Antologia 1/2016 (8)

Transkrypt

Antologia 1/2016 (8)
Antologia 1/2016 (8)
Wrocław 2016
Copyright: POSTscriptum – 2016
http://postscriptum.net.pl
Prawa autorskie do wierszy są własnością autorów.
Redakcja:
Elżbieta M. Będkowska-Adamczyk
Lidia Kowalczyk
Katarzyna Piotrowska
Zygmunt Marek Piechocki
Wojciech Szczurek
Leszek Wlazło
Słowo wstępne: Wojciech Szczurek
Projekt okładki: Lidia Kowalczyk
W projekcie okładki, dzięki uprzejmości właścicielki Willi Elysium, wykorzystano fresk
Rudolfa Kaluza, opolskiