz potem z dużej litery plastyczność Michał Witold Gajda /misza/ Ultima Thule II Marcowe largo Leśne dziewczęta Pierwsza godzina Wietrzno Beskidzkie jabłko Zielsko Wiedźmy Ferdynand Głodzik /Fred/ A – z ogonkiem On line Wirtualny łut szczęścia Pomroczna wizja Recykling Przydasie Przypadłość Ogórek abstynent Leon Gutner PIOSENKA O MNIEJ WIĘCEJ PIOSENKA O ODCZUWALNYM ZNIKANIU SEN O NIEJ ZADRAPANIE TAKIE STANY LIST W BUTELCE PIOSENKA DLA MADAME Małgorzata Helena Halman /menałe/ zanim wstanie dzień zatrzymania bez strachu gdy sen przekracza progi ruletka dla zabawy ogniotrwałość świtanie drastyczny wpływ sił grawitacji 79 79 80 80 81 81 82 82 83 84 84 85 86 87 87 88 89 90 91 92 92 93 94 94 95 96 97 97 98 99 100 101 102 102 102 103 103 104 104 105 7 późno już dialog z magiczną liczbą 44 Mirosław Kaczmarek /mironiusz/ zanim Się jesteś wężem na całe zło księżycowe koniki Valentyny ostatni taki Grabówek edykty o smaku brukselki dwa tysiące wypitych piw Witold Kiejrys *** /idę nie idę i w czym jest zostaję…/ A gdyby bezwstyd umierania Cudem dla mnie Moje szczęście jest nieme człowiek je niweczy Listopadowa impresja Moje szczęście jest nieme Wigilia 2008 Rozmowa czwarta, gdzie śmierć, śmiech i rozpacz stają się jednym Bożena Kluszczyńska /Bożena/ przechodząc obok grzejąc dłonie kubkiem świeżo zaparzonej herbaty jestem taka sama jak dawniej nie zawsze znajduję odpowiedź pożegnanie (kochanemu ojcu) *** /zamykasz się szczelnie…/ oswajanie nie spoglądam za siebie przecedzone z miłości do chaosu czym perz w ogrodzie tym mąż w sercu wbrew rozsądkowi Halina Kobiela /rennie8/ Takie sobie pisanie Siła oddziaływania Wędrowniczka Wybory Róża Na rogu ulicy Czarny kot nie taki straszny Nieprzespana noc Dawno dawno temu Kolory 8 105 106 106 107 108 109 110 111 112 113 114 114 115 116 117 118 118 119 125 126 126 127 127 128 128 129 129 129 130 130 131 132 132 133 133 134 134 135 136 136 Lidia Kowalczyk /amandalea/ na-warstwienia spojrzenie z boku odłamki samozniszczenie zaklinanie deszczu w tyglu tete a tete tropiąc odbicia tupot mew gradobicie kurczowo śladami słów Joanna Lessnau /asia/ zacznijmy od zaraz na maj oswajanie bez owijania w bawełnę nie wyjdzie na zdrowie nie tylko do łóżka bezwstydnie bez znaczenia walka bilans moje Shawshank gra błąd Jadwiga Łowkis /jaga/ supeł puk puk gorycz czasami życie – upadek tamto lato strach cykanie kobieta zmienną jest inaczej sezonowe porządki Lucyna Mamczur /Lucy/ *** /pytasz kim jestem…/ *** /szukam cieplejszych miejsc…/ kiedy bolisz na zakręcie przemijania *** /uniesieniem piersi i chwil…/ *** /bywasz na wyciągnięcie dłoni…/ *** /znów zapach niebieskich snów…/ 137 138 138 139 139 140 140 141 141 142 142 143 143 144 144 145 145 146 146 147 147 148 148 149 150 150 151 151 152 152 153 153 154 154 155 156 156 157 157 158 158 9 lubię cię mieć vis a vis nie wiem *** /ranki budzą się tuż za uchem…/ *** /lubię twoje pocałunki…/ Lila Helena Metryka /Liana/ *** /A kiedy całkiem stracę ostrość.../ Nie-sonet do Mariny Cwietajewej *** /Szeleści jesień, ale coraz słabiej.../ *** /Za oknami szumią drzewa.../ Na dobranoc Bajka o lwie Baju baj… Czesława Mileszko /anastazja/ Jest w nas tyle obcego Fałszywa tożsamość W tym domu zostawiłam swoje dzieciństwo Człowiek z gliny Dla zasady Zachowam jak kwiat zasuszony Zostanie osad Kaśka za rzeką Lilak Bez usprawiedliwienia Daleko od kołyski Wolność potyka się o wątpliwość Marek Olszewski Literatura faktu Gwiazda poranna Wdeptany w codzienność Wojna jest tylko alegorią tworzenia Fantasmagorie Bo wiersz musi mieć pointę Nokturn noworoczny Na krawędzi (języki obce) Madame, moja Madame Aleskander Osiński /alos/ Zima 2014&2015 W pół uśmiechu Negatyw równonocy Kolejność zdań Końska maść Sfera Po prawdzie Pobłyski 10 159 159 160 160 161 162 163 163 164 164 166 167 168 168 168 169 169 170 170 171 171 172 172 173 174 174 175 176 176 177 177 178 179 179 180 180 181 182 182 183 Lamasztu 184 Antyramy 184 Zygmunt Marek Piechocki ZAPISKI KLASZTORNE 185 Maria Polak /Maryla/ Słowa na dnia przytulenie 189 za wodą cichych marzeń 190 Zaproś mnie 190 *** /na słońce czekam nieustannie.../ 191 Słowa dobre zbieraj 191 Marcowo 192 Anioły nieskrzydlate 192 Za tą mgłą 193 zbieram słowa ciepłe 194 Spoglądać przez marzenia 194 Stefan Rydel /pan_ruina/ harley elektryk 195 zapomniałem 196 jabłka 196 sł@wik 197 Berlin 197 psi blues 198 szariat 198 Naprawdę 199 twoje 199 jechał 200 awiza 200 Damian Sawa *** /powiedziałaś że pewnego wieczoru księżyc…/ 201 *** /On lat dziesięć, marzy by w przyszłości złożyć…/ 202 *** /tyle lat schodziliśmy w tym domu na pamięć…/ 202 drzewko genealogiczne 202 *** /Mała, dotyka moich pleców i rysuje drzewo…/ 203 *** /synku gdybyś przywiózł mi z tych dalekich Niemiec…/ 204 *** /Powiedzmy, że cierpię na niewymowność…/ 204 *** /zanieśli cię synku w drewnianym pudełku…/ 204 *** /Nie było cudu. Trumna przysypywana mokrą ziemią,…/ 205 sala 56 206 *** /Siema, co tam robisz po drugiej stronie?.../ 206 11 Wojciech Szczurek /pasikonik/ nie będzie komentarza *** /Dziesięć nielubiane.../ Popielec Wigilia krytyk 21 grudnia Sodoma Leszek Wlazło dla niej bez zawieszenia między zasłonami takie tam wiem że nic nie wiem romans przed szkodą z przyczajenia w tyglu strumień wysnute o północy Wokół Z pogranicza Czasoprzestrzeń Grażyna Izabela Zarębska /ibell/ sama ze sobą z minuty na minutę przebłyski bardziej niż smutek nawet kot mówi NIE śladami Romea tylko nie noc Danuta Zasada /nuta niepokorna/ dale return limit gryps z olimpu bywa sacrum refleks Irena Maria Zborowska /Irena/ W ciszy krzyczą myśli a za tą bramą trawa soczysta Takie geograficzne zjawisko 12 207 208 209 210 210 211 212 213 214 214 215 215 216 216 217 217 218 218 219 220 221 225 228 228 229 230 230 231 232 234 234 235 236 236 237 238 239 239 240 Jak paciorki wiejskiego różańca 240 Życia nie rozdają szewcy 241 Dopóki jestem 241 Referent ds. utrzymania blasku obiektu świecącego 242 Raz na jakiś czas 242 Ona i ona 243 Alzheimer mój…? 243 Nawet słońce poczerniało 244 Stanisława Żak /wilczajagoda/ wróżki 245 Murmychowe strachy 246 Murmychowe rozważania 246 Słodki sen 247 puste kieszenie 248 Murmych letni 249 refleksje zmęczonego Murmycha 250 Mariusz Andrzej Żłobiński /dz_re/ *** /mruczysz ciemno moja droga…/ 251 sposób na sumienie nieczyste 251 już nie śpię tak niebezpiecznie 252 *** /deszcz mnie nie słucha.../ 252 sposób na mc2 dyptyk 253 *** /sąsiadka z naprzeciwka.../ 254 *** /do wczoraj bałem się jeszcze.../ 254 nieposilony 255 we własnym odbiciu 255 *** /spałem z wiatrakami.../ 256 1:30 do Kwitajny 256 13 WIERSZE – PROZA – ESEJ Elżbieta Barańska /mgiełka/ Cieszę się każdym wersem wkładam je jeden za drugim pomiędzy niebieskie linie zeszytu Później wyrywam kartki Z. Marek Piechocki Obrazy dzieciństwa w cieniu starych drzew obrazy w zaułkach czasu otwierają okna szkicując odbicie dzieciństwa ulotne chwile znikają w czasie jak łzy w deszczu Zmęczone wspomnienia myśl przelotną zapisuję barwami ognistymi na horyzoncie zostaje osobny dzień kiedy wspomnienia zmęczone przestają szlochać a dotyk nic nie poplącze otwieram „pudełko dobrej nadziei” wygładzając blizny minionych lat 17 Krople słów pomiędzy piórem a słowem oddycham życiem zbierając krople słów deszcz spłukuje wspomnienia czas na przebudzenie nowych pragnień nie odchodź za daleko bo zapomnę odcień błękitu w twoim spojrzeniu Tuląc niezapominajki wspomnienia wygładzam w nietykalnym spojrzeniu wiatr przeczesuje marzenia rumieniącym oddechem tuląc niezapominajki na ustach smak dojrzałego wina Kołysząc istnienie w głuchym domu cisza puka do drzwi godząc się ze światem półsłówkami kołysząc na hamaku istnienie 18 nić pajęcza oplotła czas Dotyk na wskazówkach czasu zapach wrzosów myśli stęsknione tańczą nadzieją marzenia sklejam z okruchów w całość szukam wspomnień zagubionych po drodze dotyk zatrzymam Kropelka ułudy w powietrzu jak nić pajęcza wisiało poczucie bezpieczeństwa kropelka ułudy przyklejona do szyby nabrała znaczenia bliskość stała się obca usta zapchałeś milczeniem 19 Kołysanie zachód zamyka dzień w ciszy rozplątuję warkocz czasu kołysząc się między zostać a odejść samotność nabiera kształtu pustej szklanki nadzieja nie puka Tamto szczęście w zmysłowym zauroczeniu niepokój budzisz rozpalając ogień na wzgórzu pożądania delikatnie zdejmujesz wątpliwość poplątanych myśli chowając pod rozpiętymi skrzydłami cholernie boli tamto szczęście 20 Wzruszenia łagodnie dojrzewam przychylnością cichych wzruszeń myśli nieokiełznane opadają uciekając o poranku Fantazja okruchy życia przesiane sitem rozpalają nadzieję rozebrane chwile ubierz w fantazję Myśli splątane w blasku promieni miłość oddycha aromatem kawy dotykając splątanych myśli westchnienia głębokie otwierają przestrzeń wyobraźni świat zawirował 21 Smakując dzień żyję jak chcę zajmując kawałek świata oddycham lipowym aromatem smakując niepojęty dzień docieram do obojętności w kieszeń chowam czarną godzinę Czas ostatnich słów w bilansie życia mam jeszcze czas na tomik ostatnich słów trzymając w dłoni marzenia wystukuję palcem frazy bagaż myśli odejdzie jutrzenką nowych dni 22 Elżbieta M. Będkowska-Adamczyk /Elżbieta/ a jeżeli – tak tylko załóżmy – jestem tu to czy jestem i tam? czy te jestem znaczą to samo jestem ituitam zarządzam życiem transkontynentalnie odmierzane pory dnia słońce które w jednej chwili jest i nie ma obiad na kolację czas jakiego nie złączy żaden super glue może tylko snująca się nić banalnego serca coraz większy kłębek i tu i tam nierozumiany urojone eukaliptusy w sennym repetytorium malowankowe drzewo przelatuje ptakami na twoją poduszkę to one łączą nas świadomie gubiąc znaki w kropki i plamki krótkich przebudzeń przemykamy migotkami ścieżek od snu do snu bo jeśli się nie śnię sobie odwiedzam twoje rem bez zaproszenia układam kostki domina stopniowo tworząc je z zapamiętanych przeźroczy zamieniam pola szachownicy w jeziora światła i płyniemy krojąc smugi płonącego chłodu naszych spójnych domniemanych samotności (20 IV 2015) 23 gramatyka form pojedynczych siadasz po swojej stronie uwieńczonej blaknącą kropką dla innych plamka na obrusie po słabej kawie wątłe westchnienie we mnie korytarz niewymiarowy wieczór opowiadam ci o zimnych poręczach dotykiem kierujących w górę to ciekawe że nadal czuję zimno ciepło szukam znaczków do niedostarczalnych listów wysypują się ze mnie słowa bez celu cząstki maku przeszłe letnie czerwienie pośród huśtawki złota i oczy zmrużone bo wtedy łatwiej o szczęśliwy traf zbierasz okruchy i przenosisz troskliwie jak światełka w przyległe pokoje gdzie krzesło nie ma znaczenia ze względu na brak jasnego pojęcia zamknięci w samotnościach okrążamy wzgórze podziałką czasu wciąż o jeden mit od siebie tik-tak-tik-tak-tik-tak-tak pomylone figurki Morfeusza i Eurydyki podlewam sztuczne kwiaty ustawiam pustopełne filiżanki poprawiam poduszki zamykam noce na kłódkę biorę lekcje liczby pojedynczej na śniadanie znajoma plamka wciąga aromatem w zapamiętania znów siadasz po swojej stronie 24 odgarniając natarczywe milczenie wysypuję słowa bez celu opowiadam ci co zdarzy się dzisiaj jak zwykle bo zwykłość ignoruje interpunkcję nic naprawdę nie kończy się kropką (18 XI 2015) sierocińce na wzgórzach pustych miast są ptaki które wypadłszy z gniazd swoich odlatują nad ich śpiewem czuwają nieukojone matki w myślach srebrne nici poranków zawiązują na kokardy bezimienne drzewa oczy bez pamięci błądzą w ciszy zielniki zarasta pełnia słów przełkniętych koralowych łez a łąki pospolitych maków pod nimi w przelocie niespełnionych snów (...i żebyś tak mówiła, jak nazywasz deszcz) (08 VI 2015) 25 podróże przestrzenne skalę wyznacza wyobraźnia są rzeczy ogromnie duże i chwilowo niepozorne powierzchowne spojrzenia klucz do sedna ukryty pod ławką na przystanku bez tablicy nieuwaga mija krajobrazy połyka szczegóły jesteśmy dwuwymiarowi straceńcy pośpiechu i obaw (19 V 2015) w naszej tymczasowości jest miejsce na wieczności pokonywane w kwadrans z górą przejścia przez prognozy świata syjamskie strony księżyca bezlitosne niebieskie słoneczne karły gdy próbujesz przenicować światło bo niepojęte wszystko jest albo nie środek jak urwisko a my marzyciele o półcieniach malujemy półprawdy tęcze rozpiętością bezpiecznej gamy zużyte barwy płowieją kruszą trwanie rozsypanki alfabetów zapomnianych narzeczy układanek słów przydatnych w spisywaniu senników 26 w szarościach mozolnej kaligrafii jest miejsce na wieczność bez obawy (05 III 2015) kleks utrwalam pamięć jesieni tradycyjnie towarzysząc upadkowi najcichszej złotej monety pierwszej drugiej i coraz to bielszej nie skąpią dłonie ukryte w kieszeniach obłoków wydane drobne na ostatni spektakl słonecznej komedii dzielą aktorzy z kasztanów i żołędzi błyskotliwi ripostą zanim wejdą w podziemie zasłaniając drzwi kretowiskiem a nad nami świat pajęczo się pręży wyłapując słabnące sanguine ciepło ze snów nienarodzonych na które brakowało czasu trzeba było żyć i teraz bez powietrza ścięte nieśmiertelniki przechodzą fazy obaw urojenia obietnic niespełnione przepowiednie zsuwane jak strzępki dobrych kart do trzech razy dramat sezonowych przeliczeń na plus minus i wokoło miłości tak wiele w szarodziennych drobiazgach niepostrzegalnych w konsekwencji śniadania obiadu kolacji i rozmów prowadzących przez znajome zakątki atlasu do meandrów po ostateczności opowiadania co by było jeśli gdyby tylko inaczej rozpisano zodiakowe zatoki w tęczówce hamującej karuzeli tajemnica zmiennej prędkości zamierania światła steganografia słowa aż po nicość cichość i czerń (1 X 2015) 27 kabuki rozpatrujemy ziarenka moje twoje nasze ocean uspokojony budujemy z ostatnich dom zamek warownię pustynia zielenieje przyleciał floresowy koliber a nad dachem splata gniazdo księżyc światło w kołysce ścian i cienie grają zapomniane role w twoich oczach jestem jak zawsze (9 XI 2015) 28 Łapacz snów Czasami drzewo wznosi się w górę, nagły hałas przesuwanych drzwi budzi skrzydła, szerokie i trzepoczące powoli, dopóki nie zauważysz ich wielkości a twoje oczy nie wyrzeźbią ich na podobieństwo sowich. Kiedy polują na tamiasy albo zawsze ruchliwe wiewiórki, skrzydła i reszta ptaka wrastają w pień, czekając, zamierając, ostrząc wzrok i myśląc o zdobyczy. I tu pojawia się Człowiek, w połowie drogi od snu, po nocy liczenia przysłowiowych owiec, motyli, żab, torebek, kubków i pereł, ze zmęczonymi oczami i duszą wędrującą poprzez czas przeszły, przyszły i teraźniejszy, bez wiary w możliwość ustalenia, który z nich najważniejszy, który z nich jest głębszy: strumień czy potok, a może bezdenna kropla wody. Człowiek rozsuwa drzwi, wpuszczając leśne powietrze do środka, jeszcze nasączone aromatem chłodnej nocy. Czuje chłód spokojnego wiatru szeleszczącego brązowiejącymi od niedawna liśćmi dębu. Moment bezruchu i chwilę później pojawiają się skrzydła, wyrasta ptak i rozpoczyna się wznoszenie do lotu sowy a razem z nią starej rajskiej jabłoni. Człowiek nieświadomie ratuje wiewiórkę, tamiasa, małego ptaka, być może mysz, która zbiera żołędzie, układając je skrzętnie w szczelinach domu. Sowa odlatuje, zniechęcona i głodna, żeby wrócić na kolejną noc polowania, czekania i przelotne spojrzenie na sny, ulatujące z wnętrza domu. Dzień dobry, taki, w który robi się łapacze snów. 29 Jestem w 90-tych Porządki tak często prowadzą do chaosu. Zupełnie wbrew przekonaniu, że sprzątanie jest antidotum na bałagan. Stan rzeczy się nie zmienia, im nie zależy, w którym się znajdują. Bałagan i porządek to wymysł człowieka. Rzeczy dotknięte uważa się za dotknięte przypomnieniem. Można je traktować nieuważnie, ale wtedy albo się stłuką, albo pękną, albo powędrują nie na to „swoje” miejsce, jakie przypisano im w teorii ładu. Najniebezpieczniej jest porządkować albumy fotografii. Te, jak mało które przedmioty, ożywają przy każdym nieostrożnym dotknięciu, tasując kadry niczym talie wysłużonych kart. Przy układaniu albumów, czy pojedynczych fotografii, najlepiej zamknąć oczy. Nie poddawać się. Zostać w tu i teraz. Albo przeciwnie: poddać się bez żalu. To przecież tylko czas. Wędrówki w strefy zagrożone zaczynają się niewinnie. Najczęściej od myśli, która przychodzi niespodziewanie. Słowo, imię, kształt, jakaś dawno usłyszana nazwa. – Chmielów? Powiedziałaś: Chmielów? Kiedyś, jak byłam bardzo mała, byłam w Chmielowie. Spędziłam tam lato, bo brat mamy chciał pomóc moim rodzicom i wymyślił, że mnie zabierze na wieś i tam będę z moją kuzynką. Nabiorę sił i będę na świeżym powietrzu, i będę miała codziennie prawdziwe mleko, i tak dalej. Mam nawet kilka fotografii z tamtego lata i przypadkowo znaleziony w książce list. Połowa lat 50. ubiegłego wieku. Chmielów, Polska. Chciałyśmy być ubierane tak samo, jak bliźniaki, chociaż nie byłyśmy prawdziwymi bliźniakami. Takie same sukienki, takie same „koko” we włosach i, jeśli się dało, takie same „buci”. Tego dowiedziałam się po wielu latach od mamy, od wujka. Czasy były nieskomplikowane, fotografie czarno-białe, życie było trudne, ale my o tym nie wiedziałyśmy. 30 Każde przypadkowe spojrzenie wiedzie w jakiś zakątek, zakamarek jasny albo ocieniony. Ucięte drogi, kwiaty bez nazwy, drzewa wchodzące w obiektyw, kawałki rzek, poruszone uśmiechy, nieostre sylwetki, budynki, pokoje, miejsca jednokrotne, w których zostawiliśmy siebie przejściowo, przelotem, w pośpiechu. Ludzie przypadkowi w tle i ci ważni na pierwszym planie, których już nie ma, a przecież są i trwają. Czekają na otwarcie strony, odświeżenie wiązką promieni wpadających przez okna do popołudniowego domu. bo wszystko jest czasem zastygającym w sekundzie pod nieco sztywnymi palcami bo za długo pisałaś wystukując litera po literze nie jak twój syn który rozmawia z tobą i pisze elaborat o przestrzeniach i jego palce wirtuoza klawiatury bezwiednie tłumaczą niewiadome bo wszystko jest czasem za tobą w prostokątach tracących blask plamach wywoływacza i nieostrożności widzów którzy pobieżnie przesuwają spojrzenia po scenach spod skały na zachodnim wybrzeżu albo wiszącego hiszpańskiego mchu i wiewiórka w gałęziach długo-iglastej sosny a przecież to było takie ważne nikt jej nie widział tylko ty i wasze oczy się spotkały zauważywszy w tej samej chwili szyszkę dla ciebie obiekt do uwiecznienia ze względu na wielkość dla niej posiłek i skarb bo wszystko jest czasem w bliznach zgięć prostowanych delikatnie wygładzanych jakby to był jedwab dopiero co wykradziony ślimakom drogocenne runo które rozkłada się pod brzuszek niemowlęcia i obserwujesz jak wyraźnieje uśmiech i dźwięki zamieniają się w słowa zdania i pierwszy list mamusiu zabierz mnie stąd bo wszystko jest czasem rozwieszanym na drzewkach świątecznych z jeszcze pachnącymi kroplami żywicy i te sterty nierozwiązanych pakuneczków już bez sekretów bo za chwilę a na pewno teraz wiesz że ukry- 31 ła się w nich pozytywka co macha skrzydłami i przewracając oczami będzie towarzyszyć snom kołysanką w kraju jaki znałaś tylko jako plamę kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych bo wszystko jest czasem w który wchodzisz z obawą że się zgubisz po drodze wciągnięta zapachem rozgniecionych na dłoni malin i rozlanym światłem nad oczkiem wodnym kiedy wskakiwaliście w chłodne jeziorko jak wodne ptaki i lewitując na plecach liczyłaś obłoki nad sobą na sobie pod sobą wystarczyło leciutko poruszyć palcami i rozchodziły się kręgi niebiesko-biało-zielone do brzegu załamując wasz obraz i płynnego nieba bo wszystko jest czasu odbitką kształtem jaskrawym na planszy – Udało ci się? – pytanie dobiega z góry. Schodzisz, uśmiechając się z wyrozumiałością do mnie i do bałaganu na podłodze, na stoliku, na kanapie. – Następna bitwa? – dodajesz. – Tak. Myślałam, że to dobry dzień, albumowy. Jestem w 90-tych. Podchodzisz bliżej i zauważasz fotografię leżącą tuż przy moim zgiętym kolanie. – Co to za zdjęcie? Kto to? – To? Chmielów. Moja kuzynka. Pamiętasz? Poznałeś ją i jej męża, kiedyś w Krakowie. – O, to ona? Ale mówiłaś, że jesteś w 90-tych. A ta druga mała? – Ja. 32 Aniela Birecka /befana di campi/ „Aż do śmierci zmagaj się o prawdę, a Pan Bóg będzie walczył o ciebie”. (Syr 4,28) (Ro)zwijająca się muzyka świata: o Tych, których ciała „przeniknął dym“1 Niczego nie muszę przewidywać, bo i tak nadejdzie z drugą połową wielickiego lata. A choć nadal malachitowo oraz szmaragdowo błyszczy i skrzy się cała zieleń moich kochanych Ogrodów Żupnych; zieleń wspomagana serdeczną krwią różowo, amarantowo oraz cynobrowo kwitnących bulwiastych begonii czy – w bliższym lub na dalszym planie – szałwii z pelargoniami w kamiennych donicach, to właśnie w tym akurat najodpowiedniejszym dla siebie momencie, nadpłynie – najpierw pojedynczą, boleśnie samotną nutą-tematem – niebawem przechodząca w fugę, w Jeremiaszowy Tren, w kadisz, którego mnie jako kobiecie żadną miarą nie wolno odmawiać, cała przepełniona sobą i w sobie rozedrgana, rozdźwięczana, tożsama z Objawieniem: (ro)zwijająca się muzyka świata, kiedy (w dalszej lub bliższej przyszłości) wypełni się owo Zapowiedziane, że: Wybawione ze snu zaczną wielkie ciemności lasów mezozoicznych drążyć zrzucać lśniące ulistnienie lat świetlnych i duszę swą obnażać – 1 Cytat zaczerpnięto z jednego z wierszy Nelly Sachs pt. „O die Schornsteine” (O, krematoriów kominy) pochodzącego z tomu „In den Wohnungen des Todes”, 1947 („W mieszkaniach Śmierci”; tłumaczenie własne, podobnie jak inne, w niniejszym tekście zamieszczone przekłady). 33 Oranci z błyskawic ogołoceni i z ognia śpiewu wyzuci klęcząc potrącają Zewnętrzności porożem znów o początku rafy Praoceanem obmywanej zwijającej się muzyki świata.2 Każdego roku słyszę tę muzykę, gdy przebywam w moim mieszkaniu – słoiku. Przede mną – vis-a-vis – kurtyna rozmaitej gęstości drzewostanu oddziela metropolitarno gwarną ulicę powiatowej Wieliczki; za mną – rozzłocona dal niegdysiejszego Żupnego Sadu, a ja – w zależności od nastroju – zasłuchana w wyższe i niższe tony komarzych skrzypiec, w dygocące cytry wiatru czy w dobiegającą z dziedzińca salinarnego Zamku – straussowską orkiestrę Obligato. W te, od zaułka do zaułka przerzucane niby piłeczka pingpongowa, krzepkie klarnety; z alejki na alejkę śpiewną strugą spływające oboje, czy – jak przebudzone puchacze – pohukujące waltornie, które już nie tylko rozwijają na kształt (zwanej Leporello) obrazkowej książki, muzykę mego Miasta, ale nadto one same mknąc z prędkością światła, światło owo rozpraszają na najpiękniejsze, ponieważ zaklęte w dźwiękach, kolory. Odkąd moja dziecięca pamięć sięga, to dzielnica Klasno zawsze znajdowała się przy drodze na Sierczę. Później zaś ilekroć wyłącznie udawałam się na Klaśnieńską, nieodmiennie ogarniał mnie bliżej nieokreślony smutek, że idę tylko tam, przy czym w moim smutku nie tkwiła żadna przypadkowa melancholia, gdyż Klasno (w swoim czasie mikroskopijne 2 Nelly Sachs: „Erloeste aus Schlaf” (w: „Flucht und Verwandlung”, 1959 („Ucieczka i przemiana”). 34 – w mieście Wieliczka – miasteczko żydowskie) jeszcze teraz odzywa się (słyszalnym podświadomie) „Chórem opuszczonych rzeczy”3: Rozbity dzban CZY DZBANEM BYŁEM, skąd wieczór niby wino wypłynął A i czasem księżyc więziono w krzewie różanym? Noc konania staruszki przechwyciłem Gdy dyszała jak dyszy koźlę do palika uwiązane. O dzbany, dzbanki! do miary pożegnania przystosowane Mamy co chować; Naturę płynną. Jesteśmy jak serca, bo z nas tłoczy się dalej I stoi cicho niczym czas w zegarze. Przyćmione światło O moje lustro cienia! zobaczyłam w tobie, widziałam – Wydobytą dłoń z prochu grobu, przemienioną w gwiazdę Czas w kołysce swej trupiej wrzeszczał – ujrzałam Wygięte męką w pierścień Izraela wargi. Bucik Miara ludzka zgubiona ; jestem samotnością Którą jej rodzeństwo szuka po tym świecie – O Izraelu, to z twoich stóp cierpiących Jestem krzyczącym wniebogłosy, echem. Wcześniej jednak zapisał szwedzki mistyk (i zarazem uczony) Emanuel Swedenborg (1688-1772) iż „W mniej dotkliwych piekłach widzieć można nędzne rudery, niekiedy stojące w rzędach na kształt miasteczka z jego ulicami i zakątkami…”. Z pewnością (przed Zagładą) Klasno 3 Z cyklu „Choere nach der Mitternacht“ („Chóry po północy“ w cytowanym zbiorze „W mieszkaniach Śmierci”), por. przypis 1. 35 raczej nie przypominało opisanego przez (wzorującego się na Swedenborgu) Czesława Miłosza4 symbolicznego „piekła” w postaci zaniedbanych ulic; specyfika dzielnic żydowskich – analogicznie do innych osiedli – tętniła swym własnym, bynajmniej nie egzotycznym, życiem. Dopiero, kiedy najbardziej żywymi i realnymi ludźmi kwaterowano makabryczne „Mieszkania Śmierci”5, wtedy również Klaśnieńska (z przyległościami) poczęła przywoływać ów na poły zaświatowy, na poły sennie majaczący klimat topików wszystkich – po Holokauście – miejsc wspólnych. I tak na przykład, gdy z Tatą (w drodze na Sierczę) potykaliśmy się na koleinach, jezdnią nazywanego, gościńca, to mimowolnie oglądać musieliśmy – rozkiwane jak stare zęby, w obszarpanych tałesach z łuszczącego się tynku – rudery, z których to budo kamienic często i znienacka wyskakiwały dożarte kundle. A z kolei pomiędzy domostwami rozciągały się węższe i szersze skrawki zielsk osłaniające swym wybujałym chabździem przepaściście zaśmiecone parowy. Jednakże około Wielkanocy „moja magnetyczna” Klaśnieńska (z przyległościami) bardzo, ale to bardzo odświętniała: Rozrzedzony mrok – wieczór szafirowy przekwitłym fioletem ćmią latarnie szpotawe: kiedy sepią rozgrzane z czernią mokrych grządek skądś (na różowo) hiacynty zapachniały. Stylista wiatr na leszczynie drapuje liściastą szatkę dziewczątku jak driada a kotka łaciata żwawo maszeruje – czyżby ze swym kotem umówiona na randkę? – rozradowana, w Wielkim Tygodniu Roku Pańskiego 1970, wiązałam swoje strofy patrząc na złociście rozkwitające jędrne pręty (wówczas powszechnie sadzonej w Wieliczce) forsycji. 4 5 36 Zob. wiersz tegoż „Po drugiej stronie”. Patrz przypisy 1 i 3. Oczywiście, zgodnie z rytmem terkoczących nad ranem budzików, świąteczna Klaśnienska (z przyległościami) nader szybko powracała do uprzedniego stanu powszedniości. Niemniej, nastrój dzielnicy udzielał się nie tylko mnie. Swego czasu, mała Obywatelka Sierczy, Basia, późniejsza wybitna artystka malarka – Pani Borowiec-Kowalczykowa wręcz wizjonersko odtworzyła opisane przez Miłosza owo „mniej dotkliwe piekło” oraz jego – przez nią nazwany „Wichrowym Wzgórzem”6 – skojarzony z nostalgiczną niesamowitością, katastrofizm. Bowiem nigdzie indziej w Wieliczce, lecz tu właśnie widziało się: „…Drewniane baraki, albo jednostopą kamieniczkę, w polu chwastów, (…) i był zapach niby-kapusty i niby-wódki… (…) ten kraj nie znał zdziwienia. Ani kwiatów. Pelargonie w blaszankach uschnięte, pozór zieleni zakryty lepkim pyłem. … Ani przyszłości. Grały gramofony powtarzając bez ustanku co nigdy nie istniało, Rozmowy powtarzały co nigdy nie istniało, żeby nikt nie zgadł gdzie jest i dlaczego…” „Tu Żydzi wytwarzali. Tutaj handlowali. Tu był cheder, tam się modlili” – za każdym razem odwiedzin Klaśnieńskiej (z przyległościami) lubił mawiać mój Tata, gramoląc się ze mną na grzbiet Wielickiego Pogórza i czytając przy okazji (do szyldów podobne) zacieki na trądzikowych murach: „A tu, no nie! Co za bandytyzm, jakie zezwierzęcenie, żeby utwardzać gościniec macewami!” „Macami? A co to za mace?” – dopytywałam się zdezorientowana, bo miałam na uwadze „bezkwasowe płatki”. 6 Reprodukcja w: Aniela Birecka: Mistyczna Wieliczka (lapis specularis). Wieliczka 2007. – s.64 37 „Macewy, nie mace. To są, Aniołku, zabrane i roztrzaskane na gruz nagrobki z żydowskiego cmentarza”. „I Żydzi się na to zgodzili?” [Wprawdzie nikt mi jeszcze nie umarł, jednak już widziałam siebie broniącą miejsca rodzinnego pochówku!]. „Nie mieli się na co godzić, bo wcześniej ich wywieźli”. „Wywieźli? A gdzie ich wywieźli?” „Do gazu”. – Szczerze (i brutalnie) odpowiedział Tata. [Nieprawdopodobne: do gazu. Gazu, którym zatruć się można na śmierć. I w ogóle gdzie był ten gaz? Tak, o, ustawili ich przed kurkiem z gazem? I dalej co? Mieli ten gaz wąchać? Odkręcać? Dokręcać?]. Tata milczał wyraźnie wzburzony, skoro nie poprawił niegramatycznego „gdzie” zamiast „dokąd”; i milczałam ja, jedynie gdzieś w środku tłukło się moje ściśnięte jak baleron, serce. Lecz oto niebawem miałam wielce wątpliwą (biorąc pod uwagę sześcioletnią dojrzałość) okazję, dowiedzenia się czegoś więcej o wspomnianym przez Tatę „gazie”. Pewnej deszczowej lipcowej niedzieli wyruszyła zorganizowana przez Radę Zakładową wielickiej Kopalni Soli wycieczka turystycznokrajoznawcza do Porąbki – Żywca. Że na trasie był Oświęcim (żaden tam „Auschwitz – Birkenau”!) więc – nie bacząc na nieletnich (w mojej osobie) turystów – ochoczo postanowiono go zwiedzić. Wszystko bohatersko obejrzałam: rampy, łaźnie, komorę gazową, dziewicze puszki z cyklonem, stosy rozmaitych przedmiotów, fotografie plus inne – przyprawiające o nerwowy rozstrój – eksponaty. Nie wytrzymałam przy gablotce (między innymi) demonstrującej krwotokiem zalaną odświętną sukienkę malutkiej dziewczynki: białą, w niebieskie kwiatuszki, z bufiastymi rękawkami [nosiłam podobną po mojej dużo starszej siostrze] wybuchając na ten widok lamentującą rozpaczą. Tata wyprowadził mnie na zaśmiecony skwer przed bramą obozu. Gdy przestałam płakać, wtedy (wysmarkawszy się do czysta w Tatusiną chustkę do nosa) oświadczyłam uroczyście i kategorycznie, iż „moja noga nigdy tam nie postanie. Jeżeli kiedykolwiek tu dotrę, najpierw muszą siłą mnie zawlec!”. [Słowa 38 rzeczywiście dotrzymałam: nawet celę śmierci świętego Ojca Maksymiliana znam jedynie z fotografii]. Jakkolwiek wspomnienie zakrwawionej sukienki (do teraz) nie daje mi spokoju, jednak po 20 latach od tamtej oświęcimskiej traumy, czteroletnia właścicielka muzealnego eksponatu wyjaśniając mi przyczynę swej zniszczonej odświętnej kreacji, wierszem Nelly Sachs („Ein totes Kind spricht”7) opowiedziała mi, dlaczego tak właśnie się stało: Mama trzymała mnie za rękę. Wtedy ktoś wzniósł nóż na pożegnanie: Mama wypuściła mą rączkę Aby cios mnie nie trafił. Musnąwszy moje biodro – Zakrwawioną dłonią – Lecz wówczas ten cios pożegnalny Nieprzełknięty kęs przeorał w mym gardle – I wraz ze słonkiem w brzask wyprowadził I wyostrzył wzrok – I słuch wyczulił I z każdym słowem współczucia wbijał kolec w serce – Gdy prowadzono mnie do Śmierci Nadal czułam w finalnym momencie Wyciąganie dużego noża. Ze mnie. Bo nazywany wcześniej „eksterminacją” – holokaust8 w domu moim nie należał do tematów zakazanych. Mieszkańców Kresów południowo – wschodnich (z wyjątkiem Ukraińców-banderowców i przeczołganych na 7 „Umarłe dziecko mówi” (ze zbioru „W mieszkaniach Śmierci”). 8 Jako definicja określenie owo ewoluowało od pojmowania go w znaczeniu „całopalenia zwierzęcia ofiarnego” poprzez – w ogóle – unicestwienie ofiary aż do masowego zniszczenia komuś kogoś (np. niewygodnych ludzi) lub komuś czegoś [por.: wielce teraz modny i wyjątkowo niestosowny słowny wytrych: „masakra”]. Od lat pięćdziesiątych minionego wieku „holokaust” jest odpowiednikiem pojęcia: „wymordowania (w latach 1941-1945) przez nazistów Żydów europejskich”. 39 rodzinną ziemię okupanckich bolszewików) łączyła powszechna solidarność cierpienia i wspólnota działania, przenosząc złowrogie „wczoraj” na niepewne „dziś”. „Dziś” natomiast na bardziej jeszcze niepewne „jutro”, albowiem „pojutrze” mogła np. wybuchnąć wojna, a wtedy: „Jedna bomba atomowa / i wrócimy znów do Lwowa…”, na co ja osobiście – wcale, ale to wcale – nie miałam najmniejszej ochoty [Tata twierdził, że jestem bardzo głupie dziecko!]. W złote, pachnące igliwiem oraz bukszpanem sierpniowe popołudnia, Rodziców odwiedzali znajomi z Krakowa. Żydzi. Nikt w tym nie upatrywał żadnej sensacji, nikt też nie dziamgał ani nie perorował o jakimś antysemityzmie, „pojednaniu”, „dialogu”, „zbliżeniach” i „oddaleniach” plus innych, później wyczarowywanych przez fanatyków (byłych – w większości – ubeków) o rzekomej „wyłączności” w męczeństwie określonej nacji. Np. błog. pamięci dr nauk med. Klara Sandig, absolwentka Akademii Medycznej w Wiedniu, spokojnie opowiadała o swych własnych okupacyjnych perturbacjach oraz o bliskiej krewnej, która – z dwojgiem dzieci – ukrywała się u jednej z arystokratycznych rodzin w Warszawie. Nie wiadomo kto hrabiów zadenuncjował, w każdym razie zginęli wszyscy rozstrzelani na pałacowym dziedzińcu klasycystycznej rezydencji. I ukrywający się, i Gospodarze, i służba. Podczas popołudniowo niedzielnych konwersacji rozprawiało się również o szmalcownikach oraz powojennych właścicielach pożydowskich ruchomości. W domu moim mówiono o tym z jak najspokojniejszym sumieniem. Rodzice nie musieli się niczego wstydzić. Także i nastrój wielkich Starotestamentowych Świąt potrafił udzielać się memu tradycyjnemu katolickiemu domowi. Pomiędzy Rosz ha-Szana, Jom Kippur i Sukkot przesuwały się promienne dni samospełniającej wrześniowej tęsknoty; dni o smaku gorącego rosołu „z prawdziwej kury” (z domowym makaronem); dni o zapachu strudla z jabłkami, placka ze śliwkami, lipowego miodu, cierpko aromatycznej, podawanej przedzmierzchową porą, herbaty; włoskich, świeżo łuskanych orzechów, wi- 40 nogron koloru (jakże wówczas zakazanego przez szkołę) atramentu, czyli najgłębszego – z odcieniem kwietniowego fiołka – fioletu. Pachniała też jesień: herbacianą różą, nasturcją, georginiami, wczesną chryzantemą oraz pruskim kwasem, to jest migdałami. Jesień, która nawijała – niby nitki babiego lata – strzępki melodii rozżalonej harmonii o wierzbach szumiących i w głos płaczącej dziewczynie… Za to ja – znowu w swoich snach – sfruwałam spod wielickiej synagogi z prędkością głosu, czerwoną i lśniącą niby wiśnia-łutówka skrzydlatą bryczką do samego środka Wieliczki. Wieliczki pustej jak wydrążona dynia; do miejsca o nieokreślonej bliżej dobie, sezonie roku (z wyjątkiem zimy) mimo to rozlatanego trwogą w pozamykanych i zarazem do piwnic zredukowanych a zasiedlonych przez zaszczutych – podobnym cieniom na freskach – ludzi w (niczyich) domostwach. Bo sny moje wcale nie były koszmarne, a jedynie męczące. I przez długi, długi czas zupełnie niezrozumiałe. „Było, lecz nie wróci…”, chociaż „wrócił się proch do ziemi tak jak nią był” (Koh 12, 7), ale czy każdy – z tamtych, gwałtownie zerwanych srebrnych sznurów życia – „duchów do Boga powrócił, który go dał”? – nie mnie sądzić, a jedynie współczuć memu Bogu, Odkupicielowi świata, że wtedy, gdy co poniektórzy z przekraczających demarkacyjną linię życia i śmierci, przeklinali Go, to On – z ojcowską czułością – podawał im nad Otchłanią pomocną rękę… A zaczęło się od tego, że w 1780 roku, w myśl józefińskiej reformy syna cesarzowej Marii Teresy, ciż 150 lat później skazani na pył, ochoczo zasiedlili Klasno – odrębną (od miasta Wieliczki) jednostkę administracyjną, by następnie po wielkim pożarze Śródmieścia (1877) i Klasna (1788) sami przezornie ubezpieczeni w wiedeńskich towarzystwach asekuracyjnych, mogli rozpocząć masowe wykupywanie mieszczańskich realności. W 1935 roku w jednej ze swych publikacji Ludwik Młynek wieszczył ponuro, że jak tak dalej pójdzie, to za pięćdziesiąt lat Wieliczka kompletnie „zżydzieje”. 41 Na pewno za czasów (profesora) Młynka etniczna odmienność Wieliczki nie jawiła się równie sielankowo aniżeli teraz na dawnych fotografiach z kolekcji Pana Wiesława Żyznowskiego9, niemniej, w – nazywanym pogardą – czasie współczucie i solidarność – w zdecydowanej większości przypadków – zasypały uprzednie animozje. Gdyż w jakąkolwiek zapiekłą nienawiść to ja nigdy, przenigdy nie uwierzę!10 Żadną miarą nie sprawdziły się proroctwa Ludwika Młynka. Jeszcze nie minęła dekada, kiedy Klasno opustoszało po swych rdzennych mieszkańcach; później zaś pozapadały się w ziemię „jednostope” kamieniczki i rozsypywały (podobne do murowanych baraków) tynkowane (głównie) na różowo – wielopokoleniowe domiszcza. Wdrapując się z Tatą na sierczańską wyżynę, chcąc nie chcąc musieliśmy mijać opuszczoną i zdewastowaną synagogę, z której murów wyzierał niewyobrażalny smutek. Dlatego smutek, albowiem i niczym w wierszu Nelly Sachs11: ŚMIERĆ, GOLEM! Rusztowanie ustawiono przyszli cieśle i jak sfora dysząca psów cień twój obiegają spiralny. GOLEM ŚMIERĆ! Świata pępek twój szkielet otwiera ramiona w pozorowanym błogosławieństwie Żebra dotykają stopni szerokości geograficznej obliczonej dokładnie! […] 9 Par.: Wieliczanie na opisanych fotografiach. Kraków 2009 10 Zob. m. In. relację, przypuszczalnie naocznego świadka, Kazimierza Pająka, autora książki pt. „Wieliczka – stare miasto górnicze”. Kraków 1968. – s. 126 + następne. 11 Zob.: „GOLEM, TOD!” W: „Zaćmienie gwiazdy”, 1949 („Die Sternverdunkelung”) 42 Mieszka w ruinach dwojaka nostalgia Kamień zasypia zieleniąc się mchem w trawie gwiazdnica12 i z łodyg złote wystrzelone słonka [...] A wszystkie wykolejone gwiazdy znalazłszy się w najniższym upadku powrócą zawsze do Wiecznego Domu. Bowiem jak powszechnie wiadomo, obrazowe wyobrażenia śmierci niewiele się od siebie różnią: Starzec z wagą lub z klepsydrą bądź owinięty w białą płachtą szkielet kobiecy. Wszak opisany przez Poetkę, równoznaczny zrujnowanej synagodze, Golem, to nie tylko (fizyczna) śmierć; Golem jest także (czy przede wszystkim) ożywionym (chociaż) bezdusznym (s)tworem. Albo inaczej: „Golem jest istotą z gliny na kształt człowieka, jednakże pozbawioną logicznie rozumującej duszy (neszama), a zatem również i zdolności mowy. W Biblii interesujące nas słowo pojawia się tylko raz w Ps. 139,16, który to werset tradycja żydowska wkłada w usta Adama tłumacząc sam wyraz jako embrion, choć w rzeczywistości oznacza abstrakcję (w średniowieczu na przykład utożsamiano go z greckim określeniem bezkształtnej materii (hyle)). Najbardziej znana legenda opowiada o ulepieniu golema przez rabina Jehudę Löw ben Bezalela z Pragi (urodzonego w Poznaniu) znanego również jako Maharal w momencie, kiedy w drugiej połowie XVI wieku nasilać się zaczęły ataki na Żydów praskich. Aby obronić siebie i innych, to rabin Marahal uformował z gliny olbrzymią ludzką postać, którą ożywił sobie wiadomym sposobem poprzez wypisanie na jej czole bądź włożenie do ust pergaminowej karteczki ze słowem Emet (w języku hebrajskim oznaczającym prawdę). Wymazanie pierwszej litery odbie12 Stellaria media: liczne pokładające się pędy gwiazdnicy tworzą niewielkie kobierce. Jajowato zaostrzone liście; kwiaty drobne, białe. Azotolubna. Jej typowe i ulubione występowanie to porośnięte trawą hałdy. Stosowana w medycynie ludowej. 43 rało wyrazowi met oznaczającemu „śmierć” przypisanej jej mobilności. Według innych interpretacji, mogło też być zapisane nań słowo Adam (człowiek) gdzie po wykreśleniu pierwszej litery dam czyta się je jako „krew”. Tak sporządzona postać była jednak niema i bezmyślna i mogła jedynie wykonywać wydawane rozkazy. Z kolei według innej wersji legendy: po obronie przed pogromem Żydów, w szał wpadł sam Golem. Wówczas rabin Marahal wyjął mu z ust pergamin, z Emet wykreślił pierwszą literę, przez co humunculus13 znowu stał się glinianą kukłą14. Kilkakrotnie tu przywoływana Nelly Sachs15 (1891-1970) jest niemiecką poetką pochodzenia żydowskiego, specyfika natomiast całej kultury żydowskiej polega na uniwersalizmie. To że Pani Nelly akurat była obywatelką niemieckojęzycznego kraju, w niczym nie umniejsza faktu jej zdolności lub możliwości przezeń lokowania (w dowolnych krajach czy miejscowościach) judaistycznych toposów. Że nie jest to pogląd karkołomnie wykoncypowany, postaram się wykazać na podstawie jednego z najsłynniejszych dramatów Noblistki pt. „Eli”. Pozostająca pod przemożnym oddziaływaniem myśli chasydzkiej Poetka akcję moralitetu osadziła w polskim podkarpackim miasteczku (konkretnie: w Jarosławiu). Rzecz osobliwa: w przybliżeniu wygląd jarosławskiego rynku (z ratuszem, z renesansową kamienicą Orsettich, ze stylową studnią, podcieniami itp. architektonicznymi detalami) odpowiada scenerii misterium, pomimo iż Polski, Autorka nie znała z autopsji. Akcja rozgrywa się już po Zagładzie, z której całkiem spora grupa skazanych na śmierć, śmierci tej – po prostu – się wykłamała. Mimo to dla Ocalonych w osobach: praczki Gittel, piekarki Basi, dzieci z pobliskiego sierocińca, domokrążcy, garbusa, szlifierza, wędrownego grajka, 13 „sztuczny [wysmażony w tyglu] człowiek” (przyp. autorki) 14 Powyższe informacje odpisałam z własnej – pomyślanej jako rozprawa habilitacyjna – pracy na temat: Dwugłos ocalałych proroków: Nelly Sachs i Roman Brandstaetter – próba konfrontacji (2003-2006). 15 W miarę obszerny oraz poprawny życiorys N. Sachs opracował Ryszard Krynicki, tłumacz oraz wydawca jej „Wierszy wybranych”(Kraków 2006) 44 matki z urodzonym w ziemiance niemowlęciem, żebraka, fryzjera, cieśli, ogrodnika, staruszka, staruszki oraz: dla – wysypujących się z bożnicy – gromady świętujących Nowy Rok, Żydów, wciąż trwa czas żałoby i smutku, ponieważ [tytułowy] Eli nie żyje. Coś osobliwego musiało być w tym ośmioletnim chłopczynie, skoro wszyscy, którzy przetrwali nie potrafią o nim zapomnieć. Gittel pokazuje ślady krwi na koszulce chłopaczka; płaczą za nim, odbudowujący wojenne zniszczenia, murarze; przywołują sieroce dzieci. Najbardziej jednak cierpi i rozpacza z jego powodu dorosły przyjaciel – trzydziestosześcioletni szewc Michał, ocalony niejako wbrew sobie i własnej woli, ponieważ w tym najtragiczniejszym z tragicznych dni, on wyjechawszy na krótko z miasta, życie wprawdzie uratował, lecz jednocześnie postradał najbliższych: narzeczoną Miriam oraz zaprzyjaźnione dziecko sąsiadów o wielomówiącym i wieloznaczącym imieniu „Eli”. Może i Mały byłby się jakoś uchował, gdyby nie to, że (li tylko ubrany w swoją nocną koszulinę) widząc pędzonych na egzekucję własnych rodziców, pobiegł za nimi przerażony, gwiżdżąc przeraźliwie na – zza pazuchy wyjętej – pasterskiej fujarce. A kiedy gwizdał tak i gwizdał, jakby tą wibracją maltretowanego powietrza wstrząsnąć chciał całym Wszechświatem, jakby przywoływał Tego, Który zasiada na tronie z gwiazd i szafirów, to wówczas – niewiele od pastuszka starszy żołnierz-pacholę – uderzył go w głowinę karabinową kolbą, przy okazji wybijając mu przedni (mleczny) ząb. Eli upadł buzią do ziemi. Wieczorem, gdy było już po wszystkim, zupełnie nieświadomy ostatnich zdarzeń Michał powrócił do wyludnionego miasta. Zwijała się i rozwijała muzyka świata: cykały świerszcze, kiedy szewc wraz z towarzyszącym mu szlifierzem chowali się po strychach jarosławskich domów; gwizdem pastuszej ligawki świszczała torturowana aura, przygrywał gęślarz – włóczęga, tańczyły i śpiewały sieroty, szofar16 dudnił oraz jękliwie i psalmicznie zawodzili chasydzi. 16 Trąbka wykonana z rogu zwierzęcia koszernego specjalnie zakrzywiona na znak, iż człowiek przyjąć musi wolę Boga, Który przecież dla tego człowieka pragnie szczęścia! Dęcie w róg jest wołaniem o Boże miłosierdzie. Eli (imiennik proroka Eliasza, żydowskiego Patrona do spraw beznadziejnych) nie dysponując trąbką (szofarem) użył własnej gwizdawki (przyp. autorki). 45 W Wieliczce, niczym w misterium Nelly Sachs, w misterium dodajmy napisanym w 1943 roku w jednym z zimnych emigracyjnych pokojów w Sztokholmie (!) zdarzyło się niemal identycznie. Pamięć 27 sierpnia 1942 długo jeszcze przechowają wielickie mury i kamienie. Nie łudźmy się, że tak nachalnie i chaotycznie zagęszczane Miasto bezkarnie pozwoli się popychać ku – nie zawsze promiennie – majaczącej przyszłości. W pewnym momencie rozdęty do granic możliwości ten inwestycyjno urbanistyczny balon trzaśnie, a ci, których niegdyś ciała przeniknął (lub miał przeniknąć) dym powrócą w chwili: KIEDY ODDECH zbuduje chatę nocy i podąży szukając swego cierpiącego nieba a ciało ta winnica krwawiąca napełni antałki ciszy i oczy przemienią się w widzące Światło gdy w tajemnicy rozpłynie się wszystko i wszystko podwoi – Narodziny wszelkich Jakubowych drabin wyśpiewają organy Śmierci wtedy iskra wspaniałej pogody zapali czas –17 17 Tytuł oryginału: „Wenn der Atem die Huette der Nacht errichtet hat…“ ze zbioru „Ucieczka i przemiana“ . 46 Zdzisław Brałkowski /Hardy/ Zdzisław Brałkowski pracował początkowo w fabryce, a od wielu lat jest wychowawcą trudniejszej młodzieży i nauczycielem. Niedawno zaczął spisywać swoje wspomnienia. W roku 2015 została wydana jego pierwsza książka: „Syberia, inny świat”. Wiosną 2016 roku ukaże się druga: „Młodości szczęśliwa”. Oprócz prozy pisze poezję lekką – niedługo zostanie wydany jego tomik: „Fraszki, limeryki i inne żarciki”. Interesuje się polityką, historią i przyszłością. Jest również zapalonym pływakiem i rowerzystą. Limeryki Potęga natury Młody artysta, z Brzegu nad Odrą, napotkał wiosną dziewoję modrą. Malował karmin jej ust i alabastrowy biust. Nagle poczuł swą naturę szczodrą. Lejbgwardia Drągali brała Katarzyna bogatych w „to”, jak u Murzyna. Który się w nocy wykazał, w szampanie kąpać się kazał. Słabemu jednak się urzyna. Zupa Młodej żony spod Zamościa ślubny zupę chciał na kościach. Archeolog-żona, nie była strapiona. Miała je w dużych ilościach. 47 Akt Z Kutna malarz akt strzelisty machnął. Szluga zapalił, mocno się sztachnął. Popatrzył raz, drugi, trzeci. Wyrzucił obraz na śmieci. Zziębnięty model skrycie się żachnął. Ułan i dziewczyna Przed wojną panienka z przedmieścia Grudziądza poznała ułana z „dupą jak z mosiądza”. Poszła z nim na błonia, posadził na konia. Po czasie o sprawstwo w sądzie go posądza. Koński kosmita Raz z gwiazd przyleciał koński kosmita. – Czy na Ziemi jest stajnia? – się pyta. Chcę zjeść jak prawdziwy koń. O, czuję już siana woń! Pożarł, porżał, wyciągnął kopyta. Różnica wieku Młodziutka żona z Kórnika miała ochotę pobrykać. Mąż nie był niechętny, do tego majętny. Kupił pięknego kucyka. 48 Fraszki Z ogłoszenia Z ogłoszenia wziął przechodzoną. Okazała się byłą żoną. Aktorka W dumę wzrosła, gdy rolę dostała... dzięki walorom własnego ciała. Heros Chwalił się, ile pod rząd on może. Po pierwszym razie padł już, niebożę. Mocarz Twierdził, że ma moc Priapa. Tym większa była klapa. Prawdomówna Przysięgała, że dziś kocha tylko jego. Nie kłamała. Dziennie kochała jednego. Wzór pracownika W pracy zawzięcie wciąż bronił zdania swego. Zwłaszcza zgodnego ze zdaniem szefa jego. Reżyser Obiecywał jej Cannes, Cezara i szczyty. Niestety, zbyt wcześnie zdradziły go sznyty. 49 Zabawy słowem „Polski” to trudna język, cz.1. Włos na głowie mi się jeży, Jerzy jeże warzy świeże?! Świerzbi mnie od tego ręka, świerzb to już, czy tylko kwękam? Taka z jeży jest wyręka, włos się jeży, w głowie męka. Chociaż jeżyn by przyniosły zamiast jarzyn już przerosłych. Jeż, jeżyna, jar, jarzyna, cel, celina*, perz, perzyna, lew, lewizna, cień, cienizna, miał, miauczenie, grab, grabienie, post, postanie, miot, miotanie... Ileż w mojej biednej głowie jeszcze takich zbitek stanie? Wszystko to jest wina jeża! Jak poskromić tego zwierza? Może zwierzę się ja komu, sam zaś myknę po kryjomu? Z wieży umknę przed tym zwierzem, abym sam się nie stał jeżem? *celina – rusycyzm: niezaorane jeszcze stepy, zwłaszcza na Syberii i w Kazachstanie. 50 Facecje Grzybobranie Przybył kiedyś gość z południa tam, gdzie dżungla, a nie tundra. Ledwie u nas się rozgościł, już nam wszystkim pozazdrościł. Tych prawdziwków robaczywych i szatanów niezjadliwych, muchomorów sromotników... dobrze, że nie grzechotników. Zaraz ruszył w nasze lasy, aby zebrać w nich frykasy, polskie grzybki urodziwe. Mam nadzieję, że prawdziwe. Nie szatany? A czort wie to! Tam u niego jest gorąco. Może i skorpiony zbierał. Przecież nie znam się, cholera! Z ostrożności, z cicha więc pęk, już ogarnął lekki mnie lęk. Jajecznica? Jest z grzybkami? Można nakryć się nóżkami. Więc z gościowej jajecznicy zrezygnuję. Po próżnicy mnie się pyta, czy spróbuję. Gość jest pierwszy. Więc dziękuję. Ja gospodarz. Ze mnie nie cham. Niech gość podje. Ja odczekam. Potem spojrzę. Gościu żyje? Wtedy grzybki też spożyję. 51 Profesor Dzik. Wojna wrześniowa (fragment książki) Po pomyślnym zakończeniu problemów z egzaminami wstępnymi, rozpocząłem pięcioletnią naukę w technikum elektrycznym. Zaczęły się normalne dni szkolne, jakie każdy pamięta ze swoich lat nauki. Przez pierwsze dwa lata jednym z przedmiotów, poza ściśle zawodowymi i ogólnymi, było „Przysposobienie Obronne”. Nauczycielem był człowiek starej daty, profesor Paweł Szmelter. Jednak mało który z uczniów zapamiętywał jego nazwisko. Nim je poznaliśmy, trochę czasu także upłynęło. Wpierw, już w dniu rozpoczęcia roku szkolnego, od starszych kolegów dowiedzieliśmy się, że jest to „profesor Dzik”. Nikt z nas nawet nie przypuszczał, iż może nazywać się inaczej. Posturą odpowiadał swojemu dziwnemu nazwisku, które później okazało się tylko uczniowską ksywką – staroświecka marynarka ledwie się dopinała na dużym brzuchu, na krótkiej i szerokiej szyi była osadzona lekko pochylona głowa ze sterczącymi jak szczecina dzika kępkami siwych włosów, z twarzy wystawał mu duży i gruby nos. Chyba przez tę mocno uwydatnioną część głowy miał nosową wymowę, jak mawialiśmy „francuską”. Do tego głos był bardzo charakterystyczny – niski, dudniący, jakby dochodził z głębokiej, pustej studni. Kto raz go usłyszał, jego tembru nie pomylił już nigdy z innym. Kiedy otrzymał przezwanie „Dzik”? Ginęło to w pomroce dziejów szkolnych. Bez dwóch zdań, pasowało idealnie do jego sylwetki i właśnie głosu. Ta ksywka zrosła się z nim nierozerwalnie; większość uczniów, zwłaszcza młodszych, uważała je za prawdziwe nazwisko. Dzik był instytucją szkolną, istniejącą „od zawsze”. Legendy o nim przechodziły z wcześniejszych pokoleń uczniowskich na kolejne roczniki. Wiedzieliśmy, że jest starym kawalerem, a jego wiek ocenialiśmy na około siedemdziesiąt lat. Mógł mieć trochę mniej, ale dla nas, młokosów z ledwie sypiącym się pierwszym wąsem, wszyscy powyżej czterdziestki byli starymi wapniakami. Właściwie już staruszkami. 52 Pierwsza lekcja „przysposobienia” wypadła zaraz na drugi dzień po rozpoczęciu roku szkolnego w nowej szkole. Nauczyciel przywitał się z naszą klasą, przedstawił. Już od wczoraj wiedzieliśmy, że mamy „PO” z profesorem Dzikiem, więc nawet nie zwróciliśmy uwagi, iż nazwisko wymienił inne. Przeleciało to mimo uszu. Dzik sprawdził obecność i rozpoczął pierwszą lekcję od przypomnienia o wczorajszej, kolejnej rocznicy napaści Hitlera na Polskę i wybuchu drugiej wojny światowej. Kiedy zaczął o tym opowiadać swoim dudniącym głosem, z nieodłącznym rozciąganiem początku wypowiedzi, ledwie powstrzymaliśmy śmiech: – Nuu, chłopcy, jak wiecie, wczoraj był pierwszy września. Tego dnia... – Panie profesorze, u nas w klasie jest kilka dziewcząt. Dobrze by było o nich nie zapominać. – Jeden z nowych kolegów, Mirek, wszedł mu bezpardonowo w ledwie rozpoczętą tyradę. – Aaa, dobrze chłopcze, żeś zwrócił uwagę. Dobrze. Nie mogę się przyzwyczaić, że od kilku lat na elektryków chcą się uczyć i dziewczęta. To taki niekobiecy zawód, typowo męski. Ale cóż, wszystkie teraz chcą być nowoczesne. Witam więc i dziewczęta. – Lekko skłonił się w stronę naszych kilku koleżanek. – Więc wczoraj była kolejna rocznica napaści Hitlera na Polskę i rozpoczęcia wojny wrześniowej. To był początek drugiej wojny światowej. Walczyliśmy cały miesiąc bohatersko, ale przegraliśmy. Pamiętajcie, że to była wojna wrześniowa, a nie żadna jakaś tam kampania wrześniowa, jak piszą w podręcznikach. Ja też wtedy walczyłem. – Pan już wtedy walczył? – odezwałem się z zainteresowaniem w głosie. – Tak, chłopcze. – W ułanach? – Nie, nie byłem kawalerzystą. Byłem łącznościowcem w piechocie. – Tak tylko spytałem, panie profesorze. Przecież Grudziądz był przed wojną zapchany wojskiem, zwłaszcza ułanami. Nazywany był stolicą polskiej kawalerii. 53 – Nuu, widzę, że dużo wiesz z historii naszego pięknego miasta. – Od razu się ożywił i podszedł do mnie bliżej. – To się chwali, chłopcze, to się chwali. – Troszkę się interesuję, panie profesorze – odpowiedziałem – ale bardziej historią drugiej wojny światowej. – Coraz lepiej. A co wiesz o naszych ułanach? – Ee… w koszarach przy parku, gdzie służy mój ojciec… jest wojskowym. No tam przed wojną szkolili się ułani z całej Polski, w Centrum Wyszkolenia Kawalerii. A na Cytadeli stacjonował Osiemnasty Pułk Ułanów Pomorskich, w którym przez kilka lat służył major Dobrzański, który jako „Hubal” był pierwszym partyzantem drugiej wojny światowej. A pułk wsławił się szarżą w pierwszym dniu wojny pod Krojantami. – Nuu, pięknie, chłopcze, baaardzo pięęęknie. – Dzik rozciągnął ostatnie słowa i aż rozłożył ręce, ukontentowany tym, co usłyszał ode mnie. – Jak się nazywasz, chłopcze? – Brałkowski, panie profesorze. – Braaałkooowski, powiadasz. Nuu pięknie, bardzo pięknie – powtórzył. – Mało kto teraz z młodzieży interesuje się historią. Przed wojną było inaczej, bardziej patriotycznie. – Ale mówił pan, że też walczył we wrześniu – wróciłem do wątku. Co wiedziałem z historii wojny, to sam najlepiej wiedziałem. Bardziej mnie zainteresowały wspomnienia Dzika. – Co? Ano tak. Też walczyłem w wojnie wrześniowej. Ale po kolei. Przed wojną byłem w naszym mieście nauczycielem śpiewu w gimnazjum. Wtedy były gimnazja po szkole powszechnej. No więc... nuu, a co to za zachowanie? W przedszkolu jesteście? Cichoo! Jak mogliśmy zachować spokój? Kiedy usłyszeliśmy, iż uczył kiedyś śpiewu, ogarnął nas wszystkich homerycki śmiech, którego paroksyzmy ledwie tłumiliśmy. Dzik i nauczanie śpiewu?! To jakby hipopotam udawał baletnicę tańczącą w „Jeziorze łabędzim”. Profesor próbował przekrzyczeć hałas, zamachał rękoma i powtórzył głośno: 54 – Cicho! Cicho, mówię! Uspokoicie się, basałyki?! Nuu, co ja mówiłem? Aha, no więc, uczyłem przed wojną śpiewu... Tego już było dla nas za wiele. Musiał powtarzać o tym śpiewie?! Cała klasa ryknęła głośno, nikt już nie potrafił się powstrzymać. Wszystkich opanowały śmiech, torturujący nasze brzuchy. Jedni odchylali się na krzesłach, inni kładli na ławkach. Nie było wśród nas ani jednej osoby, która zdołała zachować powagę. Dłuższą chwilę trwało machanie rękoma przez Dzika i jego próby uciszenia nas. Powoli wszyscy się uspokajali, chociaż tu i ówdzie jeszcze słychać było stłumiony śmiech. Otarł chustką pot z czoła i, korzystając z chwilowego wyciszenia w sali, próbował kontynuować: – Cicho, powiadam! Nuu, co za dzisiejsza młodzież! Nie taka, jak przed wojną. Wtedy była inna, szanowała starszych, nie odzywała się niepytana pierwsza. I była bardziej patriotyczna. Wiem, co mówię, bo uczyłem ich takich właśnie pieśni. – Nie jest z nami tak źle, panie profesorze. Po prostu mamy teraz spokojniejsze czasy niż przed wojną – wszedłem Dzikowi w słowo. – Nuu, i masz. Odezwał się niepytany. Historię znasz. Ale nie przerywaj. – Ale przed chwilą kolega… – Nu i masz. Kolega jeszcze nie wiedział, że niepytany. Nuu, a ty już wiesz. Chciałem jeszcze coś odpowiedzieć, ale uśmiechnąłem się w duchu i zmilczałem. Dzik był wyraźnie człowiekiem „starej daty”, jak to powiadają; w jego przypadku jeszcze przedwojennej. Starych drzew się nie przesadza, starych ludzi też się już nie zmieni. Nie wiadomo, jaki ja będę w jego wieku, może też trudno będzie przystosować mi się do zachowań przyszłej młodzieży, dla niej zwyczajnych. Znaczenia słów z latami czasem diametralnie się zmieniają, jak ze słynnym mickiewiczowskim „kutasem” z „Pana Tadeusza”; podobnie i z oceną, co jest przyjęte, a co nie, jako normalne postępowanie w danym czasie. Dzik w tym czasie rozkręcał się w swoim opowiadaniu: 55 – Co to ja mówiłem? Aha, o młodzieży. No więc, uczyłem ja ją przed wojną śpiewu. Uczyłem również gimnastyki, bo to też... Cicho! Cicho! No co w was wstąpiło?! Jak to co wstąpiło? Nie mogliśmy sobie wyobrazić Dzika śpiewającego, a cóż dopiero mówić o prowadzeniu przez niego wuefu. To już przekraczało nasze możliwości wyobrażenia niemożliwego. Dzik i fikołki? Z takim brzuchem?! To jak mieliśmy zachować powagę na lekcji?! – Skaranie boskie z wami! Uspokoicie się wreszcie?! Uspokajaliśmy się. Bardziej z obawy o wytrzymałość naszych przepon niż z posłuchu. Takie lekcje to mogą być codziennie! Inny z kolegów, Janusz, z trudem próbując zachować poważną minę, zapytał: – Panie profesorze, a jak przed wojną wyglądał ten wuef? – Ooo, to nie to, co teraz. Nuu, więc chłopcy stawali w kółku. Tylko chłopcy, nie było mieszania, jak teraz. – Teraz na wuefie też nie mieszają, panie profesorze. – Nuu, no tak. Chociaż w klasach mieszają. O, jak u was. Nie to, co przed wojną. – No i co z tym wuefem przed wojną, panie profesorze? – Janusz przytomnie przypomniał, o co pytał. – Nuu, jak mówiłem, uczniowie stawali w kółko, ja w środku. Gwizdałem rytmicznie i chłopcy biegali wkoło, podnosząc wysoko kolana. Dobrze ich ćwiczyłem... No, co jest z wami? To nie do wytrzymania, co za rozbisurmaniona klasa! Nie możecie się uspokoić?! To lekcja, wakacje się skończyły! Próbował nas przekrzyczeć, ale jego dudniący głos i tak ginął w kolejnym głośnym wybuchu naszego rechotu. Chyba tylko bardzo grube ściany na tyle tłumiły hałas, że nikt z dyrektorskiego gabinetu jeszcze nie przybiegł. Znowu minęło kilkadziesiąt sekund. Mnie jednak interesowało, o czym Dzik zaczął mówić na samym początku – że walczył we wrześniu trzydziestego dziewiątego, po napaści Hitlera na Polskę. Kiedy tylko wrzawa przycichła, zapytałem: 56 – Może pan jednak opowie o tych walkach wrześniowych. – Nuu, i masz rację, chłopcze. To lekcja peo, a nie śpiewu czy wuefu. No masz, czy wreszcie zaczniecie słuchać?! Już? No więc, kilka dni przed wojną, jeszcze w sierpniu, kiedy wszyscy już czuli, że wojna będzie, zostałem zmobilizowany. Byłem podporucznikiem rezerwy, to była wtedy jedna gwiazdka na pagonach, nie jak dzisiaj dwie. Dostałem pod komendę pluton łączności... Tym razem nikt już się nie śmiał z opowieści, większość zaczęła słuchać. Dzik, widząc zainteresowanie, z zadowoleniem kontynuował: – Byłem w sześćdziesiątym czwartym pułku piechoty, zwanym „Dziećmi Grudziądza”, w Szesnastej Pomorskiej Dywizji, która też była z naszego miasta. Wieczorem trzeciego września dowództwo nakazało odwrót i wycofywaliśmy się w kierunku Wielkopolski, wraz z Armią Pomorze. Nuu i tam wzięliśmy udział w wielkiej bitwie nad Bzurą. Niestety, przewaga Niemców była zbyt duża i znów dostaliśmy rozkaz odwrotu. Cofaliśmy się przez Puszczę Kampinoską w stronę Warszawy. Ogromne masy żołnierzy, ja swojego plutonu pilnowałem. – Na chwilę przerwał opowiadanie i popatrzył na nas. Siedzieliśmy w ciszy, a większość uważnie słuchała. Usatysfakcjonowany takim zainteresowaniem klasy, kontynuował – nie pamiętam już, który to był dzień września. Było jednak bardzo upalnie, jak przez cały miesiąc. Na niebie ani jednej chmurki, niestety nie było też naszych samolotów. Za to niemieckie ciągle latały i nas szukały. I znalazły. Szliśmy z innymi leśną przecinką, kiedy nadleciały stukasy… – Co nadleciały? – jeden z kolegów był chyba wyjątkowo odporny na wiedzę z okresu wojny. – Nuu, tego nie wiesz, synku?! Coraz gorsza młodzież przychodzi... To były niemieckie samoloty szturmowe, zrzucające małe bomby i jeszcze włączające przeraźliwie wyjące syreny. Nuu, jak tylko ktoś krzyknął „alarm lotniczy!”, to ja krzyczę „padnij!” i sam skaczę za najbliższe drzewo! A te stukasy z góry, uuu, przeraźliwie wyją tymi syrenami i nurkują, i rzucają na nas bomby! Prawie na nas, jakby nikogo innego nie było! – 57 Dzik coraz bardziej się podniecał w miarę swojego opowiadania. – I te bomby zaczynają naokoło wybuchać, drzewa na nas się walą, fontanny piachu, cegły latają w powietrzu, łamią gałęzie, uderzają w ziemię obok nas... Cegły?! Słuchałem z zainteresowaniem, nie straciłem przytomności, słowa nie przelatywały mi przez głowę bez zrozumienia. Profesor Dzik wyraźnie się zagalopował. Kampania wrześniowa była pewnie jego wspomnieniowym „konikiem”, ale niech nie opowiada nam bajek. Spojrzałem po kolegach – nie tylko ja zauważyłem, że z tymi cegłami to już gruba przesada. Byłem jednak pierwszy, który przerwał tyradę wyraźnie rozochoconego profesora: – Zaraz, panie profesorze. Cegły? Klasa, z której część nie była zbytnio zainteresowana wojennymi opowieściami, ponownie ożyła, tu i ówdzie znowu słychać było tłumione poparskiwania ze śmiechu. Jednak nie zbiły one Dzika z rezonu: – Cegły? No, cegły. Nie wiecie, co to cegły? – Ależ, panie profesorze? Skąd cegły w środku puszczy?! – Sam już ledwie powstrzymywałem się od śmiechu. – Jak mówię, że były, to były. No masz, uspokójcie się! Znowu?! Tak, znowu. Jak mogło być inaczej? Jak mieliśmy się uspokoić, kiedy wyobrażaliśmy sobie te cegły, latające w powietrzu w środku Puszczy Kampinoskiej... Kolejny raz uspokajanie trwało dłuższą chwilę. Mieliśmy przecież dopiero po piętnaście lat, w wielu z nas siedziało jeszcze beztroskie dziecię. Na szczęście dla Dzika zabrzmiał dzwonek. Przerwa! Na niej jedynym dyskutowanym tematem była miniona lekcja oraz co będzie się działo na następnych zajęciach z „przysposobienia”. 58 Danuta Capliez-Delcroix Bylińska /Duszka/ Danuta Capliez-Delcroix Bylińska – urodzona w Poznaniu, od 23 lat mieszka w Burgundii – Francja. Autorka pięciu zbiorów miniatur poetyckich: „W klatce tęsknoty skulona” (2012), „Śpiew o mnie wie” (2012), „W sukience istnienia” (2013), „Zapukaj w sny o świcie” (2014), „Tam gdzie piasek szept rozkłada” (2015). Uczestniczyła w XXIII – XXV Międzynarodowej Galicyjskiej Jesieni Literackiej. Owocem tej literackiej eskapady były publikacje w almanachach: „Na strunie pajęczyny lata”, „Wierności naszej opisanie”, „Jawi się w naszym obcowaniu” oraz w Magazynie Literacko-Publicystycznym – ISKRA (2013-2015). Niektóre z miniatur zostały przetłumaczone na język rosyjski i umieszczone w Międzynarodowym Almanachu Internetowym – Litera (2013). Publikowała również w czterech tomikach grupy poetyckiej „Skrzydlaci” („Poezjo dodaj nam skrzydeł” 2009-2013). Brała udział z zespołem „ROMA i Przyjaciele” w przedstawieniu „Strudzony wędrowiec” w „Hołdzie dla Jana Pawła II”(2014). Wieczór autorski w Krakowie w Dworku Białoprądnickim (2015). światełko jak ćma do ogrodu pełnego światła w twoją stronę leci niepewna jutra płonne nadzieje i radość wygasa wiatr zimnem owiewa mrożąc okrutnie jakże zatrzymać jasną stronę słońca gdy w cień odrzuca kwiat wiotki nieśmiały wiara nie zawsze miłości obrońcą zwątpienie chyli spojrzenia zuchwałe 59 *** /przedzierając się zbierała…/ przedzierając się zbierała przez drogi wspomnień szła w bezdennej torbie pod dotknięciem czułej dłoni okruchy zapisanych lat ożywały wokół rozbrzmiewał radosny śpiew ptaków nie widziała wszystkich głos jednego rozpoznała z najgłębszej ciszy pojawiał się zawsze i tym razem unosiła głowę szła z wiernie towarzyszącym cieniem myśli niekończącą się wiosenną ścieżką przestrzeń roztańczona błękitem lekki szelest wiatr podmuchem uniósł delikatnych myśli wieko 60 w obie dłonie chwyciła chmury oddech góry niech słyszą roześmiane trele ptaków kwiatów wonnych przemyślenia wiosennie barwne ścieżki zbliżyła się do ukrytego szemrzącego źródełka zanurzając dłoń wyjęła ją suchą z jedną po środku uważnie wpatrzoną w nią... kroplą smaga wiatr traci wzrok człowieczeństwa patrzy nie widzi w zielonych dolinach przesłanie ... pod niebem serc noc z jedwabiu i łez wstrzymała westchnienie jeszcze słyszy dźwięk pod łukiem triumfalnym wznieciła blask zapatrzona fala błękitnego krzyku przetrwam – żyj 61 Las Nie chciał dzisiaj rozmawiać. Zamilkł. Słuchał uważnie moich opowieści. Szłam po wąskich ścieżkach wysłanych brunatną warstwą liści. Po nocnych przymrozkach przylgnęły pokornie do nawierzchni. Poprzez nagie gałęzie przedzierały się promienie przedpołudniowego słońca wyskakując nagle zza drzew mijanych. Radośnie łaskotały w oczy. Po długim marszu, tuż pod stopami, zauważyłam na ścieżce jeden nadal zielony liść z kilkoma kroplami porannej rosy i gałązkę jodły. Czyżby las mi zostawił? On nadal milczał, ale jakby głębiej oddychał. Z nim – ja. po drodze mijała rozrośnięte drzewa pochylały gałęzie jakby w powitaniu poczuła zapach wiosennego poranka przyglądając się z uwagą zmrużyła oczy złociste promienie tańczyły między gałązkami wiatr dotykał lekkim oddechem poruszył czyżby maleńkie skrzydełka zatrzepotały tak… jest – nareszcie jest obserwowała przez chwilę nie chcąc spłoszyć dyskretnie wycofała się nucąc… jesteś magią poczekam na twój głos cierpliwie każdy krok ściszał szept uśmiechnięta do… spojrzała w rozchylające się płatki zawilców (Anemone nemorosa) 62 wiatr podkradał jej myśli uspokajał się spojrzeniem wiatr cicho przylgnął policzkiem do szyby chciałby usłyszeć czy jeszcze pamiętasz dróżkę przez łąki pośród koniczyny wiosna szła lotem żurawi klucz w błękit gdzie pąki uczuć radością pękały w listkach zielonych jak w oczach kochanych świat się zakręcił w dźwięk fletni w szuwarach dzwonki konwalii majem rozbrzmiewały szarość ustąpi z krajobrazów nowych wiatr też zamilknie z wyśnionych niespełnień zdarzyć się może bajka kolorowa a księżyc wyjdzie w radosnej pełni pieśnią jak dawniej serce rozśpiewane po leśnych dróżkach poniesie w dal echo wiatrem gwałtownym w przestrzenie wydarzeń z kieszonki marzeń czerpiąc okruch wiary otworzyła oczy a czas nie przyniósł kwiatów w uśmiech nie przyszły słowa – jak wtedy niebo z zimna płacze obraz znaczy śladem kropla niepokojem dotknęła 63 czuła cisza wtóruje myślom wybudzona wyszła słysząc jeszcze echo oczy otworzyła w szerokim zdumieniu z latem chyba wiosna zimy się wyrzekła tańce wyczyniając współgrają z jesienią tak trzy pory roku w zmiennych sukniach szelest przed naturą tańczą z wielkim w pas pokłonem zaprosiły w tany wiatr potrafił wiele słońcem wiązał chmury na błękitnym łonie drzewa wkrótce zazielenią ścieżki znów poczują myśli twoich ślady a podmuchem listek czułością niesiony spojrzenie dzień stanął w oknie lecz czy zdziwiony spogląda w szybę z zaciekawieniem po fazie mroku zachodzą zmiany w potoku ciszy blask zalał głębię dotyka stronic otwartej księgi wolno po myślach przesuwa promień wzburzony nieco chwilę zadumał zwięzłej przysięgi nie rozumiejąc czas się uśmiechnął pod siwym wąsem znał myśli wzloty wszelkie upadki niech tylko słońce chwyci korony dzień się rozśpiewa wiosenną baśnią 64 Zbigniew Chodak /luks/ cisza pozostanie kilka wierszy kilka wyblakłych zdjęć wygaszone emocje i słowa cisza milczących spojrzeń której nikt nie zrozumie wyciszam przestałem ulegać powierzchownym wrażeniom złudnym bliżej nieokreślonym porywom przyglądam się jakby staranniej ostrożniej zbyt łatwo ocenia się czas i życie na tyle na ile umiem wyciszam spojrzenia chwili 65 cienie to prawda pamiętam fioletowe wrzosy lasów Korzybia sosny kołyszące błękitne niebo parność rozległej zieleni rozpięte wśród drzew pajęczyny i światłocienie dzisiaj również kwitną wrzosy lecz nie ma tych dróg ludzi ani czasu między drzewami pozostały cienie Ryszard odszedł cicho jak inni nikt się nawet specjalnie nie zdziwił chorował od dawna jakby gdzieś na uboczu poza głównym nurtem chociaż ostatnio nie rozmawialiśmy nie wiem na ile pomagała mu świadomość wiedza 66 że go lubiłem czy to miało jakiekolwiek znaczenie ostatecznie w końcowych fazach był sam oszukać czas rano obudził mnie kaszel to Krysia nie może sobie poradzić z chorobą wieczorem również kaszlała dobija mnie moja niemoc świadomość że zaczyna się robić poważnie wyczulam się na nieokreślone objawy nerwobóle wiem że powinienem skonsultować to czego nie umiem nazwać a jednak bezwolnie przyglądam się chwili prędzej czy później zniknie złudzenie że można oszukać czas 67 podobno podobno A jest w szpitalu ma depresję to takie niby nic możliwe że da się z tym żyć mnóstwo ludzi musi sobie jakoś radzić część nie potrafi nie chce niektórzy mają niezdiagnozowaną i bywa trudno trudniej niż jest to w stanie ocenić powierzchowność spojrzenia niech pozwól niech rozpłynie się czas niech rozmyje miękko wchłonie oczekiwania chwili być może tak będzie lepiej łatwiej rozgoryczenia bywają trudne czasem zbyt trudne na oddech i słowa 68 można się przyzwyczaić świat się nie kończy z powodu braku ciepła można się przyzwyczaić do samotnych wieczorów nic nieznaczących spojrzeń półuśmiechów później już nie boli przynajmniej aż tak rozmowy z ciszą o wszystkim i o niczym mogą być treścią zwyczajnych dni czasem muszą jeszcze jeszcze się nie skończyło poranki wciąż kuszą zachłanność myśli i źrenic smakiem aromatycznej kawy perspektywą nowych doznań odczuć w ciszę świadomości wchłania się nowe i jeszcze ważny jest oddech wszystkie obietnice chwili i cała jaskrawość wrażeń 69 mama czujnie wsłuchiwała się w słabnący rytm nierówno pulsujący w sieci bladoniebieskich żyłek zmartwiona przecierała grube szkła okularów lecz żadne słowa myśli nie były w stanie zmienić przekreślić tego co nieuniknione bała się wiedziała że zbliża się czas moment rzeczywistej konfrontacji za oknem cisza i pustka kołysały cienie nie wiem jeszcze mnie trzyma niejasne przeświadczenie bliżej nieokreślona obietnica chwili może to jakieś przelotne spojrzenie lub dotyk intrygująca myśl lub uśmiech nie wiem 70 Mirosław Chodynicki /Mirek/ Urodzony… dawno, dawno temu, a od tamtej pory błąkający się to tu, to tam, a najczęściej w chmurach. Zanim spadł deszcz pod chmurnym niebem rodzi się wiersz owiany zapachem palonych chwastów tak warto żyć nieważne słowa ciskam w płomień podniebny puste kieszenie dziadkowej kapoty wypełniam grzechotem włoskich orzechów zaczarowałem w nich wspomnienia i gorycz Bajki wczoraj i dziś Nie tak miało być W betonowo-szklanej dżungli samotność ma smak bimbru z colą Rozkołysani przechodnie płyną Myśli uczepione tramwajów umierają w kanionie jazgotu Króluje szablon 71 *** /tu można pogadać z Bogiem.../ tu można pogadać z Bogiem z aniołami zagrać w karty pić piwo palić i oglądać całą jaskrawość wymalowaną kolorami lata skwarem piołunowym albo jesiennym deszczem wiatrem który kłoni nagie konary zdobne w skrzydła wron kapłanek szarości i śniegu tu mam swoje myśli w wiersz wplecione i sny Cisza dnia siódmego lubię samotność i ciszę niedzielnego popołudnia kiedy słońce leniwie całuje ogród lipowy wiersze błądzą po obrzeżach a pies śpi pod stołem (pewnie śni gonitwę za kotem) jutro świat znów ruszy ciurkiem popłyną minuty wymalują zdarzenia całkiem nowe słowa zbulwersują zszokują a czar ten pozostanie pod lipami 72 Podlaski wieczór sierpniowy w chmury ubrany gasi czerwoną kulę słońca co jak bochen chleba wisi tam nad drzewami podobno stado bocianów krążących po niebie zwiastuje zmiany ale jakie nie wiem one kołują ja się gapię i zazdroszczę a chłód skrada się od łąk za nim idzie noc Depcząc w codzienność Powoli wchodzę w nowy dzień odziany w resztki snów doktryny całkiem świeżych filozofii i smak nikotyny Z chodników zabieram codzienność Napotkanym psim włóczęgom próbuję wyjaśnić realia świata Ze zrozumieniem merdają ogonami i odchodzą na poszukiwanie logiki w mozaice niewidzialnych śladów wczorajszych przechodniów Ja już nie szukam Może moi bracia będą mieli więcej szczęścia 73 Człowiek muzyka i filozofia opowiedzieć muzykę słowa wpleść w wiatr podobno życie to sen Boga a człowiek naszkicowany patykiem na podobieństwo poplątał plany i utknął pośród niepotwierdzonych tez życie prostuje wszystko z wiatru wyłuskuje słowa układa w logiczne warkocze tylko muzyka pozostaje nieopowiedziana Dylematy istnienie nie boli więc istnieję jako mieszkaniec zbioru z nieskończoności po nieskończoność szablonowo zwyczajny ręce nogi oraz inne detale jak u reszty hominidae od wiosny do wiosny zamieszkuję statystyki zaludniam słupki podróżuję przez wykresy tylko deszcz i wiatr burzy ustalony porządek nie da się namówić mleczy aby zmieniły kolor na mniej cytrynowy 74 Mokra noc Kulawy Diabeł w przemoczonym płaszczu spacerując po ścieżce deklamuje Dantego z pamięci siedzę na wyszczerbionych schodach palę papierosa i popijam magię czerni zmieszanej z lipowym zapachem deszcz skradł wszystkie gwiazdy w pędzie wiosennym gnam gonię po nieboskłonie a nieboskłon w mojej głowie bo ja szalony pędem śmiechem minuty łapię z minut naszyjnik dzwoniący podniebnie dla niej może da mi uśmiech szczery a z uśmiechu wiersz wystrugam i konika w galopie 75 ja i świat niech świat gdzieś obok a ja będę niezmiennie jesienny w liściach wytarzany pajęczyny pokradnę złapię słońca promieni dziesięć wiatru garść chcesz dam a potem odlecę za las schowam w gęstwinie w jarze tam nad jeziorem poszukaj jeśli chcesz wyśnimy razem szarobury sen zwróćcie mi czas w zdziczałych sadach księżyc maluje warkocze traw srebrzy myśl niedojrzałe marzenia realnieją słucham szeptu wszechświata ale nie rozumiem mowy gwiazd nie wiem po co zbierałem wykrzyczane słowa dokąd niosłem kiedyś chciałem posypać nimi bezdroża wytyczyć szlak w dziurawych kieszeniach mieszkają skrzaty a w czapce mysz 76 Krzysztof Ciereszyński /emcek/ Dyplomowany nauczyciel wychowania fizycznego. Trener pływania dzieci i dorosłych. Obecnie poza zawodem, pracuje z konieczności jako kierowca autobusu. Studiuje na WSAP w Białymstoku (w trybie ITS) psychologię na kierunku – psychologia kliniczna, z zamiarem pracy, jako psychoterapeuta lub psycholog kliniczny. Pełni też funkcję kuratora przy Sądzie Rejonowym w Białymstoku. Wydał dwa tomiki poezji: „Bezgłośnie” (2012) oraz „Implikacje” (2014). Mówi o sobie: poezja jest wyrazem uczuć, tym, czym oddycham, gdy brakuje tlenu – parafrazując słowa H. Poświatowskiej: „uniesiony nad sobą spragnionymi ustami piję przestrzeń”. napis na murze zmienione dni schodzą w zdawkowe motto które tylko czeka abym nazwał szczęśliwą chwilą każde spotkanie i tak zostanie przez grzeczność los wybaczy jak w zwyczaju święty odezwie się na końcu gdy opowiem o znużeniu – – wieczór jak każda nietrafiona nazwa ciśnienie ulic zmieszczę się na wąskiej ścieżce na końcu przystań lub przystanek godziny w bezruchu i noc jak monolog bez twarzy 77 wierzę na słowo wieczorem jest mnie więcej uśmiechy ulepiły twarz plecak pełen zachodów czeka na przyszłość przewodzę ciepło z ręki do ręki transakcja nie jest wiązana w gestach ludzie jak drzewa zawsze jest o co prosić pogoda bez wyrazu jak lalka porzucona na śniegu nasiąkam deszczem do wilgotnej skóry lgnie noc zamyślony wiatr w kałużach wymieszane spojrzenia z solą i kawałkami szkła posczepiane ciszą chmury bez umiaru sycą się światłem deszcz wypełnia szczeliny zlizuje mrok myśli mówią przez sen zobacz kot stał się całkiem biały z nadejściem świtu konfabuluję przeznaczenie podszyte wiatrem zdobią dłonie cienie kapryśnych chwil liście ukołysane szelestem 78 gdy patrzę pod słońce co jeszcze będzie jak ocean coraz głębiej i dalej zimorodek tak od bieli różny konwalia gdy łzę udaje kochanie jak samotność gdy na deszcz się krzywisz mokro od smutku na stole nieprzeczytany list uczucia jak zawiązki zawilców niebo zasnęło w niepogodzie bawię się chwilą czas delikatnie wyjmuje z dłoni bukiet suchych liści oddychaj za mnie gdyby pękło zostawię okruch został z całego chleba wypalone ja tak szare że jeszcze pewne kawałek co chodził za słońcem przypadał do nóg się łasił strzęp mgły lepki jak żal gdy zawołam nie odpowie stanął zegar zastąpił go deszcz kostki palców rozrzucone po stole na ziemi co nadal grząska strzęp mgły lepki jak krew 79 wymyślę słowo dla wszystkich dzisiaj zebrały się sny anioły z pustym miejscem na życzenia palcami z mchu układają pasjansa co może będzie gdy wyschną usta i małe nabierze znaczenia biedronka policzy kropki wiatr zdmuchnie kurz ze śladami tęsknoty myśli zaglądają przez dziurkę od klucza przyszedł czas przegonił przypadek została miłość jak kromka chleba której znowu nie wystarczy wszystkim odgłosy wiem co mi powiedziano gdy byłem mały rzucałem kaczki opadały na dno ciężkie jak pięści tatuaż minionych dni tak samo wyraźny jak noc skulona przy kominku przepisany pięćset razy wyraz kocham pisany przez samo h wydawał się bliższy doświadczenia z brudnej ściągi zawsze z ograniczoną odpowiedzialnością wychodzę jak zwykle obolały i pragmatyczny cel na siatkówce nawet nie mrugnie gdy pukam do przypadkowych drzwi 80 między chwilami wieczór rozstawia sztalugi umazane mgłą palce słowa których wciąż mało bawię się sensem kolorem oczu światło mniej potrzebne biega po szybie jak niesforny psiak gesty w rytmie serca księżyc dzieli się pełnią cienie kurczą do rozmiaru dłoni los zamieniony w ptaka nie odleci daleko wróci do domu zaraz potem oddychał za nią anioł zaplątany w przewody kroplówek dusza z plecakiem i wytyczoną na mapie drogą już nic nie można było zrobić chowam ręce za plecy z zażenowaniem manewruję ciszą nikt nie jest gotowy słowa przepisane na receptę upycham w kieszeni ktoś mówi do mnie po imieniu wychodzę bez pożegnania 81 z dużej litery pochowani bez krzyża w rowie gdy ziemia była w gniewie za moją i twoją prawdy nasze całuję pamięć kruchą i od ciebie * prawda jedna niczyja bez ducha taka mała ważka co się z lotem zmaga jedna zwykła wielka z chleba i ciała * smutek bez powodu miłość cała w ranie obejmij wieczór jak surowy ojciec nic już się nie stanie * złościsz się rzeka wiry skręca jak kochać gdy deszcz niepogoda przyjmij uśmiech z liściem jesienny cichy zwykły jak skromna lebioda plastyczność zrobię kolejny wysiłek przejdę sień zawołam psa noc jak opatrunek uwiera nieznośna lekkość przywiązanie do rzeczy oczywistych myśli jeszcze na drzewach z karotenem i uciążliwą powtarzalnością wiem mniej niż róg domu o który ociera się światło ulicy jesień przymierza sweter milczę każdy ma swoją historię 82 Michał Witold Gajda /misza/ Michał Witold Gajda urodził się w 1959 roku we Wrześni, gdzie mieszka i nadal pracuje. Z wykształcenia jest historykiemarchiwistą, a z zawodu – nauczycielem. Pisarstwem zajmuje się, z przerwami, od ponad czterdziestu lat, poświęcając się głównie tworzeniu wierszy. W 2010 roku „wyszedł na zewnątrz” i zaczął publikować swoje utwory na portalach literackich, takich jak „Ogród Ciszy” czy „POSTscriptum”. Od tego czasu zdobył kilkadziesiąt nagród oraz wyróżnień w różnych, ogólnopolskich konkursach poetyckich. Jego wiersze ukazały się m.in. w: „Okolicy Poetów”, „Gazecie Kulturalnej”, „Akancie”, „Elewatorze”, „Pisarze.pl” oraz w bardzo wielu antologiach i wydawnictwach pokonkursowych. Wydał tomiki poetyckie: ”Cztery strony roku. Ostrów” (wyd. Miniatura; Kraków, 2012) oraz „Zabawa w samotność” (wyd. Krywaj; Koszalin,2015). Należy do kaliskiego Stowarzyszenia Promocji Sztuki „Łyżka Mleka”. Ultima Thule II Snuł się ciężki narkotyk. Wypocona trawa oddychała cichutko w cieniu niewyraźnym, gdzie kolebał się pijak. Co chwila przystawał i spoglądał do góry na szlak ciemnej gwiazdy. Wróżki dobre dla wszystkich tkwiły pod latarnią w obłokach kadzidełek kiepskich papierosów. Umiały odkryć przyszłość, ale nie za darmo. Z przeszłością się dzieliły w myślach tylko z nocą. Dobranoc. Chory księżyc wyszedł na spacerniak, słaby po każdym nowiu, gdy siły przecenił. Zazdrościł śpiącym lumpom, bo to noc kolejna, kiedy mieli sen z bajki i pokój na ziemi. 83 Marcowe largo Koty wcześnie zaczęły marcowy karnawał rozwrzeszczanym koncertem na blaszanych kubłach; ale księżyc nie przyszedł, bo widocznie uznał, że najpierw stare gwiazdy musi ponaprawiać. Pozostał za chmurami, kiedy w ciemnych bramach palili papierosy mętni melomani. Zbudzeni przed północą i ciągle pijani, tworzyli w brudnych myślach knajacki almanach. Wiosna przyszła z Południa. Już cuchnie jak w bagnie. Wkrótce pleśnią zakwitną pnie cherlawych drzewek; odżyje płatna miłość. Lecz nikt tego nie wie, czy w złodziejskiej dzielnicy ktoś serce ukradnie. Pomiaukują kocury. Echem wraca refren, ożywa szachownica zapalanych świateł na wielkiej ścianie bloku. Nocnym poematem, który z dniem pełnym deszczu chłodny ranek zepnie. Leśne dziewczęta Dziewczęta z leśnych osad podczas letniej pełni fruwają całkiem nagie na skrzydlatych knurach, a wplecione we włosy kwiaty polnych maków sieją urok miłosny w sposób tak bezczelny, że księżyc od sromoty czerwony jak burak żałuje, iż tej nocy wcześniej spacer zaczął. Dziewczyny ze wsi w lesie znają wszystkie zioła i potrafią je nazwać prawdziwym imieniem albo licho wywabić schowane pod progiem. Ale wolą sny chłopców do siebie przywołać jak psy i na ich grzbietach na łąkę się przenieść, żeby we krwi kochanków niecić dziwny ogień. 84 Bo one są już takie, pachnące piołunem, że na bożym poletku krótko sieją rutę, gdy w młodzieńczych ramionach w sianie się położą i wyszepczą zaklęcie, które każda umie, żeby na krótką chwilę daleko stąd uciec, chociaż ciągle śnić będą pod magiczną brzozą. Pierwsza godzina Z góry opadła nieprzejrzysta płachta nocy na grzbiety milczących kamienic. Miasto pragnęło oblicze odmienić, gdy nowy pejzaż z ciemności wyrastał. Cicho mruczały nerwowe neony w lodowym świetle niebieskich mandorli. Duchy pijaków odprawiały modły o szklankę piwa lub łaskę zbawionych. Rosa zastygła w zimnych oczodołach zamkniętych okien, słuchając dalekich nokturnów z marzeń lunatycznej rzeki, do której wicher przemawiał i wołał. Lecz ludzie spali przed codzienną pracą, mając zmęczeniem posklejane oczy, kiedy nad nimi Wielki Wóz się toczył, więc dokąd zmierzał – nigdy nie zobaczą. 85 Wietrzno Księżyc błyszczał, krążek mały jak medalik z Matką Boską. Nierozumne psy szczekały, a ich swary echo niosło. W takie noce zasnąć trudniej, kiedy wiatr i wiejskie diabły topią liście w ciemnej studni, które z białym szronem spadły. Oczy nie chcą się domykać, zdrzemnąć już się nie potrafię, kiedy głośno gra muzyka na piszczelach krzywych sztachet. Zaprę drzwi dębową deską i mosiężnym kluczem zamknę, nim się cienie zjawić zechcą, zanim ktoś naciśnie klamkę. Od sypialni poszedł powiew chłodnej ciszy i lawendy. Wlazł do sieni zwierzoczłowiek, ale nie wie nikt, którędy. Teraz nie da mi już zasnąć, kiedy wśliznął się po cichu. Będzie kusił aż do brzasku, jęcząc pod krokwiami strychu. Przyjdzie czuwać tak bezsennie, a jesienią ciemno dłużej, aż świt, czarci urok zdejmie i w listopad się zanurzę. 86 Beskidzkie jabłko Twarde tylko na pozór. Układa się w dłoni Pełne chłodu wieczorów, do których powracam, Kołyszących drzewami przy dolinie nocy. Nadgryzam miąższ ostrożnie, żeby nie uronić Ani kropli, bo sadu w nim zamieszkał zapach I łąki, gdy w upale zaczyna się pocić. Winne grzechu Adama i wciąż grzechu warte Pięknego jak górami ubrany horyzont, W płaszczu lasów i w barwne wyszywany pola. Pogrzeszę na całego – dogadam się z czartem, bo sercu żal okropnie, gdy oczy nie widzą, Więc biorę nowy owoc. Potop będzie po nas. Zielsko Wyrastało z kamienia. W ciemnościach szczeliny chłodnej skały znalazło wilgotne łożysko skąpej matki. Niechciane, lecz zostało blisko, przytulone pędami, żeby wciąż być przy nim. Niepotrzebne nikomu, niczemu nie służy; odrzucone przez ziemię, obce nawet skale. Niesie liście do góry, krzewiąc się wytrwale i kierując ku słońcu w upartej podróży. Żyje wszystkim na przekór, gdy kwiaty w nizinach dawno temu pomarły zżarte przez robaki. Wierzy, że jest Opatrzność, że przecież plan jakiś musi istnieć, gdy ono przy życiu się trzyma. Poszarzałe od suszy stwardniało jak drewno. Targane przez wichury, ciągle ma nadzieję, że kiedyś ktoś mu powie, dlaczego istnieje, bo w końcu taka chwila musi przyjść. Na pewno. 87 Wiedźmy Czarny bez zaszeleścił, zaszumiało zielsko, lecz w duchocie wiatr zmarniał i lękliwie zamilkł. Coś nad wieżą kościoła rozsiadło się ciężko i zabrało blask nocy, zakrywszy chmurami. W taki czas, kiedy makiem posypane wioski i gdy koniom przybyły warkocze na grzywach szły kobiety przez pola, a w tobołkach niosły całe zło, które zawsze w cieniu się ukrywa. Rzucały gorzkie ziarno z kąkolem i z perzem, odmawiając półgłosem odwrócony pacierz. Kiedy siewbę zakończą, ciemność je zabierze; wicher skręci ulewę i głośno zapłacze. Przyjdzie dzień i następne, odbite na płótnie rozpiętego nad ziemią, zetlałego nieba. Wieczory nazbyt długie i poranki smutne na kozłach chłopskich wozów będą się kolebać. Wśród chabrów się rozrosną przydrożne cmentarze, a na miedzach wysokie kopczyki kamienisk, obojętnie patrzących na korowód zdarzeń, których nikt na tej ziemi nie jest w stanie zmienić. 88 Ferdynand Głodzik /Fred/ Gorzów Wielkopolski. Znany na forach internetowych jako Fred, Przecherus Fredny, a czasem nawet Gorzki Dziad. A – z ogonkiem Trzeba błąd ten piętnować, wręcz wytępić jak stonkę: niepoprawną wymowę samogłoski „z ogonkiem”, lat czterdzieści z okładem, gdy u władzy był Gierek, polonista w liceum tępił taką manierę. Mnie do dziś krew zalewa, to katorga, to kaźnia, kiedy słyszę na mieście: tramwaj znowu się spaźnia, wielu ludzi się spieszy i do pracy nie zdanża, A ja wtedy się tylko w niemej złości pogranżam. Także gdy przez komórkę, jakiś facio lub pańcia, prosi kogoś półgłosem: proszę się nie wyłanczać! Babcia w skromnym mieszkaniu, gdy się program zakańcza, bierze w rękę pilota, telewizor wyłancza. Dzisiaj na nic uwagi wiekowego lingwisty, to nie błąd, lecz reguła, bo już mówią tak wszyscy. Jestem całkiem bezsilny, wolę się już nie wtrancać, macham ręką po prostu i tak wiersz swój zakańczam. 89 On line Pragnę własną wyrazić opinię, o powszechnej manierze online, powiadają, że żyje się fajnie w wirtualnie dostępnym online. W kilku słowach jest trudno to ująć, gdzie nie spojrzeć, namiętnie czatują, czy to z prawej, czy z lewej też strony, notebuki, tablety, smartfony. Dawno nie ma kolejek przed kinem, dziś się bilet kupuje online, nie przepycha się nikt już przed nikim i zniknęły sprzed kina koniki. W autobusie głupawą mam minę, wszyscy wokół są bowiem online, nikt do rozmów nikogo nie zmusza; wzrok w ekranie, słuchawki na uszach. Przez komórkę nobliwa osoba głośno gada o swoich chorobach, albo blondi o twarzy idiotki wykrzykuje kumpeli swej plotki. Można online zarządzać swym mieniem, zlecić zabieg, zamówić jedzenie, zaspokoić też można swe chucie, bo niejeden w online dom uciech. Można także, czy miasto, czy wiocha, w tym online namiętnie się kochać, niepokoi mnie tylko myśl mglista, że w online nie można się wyspać. 90 Wirtualny łut szczęścia Gdy się w mieszkaniu komórki dzwonek echem odbija od ściany, odbierz natychmiast, zawołaj żonę, chociaż to numer nieznany. Zapewne jakaś super oferta, wieść o bonusach, promocji, czeka wysyłki ciężka koperta, za darmo, w ramach dobroci. Może wygrałeś główną nagrodę, dostałeś pakiet darmowy, lub możesz kupić leczniczą wodę, bez której trudno być zdrowym. Choć plik banknotów kusi, szeleści, czas i sumienie ponagla, to się naprawdę w głowie nie mieści; pamiętaj – nie daj się nabrać. Gdy głos w komórce dziewczęcy, młody, twoje korzyści wylicza, ty zanurz głowę do zimnej wody – nie musi być ta lecznicza. Aby od losu nie dostać w skórę, lecz z życia hojne brać dary, nie wyłączajcie nigdy komórek, a nade wszystko tych szarych! 91 Pomroczna wizja Dawno górnik ostatni poległ był na hałdach, nie ma nigdzie kopalni, przyszły czasy nowe, dzisiaj źródłem energii są farmy wiatrowe, siła w nich niespożyta oraz odnawialna. Świat odetchnął już dawno od strasznych mamideł, nie ma tłumów uchodźców, ucichł wiatr historii, jak się może energia w tej ciszy wyzwolić? Żaden powiew wiatrakom nie napędza skrzydeł. Ekologia wszem wobec pomyliła szyki, gdy ostatnia żarówka z braku prądu zgasła, w żadnym gniazdku nie iskrzy, martwe są liczniki. Jakże tu kupić skrzypce skoro nie ma światła, jeno w oczach migają drobniutkie świetliki; jest światłość wiekuista i pomroczność jasna. Recykling Dziś pod sklepem przed szarą godziną, przewróciło otwarte się wino, poturlało i poszło na całość, z flaszki wszystko się w glebę wylało. Nikt z ławkowych codziennych chłopaków, ani Stach, ni Maliniak z Chruśniaków, po wczorajszej libacji zbyt słabi, nie zdołali już wina postawić; a sklepikarz, choć facet jest w dechę, nie chciał sprzedać im wina na krechę; chociaż półki z Mamrotem tak blisko, przyszło siedzieć o suchym dziś pysku. 92 Wreszcie Franek spod lasu i Felek, poszli szukać w śmietniku butelek; wystarczyło spokojnie na halbę, wszystko poszło w biodegradowalne! PANTUM Przydasie mam w piwnicy to i owo stare koło od roweru jutro sprzątnę to bankowo wartość tego równa zeru stare koło od roweru jestem człowiek a nie robot wartość tego równa zeru trzeba zrobić to fachowo jestem człowiek a nie robot to się przyda tego nie rusz trzeba zrobić to fachowo żal się pozbyć rzeczy wielu to się przyda tego nie rusz muszę tęgo ruszyć głową żal się pozbyć rzeczy wielu kombinuję wciąż na nowo muszę tęgo ruszyć głową mam w piwnicy to i owo kombinuję wciąż na nowo jutro sprzątnę to bankowo 93 Przypadłość Firletka smutna chodzi od rana: Jestem rozbita i poszarpana, boli mnie głowa, pałają lica, coś mi dolega, może bukwica? Trudno powiedzieć, co to być może, idź do lekarza, radził ostrożeń, gdy ją zaniedbasz, gdy się zadawni, może się z tego zrodzić brodawnik. Poszła, choć miała głowy zawroty, a lekarz pobrał krew i sto złotych. Miał ją wyleczyć, bez żadnej łaski, lecz to był zwykły krwiściąg lekarski. Ogórek abstynent Rozparty na grządkach dojrzewa powoli, poczciwą i miłą sercu jest rośliną; jednak nie pomyśli żaden alkoholik, aby z jego soków produkować wino. Ogórkowym trunkiem nikt nie wypił zdrówka, wie to każdy facet i każda niewiasta, bowiem nie istnieje wódka ogórkówka i nie funkcjonuje ogórkowy nastaw. Nie ma w tym nijakiej ogórkowej winy, ten jego mankament moją litość budzi, nie może ogórek kurzyć się z czupryny, ni w pijanym widzie bratnio zbliżać ludzi. Mimo wieloletnich wysiłków pokoleń, nigdy się w pradziejach nie zjawiła szansa, aby mógł ogórek stać się alkoholem, bo czymże by wtedy przyszło go zakanszać? 94 Leon Gutner PIOSENKA O MNIEJ WIĘCEJ Tak dużo więcej dużo mniej od życia jeszcze mocniej chciej szczególnie gdy się wbijasz w tęsknotę co niczyja jeszcze tak mało wiele dni po których jawnie mi się śnisz i mokra noc od wina a co za nami przy nas a po cóż mi nadziei stan gdy tracę szybko to co mam nie możesz nic uchronić przed czasem co tak goni i sama tak zwyczajnie trać co dałem lub co mogłem dać sam nie wiem po co wołam i mokro w oczodołach więc jeśli zdołasz mocno sklej tak dużo więcej dużo mniej lecz zrób to jawniej śmielej to jednak coś niewiele 95 PIOSENKA O ODCZUWALNYM ZNIKANIU W cieniu nocy co skąpany w białym puchu poprzez ciemność duszną szybką płynie czas sądna cisza ani słowa można światła pożałować albo blasku ale po cóż nam ten blask w szybki dotyk łyk pieszczoty już nic więcej wtula jasność wątły płomyk foton z łez tak się boisz nie czuć więcej ślizgasz noc po mojej ręce można przecież bez księżyca można bez ten kto gubi tracić umie to ta pewność którą dźwigasz tak jak chyba nigdy nikt nie wiadomo czy w tej chwili z mrokiem mi się znów nie mylisz jeśli nawet pęknie szyba mrok już znikł jeszcze po coś ciemną nocą w mgle tak gęstej że zawiesił na niej pająk swoją nić snujesz miłość w moją stronę przez wspomnienie zrozpaczone można jednak żyć bez siebie można żyć 96 SEN O NIEJ Ona zasypia całkiem sama w sobie sumieniem ścięta świeżo ale nie myśli że to dramat gdy karmi nocą trudną niemoc mała namiastka dla światłości poeta który o niej marzy tak się edeny doczesności ścigają z dziwnym aktem zdarzeń wszystko co z nagłych pragnień przebacz nie każ zgadywać co jest potem bo jeśli wiernie na coś czekasz każdą noc oprzyj o tęsknotę ZADRAPANIE Nie ma radości ponad ciebie nawet gdy czasem w gardle gnieciesz w jednej zatapiam noc kobiecie i kiedy lekko szybko cicho wszystko los kończy a ja mijam to szukam winy nie wiem czyja 97 wpisujesz nas w swój dzień tak pewnie twój plan przewidział mnie w szczegółach na swoim miejscu wieczny tułacz nie musisz wiecznie sypiać sama jeśli to troski ciągłej przemyt to siebie w mroku odnajdziemy oddzielam los od pustych godzin byleby tylko dłoni twojej dotknęła ust uczciwa spowiedź nie zwalniaj mnie nie zapominaj bo każdy ciężki krok za drzwiami będzie kaleczył mnie schodami TAKIE STANY Nie powierzaj nigdy pragnień nie zostawiaj istnień żadnych bo niczego nie odgadniesz zanim lęk nie dotknie prawdy w trójwymiarze spróbuj gęstnieć nim wybory sens utracą kiedy ciemność skrapla deszczem co skończone można zacząć wierny chłód gdy głos przenosi pewnie ścieli dźwięk w zdarzeniach oczy słona kropla rosy 98 smutki płoszysz nic nie zmieniasz szybki oddech wiatru spada co ukrywasz on ukradnie i z powietrzem czas dogadał przesłodzonych warg niepamięć przewidziałem twoje stany myślę o nich gdy jest ciemno one chronią niekochanych dobry sposób na bezsenność LIST W BUTELCE Ściśnięta tak jak list w butelce czytałem krzepiąc czas earl grayem niechby i wszystko jedno jeszcze kto płacze albo kto się śmieje do ręki wpływa w tym upale pergamin skaleczony żalem na samą myśl o takim piasku robi się drobno przed oczami ty czasie słony słowa maskuj niebo przelewa chmur aksamit jak tu do siebie wrócić teraz kiedy mi przyszło myśl rozbierać słowo od ciebie zagubionej nadziejo moja bryzo morska w zielonym szkle spisany koniec wiatrem niesione znamię rozstań a tylko morze pędzi fale które pozwolą brzeg odnaleźć 99 złamałem wielką tajemnicę korespondencji bólu żalu nie wiem czy mogę tak to widzieć gdy dal przemyka się za dalą w czasach gdy krzyczą telefony listem w butelce nikt nie dzwoni PIOSENKA DLA MADAME Próbujesz zrobić krok Madame z czułością i uśmiechem balowa sala trzeszczy w szwach a ściany gryzie echo zegary stare milcząc klną zastukał obcas w ciszy ze wszystkich wzruszeń leczysz krtań za późno nikt nie słyszy dochowam ci czystości złej jak w tajemnicy starej życzeniem mało skromna chęć poskromić co się żali a potem tańcz niech płynie czas bądź ciszą i muzyką czekałem na to spójrz to ja ten który przybył znikąd i tylko mi nie pozwól rąk zatrzymać gdy wędrują pocałuj jeszcze raz Madame jak inne nie całują 100 Małgorzata Helena Halman /menałe/ Liryczna, romantyczna, niedzisiejsza. Opowiadam świat, widziany własnymi oczami, zbieram słowa jak kolorowe szkiełka, by układać w wiersze uczucia, wirujące w mojej duszy. Publikuję od lat swoje utwory w krainie i miejscu dla mnie szczególnym, na POSTscriptum. W tym roku ponownie, z ogromną przyjemnością, przedstawiam kilka moich wierszy w Antologii tego portalu. Cieszę się, że mogę się znaleźć w tak znakomitym gronie piszących. Zachęcam czytelników do wspólnej wędrówki między wersami. zanim wstanie dzień ( z dedykacją dla Mietka K. ) skąpani blaskiem poranka nikniemy w pościeli ciepłych dotknięć zatopieni coraz głębiej głodni uniesień spijamy łapczywie po kropli skąpe chwile taniec dreszczy odsłonił pragnienia wypełniając wyuzdanym oddechem 101 zatrzymania kolejny raz opuszczasz miasto zgasiłeś uczucia oszczędzasz chcesz poczuć więcej pościerane koła prowadzą w nieznane w lustrze widać światła podłączony do gonitwy nie do zatrzymania czekam w bieli na iskrę bez strachu słychać kroki na pozór bezimiennych postaci posłuszny dźwięk długo nieodbieranych telefonów w potłuczonej ciszy myśli przebiegają aktywniej w snach chodzę po ostrych kamieniach ranek nie pachnie już lękiem gdy sen przekracza progi pląsasz zarumieniona zapraszasz do środka rozchylasz sny figowe bym mógł wspiąć się po linach wyobraźni tam nieśmiałość nie ma czasu na odmowę 102 będę wodził palcami by poczuć jak rośniesz nim oddech znowu powróci ruletka noc zaglądała w moje śnienia i ty który jesteś dotykasz ustami powiek mówisz o kochaniu zaciągasz się nami by słowa mogły pogodzić nasze wschody i zachody dochodzisz pocałunkami w zastaw oddając się bez przyczyny wybrałeś stół postawiłeś wszystko na czerwony koło wciąż się obraca czekam dla zabawy mieszasz do woli każdego dnia rozrzuciłeś zapach magnolii przewiązany kokardą deszczu taki melanż wskazany przyciągasz nagością dzikiego słowa przecież nie co dzień tak kochasz jutro wracam do formy 103 ogniotrwałość podarowałeś słowa wzniecające pożar niech marzenia się spełnią teraz nie kiedyś chcę przeżyć wszystko z otwartymi oczami znajdziesz mnie w tym samym ogniu bo nie w tym rzecz by było nas coraz mniej pożary są po to by płonąć świtanie nabieram garściami negatywy naszych ciał składasz się wprost ze mnie oddechem nabierasz całą jesteśmy zbyt blisko by znaczyć na tyle ile to możliwe koniuszkiem języka wypalasz myśli konsumowana między posiłkami wrastam głębiej 104 drastyczny wpływ sił grawitacji karmisz obietnicami mieliśmy być razem na zawsze niepotrzebnie budzisz ożywiona sprzed lat pulsuje przyglądam się jak rozrzucasz słowa by zamieść pod dywan w ostatniej chwili niebo się załamało późno już kołysana blaskiem lamp portowych prowadzę rozmowę z falami wyczekuję powrotów złączone dłonie spięte i chłodne myśli naciągnięte do granic wytrzymałości chcę znów nas poczuć skracając odległość do dosypiania 105 dialog czekanie pozwala oddychać lubię nagość odwróconą plecami język i usta przylegają lepiej czuć mężczyznę zwłaszcza kiedy dotyka chowając się w szczelinach które wiedzą jak być najbliżej z magiczną liczbą 44 (z dedykacją dla przyjaciela Leszka Bartoszewskiego) zlatują do mnie ze wszystkich stron traktują mój dom niczym azyl zjawił się koło południa niezapowiedziany otworzył książkę i przewertował ją jakby czegoś szukał wracasz z daleka to tylko dwie granice wciąż widzisz balony którymi przybywają anioły unoszone miłością odrabiasz zaległości trudno ciebie dogonić odkąd zabrakło nieba dlatego oddychamy jedną połową 106 Mirosław Kaczmarek /mironiusz/ zanim Się Ogrodnik wytrząsa puch zaszronionych pierzyn (na przeciągające jesiennym chłodem lipy) płosząc wróble tak prawie z niczego tworzy poranek dzień kolejny podnosi rolety pomazgane wierszami które zostały na dzisiaj splecione w warkocze jak dwie drogi od którędy do na pewno i zawsze w przeciwną pociągam za oba zaszumiony światem rozłogów lśnienia – zguby rozmilcza Się pomrużone nocą wiersze są jak dziewczę z warkoczami które musi dorosnąć 107 jesteś wężem na całe zło z jałowej ziemi zalegającej dna poza – wieczności powstaje quetzalcoatl (mimo że już nikt w nic nie wierzy piszę tak bo gdy pełnia widzę świat w lustrze nocy) zwany też kuculcanem na wszelką podłość kiedy byliśmy borem modre obłoki przypięte do nieznanego nieba napawały grozą nienazwanej samotności nie było tak dzisiaj gucumatz władca bezczasu który odmierzają ludzkie zegary z nożami zamiast wskazówek zamieszkuje stogi siana połykając wonności łąk myślę że to już się dzieje zjadamy siebie nawzajem w całości jak węże plugawe 108 księżycowe koniki Valentyny namaluj wiersz nawlekany złotą farbą natchnienia o księżycowych wierzchowcach z grodzieńskiej galeryjki brykających nocnym niebem roszącym Połoniny niewysychającymi łzami wtedy ja nieudolnie napiszę akwarelkę Lipową – tak – bardzo o delikatności przemijania ołtarzach na szczytach gór z których nigdy nie zszedłem np. pod stary płot biało-czerwony czerwono-biały gdzie krzyżują się drogi na koniec pofruniemy za dziką gęsią z Miasta O. szlakami przeczuć o smaku wieczności namaluj mokre łąki po których będą biegać moje myśli Valentynie Szobie, z podziękowaniem za podniebny, polsko–białoruski most natchnień. 109 ostatni taki Grabówek przed wyjazdem zamglone to życie niepewnościami w srebrze – coraz – bardziej jak rozmowy po pijaku z Milczewskim gdy w biblioteczce półki falowały na zdrowie u Jurka Stachury żurawie dźwigów jesiennieją od bezczynności gubiąc rdzawe liście Grabówek zmienia skórę zrzucając starą jak niepotrzebną wywłokę z Juniorem nie pogadam po pijaku przestał nim zaczęliśmy zresztą kiedyś trzeba przestać okręt cumuje błogosławieni którzy wytrzeźwieli po tej stronie 110 edykty o smaku brukselki po – za – alejką wiosennych lip rozkwitających pszczelą muzyką kronikarek nastrojów przemijania w pamiętniku pod korą otulonym wydłubaną w drzewie Madonną piszą się edykty bez znaczenia jak świat szeroki głęboki i głupi przypudrowane rumieńce awatarów pozbawionych właściwości splecione globalnym zasięgiem kreskowanych życiorysów w cętkowanych pustką korpo-parlamencikach bez Naturalnego Światła ustalają – normują nawet zbierany po drzewach nektar Ogrodnik zaniemówi ostatecznie opadną liście uschną lipy 111 dwa tysiące wypitych piw zaledwie dwa tysiące porzuconych lat odchodziły pokolenia gasły ogniska nocą migotały wątłe uśmiechy samotnych gwiazd dwa tysiące których nie dało się zapisać zapamiętać utrwalić których nawet nie ma jak przeciętych krtani wiotkich żył rozwalonych spiżowych bram smukłych modlitwami wież są jak Juras Dwa Tysięce stary zakapior który sczezł w Bieszczadach 112 Witold Kiejrys Już niedługo trzy ćwiartki wieku przede mną, a ja ciągle pod górę i pod górę. Nie wiem, czy wystarczy dni dla załatwienia spraw własnych, tyle wokół innych do załatwienia. Jestem nie tylko wolontariuszem, ale także animatorem życia literackiego, działając wspólnie z przyjaciółmi ze Stowarzyszenia „Grupa Literacka Barcja” w Bartoszycach. W dorobku literackim mam dwie książki poetyckie „Motyw pocztówki” i „Elis”. Na stoliku leży książka – proza – której krótki fragment trafia do niniejszej Antologii. Mam nadzieję, że Czytelnik znajdzie pośród moich propozycji także coś, co zainspiruje, zaciekawi i pobudzi do myślenia. A jeśli kogoś drzemka chwyci, to też dobrze, bo zdrowiu służyć będzie. *** /idę nie idę i w czym jest zostaję…/ idę i nie idę i w czym jest zostaję dla jednych wciąż grudniem a dla drugich majem choć mówią wiatr kosi tylko marne żniwa to przecież ten kosiarz wszystkich nas przeżywa w przednówku łaski postne wszem wyprasza znaczy drogę krzyżem pokutę ogłasza – zatem gdzie jest racja a gdzie fałsz i troska kogo język chroni kogo ręka boska prowadzić znów chcą nas ci co raz zawiedli spod lukru wyłania się nasz chleb powszedni niektórym zielenią z pleśnią innym gajem ja idę nie idę i w czym jest zostaję 113 A gdyby A gdyby kiedyś źle ci było, Gdyby samotność ci wadziła I gdyby szczęście twe zaćmiło Szaleństwo czyjeś, wroga siła – Wołaj! Gdyby twój los ktoś skrzywdzić życzył, Narazić honor twój, ma miła – Powiedz, już ja go będę ćwiczył Słowem i ręką, co pieściła Dłoń twoją! A gdyby wieści mną powiodły W ciemne, dalekie i nieznane I gdyby cichy powiew jodły Niósł ci tęsknoty mej skłamane Szczęście – nie żałuj! Gdybym nad snem znak krzyża nucił, Aniołem ust mych lał, szampanem – Wiedz, że com pragnął już porzucił I cierń okala gnuśną jamę Żywota skruchy. bezwstyd umierania w chmurach zasypia senne morze wygładza zmarszczki toną fale za nimi wiatr i coraz dalej aż po najgłębszy jądra korzeń w prześwicie światła promień pryśnie zgasną latarnie i księgarnie i my jak dwa naczynia puste w lustrze bezwstydne nagie noże 114 ----------śmierć – czyja? – przecież wciąż żyjemy nie czując czuję jakby we śnie i to co było obok wcześniej i co zostało tam za ścianą co przeczuwamy a nie wiemy którego życia snem jesteśmy stal stali nigdy nie rozpali mimo iż w środku grzmi i iskrzy Cudem dla mnie Cudem dla mnie twój dom, moja miła, A w nim szafa dwudrzwiowa z dostatkiem, Kuchnia w której pozwalasz królować, Fotel, który mi jak parostatkiem – I przygoda, co gniazdo w nim wiła. Niedaleko za oknem, meandrem Spływa w wiry składając się rzeka, Kiedyś młyny, dziś ptaki śpiewają, Kiedyś Filon pod drzewem tu czekał, Dziś ja śpiewam przy tobie, nie na dnie. Szczęściem jesteś, choć głowa już siwa, Choć przygina bolące kolano – Chociaż noc w snach przebudza się strachem, Złotym słońcem się budzę co rano, Uśmiech dnia, co bolało, przykrywa. Pośród tego zaś cudem największym Tyś mi, miła – to z ciebie wyrosła, Jakby różdżką dobroci dotknięta, Nasza pełna zieleni wciąż wiosna, Oprószona urokiem twym pięknym. 115 Moje szczęście jest nieme człowiek je niweczy Wiosenny poranek, jest ciepło, po nocnym deszczu wyszedł z ukrycia ślimak, rozgląda się, bada okolicę z wysokości swojego piętra, wahając się, sunie po chodniku na swej jednej nodze powoli bada każdy skrawek drogi. W pewnej chwili przystanął nad nim duży cień, cień małego chłopca. Ów cień, niczym cierń sprawił, że ślimak zatrzymał się i zadarł w górę swój filigranowy pyszczek, kierując małe oczka ku górze, badał, któż to taki zabiera mu słońce i szukał odpowiedzi, kto odważa się go niepokoić? Na widok małego człowieka pojaśniał, co po ludzku znaczy zbladł, skulił się jakby i przestraszył. Chłopiec niewiele wiedział o ślimakach, w jego przedszkolu mało mówiono o życiu, a jeszcze mniej o tradycji, zaś najmniej o tradycji przyrody – tym nieustająco odradzającym się łańcuchu życia – także zjadaniu się jego ogniw jednego przez drugie, gdzie unicestwienie staje się źródłem odradzania, co jedni będą nazywać egzystencją, a drudzy miłością. Chłopiec nie czytał poezji i nie znał wiersza poety Krynickiego, który w tak czarowny sposób, przez ślimaka, zwracał się do siebie, do drugiego człowieka i do natury, schylił się, podniósł z ziemi kamyk i po chwili upuścił go obok ślimaka, nie zamierzał bynajmniej krzywdzić rogatego jednonóżka. I choć chłopiec tego nie widział, ślimak się wzdrygnął. – No widzisz – powiedział chłopiec – gdybym tylko zechciał, mógłbym cię przetrącić, albo uszkodzić twój domek, nawet go rozwalić. – Ludzie – mówił dalej chłopiec – potrafią wszystko, a najbardziej rozwalać! – Mój tata..., nie dokończył, tylko się skrzywił... mama mówi, że tata to wszystko potrafi rozwalić. Wiesz, nasz dom stoi, ale mama mówi, że tata rozwalił w nim wszystko i teraz razem z ubraniami zostaliśmy goli, jak ty, bez ubranka. Hm, mógłbym cię rozdeptać, powiedział po zastanowieniu chłopiec – na co ślimak zwinął rogi – ale nie bój się, dzisiaj tego nie zrobię, 116 bo mama mówi, że każdemu trzeba dać szansę. W kościele ksiądz na kazaniu o głaskaniu kolan, też mówił, że każdemu złoczyńcy trzeba dać szansę, nawet wrogowi, nawet w sutannie. A ja jestem mały i nie chcę być niczyim wrogiem, nie sądzę byś ty był moim wrogiem, prawda? – Wiesz ślimaczku, zazdroszczę ci, chciałbym tak jak ty, mieć swój własny domek, do którego zabrałbym mamę i tatę. To głupie, ale za mało w nim miejsca, by mogli się kłócić. Sam rozumiesz, że nie ma nic gorszego, jak stać pomiędzy kłócącymi się, bo wtedy, choćbyś był najważniejszy na świecie, dla nich i tak przestajesz się liczyć. Ślimak wiedział to, o czym mówił chłopiec, chociaż niczego z mowy ludzkiej zrozumieć nie potrafił. A jednak doświadczenie dwustu milionów lat nauczyło go życia w każdym stanie. I za nic miał chłopięce emocje, chociaż z nich właśnie rodzą się: kolejna śmierć i kolejne życie. Naprzemiennie, niezmiennie, zawsze. Listopadowa impresja Gubi liście wiatr, jak czyściec i strzepuje pył podniebny – a ty, drogi przyjacielu, tak niewiele strząsasz z siebie gwiazd, o których śnisz po nocach, jak o grzesznych snów owocach, tylko liście w szelest zmieniasz, skrobiesz piórem po kamieniach, wydłubujesz ból i troski, Pan Poeta dziegciosłodki; pan od układania pychy w kalambury, w hieroglify słów i znaczeń. Lecz cóż oto – coraz jaśniej na Parnasie, od Nimf zwiewnych, od Herosów...toż to czyściec namiótł z włosów ludu cudów, wzniósł Panteon, w kącie legła boska harfa, zagrzmiał Odyn z rogu marsza, woje stają tuż, w ordynku, lew się ocknął. – O, Jezuńku! W garściach pąki róż, jak zorze, niosą pieśń z okrzykiem: gorze! – Za wydminą klaszczą fale, będzie lepiej, będzie lepiej, mój kochany, tylko dalej. 117 Moje szczęście jest nieme noc otwiera oczy na czarne na zło i na strach tylko ostry kamień rozłupie błysk fleszy na zmartwiałą krew * za rogiem są światła i galerie – tak mówią oni – zza krat widzę tylko łunę pożaru i płonące gadające dłonie wydęte jak usta * rude małpy zamykają mnie na noc w klatce za dnia odmienią się w szeroki uśmiech wymazany szminką i krawatem * w środku ciszy noc zapala gwiazdy które jak w kalejdoskopie obracają leśne sosny (pamiętam las od kiedy jestem dzieckiem) we śnie anioły wynoszą mnie w zaświaty wtedy jestem szczęśliwy Wigilia 2008 Cztery serca w czterech listkach, złożone wpół jedno, ślad po kosie mechanicznej, obok kwiaty idylliczne, dom przy drodze na nodze stojednej. We mnie pamięć dnia pierwszego od Niego, Mamy cień, co jak cierń, we śnie budzi, na poddaszu anieli kolędują, pieśń nuci gość strudzony, sam nie wiem dlaczego. W płatku chleba ktoś chce miłość podawać, a nie wiem, gdzie z miłością tą mam iść i do kogo – płoną znicze, za nimi sny dzikie, zmarszczki moje jedyną chudobą. 118 Rozmowa czwarta, gdzie śmierć, śmiech i rozpacz stają się jednym Od kiedy wróciłem do Warszawy, każdego szóstego sierpnia razem z Sabiną jeździliśmy na Wolę, na Cmentarz Powstańców i Cywilnych Ofiar Powstania. W tym roku w dzień rocznicy pracowałem, a następnego dnia byłem tak skonany, że dopiero dzisiaj postanowiliśmy pojechać. I kiedy po wyjściu z domu doszliśmy do przystanku autobusowego, zauważyłem, że obok mnie stoi mój tato. Witaj ojcze – powiedziałem – widzę, że jesteś zdziwiony, iż nie jestem sam. Tak, wziąłem ze sobą Sabinę, bardzo bliską mi osobę. Nie jest moją żoną i prawdę mówiąc niewielkie są na to szanse, ale jest osobą ważną i wiele znaczącą w moim życiu, jednak opowiedzenie o tym wymaga dłuższej rozmowy, w której nie będzie miejsca na krótkie przecinki. To jedna z tych historii bolącego piękna, które zapadają w pamięci, najczęściej na zawsze. Wiem, często wyrastającego na poczuciu krzywdy innych, ale życie nasze – mimo, iż krótkie – jest cholernie skomplikowane i nie sposób w kilku słowach objaśnić jego zawiłości. Kiedyś spróbuję o tym opowiedzieć, dzisiaj nie odczuwam potrzeby mówienia o tym, przynajmniej nie tutaj i nie w tym miejscu. Poza tym sytuacja pomiędzy nami zmienia się dynamicznie, z dnia na dzień, jak w kalejdoskopie i nikt nie jest w stanie przewidzieć, w którą stronę się obróci i co tak naprawdę przyniesie nam dzień jutrzejszy. Na pewno muszę jeszcze kilka spraw po raz kolejny przemyśleć, także rozliczyć cały ciąg zdarzeń, jaki nastąpił wskutek tej niecodziennej znajomości. Zastanowić się, także nad sobą. Tyle samo jest przeciw nam, a może i więcej, aniżeli za. Pojedziemy, jak co roku, na Wolę i Cmentarz Wolski. Dzisiaj odprowadzę cię tam, gdzie nie tak dawno ujrzałem cię, tato, po raz pierwszy; po raz pierwszy od sześćdziesięciu ośmiu lat. Przez krótką chwilę ten kopiec był twoim domem, dzisiaj jest tylko miejscem pamięci, symbolicznym miejscem spotkań obowiązku, patriotyzmu i miłości. Dzisiaj patriotyczni udawacze gotowi są podważyć wszystko, co wymyka się ich racjonalnym wykresom. Dzisiaj to oni zakreślają linię patriotyzmu, zgodnie z ich literą prawa i sprawiedliwości. Jeśli im to do czegoś będzie po- 119 trzebne, bez zmrużenia oka gotowi będę podważyć Twoją śmierć, także tysięcy innych bezbronnych, nawet jeśli stali z karabinem w ręku, dzień po dniu maltretowanych pałką, kulą, kratą, murem i gazem oraz ustawicznym, sześcioletnim pozbawianiem ludzkiej godności. A i później dla wielu spośród tych, co przeżyli, tylko okupant się zmienił, a granatowy policjant na milicjanta, ten na kolejnego policjanta, stróża krzyża nienawiści i nietolerancji. Zginąłeś, tato, okrutną śmiercią. Sam fakt, że umarłeś i odszedłeś z tego świata, nie jest jeszcze sam w sobie okrutny, tylko sposób i okoliczności, w jakich to uczyniono. Było to, jak mówiła mi mama, szóstego sierpnia, około piętnastej po południu. Wcześniej pół dnia spędziliśmy stłoczeni na podwórzu siedziby gestapo przy Szucha, czekając na uformowanie kolejnej grupy, która miała być pędzona na pozycje powstańcze przed oddziałami SS. W pewnym momencie ogłoszono, że rozkazem Hitlera, kobiety z dziećmi na ręku mają darowane życie, więc przegoniono mamę trzymającą mnie na ręku, a może to ty mnie trzymałeś w tym ścisku i dopiero przed zabraniem ciebie wydano mnie mamie, tego nie wiem, ale jakie to w końcu ma znaczenie. Rozdzielono nas, a ciebie zabrano na drugą stronę podwórza, gdzie kazano wam rozbierać się do naga. Zanim wyszliśmy z mamą na ulicę – uwolniona mama próbowała załatwić uwolnienie także ciebie, u tego gestapowca, który mieszkał na trzecim piętrze naszej kamienicy i który, jak mówiła mama, często przychodził pożyczać, co mu było akurat potrzebne, a czego nigdy nie zwykł oddawać. Ten odpowiedział mamie tylko tyle, by wynosiła się do tych swoich bandytów, a on zobaczy, czy uda mu się coś w tej sprawie zrobić. Nakazał mamie szybko odejść, gdy inni w tym samym czasie wypchnęli mamę wraz ze mną za bramę. Mama widziała, jak rozbierają was, młodych mężczyzn, do naga i biją do nieprzytomności kolbami i knutami, do niektórych strzelają. I wtedy mama dostała histerycznego napadu śmiechu, a ty tato, który jeszcze stałeś nagi, podobno z jakimś wielkim, nieludzkim wręcz grymasem rozpaczy, cały poszarzałeś. Mama mówiła, że stałeś się żywym popiołem, ona zaś śmiała się, śmiała i śmiała 120 – jak w jakimś nierealnym filmie – aż po bezprzytomny, okrutny szloch, który nie był w stanie, ani łzami, ani usianym krzyżami niebem, podnieść bólu ponad ostateczną, bezprzytomną rozpacz. Wraz z walącym się tobą, tato, walił się jej, mój i nasz cały świat. Jedyna miłość i szczęście, jakie posiadła w swoim jakże trudnym życiu, jedyna jej nadzieja, to ty byłeś, tato. No i ja, owoc waszej miłości. – Boże, jakże mama musiała być wtedy zdruzgotana, jak wielki to musiał być dla niej i cios, i szok. Jakże często przez lata gorzko płakała, jakże okrutna wojna przez lata te we mnie się przetaczała. Aż przyszedł czas, gdy łzy wyschły, a cierpienie zwiędło, zaś mama zapadła się w modlitwie; swojej, różnej innym, w swoich rozmowach z Panem Bogiem. Mama mówiła mi, że nie pamięta, by cokolwiek wtedy czuła. Ani dobra ani zła, ani bólu, ani rozpaczy, tylko jakieś okropne, dzikie obrazy niepojętych scen pojawiały się przed nic niewidzącymi oczami. Powiedziała natomiast, że od tamtej pory wie, co to znaczy być bezprzytomnie zaszczutym i beznadziejnie osaczonym przez niemoc, i przez rozpacz odbierającą rozum. Mówiła, że nie było w niej, w tamtej chwili, żadnych ludzkich uczuć, prócz instynktu, który bezwolną kierował przed. Nawet nie było wiadomo przed co. Słów brak mi na to i łzy mi teraz zapełniają oczy. Boże, ukarz mnie za wszystko, co złego uczyniłem w swoim życiu mamie. Jakże oboje nieludzko wtedy musieliście cierpieć, w imię braterstwa broni skierowanego przeciwko narodowi polskiemu, braterstwa połamanego krzyża z sierpem i młotem, które tocząc śmiertelny bój pomiędzy sobą, nie zapominało o wspólnym celu, jakim była eksterminacja i unicestwianie narodu polskiego. Okrucieństwo wojny nie zna granic. Bezmyślne okrucieństwo człowieka nie ma swojego odpowiednika w przyrodzie. Po wyjściu z Szucha, zrozpaczona mama błąkała się ze mną po opustoszałych ulicach, aż w pewnym momencie walący się fronton płonącego budynku na Mokotowskiej przywalił nas, mamie łamiąc nogę w kolanie, mnie ułomkiem cegły rozwalając głowę. Na tak tragicznie powalonych i zalanych krwią, naszli pijani ukraińscy banderowcy. Przy- 121 stanęli nad nami i wtedy mama zaczęła błagać, by nas dobili. Z dzieciństwa mama znała kilkanaście słów w języku ukraińskim, przecież stamtąd uciekała ze swoja matką i bratem w 1919 roku, przed hordami czerwonych Hunów zalewających ukraińskie ziemie. Ale ich dowódca powiedział mamie, że tam, na wschodzie zostawił swoją żonę z takimi jak i ja rebionkami, i on nie wie, co się teraz z nimi dzieje. Nie, nie zabiją nas, tylko wywiozą z płonącego miasta. Po czym wsadzili nas na małą amfibię i wywieźli z Warszawy do dość odległej wioski, bodaj o nazwie Rawka, gdzie złożono nas na skraju wsi, bo z ich rąk nikt nie chciał nas przyjąć. W końcu ulitowali się nad nami najubożsi we wsi ludzie i przygarnęli na czas okupacji, do swojego ubogiego domu. Przecież ty, ojcze, to wszystko widziałeś. Nawet nie wyobrażam sobie, jak bardzo musiałeś cierpieć. A może Dobry Bóg przysłonił ci na ten czas okrutny widok i może nie musiałeś ani tego widzieć, ani tak okropnie dodatkowo cierpieć. A ja, nieświadomy, wpisałem się całym sobą w tamte cierpienia. Przyszło mi w moim życiu przejść wiele, wiele wycierpieć, aż po zadawanie cierpienia innym. Sam nie wiem, skąd to się w nas bierze. Widocznie widok okrucieństwa wyzwala potrzebę dalszego jej zadawania. Syndrom zła niczym miecz wisi nad rodzajem ludzkim. Często zastanawiam się nad tym, dlaczego tragiczne doświadczenia, cierpienie i ból graniczący z unicestwieniem, potrafią przemienić niektórych ludzi w bestie. Czy to normalne i czy w ten sposób chcemy odpłacać losowi innych? Jakże to dziwne, że nikogo życie nie doświadcza tak okrutnie, jak człowieka – a z drugiej strony, nie ma w przyrodzie większego od nas okrutnika. Dzisiaj wiem, jakich okrucieństw doznała Wola i jej mieszkańcy, wydani na kilkudniową rzeź hordom esesmańskich zwyrodnialców. Jak okropnie i z jak bezprzykładnym okrucieństwem traktowano tam cywilną ludność, a przede wszystkim kobiety i dzieci. Znam to z opowieści tych, którzy o kilka lub kilkanaście lat starsi, jak ja, przychodzą po kilka, a niekiedy i kilkanaście razy w roku, pod pomnik i na mogiły, tacy sami jak ja – dzieci ofiar. Ale trafiają się, chociaż coraz 122 rzadziej i ci znacznie starsi, którym udało się ocaleć z rzezi, a którzy byli pośród tego piekła, wszystko widzieli na własne oczy, a cudem jakimś zdołali przeżyć. I opowiadają, i mówią o niezatartym piętnie, jakie na ich ciałach i umysłach wywarły tamte wydarzenia. O śmierci, którą wyrywali z siebie, jak włosy z głowy. I jeży się, także w tej chwili, ten włos na głowie i mdłości biorą słuchając tego jeszcze dzisiaj, po tylu latach. Dwie potworne machiny niszczyły ten kraj i jego ludzkie zasoby, największe jego bogactwo. Machiny, które w jednym współpracowały zgodnie – w niszczeniu narodu polskiego. Także nawet wtedy, kiedy walczyły ze sobą na śmierć i życie. Jakże wielka musiała być ich zawiść i nienawiść, by tak metodycznie, wręcz systemowo zabijać, niszczyć i unicestwiać. Podczas naszych licznych pobytów w Warszawie, mama zawsze długo modliła się, płacząc przy tym często bardzo gorzko. Zdarzało się, że i z ogromnie bolącym szlochem, ale wtedy najczęściej w naszym parafialnym kościele pod wezwaniem Najświętszego Zbawiciela. Wcześniej bywała w tej świątyni z tobą, dzieląc się swoim szczęściem i radością. Wiele lat później tutaj składała swój ból i cierpienie. Dzisiaj rozumiem to doskonale, ale tamte powojenne wizyty były dla mnie ogromnie przykre i przyznam się, że nie lubiłem z mamą chodzić do tego kościoła. Jeżeli już, to tylko z wujkiem Waciem. Ale dla mamy to był jedyny bliski w Warszawie kościół, przecież kamienica, w której mieszkaliśmy, leżała zaledwie kilka kroków od kościoła. To w tym kościele, tato, chrzciłeś mnie 19 września 1943 roku, wraz z panią Anastazją Brzezicką, moją chrzestną matką, a prywatnie wieloletnią chlebodawczynią i przyjaciółką mamy. Ojcem chrzestnym był twój przyjaciel, wielokrotny gość naszego domu, inżynier Eugeniusz Ajewski, który w księdze ma wpisane „technik budowlany”, podobnie jak ty „cieśla”, choć mama mówiła zawsze, że byłeś ojcze specjalistą od budowy dróg i mostów. Oglądałem w parafialnej księdze narodzin i chrztów jedyny materialny dowód po tobie, twój własnoręcznie złożony podpis. Któregoś wiosennego dnia pójdę tam i sfotografuję ten podpis, a może cały wpis w Księdze, która jakimś cudem uchowała się pośród zgliszcz 123 zrujnowanej do cna plebanii. W tym miejscu nasuwa mi się pytanie, jak to się stało, że w końcu zostaliście w Warszawie? Z tego, co wiem, mogliście wyjechać ze Snopkami, czyli z twoją siostrą do Błędowa, albo z Brzezickimi do Szwajcarii. Pozostaliście jednak w mieście, w budzącej się ze snu okropnej hekatombie. A przecież zaledwie kilka dni przed wybuchem Powstania, pan Eugeniusz był u nas i według słów mamy, bardzo długo o czymś rozmawialiście. Ale nie zapytam, nie tylko dlatego, że to bolesne. Także dlatego, że dla skutków nie ma to już większego znaczenia. Gdybaniem zawsze komuś wyrządzamy krzywdę. Nawet wtedy, jeżeli będą to tylko wspomnienia, bo te, gdy ożywają, stają się nami. Mama nie lubiła jeździć na Wolę. Mówiła mi, że tam, prócz pustej i piekącej goryczy, nic nie czuje. Dla niej było to puste miejsce. Może twoje prochy rozwiał wiatr, a może rozsypały się gdzieś po drodze. Ale przeczyłoby temu nasze pierwsze spotkanie, prawda? Nigdy też mama nie poszła na Szucha, do obecnego MEN. Owszem, na ulicę tę kilka razy wchodziła, ale całej już nigdy nie przeszła. Mówiła, że drugi raz tej drogi przejść by nie była w stanie. Ja chodzę ze zniczem pod budynek, zapalam pod tablicą, stawiam kwiaty, dochodzę do bramy. Tato, nie jestem tchórzem, ale nie ma we mnie odwagi, aby wejść do środka. Chyba też nigdy tego nie zrobię. Na myśl o tym, słodkawo i mdło w ustach mi się robi, zbiera mnie na wymioty. Myślisz, że jest we mnie ukryta jakaś pamięć tamtych, widzianych przecież przeze mnie wydarzeń? Rozstajemy się dzisiaj tutaj, w miejscu, gdzie duch twój zapewne często zagląda. Gdzie i ja obiecuję częściej bywać. Ten znicz niech będzie świadectwem pamięci. Naszej wspólnej pamięci. A kwiaty niech będą świadectwem waszej miłości, twojej i mamy. Za każdym razem, kiedy je przyniosę, będą moim hołdem dla waszego związku. W końcu jestem jego owocem. Do zobaczenia, ojcze. Do następnego spotkania. Dziwnie zmęczony wracałem do domu. Niewiele rozmawialiśmy z Sabiną, ona też była poruszona spotkaniem i rozmową. Po przyjeździe położyłem się, chwilę później zadzwoniłem do pracy, że źle się czuję i biorę kilka dni wolnego. Ten dzień był dla mnie wielkim przeżyciem, musiałem wyciszyć się i odpocząć. Poczułem wielką potrzebę spotkania z moimi przyjaciółmi z aowskiej wspólnoty. Dopiero wieczorny mityng i rozmowa sprawiły, że powoli zaczynałem dochodzić do siebie. 124 Bożena Kluszczyńska /Bożena/ Za każdym zakrętem otwierają się nowe możliwości, wystarczy uwierzyć – tam też zza chmur wychodzi słońce. Cieszę się, że mogę przedstawić kilka swoich wierszy na stronach kolejnej Antologii POSTscriptum. W mojej przygodzie z pisaniem minął okres krzyku i buntu, a stonowane emocje nie epatują smutkiem, tak jak to bywało wcześniej. Chociaż daleko mi do bezwolnego poddania się nurtowi przeznaczenia, to jednak coraz częściej doświadczam uczuć z pogranicza pogodzenia się z tym, co nieuchronne. przechodząc obok widziałam jak dokonuje się przemiana życia zamkniętego w kilku gestach znikły odcienie pozostała biel i czerń bardziej rozumiałam piękno dnia odbijające się w brzydocie najtrudniej przychodziło nie osądzać w pełnym świetle wciąż zapominam o ciemności 125 grzejąc dłonie kubkiem świeżo zaparzonej herbaty zawsze mam coś do zrobienia już nie boli tak jak wtedy gdy oddech poszybował a ja zostałam obok kształt zawinięty w prześcieradło nie wysyłał sygnałów w poświacie zaprzeczeń wbrew zdrowemu rozsądkowi zamalowywałam ciszę muszę wydeptać własne ścieżki do źródła radości jak na lekarstwo nawet smutki zgubiły do mnie drogę pocieszam się zawsze mam coś do zrobienia zaparzam kolejną herbatę jestem taka sama jak dawniej powoli zaprzyjaźniam się z polnym strachem i wróblami grają mu na nosie oswajając przymykam oczy a zwrócona twarz do słońca łapie diamenty przenicuję marynarkę i w kapeluszu męża na głowie zacznę straszyć za oknem krzywa śliwa liże rany wsparta na sztucznym ramieniu nie oczekuje zmian 126 fioletem na ustach wypisała nie wystarczy być trzeba jeszcze dotrwać nie zawsze znajduję odpowiedź jesień zbudziła niedoświadczenie skrzydełkami ćmy zatrzymanej w pogoni za światłem czy warto pokonywać siebie pytam oczami matki kolejny już wicher przemierza świat nakazując zbierać kasztany i malować liście dziecinnieję wschodzącym wierszem czekam na śnieg by bezboleśnie zamrozić niepokój i zdziwienie widząc odbicie pory roku w dłoniach pożegnanie (kochanemu ojcu) na dzień dobry wsłuchiwałam się w twój oddech skronie wystawiałam na deszcz wmawiając że przestanie padać wieczorem wlokłam za sobą cień żalu noce zasłaniały niekończące się pytania nic nie mówiłeś byłeś zbyt blisko a może już za daleko nie śmiałam przeszkadzać odpowiedzi nie były ważniejsze niż spokój po ostatnie do jutra zatrzaśniętych drzwi kiedyś się znowu otworzą 127 *** /zamykasz się szczelnie…/ zamykasz się szczelnie choć wiatr już dawno ucichł odgrodzeni nie podnosimy oczu między jedną a drugą zupą echo umarło przyduszone ciężkim powietrzem tęskniące za przeciągiem zanurzam dłonie w kolorach przeniosę je na spopielałe twarze wyretuszuję przyszłość jutro zaczyna się dziś oswajanie zosia przebrała misia w czystą koszulkę i posadziła na miniwózku dla niesprawnych lalek pojedziesz na spacer ma 8 lat i serduszko za małe na strach krzyś przeprowadza badanie tomograf jak żywy pamięta lęk i to że został sam na sam ze złym dostaniesz kroplówkę i będzie lepiej na pewno jutro pobawicie się razem zabawkami autorskimi 128 nie spoglądam za siebie w sprawie użycia kredek mam zaległości za mało światła nad i we mnie nie sprzyjam pastelom na bieli choć tło w szarościach chmur kontrastuje z mrokiem który wkrótce owinę przeciągiem by zazielenić to i owo spódnicą zawirować rosa nie tożsama z deszczem a z tęczą zamkniętą w kropli impresji wciąż myślę jak utrwalić jej obraz przecedzone wiatr rozdzielił ziarno od plew pusta garść z miłości do chaosu powstałeś pędzisz sprzed do po horyzont otwierając każdego dnia inną spustynniałą stroną nieuporządkowaniem znaczysz ślad lżejszy o ciężar przepłakań wypełniając los może nie upływasz a jak krople wody wsiąkasz w glebę gdzie początek i koniec 129 czym perz w ogrodzie tym mąż w sercu spulchniłam z nadzieją na dobre zbiory rozgościł się zaborczy perz broniąc innym dostępu do światła doceniony nie wykazał działań niepożądanych stwierdziłam po latach wbrew rozsądkowi przygaśliśmy ściany nałożyły kolejne warstwy makijażu na przykurzone oczy dobrze że choć klepki skrzypią tak samo pamiętam jak iskry rozświetlały drogowskazy a samowzbudny płomień ogrzewał palce w drodze do ciebie dziś jak dziecko szukam kodu nieśmiertelności 130 Halina Kobiela /rennie8/ Ciągle piszę wiersze. Z poezją jest tak, jak z wirusem opryszczki: jak się raz ulokuje w człowieku, to już siedzi i czeka tylko na sposobność, żeby się ujawnić. Tworzenie sprawia mi niewątpliwą przyjemność, chociaż pogoda, praca zawodowa i okoliczności zewnętrzne nie sprzyjają natchnieniom. Cieszę się niezmiernie, że mogę być w doborowym towarzystwie po raz trzeci. Takie sobie pisanie Moje wiersze są jak te ptaki, budzą głośno co dzień od rana, cenią wolność, fruną po niebie, jak leciutka bańka mydlana. Czasem biegną wartko jak strumyk, to znów płyną leniwie rzeką, nie znam źródła, pewnie jest we mnie, niby blisko, jednak daleko. Raz zrodzone, siedzą mi w głowie, jak jemioła na czubku drzewa i już sama nie wiem doprawdy, czy mam płakać, czy raczej śpiewać. 131 Siła oddziaływania Jedni czytając moje wiersze, uśmiechną się z niedowierzaniem. Inni zaś gorszą się okropnie, jak pani mogła, z tamtym panem? Zaś koleżanka spod Krakowa, telefonicznie oznajmiła, że po lekturze dwóch tomików, naprawdę jakby znów odżyła. I pojechała, wbrew zasadom, sama na wczasy, niesłychane. W dodatku czuje się szczęśliwa, to wiersze winne, wsiały zamęt. Więc ja już nie wiem, co mam pisać, może omijać to i owo, każdy sam musi decydować, lecz zawsze warto wierzyć słowom. Wędrowniczka urodziła się ta miłość wczesną wiosną upijała wonią fiołków i żonkili wiatr przeganiał ją z chmurami po błękicie biegła dysząc by nie stracić ani chwili już okrzepła delikatnie wczesnym latem kiedy zboże dojrzewało miało kłosy gdy upały w kość dawały nie na żarty ona kwitła grała w karty z ślepym losem jesień była jej przyjazną powiernicą przysiadała na ławeczce w pewnym parku narzekała że już nie ma więcej siły pora odejść na kraj świata koniec żartów 132 z utęsknieniem wyglądała śladów zimy gdy odpocznie zakotwiczy przy kominku lecz niestety coś zmieniło się w przyrodzie i już siedzi siódmą jesień pijąc winko Wybory Czy ty głosujesz na mnie, czy raczej na tę panią, co nogi ma zbyt długie i wciąż zachwyca talią. Czy jesteś skłonny ze mną utworzyć zgrabną partię, a może grozi rozłam, bo jest za dużo barier. Stronniczy często jesteś, poglądy zmieniasz nagle i myślę sobie wtedy, że pakt zawarłeś z diabłem. Każdego czas się kończy, pora na rozliczenia i wtedy powiem żegnaj, nie licz na do widzenia. Róża Wybuchła czerwienią dość śmiało, niejeden już poczuł ten dreszczyk, stanowczo przekwitła za szybko, zaszkodził przelotny deszcz, śmieszny. Wygląda, jak zmięta sukienka, kolory już zbladły, niestety, a była ponętna i piękna, ten facet to jednak jest kretyn. 133 Na rogu ulicy Pamiętam, u zegarmistrza ściany ozdobne w zegary gadały jak nakręcone, choć nie puszczały z ust pary. Właściciel tego salonu, do uszu wkładał tłumiki, był bardzo zestresowany i nie rozmawiał już z nikim. Najgorsze było, gdy wszystkie, zawsze o równej godzinie, bim bamy sobie robiły, to zakrawało na kpinę. U zegarmistrza na rogu mogłam zatrzymać się chwilę, wiedziałam, że czas mnie goni, nie powiem, było to miłe. Czarny kot nie taki straszny Czy to istotnie jest prawdą, jeśli mam myśli ponure, że jutro nie będzie słońca, faktycznie zajdzie za chmurę? Gdy kot mi drogę przeleci, czarny jak smoła i sadza, to w progu stoi nieszczęście? Nie wierzę, chyba przesada. Czyżby naprawdę złe myśli miewały taką potęgę? A tak na wszelki wypadek, od jutra smęcić nie będę. 134 Nieprzespana noc W nocy cisza jest taka nieznośna, przerywana tykaniem zegara, jeszcze czasem dobiega chrapanie, trudno zasnąć, narzekam do rana. Wyostrzone mam zmysły do granic, choć nie widzę, to słyszę wyraźnie: właśnie pociąg przeleciał do Gdańska, biją dzwony – pięć, dziesięć, dwanaście… Skrzypią meble, lodówka coś wzdycha, przeciążona nadmiarem jedzenia, lecz najgorsze, że w szafie ktoś siedzi, głośno stuka i chciałby wyjść z cienia. Coś mamrocze, nie słyszę wyraźnie, ma przesłanie pewnie do ludzkości, dobre sobie, nie jestem rzecznikiem, nie przekażę, ach, przestań mnie złościć. Już proroków było w świecie wielu, rozumiani najczęściej opacznie, jestem senna, jeszcze coś przekręcę, radzę spisać, a niech się coś zacznie. Lecz na szczęście noc mija, już świta, świat się budzi na nowo z łoskotem, stary zegar przyspieszył wskazówki, ach, pogoda fatalna za oknem. 135 Dawno dawno temu Był świat bezpieczny dobrze znany bez bufonady i przepychu ktoś komuś życzył tylko dobrze a jeśli zaklął to po cichu w piwnicy wino dojrzewało w drewutni szczapy na rozpałkę urodzaj był na jabłka w sadzie może i pędził ktoś gorzałkę ni telewizji ni komórek wieści gdy biegły to drutami niewiedza czasem uspokaja i tylko szczęście jest bez granic minęły lata ach jak szybko nawet nadążyć czasem trudno zmienił się język i marzenia z tego powodu jest mi smutno co chwilę z marszu ktoś odchodzi tworzą się wyrwy i wspomnienia niektórych nie da się zastąpić i bez wątpienia świat się zmienia Kolory Czarna wrona na czerwonym dachu? Ja bym chyba umarła ze strachu. Niebo było błękitne, bez chmurki, tylko pilot nakreślił rysunki. Lecz szczegółów nie mogłam zobaczyć, wyglądało co chwilę inaczej. W końcu gruba zrobiła się krecha, czas się skończył i wrona uciekła. Trzy kolory, nie powiem, przepiękne, kiedy znikły, zrobiło się smętnie. Odtąd zawsze podziwiam wron stada, gdy siadają na dachu sąsiada. 136 Lidia Kowalczyk /amandalea/ Mieszkam i pracuję we Wrocławiu – rodzinnym mieście. W swoim dorobku mam kilka antologii pokonkursowych oraz oczywiście siedem poprzednich antologii POSTscriptum. Splatam słowa, by pokazać, że nie tylko brzydota jest wokół nas i mam nadzieję, że znajdą się czytelnicy, którzy właśnie tego szukają w poezji. Od zawsze lubiłam zwierzęta i dlatego po domu biega i psoci kolejny kotek. na-warstwienia Matylda z każdym biciem dzwonów składała ręce przecież niosły wyuczone słowa rozgrzeszenie dawało dobre samopoczucie więc płynęły potoki zbierając żniwo dwóch przykazań okulary nie zabezpieczały porcelany z każdym wzniesieniem dokładała imię do łańcuszka pewna słuszności nie widziała żłobiącej wilgoci przewrażliwionych endemicznymi burzami już przecież zielona gęś spływała kaskadą śmiechu gdy w lustrze podrygiwał wąsik z melonikiem przecież patrząc z jednej nie widać drugiej strony księżyca skrytego za słońcem nie dostrzeże nagie oko doświadczonego znawcy wie co widzi 137 spojrzenie z boku Matylda jak co roku z koszyczkiem nie zastanawiała się święconka na stole musi być choć sztywne kolana pochylała głowę powtarzając za kapłanem na znak wiary morza tradycji wciąż przetaczały fale święta zapomnianych słów bliskie spotkania sąsiadów podanie dłoni gdy dzień dniem w pośpiechu dźwiganym piętrami wizyta umyciem dłoni Piłata pozwala wrócić z czystym sumieniem można spokojnie zjeść głowę baranka umajoną rzeżuchą odłamki Matylda od lat nie zwracała uwagi na mojżeszowe tablice nic nie znaczyły jedynie kronika zdjęć przypominała mokry krzyk niemowlęcia dumną biel i smak opłatka guma gra w klasy uczyły zwinności pomiędzy kroplami deszczu przesiąkała odzież nie dając ciepła kazania nie zbliżały niosąc sztandary ugrupowań zgodnych z pojęciem prawdy niezapisanej zimne mury pozostały pomiędzy kadrami rocznic biegła jak pantera to znów rozbijając szpilkami płyty w tańcu z nocnymi latarniami wabiła wiatr bez zwracania uwagi na opadające pożółkłe liście w nieodwracalnym cyklu skracały obcasy dwa razy na trzysta sześćdziesiąt z trudem uginała kolana zarażone bólem i szukała pomiędzy zwojami zapomnianych słów by wznieść je toastem bo tak trzeba w chwili odwiedzin może ostatnich 138 samozniszczenie odeszły słowa w nieznane ślepną puste lustra wieczorem zmęczenie patrzy bezmyślnie a przecież ciepło otula ramiona szeptem niesie zapomnienie więc czemu w kącie zda się bezduszny zamyka klatkę żeber bezsennym snem otwartych oczu zaklinanie deszczu ukołysz mnie ukołysz melodią słów wiosennych by w zapomnienie poszły złe gesty otwórz jak muszlę otwórz niech zabrzmię pozytywką świerszcza wśród ostów unieś słonecznie unieś po zimy długim roku i nie odkładaj na później daj ciepło poczuć na ustach osiądź na ustach miodu kroplą poranną gdy noc za krótka 139 w tyglu tete a tete tropiąc tym razem cisza zatapianie lęku domek nie na jawie cudem dla mnie zaklinanie deszczu uwierzysz gdy przystaniesz na deser piosenka o mniej więcej triolet wiosenny banalny co to jest miłość tryptyk – powietrze nurt życia kontrasty zwykle kochankowie przypadku po latach zadrapanie między jawą a snem w sakrum nocne wojaże odbicia mówią lustra kłamią więc nie wierz gdy widzisz smutek zgaszonych latarenek nie licz bruzd to nie jest prawda że ołowiane przywiał wiatr i nie widać nieboskłonu rozjaśnionego bielą żagli wtopionych w pomarańczę krzywe zwierciadła są po to byśmy się śmiali choćby do łez szukając pól rozkwitłych makami śpiewu skowronków 140 tupot mew dlaczego nie potrafię rozśmieszać dni beztroską w deszczowej piosence osiąść na ustach nieporadnością grzeszę a chciałabym potokiem srebrnołuskim przepływać wnętrzami dlaczego nie potrafię przejść obojętnym krokiem dostrzegać tylko czubek wycisnąć jak cytrynę nieporadnością grzeszę nic nie znaczących słów gdy oczy wciąż otwarte nie chcą oślepnąć gradobicie bez krzesełka góra dół spojrzenie grochem o plecy zagryzają cienie myśli kołem dni dół góra bez trzymanki czułość słońca na skórze bezkresny błękit chwilą góra dół szronem we włosach dłoni szukających czterolistnej w bezsile klepsydra front za frontem 141 kurczowo zduszone tkwią w gardle Pavarotti z przyjaciółmi za zamkniętymi nikt nie dostrzeże pękających tam gdzie bezradność powiedziałeś jesteś swoim największym wrogiem wiem kukułki nie wiją gniazd gradobicia niszczą plony za rok będą nowe ściany i drzwi opuszczone toczę coraz niżej gdy kłębiaste blisko bliżej niż perseidy ciężarne życzeniami ścierpnięte palce nie rozsupłają gdzie ważniejszy czubek wylewa wiadra choć średniowiecze zasłonięte wiekami słońce gra w klasy na liściach splatając dłonie pełne pieszczoty śladami słów nasyciłem się między wersami podświatło śnię życie śnię kurczowo w starym domu pożar nie strawił rozpaczy można i tak dwa tysiące wypitych piw urocza uliczka podobno człowiek z gliny głupi czy nie głupi sierocińce na wzgórzach pustych miast samotnie wije się dym życia nie rozdają szewcy spokój rozdarty na części osamotnienie 142 Joanna Lessnau /asia/ nie znam jeszcze wszystkich smaków choć kusisz kosztuję powoli idę niezgrabnie w twoją stronę potykam się jak dziecko ale podnoszę głowę może kiedyś przyrządzę własne danie zacznijmy od zaraz chodź – zaczarujemy świat zanurzeni w słońcu lub deszczu majowym słodkim nektarem dopieścimy zarumienione owoce rozbłyśniemy tęczą uniesień na maj raptem kwiecień zafundował kolorowe drinki a już miękkością świeżych traw zachodzi maj ciepłym podmuchem czaruje kilku tygodniom dałam się uwieść bo to nie grzech patrzeć kwiatom w oczy zapachem odurzyć jestem o krok od rozkoszy bez wyrzutów zrobię 143 oswajanie bez owijania w bawełnę tak przyjacielu oto święta moje kolejne pierwsze z nimi twoje pierwsze z nami ostatnie nie bój się nie zabraknie miejsca dla ciebie na stole nie patrz tak na mnie ryby głosu nie mają choć może gdybyś doczekał w wigilijną noc powiedziałbyś coś co i nam odebrałoby głos na zawsze nie wyjdzie na zdrowie zdarza się nierzadko ta sama cholera wysokoprocentowych złudzeń znów pusta weszły w łeb i dają niezłego kaca wychodzę w objęciach pijanych metafor przeciskając się przez alkomat rzeczywistości wracam w to samo czym się strułeś tym się lecz tęsknię o tobie przy każdej okazji 144 nie tylko do łóżka wczoraj się posypało i nie możemy się dotrzeć aromatem zbożowej kawy świeżego pieczywa wabię słońce w miejsca gdzie melodia porywa wspólnym rytmem czujesz chleb jeszcze ciepły gniew się powoli rozpływa podzielmy się czułym gestem bezwstydnie poszerzone źrenice wywołują reakcję onieśmielasz dotykiem noc usprawiedliwiła nagie myśli podsycane nierównym oddechem ocierają się emitując ciepło nie bronię się przed strumieniem gdy rozchylasz nagrzane markizy dociera głębiej płonę sen jest dobrym przewodnikiem spotykamy się w trójwymiarze cholera a wciąż się nie znamy 145 bez znaczenia powracam do domu tą samą drogą kilka razy dziennie mróz wiąże na drzewach białe łańcuchy a w głowie szepty resztki pragnień dobija codzienność biegnę wbrew za tym co nieuchwytne *** stoję nad przepaścią gdybym wiedziała nie wspięłabym się tak wysoko zwiódł mnie szatański zamysł spadnę jak kamienny posąg dziś nie dostanę rozgrzeszenia ale może jutro znów spojrzę sobie w oczy walka gdyby chciał mógłby zatrzymać świat moje chore ego nie godzi się z wyrokiem zwęża gardło gdy przełykam nową dawkę przeznaczenia może zniknie wraz z tobą za dzień lub dwa – gdy odejdziesz tego chcę właśnie? 146 poddaję się wiele razy złamane zasady zalewam głęboką setką – niejedną dziś przetrwałam walkę bilans od czasu do czasu wracam w tamte strony bez nadziei ale i bez żalu odchodzę pod powiekami kolorowe slajdy i spokój silniejsza o Polskę wzdłuż i blisko dwa lata już nie łzawię moje Shawshank ironia losu czy spisek tu wszyscy niewinni a każdy do śmierci ciągnie wyrok kto się pomylił niektórzy bliscy obłędu zagryzam zęby może nie zwariuję w pustej celi nie pociągnęłam za spust jednak myślą mową moim domem nadzieja 147 gra milczeniem okrywasz tęsknoty zakorzenione w żalu dojrzewasz pod maską a słonogorzkie strugi uwalniają emocje spod powiek balansujesz w czasie ponoć jest sprzymierzeńcem zabliźnia rany a jednak nie pozwoli zapomnieć uciskając wrażliwe miejsca cios za ciosem nic nie mów gesty oddają więcej błąd wyjdź nie kręć się po kątach nie rozwieszaj swoich obrazów wyjdź zapukałeś kiedyś zorganizowany i przychylny pozwoliłam ci wejść błąd popełniłam błąd zjawiłeś się nagle podstępnie rozregulowałeś wszystko od dziś nie przestawisz niczego 148 Jadwiga Łowkis /jaga/ Jestem jaka jestem. Niepojęty przypadek, jak każdy przypadek. – Wisława Szymborska Rodowita gorzowianka, urodzona w znaku wagi. Znana pod pseudonimem jaga-babajaga. Pisać rozpoczęła już jako dziesięcioletnia dziewczynka. Były to proste rymowanki. Pisanie na serio potraktowała będąc już babcią. Mając wnuki, zaczęła pisać dla nich bajki i wierszyki, lekkie i ciepłe. Znalazła miejsce w kilku antologiach: „POSTscriptum 1/2013(6)” – wydawnictwo Wrocław, „POSTscriptum – 1/2015(7)” – wydawnictwo Wrocław, „Wszystkie Drogi Do Jednego Serca”, „poetyckie powidoki” – wydane przez portal E-literaci. Jest współautorką zbioru bajek pt. „Bajki Wielogłowego Smoka” wydanego przez portal „E-literaci”. supeł pełna garść – przyszłość bez wiary między nami krople o szybę żałośnie zaciskasz mocniej mocniej rozbrzmiewa grom dźwiękowy jeszcze kilka liter właściwe słowo nie – to nie gra to życie uwiera jak niedopasowane buty 149 puk puk – A co właściwie ma do oznajmienia Ten żebrak co przyłazi i nudnawo stuka W drzwi naszej szafy? /Ernest Bryll/ matko pukają – czy otworzyć kto stoi kto prosi w judaszowym oknie w łachmanach na chwiejnych nogach trzyma pion czy z braku darów natury a może z nadmiaru procentowego miazmat na całej klatce mięśnie twarzy – niechęć matko otworzyć ciiii – niech idzie 03.11.2013 gorycz dzień wielki pan noc dziwka pomiędzy złodziej sensu gorycz smaczna zachęca Kusy częstujcie się 30.10.2013 150 czasami przebudzenie potrafi rozczarować nostalgicznie zasmucić uwiera każdy odcisk zdeptane wrzosy zagłuszają zapach ocieram krople opadające liście przypominają listopad życie – upadek pamiętał mankiety spinki krawat starannie spętany pod kolor marynarki z czubkami świeciły niczym lustro fiksatuar nadawał miękkość starannie przystrzyżonym z czarną za pazuchą dumnie stawiał z zadartą do góry delikatnym uśmiechem kwitował niskie pozdrowienia gwałtowny krach zmiana wizerunku szanowane Audi zmienił na pchany a wygodne m cztery na zgaszoną nadzieję w ubogiej dzielnicy 06.11.2013 151 tamto lato poświęciłam dla ciebie lipiec – zapachem maków polnych stokrotek łapałam szczęście z rozwianym włosem ty szeptałeś czule guziczek po guziczku – odsłaniałeś jędrność – bezwładność i żądza rozpływała się wraz cichym trelem odurzeni rozkoszą przy dźwiękach pasikonika w naszej oazie cóż pozostało z tamtego lata nawet trawa już nie ta sama strach przychodzisz jesiennym deszczem smagasz biczem błyskawicy pan i władca w alkowie wypalona czekam na chwilę zostawiasz dwa pety i strach przed powrotem poprawiając koszulę marszczysz brwi 152 cykanie nucił przez lata z księżycem do wtóru ciche melodie w salonie za piecem nuty w powietrzu tysiąc myśli w głowie zielone wiersze układał wieczorem z jego muzyką tkwię w zawieszeniu bujam w obłokach sen się nie spełni nadstawiam ucha czekając z nadzieją już nie potrafię istnieć bez świerszcza kobieta zmienną jest jesienny kolor w pejzaż się wplata z wiatrem wirują gałęzi cienie ciągle szukając uroków lata słyszę cichutkie komarów brzmienie zapachem astrów wciąż odurzona w dłoni na szczęście płatek różowy z uczuciem ściskasz bierzesz w ramiona całus niechcący usta ozdobił na niebie białe obłoki płyną z liśćmi spadają małe marzenia wczoraj widzieli ciebie z blondyną ptaki ćwierkały nie odszedł z inną 153 inaczej obowiązki przykryły szczęście bezradność wiedzie prym ty nie wspierasz uczucia zakurzone goryczą zasiałeś niechęć goni smutek tamten chłopak wydoroślał inaczej sezonowe porządki zimowe płatki nagie gałązki ustępują nowemu główkę wychylił pierwiosnek pisał o nim Broniewski zapytany o wiosnę milczał słowa zbyteczne w powietrzu duch marcowy zapach przyrody westchnął tylko Jak tu ładnie 154 Lucyna Mamczur /Lucy/ Z pochodzenia i w sercu – Bielszczanka. Życie dorosłe związała z Rzeszowem, gdzie założyła rodzinę. Z wykształcenia pedagog, autorka opracowań metodycznych i wierszy, które pisze głównie dla siebie i niewielkiego grona przyjaciół. Jej utwory publikowano w Antologiach POSTscriptum, jest autorką tomiku „Bez retuszu” (wyd. SONAR). Kocha Beskidy, muzykę i romantyczne dusze. Fascynuje ją człowiek i jego relacje ze światem. Twierdzi, że urodziła się kilkaset lat za późno. Marzy o podróży Orient Ekspresem. *** /pytasz kim jestem…/ pytasz kim jestem kiedy zatracam się w kalendarzach i zmieniam znaczenia niecierpliwym porankom dotykasz pokusami mojej przestrzeni z uporem mówiąc o kochaniu chociaż wiem że nie o to ci chodzi gdy próbuję nie przegrać w kości ze światem i po swojemu wierzę w powroty czekaj na mnie zanim kolejny łyk metaxy uśpi zmysły siódmą gwiazdką 155 *** /szukam cieplejszych miejsc…/ szukam cieplejszych miejsc gdzie Harasymowicz podwaja nieba w roztargnieniu księżyca na połoninach wymykam się spod kontroli spluwając przez lewe ramię już nie pytam czy krokusy bledną śladem po ostatniej zimie zamawiam cichsze niż szept i kocham jak chcę w rytmie wilczego łyka kiedy bolisz cisza skrapla krzyk we wszystkich odcieniach oddechu kiedy bolisz chociaż oczy wciąż na mokrym miejscu nie ucieknę po jedwabnej nici wrócę w tamtą dolinę na skraju przypominania gdzie słowa nie dotykają liściem daglezji 156 na zakręcie przemijania kiedy usypia zmęczone chcieć to móc nie maluję zbyt głośno roztargnionych wierszy na zakręcie przemijania wciąż ciśniesz mi się na usta nawet kiedy śpię pod inną kołdrą ulegam rytmom chwil gdy mówisz że starzeję się ładnie chociaż chyba nie umiesz mnie kochać i tuląc zapomniany szelest milknę listopadem *** /uniesieniem piersi i chwil…/ uniesieniem piersi i chwil jak w tamte od czasu do czasu kiedy miałeś mnie w dłoniach na niepogodę już nie wypada gwizdać na palcach gorące już z wiatrem od przełęczy choćby szło na burzę tylko w zagłębieniu szyi wbrew konwenansom wciąż pachnie siódmym niebem wpół do jesieni 157 *** /bywasz na wyciągnięcie dłoni…/ bywasz na wyciągnięcie dłoni ubezwłasnowolnionym jestem chociaż wymyśliłam cię tylko na chwilę gdy stąpam po twoich snach jak u Yeats’a niebo nad Wenus nie szarzeje więc nie pytaj półcieniami czy potrzebuję korekty i bądź *** /znów zapach niebieskich snów…/ znów zapach niebieskich snów stąpanie na palcach i powietrze cichsze od nagietek milczę o tobie jak gdyby nigdy nic rtęć kilka kresek w górę po zachłyśnięcie końcem lata między pisaniem w środku nocy a kolejną jesienią łyk nieba wiem że rozumiesz 158 lubię cię mieć vis a vis przychodzisz na zakręcie snu znanym szlakiem od przełęczy jak wiatr nabrzmiały zapachem po wczorajszych burzach gdy czas odmierza oddech kroków z niedowierzaniem szukam twoich ust i zapominam się w wysokim ce o jedno słowo za daleko wciąż lubię cię mieć vis a vis nie wiem nie napiszę ci dnia wierszem poziomkowym zapachem nie przytulę ciemną kredką nie obrysuję powiek jaskółkami ustom nie pozwolę zapłonąć nie powlokę lakierem paznokci i diabli niech wezmą zieloną sukienkę co zrobić z wiosną w oczach nie wiem 159 *** /ranki budzą się tuż za uchem…/ ranki budzą się tuż za uchem gdzie zawsze cicha jest czułość postscriptum nocy w niedomówieniach znaczone Achmatową oswajam cię lirykiem na szept bosym jak myśli a ty chwytasz słowa na skróty wołając codziennością i czekasz żeby skropliły się chwile *** /lubię twoje pocałunki…/ lubię twoje pocałunki te znienacka na już i na czekanie ciche jak wieczory w rymanowie kiedy krwawią kaliny a szelest buków uczy spokoju te w głogach i dzikiej róży z nadzieją zaklęte szeptem czarnego potoku na różnie bywa 160 Lila Helena Metryka /Liana/ Poezja jest tym, co daje usta rzeczom niemym. Mieczysław Jastrun Z serdecznym pozdrowieniem i nadzieją, że moje wiersze przemówią do Ciebie, Drogi Czytelniku – Liana. *** /A kiedy całkiem stracę ostrość.../ martwi dzień gdy lustra zmatowieją a zszarzałe widoki skrępują wspomnienia (Bożena Kluszczyńska „Bożena” – wiersz „po prostu”) A kiedy całkiem stracę ostrość widzenia, czucia, poznawania, niech w inny wymiar mnie powiodą – tam, gdzie rozbrzmiewa fletnia Pana. Znajdę dla siebie ciche lokum śród pastwisk, co są wciąż zielone, i pełną piersią wchłonę spokój przestrzeni sielskiej, nieskończonej. Zszarzałe cienie ziemskich wspomnień może zakłócą bytowanie, ale ty wkrótce przyjdziesz do mnie i innej pieśni czas nastanie. 161 Nie-sonet do Mariny Cwietajewej Ja ci sonetów nie napiszę Ni białym, ni klasycznym wierszem, Ja ci sonetów nie napiszę, Do tego nie dorosłam jeszcze. Lecz razem z tobą, chociaż w myślach, Idę przez miejsca, co cię znały, Do Jełabugi właśnie przyszłam, Przy sosnach rwą się kruche ślady. Patrzę i myślę, która sosna Na wieczność dała ci schronienie, Mimo, że byłaś tutaj obca, Która, jak siostrę, tuli ciebie? Ech, poetesso, lata biegną I bardzo się zmieniła ziemia, Inne nam światła gaszą ciemność, Lamp filujących dawno nie ma. Już nie kołyszą się na hakach, Nie bawią mroku tańcem cieni, Ty hak dla siebie odnalazłaś, By wpełznąć w ciszę nieistnienia. Tej ciszy nie da się odwołać, Lecz twoje wiersze ciągle żyją, Z ziemi ku gwiazdom płyną słowa: – Jesteś wśród swoich. Śpij, Marino! A jedna z gwiazd jest tylko twoja (Marzyłaś o tym. Czy pamiętasz?) I tobie świecić – to jej rola, Zaś nasza – ciebie nie potępiać. 162 *** /Szeleści jesień, ale coraz słabiej.../ Szeleści jesień, ale coraz słabiej. I coraz starsza staje się z dnia na dzień. Resztki powabu pragnie uratować – w czuprynach brzózek złociście się chowa, w kiściach jarzębin (tu wciąż purpurowa)… Ale zabiera to, co ostać chce się wicher-żartowniś. Pustoszeje jesień. Nieuchronnego zatrzymać się nie da. Za progiem – zima. I pierwsza kolęda. PANTUM *** /Za oknami szumią drzewa.../ Za oknami szumią drzewa. Północ wybił stary zegar. Jestem sama. Środek lata. Noc bezdechem mnie oplata. Północ wybił stary zegar. Wokół pustka, ciebie nie ma. Noc bezdechem mnie oplata. Nie potrafię nawet płakać. Wokół pustka, ciebie nie ma. Za oknami szumią drzewa. Nie potrafię nawet płakać. Jestem sama. Środek lata. 163 Wiersze dla wnuczka Na dobranoc Ty zawsze będziesz moim cudem. Jedynym. Innych nie uznaję. Każdą ci troskę z czoła zdmuchnę, ułożę sto i więcej bajek. Gdy piszesz Bartuś koha babcię, to nawet samo h nie razi, kiedyś utracisz do mnie zasięg, lecz póki co możemy marzyć, śpiewać piosenkę, tę o kaczce, śledzić wróbelka tuż za oknem, gdy wiatr – ulecieć hen z latawcem, oglądać filmy, gdy świat moknie. Babcia to super instytucja, jak trzeba to i w bramce stanie, i zawsze znajdzie czas dla wnuczka, w tym względzie nie ma przeszkód dla niej. A jeśli kiedyś w inny wymiar na wieczny pobyt ją zaproszą, czy wiosna będzie to, czy zima, uniesie obraz twój ze sobą. Ale dość o tym. Daj buziaka i zaśnij słodko, nie czas płakać. Bajka o lwie Był raz lew, dumny lew, pyszna grzywa wokół głowy, połowicy nie miał swej i nie chodził już na łowy (trochę mu dokuczał wiek), ale sprawny był i zdrowy. 164 Romantyczną duszę miał, planów, marzeń, pełną głowę; – Już niemłody ze mnie pan, lecz czarować mogę słowem. Jak pomyślał, tak uczynił, wkrótce powstał pierwszy wiersz. Wieść się niosła po pustyni, że poetą został lew. Zgromadziły się zwierzęta (a niektóre z obcych stron) i czekały aż poeta wyjdzie wreszcie przed swój dom. Lew przeczytał kilka wierszy, skromną minę przy tym miał, choć go bardzo, bardzo cieszył widok zebr, tygrysów, lam… A wieczorem siadł przy biurku, by dopełnić wierszy cykl i czym prędzej dać do druku, niech się spełnią jego sny. Że języki obce znał (chyba dwa, a może więcej), wykorzystał cenny dar i przekładać zaczął wiersze. Zachwyconych zwierząt chór, gdy usłyszał tę wieść nową krzyknął gromko: Vivat król! On nam panem i ozdobą. I tak późne życie lwa pasmem stało się sukcesów. Cieszy się zwierzęca brać, a lew kontent jest i wesół. 165 Baju baj… Bajek sto było w książeczce, A, być może, jeszcze więcej; Rybak, a z nim złota rybka, Tomcio Paluch, duży Michał, Urfin Dżus*, co bał się Elli, Śnieżka w domku u krasnali, Kot Kłopotek i Kot w butach, Osioł z Bremy wraz z kogutem, Ninja żółwie w całej krasie, A tu Masza** warzy kaszę, Rycerz na sąsiedniej stronie Złego smoka z mieczem goni (Ejże, czy ten smok się boi?), Wilk i zając – super para, Szapoklakiem*** baba zwana Krokodyla Gienę szczypie I na Czeburaszkę łypie… Wszystkich tutaj nie pomieszczę, Nie opiszę krótkim wersem. Ucz się czytać, ja Ci chętnie Księgę bajek dam w prezencie. * Urfin Dżus – bohater książki Aleksandra Wołkowa pt. Urfin Dżus i jego drewniani żołnierze. ** Masza – bohaterka rosyjskiego serialu animowanego Masza i niedźwiedź (jeden z odcinków nosi tytuł Masza i kasza). *** Szapoklak, Krokodyl Giena i Czeburaszka (polska nazwa – Kiwaczek) – bohaterowie opowiadań autorstwa Eduarda Uspienskiego oraz cyklu radzieckich animowanych filmów lalkowych w reżyserii Romana Kaczanowa (Krokodyl Giena, Kiwaczek, Szapoklak, Kiwaczek idzie do szkoły). 166 Czesława Mileszko /anastazja/ Obcując z poezją, wracam do najmłodszych lat spędzonych na wsi. Metaforycznie wyrażam swoje myśli i poglądy. W wierszach przyznaję sobie prawo do osobliwego postrzegania świata. Moja poezja nie może istnieć bez emocji. To jej powinnam poświęcić ten wpis. Przychodzi do mnie szeptem, smutna we łzach. Ale czasem przemawia uśmiechem. Lubię jej słuchać. Jest muzyką i tlenem potrzebnym do życia. Jeśli ciebie, drogi czytelniku, zatrzyma choć jedna fraza mojego wiersza, będę szczęśliwa. Jest w nas tyle obcego im wyżej się wspinam tym mocniej smaga mnie wiatr opadam z sił jak listopadowa stokrotka mówią że w genach mam za dużo człowieczeństwa niektórzy z tego wyrastają ale tracą wzrok patrzą na innych z góry mniej z dołu nie widzą że to dwie różne osoby 167 Fałszywa tożsamość istnieje od pokoleń by przysłużyć się życiu znalazłaby sobie jakieś przytulisko zamiast leżeć na ławce w parku rozchwiana egzystencja wyraża istotę rzeczy przy każdym potknięciu ukrywa prawdę formułą kamień w wodę grzech nie pozwala unieść dobrych uczynków W tym domu zostawiłam swoje dzieciństwo Ile siły trzeba żeby pchnąć te drzwi i zobaczyć nas wszystkich w jednej izbie małe demony w owczej skórze rodzice strudzeni pracą z wyciągniętymi ramionami spełnionej nadziei za drzwiami mała arka Noego zapach drewna przy starym piecu grzaliśmy nasze serca w modlitwie rano i wieczorem świat dla pielgrzymów przesuwających się w stronę cieni historia szarpie bliznami Człowiek z gliny nie da się ugniatać w nieskończoność kiedyś wstanie z klęczek wdrapie się na górę choć wie że Golgota nie potrzebuje dziś krzyża wśród winowajców będzie szukać kompromisu i wszystko jedno czy zejdzie z góry sam czy go zepchną z przetrąconym kręgosłupem 168 Dla zasady Nie przyzwyczajaj się do tego świata będziesz tu krócej niż myślisz rzeczywistość zmieszana z marzeniami ma smak kwaśnych jabłek to siostra w uściskach niepewności jeśli nawet dotrzesz do upragnionych drzwi ktoś może je przed tobą zatrzasnąć rozczarowanie jest gorsze od złości ma pazury i trzyma dłużej Zachowam jak kwiat zasuszony dom znaczy więcej niż budynek mój mały świat zajmuje przestrzeń między naszymi twarzami gdy szarość przechodzi w błękit twój szept wzrusza wrażliwość wiosna budzi się w rytmie serca jak wiersz poety zachowam nanizany na źdźbło trawy 169 Zostanie osad zatopiona w spełnieniu niechętnie wynurzam się na powierzchnię jutra happy end zasnuje mgła ale kiedyś wyłoni pojedyncze wspomnienia i przytłumione dźwięki Kaśka za rzeką tam gdzie pachnie chleb spokój kołysze myśli w takim życiu schowała się Kasia i wierzy że wszystko pochodzi z nieba wystarczy tylko złożyć ręce iść górą ponad ludzkie spojrzenia to taki rodzaj specjalnej wolności 170 Lilak ten maj jest taki patologiczny już myślałam że się wystraszył i zakwitnie w czerwcu bez w moim domu to gość nietuzinkowy nie prowadzi rozmowy o rzeczach niepewnych nie otwiera ust ze zdziwienia świadomy swojego przeznaczenia z nakazu chwili rozkłada się wygodnie w wazonie i pachnie Bez usprawiedliwienia w zarośniętych ścieżkach i zapachu skoszonej trawy odnajduję dzieciństwo warkocze pszenicy w kokardach maków na niejednym obrazie uśmiech i otwarte ramiona celebrowały każdą pracę czerpiąc siłę z porannych mgieł każdy dzień pisze swoją biografię 171 Daleko od kołyski przytulony do twojego serca dzieliłem ból z którym przyszło się zmagać w końcu nastał ten dzień powierzony światu zrozumiałem że i tu emanuje ciemność nie łączyło nas nic prócz ciała obleczonego skórą nie zaznałem matczynego zapachu w pustej kołysce łzy odbijały brudne kolory czasu Wolność potyka się o wątpliwość w bieszczadzkich lasach snuje się cisza ma oczy i uszy niewinność i płochość a ty szykujesz broń do walki walki z milczeniem nie wiesz co czuje rozedrgane serce jednym strzałem żal odbija się echem krzykliwego ptaka zapach krwi przerywa życie w szeptach traw została łza 172 Marek Olszewski Marek Olszewski, ur. 19.12.1974 w Rybniku. Wychował się i kształcił w Żorach. W 2002 stworzył serwis Poezja ART, który trzy lata później przekształcił się w funkcjonujące do dziś forum. W latach 2006-2015 prowadził grupę artystyczną Aurea Dicta. Od ośmiu lat mieszka w Kielcach. W ostatnich latach ograniczył działalność artystyczną do publikacji na osobistym blogu i zaprzyjaźnionych forach. Literatura faktu Prawdziwe orkany nie rodzą się z Atlantyku, są owocem zwartego lądu – Azji i Europy. W wulkanicznych uniesieniach wiją się dłonie, usta, uda wokół ud. Płaszcze szorstkiej i aksamitnej powierzchni fałdują się i rozdzierają, pozostawiając mniej i bardziej trwałe blizny związku, chłostane wiatrem i gradem niekoniecznie ostrych słów. Jantar, curry i pieprz. Prawdziwych historii nie znajdziesz w literaturze pięknej ani w masowej produkcji pop kultury. Bohaterowie zachowali je głęboko pod garścią ołowianej ziemi. Teraz i na zawsze. 173 Gwiazda poranna Na nowej drodze życia nowy dom – z oknami, bez okien; skrzyżowania z przeszłością; miasta, w których można się zgubić i pozostać bezwolnie na dłuższy czas. Filozofowie, politycy i supervisorzy manipulujący w każdym kolejnym dniu. Na nowej drodze życia sen niezbadany – niekoniecznie wiejący z właściwej strony; deszcz, śnieg i zatajone pamiętniki nowych twarzy. Połamane brzozy, wierzby, lipa i sznur. I Ona – piękna, ponętna – bliżej nieokreślona. Wdeptany w codzienność Napotkanym psim włóczęgom próbuję wyjaśnić realia świata. Ze zrozumieniem merdają ogonami i odchodzą na poszukiwanie logiki [...] Mirosław Chodynicki – „Depcząc w codzienność” – 2015 Pamiętam wzrok zdychającej suki. Chciała odejść w samotności, z dala od ludzkich, litościwych spojrzeń. O poranku przykryłem ją brunatno-czarną ziemią. Nie jestem Ameryką, Indianinem zza złotej maski. Nie maluję ust kolorowym atramentem – używam standardowej, systemowej czcionki, by kiedyś, jak ta suka... 174 Wojna jest tylko alegorią tworzenia Bo w życiu nie ma prostych schematów, recepty na spełnienie marzeń i miłości do kupienia w supermarkecie. Nie ma też snów na zlecenie, ale to już inna opowieść. Jest most zwodzony, łączący różne, choć niezwykle podobne, pragnienia: gwiazdy, świerszcze w tle, spojrzenia bliskie jak oddechy i usta... Boisz się? Strach jest jak wytrawne wino – mąci w głowie i najlepiej smakuje w kombinacji z odważnymi decyzjami. Tylko że wierszy nie maluje się palcem po mapie nie będąc ich każdym słowem... Napisz się! Pierwszą strofę mamy już za sobą. 175 Fantasmagorie Zaprowadź mnie na brzeg śródlądowego oceanu, głębokiego jak spojrzenie – tak odległe... Prowadź szlakiem każdej z gwiazd, w sierpniu spadającej z nieba. Sczytaj ukrytą w nich tajemnicę – szeptem. Pozwól ich śladem spłonąć i wbić się głęboko pomiędzy wilgotne krawędzie rozstępującego się lądu, wędrować dolinami każdego z żeber – dłońmi i pocałunkami. Słyszysz szelest liści w prywatnym ogrodzie, powiew oplatający uda, tułów, szyję, muskający krawędzie ust? Pozwól mu zwariować, złamać las, zerwać garderobę, utopić spragnione kropel deszczu ciało. Wzburz gradobicie i deszcz! Jutro zakwitną kwiaty. Bo wiersz musi mieć pointę Wyobraź sobie, że pocałunkami badam głębokość szczelin pomiędzy żebrami, doszukując się śladów spojrzeń sprzed lat. Rys i pęknięć, którymi mógłbym wkraść się o dwa pokłady poniżej skóry i kości. Wyobraź sobie noc, kąpiel w czerwonym włoskim winie z bąbelkami, jego gęste krople spływające po krawędziach drżących ust. Nieregularne oddechy, sny i rzeczywistość, wymieszane w jednym szkle. Słyszysz? To puls bijący w pozamykane okna, niesiony z chłodnym wiatrem. Jesienią nie jest za późno… Odczytać pomiędzy literami wiadomości tekst, pisany pomniejszoną kursywą – cytowaną z samych głębin zamkniętej kopalni, nad którą powiewa opuszczony, zielono-czarny sztandar z równie czarną aksamitką. 176 Nie piszesz marzeń pod adres nieznany, nie dzielisz anonimowo koszmarnych snów, bo wspomnienia, codzienność i przeznaczenie nie przeplatają się przypadkowo. Nokturn noworoczny Gdzie jesteś panno wyrozumiała, której spojrzeć bym mógł w głębiny, szukać odbicia niewypowiedzianych słów? Gdzie noc niezakończona, tam i ja; jak ten pies pomiędzy krawężnikami, oślepiony blaskiem nadjeżdżającej śmierci; jak ćma otoczona niewidzialnym murem. Przygnieciony, oddycham już tylko z obowiązku. Na krawędzi (języki obce) Nie jestem modlitwą powszednią, magicznym skryptem tylko dla dorosłych. Nie piszę nagim paznokciem po piersiach figlarnych łamigłówek – już zapomniałem jak to jest. Jak oblodzona sosna Na dzikiej północy*, na krawędzi wypatruję nienadchodzącej odwilży; ptaka, który usiadłby przy ramieniu i nucił w niepoznanym języku kojące kołysanki; głupiutkiej melodii o szczerym, błękitnozielonym spojrzeniu. Nie jestem modlitwą powszednią, magicznym skryptem, jestem wierszem o trudnej, nierozumianej treści. * Iwan Szyszkin – „Na dzikiej północy” 1891 177 Madame, moja Madame A kiedy za oknem Pan Bóg zasieje zielone dywany, będę stąpał po nich dwiema parami bosych stóp, bo człowiek nie jest stworzony do umierania w samotności. Madame, moja Madame – ta, której nie ma. Narysuj się na planie każdej z kartek kalendarza, w porannym odbiciu w łazienkowym zwierciadle i przy drugim komplecie sztućców, i talerzy – naprzeciw. Śnij mi się każdej nocy i pozwól się śnić, by nawet po zachodzie w oczach uniesienia mogły nieprzerwanie trwać. Ogień, motyle i to sympatyczne ćwierkanie, echem odbijające się pod warstwą wrażliwej odzieży – znasz to? Takie samo jak wówczas, gdy za pierwszym razem odkrywałaś potęgę zmysłowości. Pan Bóg za oknem zasieje zielone dywany, ale nie poprowadzi (ciągnąc za uszy) starych koni, by odnalazły się ponad horyzontami. 178 Aleskander Osiński /alos/ Zima 2014&2015 Atak zimy skończył się kilkoma siniakami – pęknięte naczynia, trochę brudnej wody na dnie i zmęczenie. Ciężki, nasiąknięty wilgocią materiał. Zamiast chleba – igrzyska, bez światła, bez mroku; białe odciski palców przenoszą ołowiane fronty, skrzypiąc i zgrzytając. Leje po oczach nocą ogarniętą przez spokój. Rano przyjdzie stary mężczyzna, stukając laską w kamienie stanie pośrodku placu i nikt nie będzie śmiał podejść, zanim dzieci nie wypełnią go oddechami. W pół uśmiechu Nie myśl, że nie bez pewnej obawy, a jednak widzisz, piszę; i równie dobrze te słowa mogą być skierowane do ciebie z myślą, że i tak nie będziesz w stanie się obrazić lecz musi to zrobić wraz z tobą całe miasto kobiet. Oczywiście, nie ma nigdy powodu i pociąg odchodzi regularnie, zdany na nasze małostkowe poczucie czasu, rozkład, z jakim się liczymy do ostatniego słowa, niepotrzebnie zagłuszając ocean pod szkłem. Ludzie się jeszcze nie zebrali i nie ma sensu ruszać świata z jego ciepłych posad, odbierać dzieciom od ust wilgotnych cieni matek, które omszałymi wargami wróżą kamień by zmiękł. Przecież i tak trzeba przysięgać – żadnej skruchy. Co najwyżej parę kropli na przebłaganie jałowcowych duchów. W czystej intencji tkwią tutaj z nami, pozwalając patrzeć wskroś. Układają usta w kształt gotowy zgodzić się z uśmiechem. 179 Negatyw równonocy Wolniej, coraz wolniej, przechodzi się przez dłuższe dni, gdy daleko w tyle pozostał cień szansy – ktoś widzi cię w białym zakresie widma, nie chcąc ciągnąć w nieskończoność snu nocy letniej; zabrania się zabraniać, nawet nieprzytomnie, chociaż zostałeś tylko dołożony do lotu trzmiela, wsunięty w przegródkę – wiadomość dobra i zła. Kochanie, damy radę przyjąć je jednocześnie z otwarciem ramion. Czego by nie mówić, zawsze mimowolny ruch w stronę czoła, aż w końcu nauczymy się znajdować wśród wszystkich klisz, nawet gdy ziemia zbyt mocno przygniata niebo, tak jakby koniecznie musiały być obecne do końca. Kolejność zdań Oczywiście, w razie wątpliwości, decyduje liczba zapisana słownie i blizny pozostawione przez sumiennego skrybę ocenia się jak intencję. Dalej nie wiem jednak, co miałeś na myśli, pisząc w sierpniu czułem się wolny od brzęczenia owadów, suchy i pogodny wśród popielatej zieleni, wykrotów, gdzie zebrała się krew z chłopięcych kolan, a szorstki rumianek zmieszał ze starymi gazetami. Takie jak my ofiary reakcji 180 nie przejmują się do końca, wystarczy zdobyć przyczółek wśród błyszczących kasztanem włosów. Dość miejsca, żeby upuścić szczyptę popiołu bez grzechu wahania. Łódka dobija do brzegu. Przystań. Jeśli nie musisz przechodzić do końca oddechem dziecka. Końska maść I w końcu udany rok, wesoły, źrebięcy miesiąc, dni roztarte w palcach pachną miętą i pieprzem, a ty ciągle się droczysz, jak wziąć do ust codzienność, przepaść w pojedynczej frazie – konik goni słońce i już prawie dogonił. Dalej kary, zachodźże, a może to ty, jabłkowity, o spoconych bokach, siwy jak węzełek. Czerw czerwca, marzenie, które chłopca spotyka, lecz nie chce nic zdradzić. Pusta okolica. Grzmoty i błyskawice. Trzy czarownice wchodzą. 181 Sfera I tak, i nie, zawsze jednak stojąc w obliczu niekończących się sporów, jak Tycho de Brahe, który chce, żeby wszystko kręciło się wokół niego i ziemię ze słońcem porusza długimi, złotymi palcami. Nie bójcie się, to złe nasienie, nie warto zlizywać z niebieskich sfer. Nomadzi na noc rozpalą ogniska, obierając ziemię do kości i wycia psów. Rozgrzane oddechem powietrze uderzy w twarze śpiących. Cóż więcej można zyskać prócz układu i niepewnych łączy, gdzie orbita z orbitą splątują swoje sny, żeby na marach mieszać języki. I tak, i nie, na wpół ulepiona mowa podąża za ślepym stworzeniem, czas jednak zbyt niepewny, żeby skończyć na jednym marzeniu. A może warto zerwać plaster i dotknąć. To w końcu na tyle blisko. Po prawdzie Za prawdę, kochani moi, nie wychodźcie, bo zima i wietrznie, a panna milkliwa i nieposażna na ręce patrzy, układając ołówki co do milimetra. Muszą się zgodzić, wiernie odbębniając służbę na straży czystych kartek, aż papier pożółknie i skończą się kalendarze. Lampka nocna, pełna rezerwy, zgaśnie i zrozumiecie. To nie światło było, a jej twarz zapadła między echa wydarzeń. Z kraju i ze świata zniosła już każdą zmarszczkę, łapki drobiu odbiła na kartograficznej siatce, lecz z przekonań te tylko, które mówią za siebie, pozwalając jej milczeć, gdy wiecznie niezadowolona ze słów, wystukuje palcami – raz, dwa. Do skutku 182 nie dojdzie, drugą ręką dodając zero do zera i dalej poprzez ósemki. Za prawdę nie wychodźcie, chociaż zżera was zazdrość, że inni trzymają jej welon, ojciec prowadzi i ołtarz od lśnień rośnie. Szaty dociec nie zdołasz, bo to na tobie układają się jej złote nitki i jedwab ostatniej koszuli lgnie do skóry. Dejaniry bliska jest pamięć, że przecież gdzieś, kiedyś, naprawdę musiało między wami zaiskrzyć. Pobłyski Przechodzisz, z twarzą zwróconą w stronę szyby, badając odbicia świata za sobą i błyski, które pochodzą z przyszłości – nic dziwnego. Wszyscy tak mamy. Postępujemy stopniowo i bez namysłu, instynktownie wypełnieni tylko dla siebie. Zatrzymuje się nieokreślone wrażenie przeżyć wywołanych po długim nasycaniu nocą. Światło staje się materią. Podąża za wzrokiem w napięciu. Pękają jego złote żyłki, włosy plączą przy zbyt rozwlekłych opowiadaniach. Przedziały, w których ludzie się rozpoznali po starych numerach gazet, zapalniczkach. Zestawy do przeżycia, w surowych warunkach pamięci, umykają z prędkością krajobrazu; bliższy szybciej. Najdalszy – punkt ciężkości, pozostaje zwrotny w ekologicznym procesie, kiedy dzielisz się z innymi połowami okien. 183 Lamasztu Niektórzy mówią, że wcale nie ma twarzy; inni – zwykła kobieta w białym stroju albo niemiecki wieśniak, który z głodu zjadł swoje dziecko i rysy na nowo wypalono mu żelazem. W istocie zmienia tylko płeć, pożycza kształt od zgarbionej wierzby lub doświadczonego wiązu, próbując dotknąć którejś z przechodzących, małych główek. Cień osłoni, dotyk stanie się palącym wspomnieniem, odcisk stopy – snem lalki. Nie zwlekaj jednak do końca, skrawek materiału z sukni potrafi przechować klątwę jak dzwonek u drzwi. Czasem jednak może uratować, jej krzyk ostrzeże wędrowca niczym głos pustułki, a ona pochyliwszy się, wyciągnie ramię nad przepaścią. Nadziejo, a może to ty – blady ognik wśród żaru wrzosowych pustyń. Antyramy Jak to u malarzy: albo zamknięte, ograniczone przestrzenie, albo zachwiana równowaga – taniec niemożliwy do zatrzymania podniesioną ręką. Uważaj, kolory wciągają i łatwo się uzależnić. Tak, nie będziesz samotna, ale i twój świat z dziecinną łatwością włączą w swoje sprawki w pragnieniu, żeby łożysko dłoni wypełniło się na nowo czarnymi i białymi kamykami. Wróżymy z czasu, ale to nie martwa natura, a raczej sprzysiężenie, które zawiązują wyzwoleni z kształtów, dociekliwi jak wypełnić rysy. Ich rozczapierzone palce budują sieć, żeby rzucić w wodę i patrzeć, jak fala układa na piasku śnięte ryby. Nie zmieniaj jednak nic, ta chwila jest wliczona w cenę życia, chociaż nasze twarze zdają się o niczym jeszcze nie wiedzieć. 184 Zygmunt Marek Piechocki Klasztor Dominikanek 28 – 31 stycznia 2008 ZAPISKI KLASZTORNE 1. (Antonio Vivaldi – Gloria) Wyziębione mury klasztoru ustawiam gałkę grzejnika na „czwórkę” rozpakowuję torbę podróżną Dzwonią na nieszpory słyszę tupot mnisich truchtów Za szybami okien kraty gałęzie kłaniają się chmurom przeganianym tuż nad ziemią Chóry śpiewają 2. (Fryderyk Chopin Nokturn op. 9 nr 2) Udziela mi się spokój tego miejsca Kiedy ich mijam w krużgankach uśmiechają się nieśmiało pochylają głowy odchodzą jakby się spieszyli Cienie siebie? Pana Boga? 185 3. (Fryderyk Chopin Mazurki op. 6) Ten pokój – sześć kroków wzdłuż trzy wszerz z oknem za którym zabudowania gospodarcze i łąki zdobi tylko krucyfiks Jest tutaj stół krzesło łóżko (zapasowy koc daje poczucie ciepła) czajnik opakowanie zielonej herbaty przywiezione płyty z klasyką kilka tomików z wierszami i moja rozedrgana samotność 4. (Piotr Czajkowski poemat symfoniczny „Fatum“ op. 77) Czytam wiersze Sylwii Plath słucham muzyki Piotra Czajkowskiego Groza śmierci rozkłada uda nie chcę jej posiąść Dobrowolnie 5. (Fryderyk Chopin 24 Preludia op. 28) Cieszę się każdym wersem wkładam je jeden za drugim pomiędzy niebieskie linie zeszytu Później wyrywam kartki 186 6. (Tomasso Albinioni – Adagio g-moll) Jest tutaj (pomiędzy ścianą kościoła a klasztornym murem) Grób Nieznanego Żołnierza Września I kiedy czytam inskrypcje na płycie słyszę płacz Matki do której nie wrócił tamtej jesieni Zapalam dwa znicze 7. (Antonio Vivaldi Gloria – Magnifikat) Ponad kopułami Świątyni wiatr targa wielką płachtą szarych ptaków coraz to ją rozstrzępia wyrwane z szyku siadają na krzyżu Wtedy ożywa 8. Spostrzeżenia ze spaceru po łąkach i polach (Fryderyk Chopin Impromtu – Fantazja cis-moll op. 66) Jakże jednak niewiele potrzeba ludziom: wzdłuż asfaltowej drogi – domy za nimi podwórka składziki obory parkany zamykające przestrzeń bytowania Dalej to już tylko wielkie połacie pól aż po horyzont gdzie las 187 Spotykam ślady kopyt rowy przez podmokłe łąki miniaturowe brzozowe laski W Ziemi zachowane krople potu głosy oraczy żniwiarzy w ścierniskach jeszcze brzęk zwinnych kos A ponad wszystkim wierne słońce i kopuły klasztoru 9. (Franciszek Liszt – Conosolation nr 3 Des–dur) 28 – 31 stycznia 2008 Tamte dni naznaczone kontemplacyjnym pojednaniem z upływającym czasem wędrówkami w okolice poznawania siebie podarował mi Najwyższy Pod białymi habitami czarnymi welonami znajdowałem Jego uśmiech 188 Maria Polak /Maryla/ *** Chciałabym, by wiersze rozgrzewały myśli, zbierały nadzieję na chwile zbyt trudne, zapalały światło, gdy tętni dzień smutkiem, chcąc miłym nastrojem każdą ciemność ubiec. Słowa na dnia przytulenie Niezależnie, jaki przyjdzie, przyjmij go jak przyjaciela. Cóż on winny, że chłód niesie, niepewności mgieł pozbierał. Dobry będzie z założenia, choć mu czasem łza gdzieś spadnie, ale najpiękniejsze z tego, że rozbłysnąć może nagle. – Może światłem, co buduje, wzrusza czasem i okruchem, zbłękitnieniem myśli w Tobie, barwą, co zachwycić umie. – Może słowem niepozornym, co roznosi dotyk serca, – miłym gestem osób bliskich, który zasób siły zwiększa. – Może uśmiech się przeciśnie wśród gonitwy zawirowań, wtedy będzie można łatwiej, zawsze dalej z ciepłem podać. 189 za wodą cichych marzeń za wielką wodą cichych marzeń leżą przestrzenie rozświetlone trawy srebrzystość o poranku ogrody barwne chwile wonne zauroczenia fascynacje unikające definicji nawet przyzwyczajenia miłe rozkołysane szczęściem zmysły miłość spleciona z dobrem działań odszukująca nawet w trudzie wartość codziennych dni banalnych która ocala która umie podejść rozniecić blask spojrzenia ujmować w słowa czułość troskę nie tracąc siebie podarować to wszystko co jest w życiu dobre Zaproś mnie Zaproś mnie do swoich myśli, przytul czule i z uśmiechem, koncert ciepła daj łaskawie, szepnij, że dla ciebie jestem, ptakiem serca, uczuć darem, sensem, który myśl wciąż goni, łagodnością i przystanią, ciepłem wyciągniętej dłoni. Przyjmę takie zaproszenie, rozpatrując drogi wszystkie. Wzniesie mnie wzruszenia fala, serce zadrży, nie chcąc milczeć. 190 *** /na słońce czekam nieustannie.../ na słońce czekam nieustannie może na chwilę jedną zerknie rumieńcem spłonie da znać blaskiem obłok przystroi pozłociście słońce jak dobre słowo – leczy dźwiga z otchłani myśli smutne milczy choć tyle w nim jest wiedzy nadziei światłem wnika w pustkę jest szczere do zachodu westchnień nic nie narzuca nic nie gani muśnięciem lekkim się uśmiechnie do spraw codziennych magią prosi gdy widzę jak rozkwita rankiem jak w witraż kładzie złotą postać myśl uporczywa we mnie krąży jak się odwdzięczyć słońcu można Słowa dobre zbieraj Słowa, te dobre, zawsze zbieraj. Gdy je dotykasz łagodnieje, chwila, co pewna przeciwności przemyka obok, niosąc perłę. Niepotrzebne są ostre słowa, ranią tak, że się podnieść nie da. Potrzeba takich, co fruwają, mając na skrzydłach skrawek nieba. Takie, co wspomóc mogą, cieszyć, musnąć policzek śladem czułym, co mogą ze swym dobrodziejstwem, gdy jest zbyt ciężko, trochę ulżyć. 191 Marcowo Biel przebiśniegów nieco zbladła, krokusom dano już zakwitnąć, forsycje lada chwila złotem balladę nową dla nas spiszą. Tak, jak forsycja niecierpliwa i my drepczemy, chcąc przyspieszyć, barw pochód, lekkość, śpiew skowronka, by się na co dzień wiosną cieszyć. I chociaż jeszcze humor zmienny objawia marzec nieustannie, gdy słońcem gości, myśl rozjaśnia, częstuje szczodrze ciepła ziarnem. Niech dzień dziś złowi Twe spojrzenie, dosięgnie przyjacielskim gestem, użyczy myślom barw i światła, dobre podsunie Ci sugestie. Anioły nieskrzydlate Chodzą czasami między ludźmi, różne Anioły nieskrzydlate. Z wyglądu nikt by nie powiedział, że mają w sobie jakąś magię. I choć na co dzień nikną w tłumie, nieśmiałe, ciche, nadwrażliwe, potrafią wesprzeć małym słowem, choć same słabe – dają siłę. Lecz, jak to bywa w twardym życiu, wygrywa ten, co ma pazury, rozpycha ostro się łokciami i na Anioła patrzy z góry. 192 Morze spokoju taki Anioł musi mieć w sobie, by móc wytrwać i jeszcze innych objąć sercem, by mogli znaleźć cichą przystań. Wielkie to szczęście, kiedy Anioł, zagości w Twoich wydarzeniach. Bądź wdzięczny, za to, że przystanął, co zmienić mógł, to i pozmieniał. Za tą mgłą Za tą mgłą, co gnębi nieraz, woal snuje ulicami, podsuwając cienie myślom, jest krajobraz dobrze znany. Nie podniosę mgły. Nie umiem, ale szepnę głosem ciepłym, że dzień może, mimo wszystko, wspierać plany, czymś ucieszyć. Zaproś uśmiech choć na chwilę, niech rozjaśnia miejsca małe. Z nieoczekiwanej strony dojrzeć może też okazję, by przychylić zieleń myślom, krople słodkie w dłonie schwytać, przetrzeć horyzontu okno, chwilom miłym szansę przyznać. Nie komponuj się z szarością, jej i tak jest w życiu dużo. Życzę chwil, co dotkną ciepłem, rozpromienią, wzmocnią, wzruszą. 193 zbieram słowa ciepłe zbieram codziennie słowa ciepłe rozmiękczające czas i ciemność by objąć przynieść chociaż uśmiech dla spojrzeń przestrzeń pogodniejszą z czego je zbieram? z deszczu z wiatru z okna otwarcia wcześnie rano znad horyzontu z barwną łuną pogłębiającą cichą radość co krok potykam się o słabość realność rzeczy drżenie serca a tak bym chciała nieba okruch sprowadzić by lęk nieco zmniejszał zbieram i zbieram z dziwnych źródeł może to śmieszne lub naiwne wtapiając słowa w wiersze różne wiem że radują dają siłę Spoglądać przez marzenia Na świat spoglądać przez marzenia. Tak, to jest sposób na dni zwykłość, na zaczerpnięcie barw, oddechu, na to, by w stronę słońca płynąć. Trzeba pilnować swoich marzeń, choć się zmieniają pod upływem czasu, nas samych, dróg przebytych, kierunku, w jakim właśnie idziesz. W marzeniach przecież jest coś z magii. Są, a za chwilę mogą stać się, – rzeczywistością, zbudzić radość i kręcić naszym małym światem. 194 Stefan Rydel /pan_ruina/ na szprychach jak na wantach wiatr swą melodię gra a nośna myśl wygnańcza do horyzontów pcha i każe wciąż przed siebie choć deszcz zacina w twarz czasami sam już nie wiesz o jaką stawkę grasz (...) Danuta Zasada harley elektryk tylko ciszą już przemówią bez zapachu w nowych echa odpowiedzą chwilom w których da się obyć w żyłach nie popłynie z ognistymi rydwanami mogę krok ten zrobić błękitnymi warkoczami smaga piaskiem nad milwaukee chustą zakryj twarz szlakiem traktu nieznanego ruszyć już nam czas w przyszłych flaga załopocze chwila będzie rysą nad kartami zdarzeń młodzi muszą przysiąść pulsacyjnych pomarańczy blaskiem nad makietą nie zobaczę dachów krytych starą strzechą przez pustynie do alaski dalej ponad dachy końca drogi opowieścią nie mogę dziś zaszyć 195 zapomniałem gdy wiatr zburzy twój blond za plecami pomruk wyraźny pod siodłem żar pieca nie zgaśnie nie oglądaj się wiedz że jestem tam niewidzialny do przodu patrz gdzie dla ciebie horyzont dotyka nieba bez obaw sięgnij po swoje marzeń ulotne chwile zatrzymaj w kilku słowach tę siebie część między mną a jutrem jabłka siedzę w krzakach ze śmiercią i jabłka zajadam częstuję wzdrygnięta odmawia szkarłatnym szeptem powiada – nie jadam nie jada szarlotki na kruchym przy stole rodzinnym wraz z filiżanką espresso to jeszcze papierówki nie dla niej z pestkami lub bez czekamy tak razem ja czekam do rana i lipiec minął w ciągu minuty ot sztuczka z paliczka nie lada na lata 196 sł@wik zasnąłem snem industrialnym półsnem między splotem instalacji zegarów zaworów i dźwigien obudził mnie słowik nagrany budzikiem telefonu sprawdziłem jak wygląda na stronach www. wyblurowany cyfrowy słowik jak żywy Berlin Berlin się budzi ze snu Z brzaskiem powoli otwiera oczy Na mokrym bruku Wallstrasse Wiatr kartkuje wiadomości z gazet O islamie o strajkach i wygranej FC Wczorajsze będą jutrzejszymi Jeszcze pięć minut mamo pięć minut Budziki i gwizdki czajników z ptakami W Dkultur zapowiedź czterdziestu w cieniu Biel z Havel nie ma dziś szans Znad horyzontu czerwień już muska Zimną stal Fernsehturm Berlin się budzi ze snu 197 psi blues pies poeta szuka wierszy suk pies na wiersze i te gorsze i te lepsze te czempionów zwykłych kundli salonowych od fryzjera z rodowodem pies poeta sucze zwęszy wiersze stróżów prawa przewodników i myśliwych tych na świeżo tuż po walce z aren i tych przed co jeszcze nie gotowe do spożycia w chinatown w sforze dzikiej porzuconych uwiązanych z drzewem lub łańcuchem w mokrej budzie z miską dnem do góry pies poeta bity kijem zaskowyta wierszem suczym wersem w czarną noc szariat został zeszyt i niedokończone lekcje rozsypane kredki na podłodze rower w przedpokoju kołysane pranie chwilą chwilą przed południem spacer na ostatnie upał lody kredą wrysowane klasy śmiechem podkreślałaś jutra mamo mamo mogę iść już na podwórko nową białą w kwiaty miałaś dostać suknię nie szahida pas córeczko 198 Naprawdę Zatrzymałem przy stacji Texaco Nieopodal Antwerpii Przeliczyłem prawdę na eurocenty Kennedy tunel do domu Na wschód gdzie przez nawisy stalowe Niemrawo przebija świt Tu wrócę w asfaltu codzienność Przeliczać naprawdę Gdzie jestem a powinienem Dla niej dla nich i siebie twoje na twoje dłonie składam drogę bez końca i bez początku na której wyprzedza mnie czas w tysiącach mil samotności ośmielam się i wybacz że tak marnymi słowy powiadam ci że tylko ty pośrodku doby zgiełku poczekaj na mnie proszę razem jesień zobaczymy i pierwsze płatki śniegu 199 jechał od podróży był fachurą twardym gościem z czarną skórą spod Wrocławia jechał czosnkiem czuć go było już przed Kłodzkiem nikt mu nie mógł sprostać w trasie każdy trzymał się na zasięg awiza została tylko skrzynka na listy pełna reklam i awiz jutro nikt nie wspomni kto posadził dęby i jak się wabi szczekający ludzkim głosem pies została tylko skrzynka i rozjeżdżone błoto kruche chwile oczekiwań na kolejną wiosnę jakby to coś miało zmienić przy balkonie 200 Damian Sawa Rocznik 89. Poświęca się słowom. Narcystyczny poeta, z potencjałem i umiejętnością zdobywania czytelników. Kiedyś będzie kimś wielkim. Kiedyś. *** /powiedziałaś że pewnego wieczoru księżyc…/ powiedziałaś że pewnego wieczoru księżyc położy się bardzo nisko że zniknie cała obcość wszechświata i będziemy mogli spotkać się nawet po śmierci wtedy poprawię ci nastrój bo kiedy dzwoniłem ostatni raz to usłyszałem płacz i nie wiem komu jest teraz łatwiej a co jeśli po śmierci stajemy się powietrzem ci dobrzy i źli wypełniają przestrzeń i co jeśli ta niewiarygodność okaże się prawdą że ziemia jest miejscem którego nigdy się nie opuszcza zamykam oczy i widzę twoją twarz mimo że wciąż jestem ślepcem 201 *** /On lat dziesięć, marzy by w przyszłości złożyć…/ On lat dziesięć, marzy by w przyszłości złożyć samolot, którym poleci na koła podbiegunowe, żeby się pośmiać, chociaż jeden raz mieć ku temu powód, żeby się pośmiać, na sali jest ich więcej, znają magiczne słowa (nie boli, nie boli), ale tylko on czyta z ręki za butelkę coca coli light. Cukier szkodzi. Tylko on boi się, że koniec świata nastąpi w czasie, gdy będzie spał. Tamtego dnia było już wiadomo, nie ma innej drogi, bo Bóg zawsze stawia sobie ambitne cele. On postanowił udawać Cumulusy. Następnego ranka wszystko zmieniło się w dosłowność. Już nigdy nie bolało. *** /tyle lat schodziliśmy w tym domu na pamięć…/ tyle lat schodziliśmy w tym domu na pamięć milczałem a ty krzyczałaś a teraz każesz się wszystkiego domyślać kamień to kamień góra to góra drzewko genealogiczne Mama kochała ojca, mimo że ten ciągle pił. Lubił pić, więc najbardziej pociągał go alkohol. Nie miał innych kobiet, a żyć na dwa fronty nie potrafił. W końcu zostawił matkę i do śmierci oddany był tylko wódce. Ślepa miłość. Matka po jakimś czasie poznała kogoś, ale jak się później okazało, słów babki nie wolno lekceważyć. A powtarzała tak: „kochać prawdziwie to można raz, wszystko inne jest złudzeniem”. Dlatego trwała przy dziadku pięć- 202 dziesiąt lat. W zdrowiu i chorobie. Babcia poznała dziadka na weselu przyjaciółki. Wysoki blondyn o sportowej sylwetce rzucał się w oczy. Pierwszy taniec, rozmowa i nie mogło skończyć się na tej nocy. Więc poszli nieco dalej. Odważniej, bo kto nie ryzykuje, ten nie zjada wisienki. Widocznie smakowała, bo wracali do siebie każdej nocy i dnia. Teraz dziadka nie ma. Umarł jak każdy człowiek, któremu przyszło żyć na ziemi. Babka nosi czerwone róże na grób i wspomina. Czasami wspomnienia to łzy, innym razem uśmiech. Warto mieć wspomnienia. Tak mówi babcia. A jej trzeba wierzyć. *** /Mała, dotyka moich pleców i rysuje drzewo…/ Mała, dotyka moich pleców i rysuje drzewo. Palce krzywią się przy gałęziach, jakby dojrzałe owoce zaczęły spadać. Jednocześnie czuję delikatny oddech na karku. Jesteśmy coraz bliżej. Coraz więcej nas łączy, przeraża i dzieli. Potrafimy odłączyć się od rzeczywistości i wyłącznie dla siebie przeżywać obecność. To niesamowite uczucie, zaczyna brakować ci tlenu, ale nie ma w tym ani chwili zwątpienia. Noc splata języki, nie wypowiada się wtedy za dużo słów, trzeba wydzierać z upływającego czasu jak najwięcej. Małej zdarza się płakać, nawet wtedy, gdy rysowała drzewo. Mówiła, że świat zmienia się po deszczu, wtedy trzeba otworzyć naprawdę szeroko oczy. Dostrzec niepowtarzalność, zatrzymać cały pęd świata. Uśmiecham się pod nosem. Dzisiejszej nocy Mała przejmuje rolę reżysera. 203 *** /synku gdybyś przywiózł mi z tych dalekich Niemiec…/ synku gdybyś przywiózł mi z tych dalekich Niemiec buteleczkę tlenu mogłabym jeszcze oddychać mamo wszystko będzie dobrze odkładam słuchawkę i uderzam pięścią w stół później w mieście obgaduję Boga nazywam go tchórzem i piszę o tym wiersz z furią układam wersy przekraczam granicę aż do momentu kiedy na nagrobku widzę twarz matki wtedy cichnie we mnie głos nie potrafię określić czym dokładnie jest ból gaśnie światło i człowiekowi chce się po prostu płakać *** /Powiedzmy, że cierpię na niewymowność…/ Powiedzmy, że cierpię na niewymowność. I wcale nie mówię, że brak mi słów, że zacinam się, milczę. Wręcz przeciwnie! Nawijam, składam ciągle zdania, wersy i w ogóle nie zamykają mi się usta. Ale mam pewien osobisty problem. I nieskutecznie z nim walczę. Czy wiesz, jak to jest, nie mieć w sobie życia? Jedyny pozytyw to brak presji. Nie musisz przyspieszać ani zwalniać. Wszystko wydaje się być na swoim miejscu. Popatrz na mnie, czy mógłbym być dla ciebie Papuańczykiem albo chujem? Czy wiesz, co znaczy być dla kogoś chujem albo Papuańczykiem? Jakie to szczęście, że tego nie rozumiesz. *** /zanieśli cię synku w drewnianym pudełku…/ zanieśli cię synku w drewnianym pudełku bez kołysanki i wesołych pogaduszek nikt nie zmuszał byś oczka zamknął 204 zaniosło cię synku czterech silnych mężczyzn z twarzami jak kamienie bacznie krocząc przed siebie tyle słów nieporządku świata mówiłeś – życie to świst kółek deskorolki piłka w siatce bramki zanieśli cię synku w dniu urodzin tort bez świeczek i zakończona historia siedzę przy tobie i nie wiem jak powinno być *** /Nie było cudu. Trumna przysypywana mokrą ziemią,…/ *Nie było cudu. Trumna przysypywana mokrą ziemią przez dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn, znikała z minuty na minutę. Nie miałem odwagi patrzeć w dół, nie potrafię pokonać tego uczucia, kiedy odchodzi ktoś na zawsze. Jedyne, co po nim zostaje, to szafa pełna ubrań, lekarstwa i niedokończona krzyżówka. Bez znaczenia jest hasło, liczba kratek i słowa. *Nie było cudu. Deszcz siąpił coraz mocniej, ludzie rozchodzili się w pośpiechu do swoich aut. Nieliczni tylko rozłożyli parasole i czekali na zakończenie ceremonii. Stoję wśród nich, drżę bardziej z obawy i smutku niż z zimna, które momentami obezwładnia ciało. Jest południe, pora obiadu, powrotów ze szkół, z pracy. Pora witania się na dworcach, zapraszania na kawę, seks, na rozprawy rozwodowe. Ludzie wyjmują telefony, piszą nic nieznaczące smsy – sprawdzają Facebooka. Południe to czas, kiedy zmienia się zdjęcia profilowe, klika „lubię” to pod postem znajomego, któremu właśnie urodziła się córka. *Nie było cudu. Rozglądam się dookoła. Pierwsza zieleń na gałęziach drzew, coś zaczyna się zmieniać, świat ewoluuje, zmierza w dobrą stronę. Jestem sam. Od dzisiaj będę śnić zmartwychwstanie. Na wieki wieków. Amen. 205 sala 56 Życie to kwestia słowa, choroby i pierdolonych uczuć. Pani o siwych włosach zatrzymała się przy moim łóżku i zaczerpnęła głęboko powietrza. Umierasz? Czy po prostu znudziła cię praca. Wy młodzi teraz szybko się poddajecie. Jesteście nie do życia, w sumie to patrzę na was i mam wrażenie, że do niczego się nie nadajecie. Nie wiem, czy jakakolwiek reakcja z mojej strony byłaby właściwa. Przyciskam do piersi różaniec. Starsza Pani wskazuje palcem na respirator. To jest pewnego rodzaju kropka albo koniec świata. Twoje pierwsze zadośćuczynienie. sala 56. Kiedy linie papilarne prowadzą na Saturn, oznacza to tylko jedno. Nie chcesz już żyć. *** /Siema, co tam robisz po drugiej stronie?.../ Siema, co tam robisz po drugiej stronie? Pomyślałem, że chuj ją to powinno obchodzić, co tutaj robię. Z grzeczności piszę, że wszystko dobrze i wystukuję na potwierdzenie trzy liryczne kropki. Zresztą nawet dobrze się nie znamy, więc kropki wydają się być bardzo osobiste. Nikogo z tych klikających w okienkach nie znam na tyle dobrze, by powiedzieć szczerze co robię po drugiej stronie. Ale ona natrętnie pisze. – Masz chyba jakiś problem, wydajesz się smutny? Smutny? Kurwa, Pani psycholog się znalazła by po kropkach ocenić, że jestem smutny. A może nie dostatecznie podkreśliłem, że u mnie wszystko dobrze. Pewnie lepiej brzmiałoby, że jest źle i wpadłem w poważne tarapaty. Ludzi to ciekawi, nakręca na dalszą rozmowę. Nie odpisuję. Koperta dalej miga. Wiadomość. – To co robisz? – Prozac. – Nie rozumiem, co prozac? – Wpierdalam Prozac. – Jeśli to obiad, to smacznego. Nie znam się na zagranicznej kuchni. Ale ty widzę taki światowy, oczytany i „w ogóle” to fajnie mi się z tobą pisze. – A mi w ogóle niefajnie. 206 Wojciech Szczurek /pasikonik/ nie będzie komentarza zdradzonym o świcie ktoś wymyślił sztuczkę rzucę mgłę chustkę na drzewa jest nie ma trochę prawda będzie prześwitywać ale z daleka nie widać brzoza wzbudza nostalgię więc najlepiej się nada dwa razy zapowiadali pogodę pokłóciły się ogłupiałe jaskółki czerwony kapturek naoczny świadek spisał czyny i rozmowy czeka ukochali kolana zlizują z dywanów pył modlitw po nas tylko my – na próżno zapomnieli że bociany jeszcze latają i kamienie wołać będą --mój kraj nie moje państwo – śmieją się palcem jeszcze chwilę mało kto potrafi połączyć czerwień z bielą w ręku biel albo boję się 207 *** /Dziesięć nielubiane.../ Dziesięć nielubiane – to tak delikatnie lepsza wiara w nowe wyśnione lecz palce pytań na uchylonych nocą ustach układa Niewypowiedziany koczujemy przy ogniu dłubiąc w uchu dłoń o dłoń gdy chłodniej kolejne urodziny bez tortu na urodziny zrozumienia pojęcia czym Niewypowiedziane ciągle kadrując czas nie słyszymy sekund słonecznego zegara a tu następna zorza Niewypowiedzianego blizny po chwilach zrozumienia szperaniu sędziów przy dziesięciu przysypiających filozofach czyżby Słowie? przymyka drzwi Niewypowiedziane mijają wieki ołtarze pękają od ciężaru krwi wyrwanego serca (to za siedmioma morzami) trwa Niewypowiedziane brakuje języków nawet tym którzy podobno mówią wszystkimi lecz 208 Dziesięć trwa i będzie tam i tam inaczej niech przybłęda nie próbuje zmieniać ani tam ani tu Popielec nie będę dziś świętował pokuty bo nie nalegasz? popiół z co rok odsmażanego kotleta nie w smak poprawa jak łapanie Księżyca w stawie przedpokój bankructwa jeden dzień i skarpety śmierdzą a lustro drapie się po nosie jeszcze pielgrzymka do pierwszego drzewa znowu trzeba będzie wybierać długo gadać lecz kusi – tak kusi jak grzech blada przyszłość nierzucająca cienia 209 Wigilia ibell łamiemy słowa ulepione z dźwięków kolęd dwunasta ością w gardle pusty talerz na przebaczenie krytyk tyle słów czerniejącego w słońcu Słowa wciąż powtarza – pamiętaj metafizyka z akcentem na trzeciej jedyna poprawna nie dostrzega przebiśniegu całującego w stopy topniejący śnieg przegania mrówki z pięciolinii – z tej mąki nie będzie chleba podziwia zadufane w sobie lustro aż dziw że nie pęka co wers zastawia sieci oka przymrużone potem śmiech więcej nie potrafi 210 21 grudnia mgła pewnie listopad pali buczynowe skręty blizny na ustach ceną za ostatni pocałunek uwiędłej jesieni gaśnie pozytywka nie doczekała pierwszej gwiazdki – zasuszone zioła w ognisko gęstnieje mgła szeptucha warzy bajkę bez zakończenia i tak w szczęściu nie było mu do twarzy mgła listopad dawno się skończył – tym razem to przyspieszony oddech rozpalone czoło drżące dłonie strach chwiejnym krokiem potykają się o drzazgi progu kolejnego dnia pierwszy śnieg – narodziny żałoby otwarte pudełko na pióro zaprasza chlebem i solą poszarpaną wątrobę 211 Sodoma zwierzęco obnażone pożądanie wietrzeje razem z ruinami grzechu we więdnącym zachodzie zawahanie chwiejnych ginie w coraz głębszym morzu sól czasami utrudnia pływanie gdy nie można oddychać Nieodgadnionym sprawiedliwość odarta z powiek odnalazła równowagę na chwilę poszukiwanie kurhanów wśród piasków kusi – tak było od wieków więc (my tylko płyniemy z prądem) niemoralność jest moralnie poprawna więc idą kolejni pod rękę z aborcją następnego pokolenia 212 Leszek Wlazło Ubrałem słowa w miesiące, godziny, minuty, deszczem refleksji osiadły na papierze. Kiedy na nie spoglądam, to z projektora wyobraźni płyną holograficzne obrazy. Drogi Czytelniku, siądź obok mnie i prześledźmy razem fabuły, a także scenografie, na których tle powstały. Zapewniam Cię, że chociaż będziemy patrzeć na te same treści, to jednak zobaczymy innych aktorów i inne sceny. Mnie, jako autora, ucieszy rozliczność interpretacji, a jeśli pobudzą do przemyśleń i wywołają emocje, warte są talara duszy, jakiego na nie wydałem. dla niej czasami myślę po prostu że cisza ta którą jesteś rozprasza zmęczenie trudno powiedzieć jeszcze trudniej opisać jak pełen treści bezgłośny jest przebieg mijają lata zbyt szybko stanowczo powinno wolniej jak pieszczota chwil opuszkami rozmarzać odkąd alejką ciszy dane było mi stąpać jesteś to najpiękniejsze słowo z wielu można je dotknąć przytulić być obok nieobecności na rozedrgane przekuć całuję ciszy zapleciony odgłos 213 bez zawieszenia wiem to powinno być zabronione gnać przez bezdroża i kochać się w słońcu z szarego wyrwać się choćby na moment w ramiona niedzisiejszych odczuć po co to komu nie uznaje szczegółów pęd co nie dotknie świtu tęczy rosy ograniczony nie przebije muru przecież stąd dotąd łatwiej wskoczyć w nie swoje buty bo tak wypada tańczenie w deszczu to w sztampie bałagan łzy pozostają błyskiem w oku lśnią odbijane w oprawkach wzruszenia z wiatrem w podeszwach można poczuć znaleźć odpowiedź jak pokonać schemat między zasłonami kiedy rodzą się baśnie w zakamarkach marzeń kiełkują ziarna wyobraźni świat odmieniony w tęczowym rastrze wizjami pragnie wnętrza gładzić gdy poplątane złudzeniami brną przez pustkę jedynie miejsca których nie ma dają wskazówki jak się ustrzec jak nie zagubić włókna kotar przerwać ktoś powie głupie wielu codziennie tak pomyśli a jednak elfy jednorożce sny pozwalają na jawie wyśnić dostrzec najlepsze w pozornie gorszej 214 takie tam dacie wiarę elf świąteczny pośród zgiełku i pośpiechu usiadł w parku na ławeczce długo się ociągał wieczór by otulić zmrokiem postać zasłuchany w opowieściach zagubiony nastrój znalazł tak z niczego się roześmiał elf w kubraku był zielonym w śmiesznej czapce i bucikach otoczyła go gromada tych co uwierzyli witał czy to magia czy po prostu w biegu chwile zatrzymane pozwoliły spojrzeć głębiej dojrzeć w zwariowanych akcent szczury wybiegały z parku przemieściły się donikąd elfim śmiechem zniesmaczeni i posturą pospolitą każdy z tych co pozostali do rodziny zaniósł skarby miłość spokój tolerancję z nimi życie będzie łatwym wiem że nic nie wiem spotkałem rozum zawiązała się rozmowa mądry był nauczył mnie słuchać upływające pozbawiały obaw nawet kiedy milczał mimicznie usta wyrażały więcej niż niejeden strumień wszystkowiedzących słów nieciły uśmiech niech się wygada nazwał to pustką nic nie znaczącym znamieniem bezmyśla nigdy nie próbuj wytłumaczyć ustąp nie ma esencji kryształowo czysta będzie płynąca z wszystkich wątków woda nawet cień treści by z potoku nie został rodził refleksje przyjmował niezadane pytania z czasem ucichły nie domagały się odpowiedzi zmysły przejęły rozpoznawanie zamiast przez chwilę gryzł się by po chwili zwiesić głowę na bruzdach wątlał nikły uśmiech kij pozostał w ręce wartko płynął strumień 215 romans hołd abstynencji wychynąłem duszkiem za twoje zdrowie bezprocentowa pani jeszcze nie w moich półprzytomny uśniesz pusty kieliszku zamilcz nie będziesz kusić nabrzmiała od grona pękata wyznawczyni Kali szczegóły rodzą bezkształtności omam świadomość postanowił karmić smutek z rechotem idą w parze nic nie jest ważne nic nie ma znaczenia sprzeczności wnętrze wypełniają razem pod powiekami głos oniemiał przed szkodą kraju mój kraju barwny pelargonii i malwy starodawnej gościnności pól złocistych wśród nich pościg umęczony uśmiech zagryzł kraju mój kraju barwny węgla stali i petardy gdzie krukowi kruk da w oko w nienawiści żyć jest cnotą kraju w którym naród kupi każde bzdety choć nie głupi po nocnikach szuka wiedzy potem musi jakoś przeżyć chochoł gawiedź zdołał uśpić kraju w którym odór trupi do sąsiedzkich progów wpuścił nie życzliwość troskę po co mieć kostucha ścięła kosą mój ty kraju barwny kraju miast w rozkwicie biedy sztalug co próbuje z kolan godnie opuszczoną wyżej podnieść ponad siły kwiecić padół mój ty kraju barwny kraju odrębności czcij i całun z żarliwością jesień wiosnę ceń na równi wstydu oszczędź 216 z przyczajenia stupalcy pająk czyha w sieci nie teraz jeszcze przyjdzie chwila kiedy cień ledwie z komy wskrzesi ugrzęźnie w nadprzeciętnych siłach w odsłonie twarzy zza zasłony wymknie się modliszkowa prawda kat bez ofiary nie może się obyć ofiara w kata z zamkniętymi wrasta bezruch i cisza zastyga w liniach do kolejnego czai się przebłysku w powolnych milknie po tym jak zaistniał następny z wielu z trzystu w tyglu są jak robaki drążące owoc na nic się zdaje skórka uśmiechu rozgryzasz słodycz smakuje gorzko nadchodzi wieczór a po nim wpełza cichcem w złowrogiej ta co się pławi w bezsennej grozie pamiętam chichot drążył w malignie karby i korytarze cieni to be or not to be czy istnieć jak się do sennych jawą przebić aby nie uciekały słońcem nadpisywane miał wciąż znaczenie tkany wątek ile ich jeszcze przyjmie pesel nim się rozsypie w niepamięci budzę się zlany potem dreszcze przypominają mocniej tętnić krew nie przestaje w palcach golema wije się z jeszcze bijącym abnegat 217 strumień mija choć nie najlepszym jest określenie to nic lepszego nie przychodzi do głowy umilkły słowa których nie zdołałem powiedzieć rozsypanych całości nie da się już złożyć szydercza krawędź nie zachęcała do kroku jednak przeszedłem bez oglądania do tyłu karuzela kręciła każdym z odczuć pył zmieszał się z nowym źródłem pyłów nie przypuszczałem że docenię ciszy szepty podszepty i rozgadania myślałem że wielu jak łatwo się przeliczyć nieprzerwanie kwitnie róża zamiast wysnute stubarwne pasma tworzą tkaniny rozpięte na blejtramach kompromisów powstają obrazy niedostępne dla innych co rusz to wistuj odbija się od unikalnych czterech wpada w doliny wzniesienia czy przełęcz krzywe zwierciadła dziennych masek są niepodobne do wyobrażeń skarlały uśmiech często płacze skrywa co nie jest dla innych ważne czasami świece przymglone i wino nocami wzorzą się na tkaninie złotymi nićmi przetykana bliskość próbuje jak najdłużej istnieć złączyć realny z niedostępnym wiskozę z puszystością wełny 218 o północy Kris do niedawna znał odpowiedzi na niezadane nigdy pytania ze znawstwem i stanowczo twierdził niektórzy posądzali że zhardział niepomny watach zgubił pokorę zdławiła zaciśnięta obręcz żył pośród ludzi zmienionych w cienie wyrobów człowiekopodobnych wypełniały ulice domy przedmieść że coś na rzeczy jest odkrył gdy powielały się prawa Kalego zazdrościł niewzruszonym drzewom wilki gdy czują krew nie popuszczą stał się numerem znaczonymi kartami próbował w świecie odnaleźć jutro chwilami postrzępione karmił wrzucał zadumę jak wianki do rzeki gdyby pomogło to by przepił 219 Wokół Paweł był głodny. Tego wieczora głód był szczególnie dokuczliwy. Brakowało mu wszystkiego, co kochał, a co było nieobecne w czterech, brutalnie pustych ścianach. Był wariatem, ale z tych szczególnych, którym rodzą się w głowach szalone pomysły. Nakrył do stołu. Bilecik tęsknoty położył pomiędzy pamięcią o namiętnych ustach, a kieliszkiem białego wina. Ulubiona książka siądzie obok dwóch filmów, które będą się przekrzykiwać fabułami. Zagubiona w politerowanym świecie, z wypiekami na policzkach, nawet nie zauważy sąsiedztwa. Pomimo, że diametralnie różne – jeden to komedia ze świata sportu i polityki, a drugi pikantna historia trójkąta – to jednak łączył je klimat. Pawła zmęczyły myśli. Przyglądał się twarzom. W tle pojawiały się dni, wieczory i noce z niezliczonym bogactwem doznań. Pozostałych gości: fantazyjne świece, piosenki Barbry Streisand i poezję, umieści między już rozsadzonymi. Miał dylemat jak się ubrać. Rozsądek podpowiadał, że w nowy garnitur. Tak, w garniturze, błękitnej koszuli i krawacie w poprzeczne paski wyglądałby dostojnie. Rola amanta nie potrzebowałaby żadnych dodatkowych atrybutów, jednak tego wieczora chciał być nagi. Nie tylko obnażony, ale nagi do bólu. Każda wada, jak ropień, byłaby widoczna na nieosłoniętym ciele. Wszystkie myśli – także te nieuczesane – wydostawałyby się z zakamarków duszy. Nagość nigdy go nie krępowała, ale połączenie obnażonej duszy i nagiego ciała było ryzykowne. Jak zachowają się zaproszeni? Jak przyjmą deklaracje skonfrontowane z intymną odsłoną gospodarza? Wiele ryzykował, a jednak pokazał się gościom tylko w muszce, czerwonej w czarne grochy. Ten biedronkowy żart doskonale ukazywał osobowość gospodarza. Miał teraz wokół wszystko, co kochał, ale zabrakło miłości. Ta była daleko. Uświadomienie sobie faktu, że bez niej to przyjęcie nie ma sen- 220 su, a przybyli goście są jak wieczorowe suknie na manekinach, sprawiło mu ból. Pogasił wszystko. Noc zabrała nawet sny, a poranek zaserwował kaca, gorszego niż po pijaństwie. Z pogranicza Wróciłem jak co dzień z obchodu posiadłości. Ile to już lat minęło? Chyba dziesięć. Ze zdziwieniem odkrywałem brak korzeni, które już dawno powinny wyrosnąć i upodobnić mnie do drzewa. Długimi gałęziami mógłbym poruszyć okiennice, zaglądać do okien, płoszyć ciekawskie zwierzęta i ptaki. Postawili kilka warunków. Byłem tak zaskoczony, że nie zapytałem nawet: – Skąd i dlaczego? To był pierwszy, a zarazem ostatni raz, kiedy ich widziałem. Mężczyzna był wysoki, znacznie wyższy ode mnie. Właściwie to nawet gdyby był zaledwie średniego wzrostu, to i tak górowałby nad skuloną ze stresu postacią. Mówił do niej, Marzena. Nie mogłem się skupić. Wzrokiem przenikałem i wnikałem pod sukienkę. Ciepło doskonałego ciała ogrzewało zziębniętą duszę i pozamykane wnętrze. Powoli wyzwalałem się z magii i sączone słowa zaczęły układać się w zrozumiały strumień. Propozycja Adama była prosta i szatańska zarazem. W jednej chwili, tu i teraz, musiałem podjąć decyzję o wykreśleniu swojego numeru Pesel z wszelkich ewidencji towarzysko-urzędowych. Jeśli się zgodzę, to zniknę, tak jak niknie ostatni promień przed nadejściem ciemności. Każdy kilometr odmierzany z GPS-ową dokładnością mocniej zamykał drzwi przyzwyczajeń, ledwo pamiętanych twarzy i uliczek brukowanych epizodami. 221 Nawet nie wiem, co to był za samochód. Chyba BMW, pachnące miękką skórą tapicerki. Musiał być Marzeny, bo umysł miałem zmącony perfumami, które wypełniały wnętrze. Była tuż obok, zaledwie na wyciągnięcie ręki. Jednak, gdy próbowałem dotknąć zgrabnego uda, ręka osuwała się na gładź pustego siedzenia. Od wielu godzin zanurzałem się w zielonych korytarzach tysięcy cieni i odgłosów milknącego dnia. Z opisu drogi, powinienem być już niedaleko od celu. Dawno spod kół zniknęły asfaltowe połacie cywilizacji. Leśne dukty ledwo mieściły srebrnego zwierza. W świetle dwóch smug zobaczyłem w popłochu uciekające lisy i sarnę, która zatrzymała się na chwilę, zanim nie zniknęła w zaroślach. Kolejna polana i zakłócający ciszę głos: – Jesteś u celu. Polana i głos odsłoniły bryłę marzeń, na pustkowiu zapomnienia. Wyłączyłem silnik i powoli skierowałem się, na lekko odrętwiałych z bezruchu nogach, do małego domku z drewna, nieopodal rezydencji. Zamknąłem oczy i dopiero przedświt, z obudzonym świergotem ptaków, wsączył w ogłupiałe ciało krople budzącej się świadomości. Miałem tam być i byłem od wielu lat, odizolowany od czarno-białej rzeczywistości. Kolory znaczyły każdą upływającą chwilę, a cienie odmierzały godziny i pory dnia. Pamiętam, jak po przebudzeniu nie mogłem odszukać samochodu. Ślady kół wskazały kierunek, w którym oddalił się. Cicho, jakby na palcach, by nie przepłoszyć snu, zanurzył się w gęstwinę. Poranek odsłonił architektoniczną budowlę, zagubioną w niezmierzonym lesie. Była dla mnie jak sezam – niedostępna i choć zapewne pełna skarbów, to jednak skryta przed wścibskim wzrokiem za nieodgadnionym zaklęciem. Niedostępna i dumna, kryła tajemnice za zamkniętymi drzwiami i oczodołami okien z powiekami żaluzji. Trzy razy dziennie miałem sprawdzać, czy nikt i nic nie naruszyło intymności tego szczególnego miejsca. 222 W deszczu, palącym słońcu i śniegu, przemierzałem każdego dnia kilka tysięcy Robinsonowych kroków. To był jedyny warunek jaki postawili mi tajemniczy nieznajomi. Czasami wydawało się, że drobne niuanse wskazywały na pobyt dziwnych gospodarzy. Może to jednak omamy pustelniczego życia ubarwiały monotonną rzeczywistość. Nie wnikałem, skąd dom, na którym upływający czas tępił się bez widocznego karbu przemijania, wiedział, czego pragnąłem. Gdy nadchodziła pora posiłków, na stole pojawiały się niewypowiedziane zamówienia. Przemijał dzień po dniu we wschodnio-zachodnim rytuale. Nie zadawałem pytań. Zresztą, kto miałby odpowiadać na wątpliwości wymykające się z wyciszonego umysłu. Choroby nie znały tego odosobnienia, a i lustro jakby dodawało mniej zmarszczek. Wyczulony na zmiany, mogłem bez trudu wskazać na źdźbło trawy przyduszone nocą przez zwierzę, które zatrzymało się w podróży do nieznanego celu. Przez pierwsze dni zeszłego lata chyba chorej wyobraźni mógłbym przypisać bliżej niesprecyzowane ślady czyjejś obecności. Nie widziałem, ale czułem bicie wielu serc i delikatne drżenie powietrza. Z czasem, może bardziej ośmielone holicjanki (tak je nazwałem znacznie później) zaczęły wypełniać półprzeźroczystymi konturami pusty pokój. Sądziłem, że to pierwsze symptomy szaleństwa. Zmaterializowana tęsknota za czyjąkolwiek obecnością, cieszyła ale i rodziła wątpliwości. Mizyra wyróżniała się spośród omamów. Tak ją nazywałem, a może to senna podpowiedź któregoś dnia wydobyła się ze zwykle milczących ust. Słysząc swoje imię, odwróciła się i uśmiechem okrasiła dziewczęcą twarz. Mieniła się kolorami. Wszystkie holicjanki okrywała mimika kolorów. Nastroje każdej z dziewcząt uzewnętrzniały się nasyceniem tęczowego okrycia. Trudno właściwie mówić o szatach, gdyż nagość przybyłych wabiła i jednocześnie peszyła wyposzczonego odludka. Upływały dni, tygodnie, a każda próba dotyku urodziwych widziadeł kończyła się jednakowo – przenikaniem niecierpliwej ręki przez wzorzy- 223 sty obraz. Chichotały i mówiły coś w nieznanym języku – po każdym moim niepowodzeniu zapoznania się z materią przybyłych. Tak było zawsze, ale jeśli w pobliżu znajdowała się Mizyra, to niesprecyzowana, ale już wyraźna pieszczota stęsknionych opuszków, natrafiała na pojedyncze atomy gładkiego ciała. Każdą wizytę poprzedzał trans coraz bardziej niecierpliwego wyczekiwania. Czasami witałem je z filiżanką kawy w ręku. Były wyraźnie zaciekawione. Porozstawiane na modrzewiowym stole liczne filiżanki brunatnego trunku otaczały tanecznym kręgiem. Po ich oddaleniu ze zdziwieniem zauważałem, że jedynie ślady kawy widoczne były na dnie porcelanowych cudeniek. Stopniowo zapach, niczym nęcący afrodyzjak, jako pierwszy zwiastował nadejście urokliwych gości. Mizyra wyczuwała moje zainteresowanie, wyraźniejsze niż pozostałymi kobietami. Nie znałem ich zwyczajów, ale przyjazna ręka natury zaplotła któregoś wieczora nasze dłonie. Zrobiłem zapraszający gest, a ona wpisała się konturem w moje ciało. Wniknęła niezliczonością pragnień. Miliony dotyków zaowocowały feerią doznań. Półomdlałego cuciło narastające drżenie. Tęczowy wir zamykał kochanków w swoich objęciach. Szepty czułości przenikały przez usta spragnione pocałunków. Każde mocniejsze nasycenie barw wyzwalało cichutki jęk kobiety, którą stawała się tego wieczora holicjanka. Powoli znowu byliśmy dwojgiem. Jednak, kiedy instynktownie podtrzymałem osuwające się w omdleniu ciało, ze zdziwieniem, ale i niekłamaną radością, wyczuwałem słodki ciężar w szczęśliwych dłoniach. Jeszcze niedawno ten holograficzny obraz mogłem tylko obejmować wzrokiem, a teraz wziąłem Mizyrę na ręce i ułożyłem na kwiecistej pościeli. Najurodziwszy ze znanych mi motyli zastygł na chwilę na płatkach. Jej usta jako pierwsze ocknęły się z letargu i poszukały wilgoci spragnionych warg. Ucieleśniona, przywierała każdym fragmentem jeszcze niedawno dziewczęcego ciała. Tęczowe ciepło przenikało i pobudziło prawie zapomniane pragnienia. Czując, że tego chce, w niepojętej nieświadomości istnienia tym razem to ja przeniknąłem ją głęboko, do granic utraty 224 świadomości. Na moment zastygła, by po chwili chłonąć wszechogarniający żywioł uwolnionej żądzy. Zasnęliśmy nadzy, zmęczeni i szczęśliwi. Nad ranem obudziła mnie doskwierająca samotność. Przywołałem kolorowe, wieczornonocne obrazy. Nie mogłem się skupić na codziennych obowiązkach. Niemal biegiem, aby nie uronić ani chwili możliwego powrotu Mizyry, przemierzałem ścieżki wokół rezydencji. Minął wieczór i kilka następnych dni. Wirujące kolory jakby zapomniały o wyczekującym wnętrzu. Nie myślałem o jedzeniu. W otwarte rany wwiercały się słowa: Gdy się miało szczęście, które się nie trafia: czyjeś ciało i ziemię całą, a zostanie tylko fotografia, to – to jest bardzo mało... Czasoprzestrzeń Pamięć, ta cholerna pamięć, nie pozwala zapomnieć. Może tak by nie bolało, gdyby przez zamknięte oczy nie sączyły się promienie słońca, błękit nieba, a w uszach nie pozostał świergot ptaków o poranku. Nawet tramwaj, dokuczliwie wyjeżdżający przed świtem z zajezdni, byłby muzyką, na równi z Schumannem, Chopinem, czy Straussem wypełniającą pojęcie klasyki. Odkąd pojawiły się… Trudno nazwać zjawisko, które spłynęło nie wiadomo skąd i dotkliwie separowało od dźwięków i ludzi. Czym były kłęby dymu, loków czy wszechobecnej gęstwiny pajęczych sieci, odgradzające od wszystkiego, co znane? 225 Lon próbował zdefiniować. Miał na to mnóstwo czasu. Czym jednak był czas w jego niemierzalnej rzeczywistości? Natura zachowała swoje prawa. Zasypiał i budził się, ale nie był w stanie określić, jak długo trwały fazy niebytu. Jednakowa poświata wykreśliła z menu doby zmienne pory jasności. – Czym jesteś do cholery? – krzyczał bądź skamlał, zaciskając pięści. Nie potrafił się przemóc, aby to coś nazwać KIMŚ. Była to z całą pewnością jakaś forma inteligencji o znacznie większych możliwościach niż ludzkie. Nie czuł głodu, a jednak staranne oględziny ciała nie wskazywały żadnych niedoborów. Snuł teorie o strumieniach energii, które zasilały jego ciało bez produktów ubocznych. Zapomniał o fizjologii. Trwał w idiotycznym bezsensie istnienia. Nawet najskrytsze myśli przestawały być wyłączną własnością Lona. Odkrył kiedyś przypadkiem, że strzępy erotycznych fantazji, których świadomość nie zdołała odpłynąć po przebudzeniu, ubarwiły mu fazę czuwania. Energia napięcia, nie znalazłszy ujścia, wyraźnie zakłócała Przybyłych. Rozwiązanie zagadki dwunożnej istoty zajęło Otaczającym dwie fazy snu. Coraz wyraźniejsze i mocniejsze widzenia, ku zaskoczeniu swoistego więźnia, zmaterializowały się. Kosmyki zmieniały się w zachłanne usta. Były pocałunkiem, co kroplą krwi wkraczał w rzeczywistość. Czuł tysiące palców, które jednocześnie przemieszczały się krętymi ścieżkami pieszczot. Pokonywały opór. Czuł, ze przegrał. Różnokolorowe zawijasy unosiły go na falach resztek świadomości. Wierzył i nie wierzył, a kolejne zniewolenie syciło bezczelnymi nienazwaniami. Czas nie dawał odpowiedzi. Pewnym jedynie było, że przebiegł. 226 Grażyna Izabela Zarębska /ibell/ Urodziła się w Gorzowie Wlkp. 13 września 1951 r. Z zawodu ekonomistka. Pracowała na stanowisku Głównej Kadrowej oraz prowadziła Dział Ekonomiczny i Pracowniczy. Twórca i działacz kultury z powołania. Do gorzowskiego RSTK wstąpiła w 1982 r., do Gorzowskiego Towarzystwa Kultury w 1984r. Zadebiutowała na łamach „Życia Literackiego” – wierszem „Niedokończona” i w tygodniku „Gromada Rolnik Polski”– wierszem „tygodnie złudzeń”. Publikowała w „Bez Przesłony” – arkusze poetyckie /wydawnictwo Poznań/, „Stilonie Gorzowskim”, „Twórczości Robotników” – wydanie warszawskie. Wiersze Jej były prezentowane na antenie Radia Gorzów, Radia Zachód. Od kilkunastu lat członek Zarządu RSTK w Gorzowie Wlkp. Jest częstym uczestnikiem wielu imprez , np. „Obrazy – Słowa – Dźwięki” , „Słońce żarem ociera dni”, „Bogu i Ojczyźnie” oraz wielu innych imprez okolicznościowych poetycko-muzycznych. Uczestniczy w Ogólnokrajowych Interdyscyplinarnych Warsztatach Artystycznych i prezentacjach poetycko-muzycznych /Gorzów Wlkp., Wrocław, Szczecin, Bogdaniec, Zielona Góra itd. itp./ Utwory poetyckie i prozatorskie Grażyny Izabeli Zarębskiej spotykają się z dużym zainteresowaniem. W 1999 r. ukazał się indywidualny tom wierszy „Twarz ukryta w dłoniach”. Wiersze jej weszły do ANTOLOGII „Maki czerwone krzyczą”, „Drzewo dobrej nadziei” – wydanie Szczecin 2001, 2003 r., znajdują się także w Leksykonie Literatury Gorzowskiej – ZLP – 2003 r. W 2006 r. i 2008 r. została odznaczona przez Prezydenta Miasta Gorzowa i Radę Krajową w Warszawie dyplomami honorowymi i listami pochwalnymi. Wiersze Grażyny Izabeli Zarębskiej znajdują się również w miesięcznikach poetyckich – wydanie polonijne w Danii – 2003, 2004r. W 2014r. wiersze Jej są w Antologii „Pod Osłoną Nocy Betlejemskiej” – wydawnictwo Sandomierz, Zeszycie Literackim „Dla Matki” – Wydawnictwo Lubaczów. W 2015 r. wiersze G.I. Zarębskiej weszły do Antologii nr 7 „POSTscriptum” – wydanie Wrocław. Obecnie pracuje nad wydaniem indywidualnych zbiorów wierszy pt. „Sinusoida” i „Warto wierzyć w ludzi”. Teksty G.I. Zarębskiej utożsamiają się z autorką, która preferuje dosłowność. Najczęściej wypowiada się w formie wewnętrznego monologu. To czyni Jej poezję otwartą i dojrzałą. 227 sama ze sobą rozmowa w samotności wbija bodźce które przenikają do epicentrum migrena biczuje ciszę męczy także echo a w czterech kątach życie skulone sama ze sobą rozmawia czkawką tylko puls nie zastyga tropy od których nie można odkleić koszuli bo twarz zmarszczkami stygnie fotografie pokornieją w rękach i obwiniają czas z minuty na minutę wybuch ma bladą twarz i rozbiegane myśli bez uchwycenia koncentracji kamienieją niepewność zabiera oddech zbyt często na bombie obawa jak obraz jest stekiem nieprzewidzianych ataków złe słowa przekreślają z minuty na minutę sens człowiek szasta idiotyzmami rujnuje dobre uczynki brzydotą 228 w kącie smutki i ona przycupnięta latami pośród sinych chmur z wytrzeszczonymi oczami „buduje zamki na lodzie” fantastka z dialogiem w zatrzaśniętym kufrze ze stoickim spokojem pisze wiersze o słońcu przebłyski poprzez mętną ledwo widoczną szybę usiadło skulone w sploty takie bezsensowne niemyślenie ale na pierwszy stopień wchodzi odważny promień w ogrodzie kwitnie czereśnia rozpromieniła mlecze a słońcu pobłyskują czerwienią tulipany energia wdziera się brutalnie śpiewem rozwiewa skrzydlate natręctwa posępna twarz nabiera świeżości pewnie to dobry znak bo słowa zza horyzontu piszą wierszyk o dwóch łabędziach serdeczność otworzyła okno Słońce namalowało uśmiech słowami 229 bardziej niż smutek wścibskość nad którą pracowały ludzkie czynniki zgryźliwe słówka po to tylko żeby upadanie okazało się szczytem satysfakcja jak huśtawka odbija w dwie strony po jednej łamie jęzor bylejakością po drugiej wpadasz „na łeb” trudno wygrzebać osobowość i nie połamać paznokci organizm bez ręki człowieka ze słońcem tęczą bez barier nie widzi światła trzeba pozbierać logikę poukładać w szufladkach komórki wypełznąć na ścieżki z przestrzenią trudno odnaleźć swoje ego gdy ktoś zabija twoją duszę nawet kot mówi NIE nikt nie słucha Ibell poza zasięgiem nawet kot tylko ból zakochany nęka arytmia kąsa od stóp pulsuje bezsilnością także cień skrawki emocji na cienkiej linii bo życie nijakie szala przechyliła czarnymi myślami zaatakowała ślepą ulicę 230 twarz Ibell bez słońca jest drętwa nie nakłada już masek w lustrze dwie zamazane przeszłością i przyszłością obie szlochają śladami Romea gdzie byłeś Romeo nawet pod oknem nie wyznawał uczuć omijał drzwi miłość roztrzaskał na drobne pamiętał trzy razy do roku Romeo od zawsze był dorosły Julia czekała na dworcu PKP zasypiała na ławce nie mówił o miłości papier przyjmował słowa Romeo znał Szekspira dużo czytał chleb (po)(wsze)dni i noce nie pachniały romansem dlatego odszedł zostawił wielkie oczy łez rozmazane szyby słone palce nigdy nie powiedział będę przy tobie 231 tylko nie noc nie lubię nocy tej czarnej płachty zawieszonej nade mną która okrywa sobą wówczas wypełzają potwory idą prosto widzę domy bez okien ktoś trzyma w ręku wyrwane serce w przepaści na dnie leżę samotna bez twarzy słucham nierytmicznego niby życia wyrywam z myśli haustem nadzieję liczę barany i czuję każdą część siebie o świt modlę się łkaniem może rozpędzę natręctwa a dzień przyniesie odrobinę optymizmu 232 Danuta Zasada /nuta niepokorna/ Z zamiłowania – niepoprawna wersażystka i autorka tekstów poetyckich, również śpiewanych. Laureatka kilkunastu Ogólnopolskich Konkursów Poetyckich – w latach 2008-2015. Współautorka 5 Antologii i czynna uczestniczka wydarzeń kulturalnych w Polsce i za granicą. W sieci literackich zapisów internetowych znajduje się już ponad 900 publikacji wierszy i ok 35 kompozycji muzycznych opracowań tekstów własnych i innych. Założycielka Inkubatora Talentów Polonii Szwedzkiej w Geteborgu, który skupia osoby o zdolnościach artystycznych w Szwecji i na międzynarodowym portalu społecznościowym Facebook pod tą samą nazwą. Uczestniczy czynnie w wielu polonijnych akcjach promujących kulturę, integrację, inicjatywę twórczą i słowo polskie za granicami kraju. Współorganizatorka Przeglądów Kulturalnych w Geteborgu. Sekretarz Zrzeszenia Organizacji Polonijnych w Szwecji oraz współredaktor kwartalnika Nowa Polonia ukazującego się w Malmo, Geteborgu i Sztokholmie. Członkini Polskiego Związku Kulturalnego w Geteborgu. Od 2015 roku należy do Stowarzyszenia Autorów Polskich w Warszawie SAP/o II i Związku Autorów i Kompozytorów Polskich ZAKR. Nagrała płytkę CD z piosenką i poezją śpiewaną pt. /Zachowaj cząstkę mnie w przestrzeni/. Planuje w tym roku wydanie Pierwszego Autorskiego Tomiku Wierszy w postaci książkowej oraz wersji audiobook. 233 dale pewnie nie wyłgam się tak łatwo kiedy ostatnie zgaszą światło i w progu stanie tylko ciemność w noc bezimienną po szybach spłynie deszcz ostatni w ostatniej kropli zgaśnie zachwyt i pierwszy odda światy za nic bez żadnych granic czy będzie wolno protestować ? w gestach zachować treść bez słowa ? i zanim świt przypali okno zmylić samotność ? czy trzeba będzie w mgielne dale odejść z konkretnym w sobie żalem że wszystko było takie inne że aż współwinne return wiem że mnie chwilo nie pamiętasz bo krnąbrność nosi mnie niezwykła i siła jakaś niepojęta co rusz kolejne ścieżki wikła a gdy przesiewasz sobą wszystko choć każdy szczegół trudno pojąć to daj raz odczuć żeś jest blisko gdy rany ciągle się nie goją gdy cienie skrzętnie drą moc słońca drogi do raju utracone a czeluść nocy gwiazdy strąca bo chcą lśnić blaskiem łzy zbyt słonej 234 ciszą żal przykryj niech nie marznie wygrzany szybciej chyba uśnie będzie mu z tobą trochę raźniej nawet gdy zaschnie przez to później wyśpiewam kilka strof dla ciebie niech gładzą niebo pełne zmarszczeń choć przecież tak naprawdę nie wiem czy ktoś usłyszy raz na zawsze limit rozpadało się niebo noc się w rynnach mości zatrzymane pejzaże tulą się do mroku na zapiecku świerszcz grajek śpiewa o miłości liście w takt się kołyszą wiatr przycupnął z boku w tej scenerii szepczemy modlitwami marzeń tłumiąc pustkę co kradnie przemieloną przestrzeń noc rynnami znów płynie gubiąc gdzieś pejzaże liście tańczą cichutko szeptów więcej jeszcze jutro jest tak blisko słyszysz jak cię woła puls się niecierpliwi serce bije szybciej chciałoby się wyrwać cienie śpią po stołach czujesz się jak więzień na ich kiepskim wikcie drzwi stłumiwszy kroki dyszą ciągłym lękiem drzewo popękane klamka ledwie trzyma tyle łez słyszały że próg zaraz pęknie a tu jesień w progu a tuż za nią zima więc nie słuchaj wiatru podnieś dumnie głowę czas odmierzyć nową eskalację zdarzeń nie ma już dla ciebie innych dróg niż nowe nie ma innych mostów oprócz tych w pejzaże 235 gryps z olimpu pod górę i z przeciwnym wiatrem idź póki w żyłach krew nie skrzepła wytrwali się nacieszą światłem szansy co z rąk im nie uciekła nowym wymiarem małych zwycięstw które ich do sukcesu wiodły bo tylko w takie warto życie brnąc mimo wszystkich intryg podłych na oślep czasem i na przełaj przez kamieniołom i dna bagien chocby się flota strzyg zawzięła a sztorm ostatni stargał żagiel wytrwali się nasycą chwałą dostąpią rzeczy niebywałych bo jeśli szczęścia coś zostało to właśnie dla tych co wytrwali bywa a gdy światło już zgaśnie w ścianach tańczą cienie drzewa piszą palcami uwertury wiatru księżycowy dyrygent patrzy z przymrużeniem w napar nocy w szkle okien w czas wystygłych aktów gdzieś przebiega kroplami nagły akord deszczu krzyk zza ścian przeszłych zdarzeń szept zastygły w progach absurd pragnień rzucony na paletę przeszkód w puste miejsca na mapie posklejanej z obaw ona myśli układa na poduszkach mroku ciszę tuląc do powiek kruchą jak pergamin 236 sen o pręgach chaosu krąży niczym sokół dręcząc przestrzeń pustelni wiążąc łzy z cieniami on nie pojmie tej matni sam skłócony z sobą w jego świecie już dawno popękały gwiazdy każda noc jest jak studnia ciasny krąg nad głową w którym skostniał od chłodu i do reszty zastygł więź zostanie lecz rany będą długo kwilić kaleczone latami zaszywane z trudem myśli krwawią bez końca trudno pojąć chwili że rozrosła się w życie o ten czas zbyt długie sacrum w szaleństwie pomylonych kart gdy wicher zrywa okiennice i bitwa o przetrwanie trwa a płomień trawi już dzwonnicę w klęcznikach strzępy drżących słów i na ołtarzach blask pożogi a próg drewniany jak sam Bóg co w szrankach z diabłem krzyż sposobi człowiek jest pionkiem kilku pól granice płynne jak ocean nie ma spokoju – nawet król poczucia własnej mocy nie ma kolory rozsypanych kart nie wróżą wcale dobrych treści bo przecież wszystko jest dla braw których się każda ilość zmieści 237 refleks żyjemy w świecie czczych iluzji nic nie jest prawdą samą z siebie złożeni w całość z dziwnych puzzli przez które jakiś refleks przebiegł dusimy się jak w formalinie zamknięci w ciasnych słojach zdarzeń kto słaby ten od razu ginie kto walczy jeszcze się okaże słój rozkołysać nie jest łatwo krawędzie mocno w półkach stoją zwłaszcza gdy nagle gaśnie światło i mroku nikt nie może pojąć żyjemy w świecie krzywych luster nikt nie zna liczby warstw odbitych słowa cierpliwie szyją pustkę w świecie wrażliwych na zaszczyty a pod powierzchnią imperatyw zupełnie inny świata akcent kto ma odwagę zbiera baty tak jest i zresztą było zawsze dla tych co w słojach śpią spokojnie cierpliwa pustka jest azylem wielu ten azyl jakoś pojmie ja nie pojmuję – na tę chwilę 238 Irena Maria Zborowska /Irena/ Gostyń Poznański W ciszy krzyczą myśli tak cicho że słychać rozmowę much ostrzegających się przed radarem pająka zapominam żywego słowa martwe mają papierowe oczy gwarzą językiem zrozumiałym dla każdego znawcy alfabetu nie ma słów skierowanych wyłącznie do mnie próbuję powiedzieć witaj wśród czterech ścian odklejam język od przeciwległej a za tą bramą trawa soczysta rzęsy przyprószył pył z kominów świętych łez zabrakło w pasiaku objawiła się Matka Żyda bramą kroczyli kolejni nikt nie zapytał zdrowaś milczeli 239 Takie geograficzne zjawisko coraz bardziej nasiąkam twoim imieniem jesteś gdzieś poza niekiedy krzyczysz obejmę nie zapytam po kolejnych godach jak ci z nią ty nie wspomnisz poranków z kobietą swoją a jednak obcą wygładzę zmarszczony czas i zaczeszę posiwiałe mam takie same ramiona jak ćwierć wieku temu kiedy woda połączyła się z brzegiem i wraca aktem łaski na kolejne obok Jak paciorki wiejskiego różańca barwne jak koraliki świątecznego naszyjnika łączone ławeczkami wzdłuż wiejskich płotów niedzielne nicnierobienie w akompaniamencie bzyków much z pobliskich obór czasem głębokie westchnienie wyrzucające na zewnątrz całotygodniowy trud i lustracja swoich dłoni jakby wątpiły czy to ich kończyny dolne w odświętnych butach kipiały bokami niczym niedopilnowany rosół w porze obiadu były na tych ławkach bliżej Boga niż w kościele celebrowały w milczeniu każdą godzinę odpoczynku dając wytchnienie bolącym mięśniom niedzielna ławeczka przy płocie takim wiejskim SPA do czasu powrotu mężczyzn z baru 240 Życia nie rozdają szewcy czarne okno jak noc za szybą pojedyncze szczeknięcie psa urwane w pół zdania podobnie brzmi człowiek który mówi a nikt go nie słucha myśli biją jak wszystkie zegary w mieście wyłączyć ten hałas nie sposób wyłączyć myśli nie można ciągle siebie okłamywać że cieszy dynia słońca na porannym horyzoncie życie jest jak stosunek człowieka do butów nie sposób udawać że pasują jeśli uwierają boleśnie należy z nich wyjść ostatecznie Dopóki jestem cień jakby mniejszy jestem w zaniku codziennie wymyślam siebie od nowa tworzę szkice życiorysów których i tak nie przeżyję nic nie daje trzymanie czasu za uzdę zostanie w rękach tylko ona a siodło wymknie się udom 241 Referent ds. utrzymania blasku obiektu świecącego nie zajmuję się niczym innym jestem zwykłym czyścicielem słońca takim sezonowym pucybutem wybłyszczającym tarczę zegara słonecznego światła dbam o cień nadziei na wcześniejsze zmierzchanie bez poparzeń nikt mnie nie przeszkolił w zakresie bezpieczeństwa i higieny którą zapewnia bieżąca woda nadzieją na uniknięcie samospalenia nie dokonam żaden ze mnie separatysta wskoczę na poduszkę poranka z czystą chusteczką aby dyni słońca utrzeć nosa z porannej rosy Raz na jakiś czas skasowane domy rozsiały się ziarnem na przestrzeni kilku kilometrów a wiatr wydawał dźwięk rozpędzonego pociągu wypełnionego zbuntowanym chórem niewolników Bóg sięgnął po kilometrową brzytwę przyłożył ją do twarzy ziemi huragan tylko popychał dłoń furtka nieba raz wpuszcza światło a raz leje kubłem niespodziewanego dyngusa spijanego łapczywie przez spragnioną ziemię i wisielca reklamówek na kwitnących gałęziach złotego deszczu mały dobosz obwieścił nadejście pokoju żywioł nie sprowadził kamratów w postaci ognia i wody 242 Ona i ona życie jest zgodą czasu dlatego żyję w czasie poszanowania każdej sekundy i błędów do wybaczenia – sobie Danina Zależna Od Prośby – Mithril niewiele buty płaczliwy parasol w przedpokoju niedbale rzucona gazeta otwarta na wiadomościach sportowych tylko o tym marzyła aby rano w zlewie stały dwie filiżanki i dwa talerzyki nie wiadomo kiedy i jak weszła nieproszona nie spytała czy może czy ona chce czy potrzebuje jej obecności została tymczasem pierwsza czekała na niego później na wiosnę na dzwonek u drzwi nawet jeśli był tylko pomyłką uśmiechała się jaśniała w tym oczekiwaniu dopóki zimna dłoń samotności na ramieniu nie uświadamiała pustki złamie ją zaparzy zieloną herbatę w dwóch filiżankach Alzheimer mój…? Dwadzieścia jeden pionowo: wulkan na Honsiu, pamiętam – Fudżi. Kratki pionowe, poziome i następne, kolejne. Mam ćwiczyć. Siedemdziesiąt siedem będzie poziomo. Postawiłem osiemdziesiąty krok, to będzie z siedemdziesiąt metrów. Dalej poziomo. Będziesz miał po prawej kościół, po lewej przystanek autobusowy. Tam zawsze tłum ludzi. 243 Ludzie, podobni do mnie. Nie liczę kroków, przystanki. Na drugim będzie rzeka, pamiętasz jak lubiłeś z wędką... Pewnie lubiłem. Drugi przystanek. Rzeka. Spokój. Iskierki słońca takie zabawne na fali. Zbiorę w garść. Uciekają w toń. Wabią. Pionowo. Policzę kamienie na dnie. Dlaczego ciągle poziomo? Płaczesz? Jesteś moim ojcem czy bratem ? Nawet słońce poczerniało gawrony machają niebem czarne jest wszystko moje myśli też jedynie klucz błyszczy w dłoni pod wycieraczką niech czeka choć wiem że stamtąd się nie wraca zmieniłeś operatora z orange na niebieski nie kasuję twojego numeru łudzę się że jeszcze kiedyś zadzwonisz jaskółki skrzydłami podtrzymają błękit by słońce uśmiechnęło się w twoim imieniu zdzierając ze mnie smutek jak przerosłą skórę węża 244 Stanisława Żak /wilczajagoda/ Z wykształcenie magister pedagogiki opiekuńczo-wychowawczej. Studia skończyła w Szczecinie lata temu. Z zawodu nauczycielka klas początkowych i plastyki. Słowami maluje rzeczywistość i marzenia. Swoją przygodę z poezją, zaczęła na emeryturze, ale nie nazywa siebie poetką, to za wielkie słowa na to co robi. Pisze bo lubi: wiersze, miniatury i krótkie opowiadania (nie drukowane jeszcze). Jest autorką dwóch tomików. Kolejne czekają na dobry czas. Ukazuje w nich świat i ludzi lekko ironicznie, dowcipnie. Należy do SAP w Kołobrzegu. Współpracuje z kilkoma forami poetyckimi: e-literaci, POSTscriptum, jest lirycznie, poezja.org. Kocha podróże, dobre kosmetyki, książki, muzykę relaksacyjną. Dużo czasu poświęca swojemu ogrodowi i wnukom, które kocha ponad wszystko. wróżki dziś mało kto pamięta za oknami powiewały kolorowe wróżki mówili że tak dzieje się kiedy przychodzi szczęście zapatrzysz się podobnie przywiązaniem do miraży może zobaczysz takich jak ja tutaj nie znajdziesz nikt nie wierzy w istnienie a może dziś razem wpadniemy tam niebo przekroi się w poprzek celu na szczęście otwieram okno łapię nie wiem już co 245 Murmychowe strachy W milczeniu przez zaciśnięte zęby spluwa na pretensje mnożące się pod skórą coraz więcej niepokojów skurczone ściany bez powietrza i światła dławi problem skończoności cierpienie nawarstwia strach rozbiera czas z pośpiechu a on wypowiadając się ustami żony liczy na cud gdyby miały znaczenie słowa z dorabianymi skrzydłami może nabiorą lekkości na chwilę przysiądą na ramionach mając w objęciach głowę pełną dobrych myśli na wszelki wypadek gdyby zechciała oderwać się od łodygi do wymyślonego kwitnienia po cóż mu lekarz pozostaje wiara czai się w bólu pod żebrami nic nie trwa wiecznie ból też minie Murmychowe rozważania przyłapała mnie na milczeniu wyjaśniała sobie czym kieruje się świat natknęła się na węża woda z niego wyciekła dosyć dawno leżał bezwładny niepotrzebny kiedyś muśnięcie rąk i wystarczyło 246 mocno trzymać w dłoni by nie wyrwał się w cień figowego drzewa proces zrzucania skóry minął już nie pręży się nie wije i nie tryska na ziemię z roku na rok bardziej jałowieje nie umiałem jej wyjaśnić dlaczego tak się dzieje Słodki sen Przeciwności kształtują nasz charakter. Najważniejsze nie rezygnować z wybranego celu. Murmych przez otwór wiatru wystawia twarz najlepszych lat. Minęły jak jeden dzień, wszystkie seriale wstrząsnęły jego wrażliwą duszą. Oto zniewalająca Majka Skowron. Przez szczelinę jej przyjścia ujrzał dziewczynę w dżinsach, bez których świat jego młodości nie miałby sensu, żegna się z ukochanym. Pan Samochodzik wybacza Brunhildzie wszystkie zera do przerwy. Nagłe wołanie – panie inżynierze, panie inżynierze – wybudza go z tańca z kobietą pracującą macha do niej dłonią: farewell, miss Iza, farewell. Z oddali dobiega szczękanie karabinu. Cichy szept wabi miłym głosem: najlepsze kasztany rosną. Już nie rosną zżarła je zaraza. Koniec świata – załamuje ręce. 247 Murmych w ciemności dostrzega rzeźbę. Stoi jak jakaś rzecz pod gwiazdami. Bogumił, Bogumił! Basiu, co tobie. Cholera, ocknij się chłopie! W szklanej jaskini żyjesz? Tyle zdołałeś poznać, ile zakwitło bąbelków w puszce. Poczuł mocne szarpnięcie sprzeczności. Z babami tak zawsze. puste kieszenie pełno ciebie w moich wierszach i dziwię się że nie wpadłeś na siebie przemierzając wzrokiem linijki rachunku za energię zużytą do granic możliwości energooszczędzanie nie w stylu twój można poznać po kroju chociaż mawiają że po cholewach ale te tylko smalić potrafiłeś przez zaciśnięte zęby do zgrzytu doprowadzić furtkę skołataną latami nadużywalności a serce nadal sumiennie czeka na odtajanie w depożycie 248 Murmych letni siedzi Murmych pod wiekową lipą i liczy na siebie tylko może zdaje sobie sprawę z tego że farba oblazła ze starej ławki nikt nie naprawi tylko on wie jak najlepiej załatać te dziury w kieszeniach on doświadczony budowlaniec przez całe życie potrafił doskonale mieszać przez kieszenie łatwiej bo nikt nie widzi czasem tylko żona zaśmieje się zgryźliwie i napuszcza na niego kukułkę pokazuje wtedy najdłuższy palec i wrzeszczy – jestem w domu, jestem w domu lub trzepie złączonymi dłońmi o chude kolana mówiąc mam kasę, mam kasę kukułka nie daje się zrobić w jajo i podrzuca je do innego gniazda co rano okukuje w piżamie gdzie złamany szeląg i dwa „mocne” wykruszone do granic wytrzymałości palacz z niego od cholery wszystko na pe w piec tego jednego za żadne skarby siedzi Murmych na ławce pod pachnącym wiciokrzewem brzęczą bzyki i on też liczy gruszki na wierzbie nie może już za siebie „wszystko przez te kukułkę” 249 refleksje zmęczonego Murmycha siedzi Murmych na ławce, lipa kwitnie, a on nie potrafi wziąć się w garść pamiętam jak siadałaś w ciemności i mówiłaś później zapadała cisza wydaje się że mijamy kolejny zakręt nad którym pochylone drzewa rzucają cień leżeliśmy po przeciwległych stronach pokoju oglądałem te wszystkie światowe figurki stosy książek które kurz tylko czyta zdjęcia dzieci na ścianie pachnące świeczki żeby zabić zapach tytoniu i smród komarów i ostatni kieliszek bez nóżki wiadoma pamiątka śniłem że uciekam poza horyzont byle dalej od gdakania najtrudniej było się rozstać z tymi zdjęciami szeptały ze ścian – uciekasz w zgniłe jabłko robaczku dotykałem nerwowo ust a krople oliwy lizały suchość języka zagubiony w pancerzu kruchym ale własnym nie młodym nie pięknym w konstrukcji i formie najtrudniej będzie udźwignąć siebie samego i jabłko winne kuszenia przebudzenie było wyzwoleniem stanąłem okoniem 250 Mariusz Andrzej Żłobiński /dz_re/ *** /mruczysz ciemno moja droga…/ mruczysz ciemno moja droga lecz nie księżyc przepił ostatnią strużkę poświaty raczej noc przepuściła przez ciebie swoją wiarygodność teraz śpi knując następny podstęp sposób na sumienie nieczyste i oto zwala się okolone brudną ścianą niebo i niedokończony koniec świata ty – współcześnie daleka wciąż wszechobecna listami ja – spółka z ograniczoną przeszłością z zastrzeżonym adresem i kolejną odmową oddycham światłem gołębi pocztowych tak naprawdę jeszcze się nie zaczęliśmy wskrzesi nas czułość i zniecierpliwienie na rękach antypodycznej Hestii 251 już nie śpię tak niebezpiecznie zsuwam muldę szarości z powiek na poduszkowy motyw kolibra walczącego z własnym ja nie smakuj nektaru labilnej ciemności argumentem muskającym barometr pozrywanych nastrojów jeszcze tylko zatrę ślad po cieniu nostalgicznej strużki w połowie wypełnionej likierem niespełnienia i cząstką przemijania na przegryzienie *** /deszcz mnie nie słucha.../ deszcz mnie nie słucha wygrywa zawzięcie po latarniach apokalipsę następną mokrych rozmów esencję przeniosę z opuszka palca do rozjonizowanego już szpiku nasyceni w bezczynność ułatwimy wilgoci dostęp do nigdy nic niewiadomego rozgrzeszając długi po bólu zakłębiona w bogactwie mikrofizycznej konwencji rozłożonych rąk filigranowa – ty w ultraciężkiej kropli gwałtownego wzruszenia nie całkiem dopięty – ja 252 sposób na mc2 dyptyk I wydarzyło się i było gorąco od ciemnej strony księżyca zawinięci w kosmiczną firanę dedukując klaustrofobię oddychaliśmy Syriuszem zamgleni smacznie nie tylko w próżni II wypróżnieni z serc na potęgę do kwadratu i krwi bogatej w przeznaczenie uświęcamy się we łzach św. wawrzyńca między lodówką a szafką przystawką namiętnie gotując niefortunny zbieg okoliczności w tobie prze-cudna katastrofo et quod omnino non erat* * i żeby końca nie było 253 *** /sąsiadka z naprzeciwka.../ sąsiadka z naprzeciwka wysiaduje w oknie jaskółki jerzyki niechętnie wyda złamany grosz za jedno porzucone pióro dlatego przeciągam jej wyobraźnię (niezobowiązująco popękaną od muskania passe-partout chmurnego nastroju) przez ucho igielne nim pofrunę po złoto i błękit wierszem podpiszę usta o mnie zazdrosne *** /do wczoraj bałem się jeszcze.../ do wczoraj bałem się jeszcze odwiedziły mnie chłodne stopy oziębłe piersi wyrosły nagle i było miło nie pytałem o nic dłonie też nie wędrowały na ślepo pod granicę gdzie izobary zapominają swój początek osaczeni wciąż drżymy delektując srebrzyste obrysy naokoło wyległo zboże i my tym razem dojrzewaliśmy tak szybko 254 nieposilony z trudniejszych splotów najbardziej uwielbiam kiedy z twarzy zdejmujesz niebieski celofan wieczór dogasa porą muślinu i krótkich świec opowiastką oferowaną na wynos rzucony w kąt żądam rekompensaty za zauroczenie olśnienie zachwyt homo vult decipi, ergo decipiatur* czego nie chce przyswoić konkurująca ze mną kropka nad i * człowiek chce być oszukiwany, niechże więc będzie we własnym odbiciu kiedy mrok spełza do stóp jutrzenki chwieją się dwunastki na śliskich cyferblatach burząc źródła admiracji dlatego kluczę podekscytowany w twoich liniach papilarnych żeby opasać niedawną retrospektywą kałużę rozmąconej wyobraźni jestem jeszcze niegotowy 255 *** /spałem z wiatrakami.../ spałem z wiatrakami skrzydła dzieliły po równo powietrze a twoja giętka kibić zanurzona w tembrze zwariowanych blaszek skrzypu kusiła nieregularnym opłotkiem skutku gdyby nad ogrodem wstrzymano zapach zdradzałby ścieżce posłanie trzymanej za warkocz komety i rąk mrowienie 1:30 do Kwitajny zapowiedziany przywiózł niepogodę może następną wąskotorową linią wypryśnie spod kół dobra wiadomość tłumacząc spóźnienie przeciągnie się po literach odsiedzianych miejscówek na razie zaciągam suwak gładkiej czerni przed tobą przed nocą 256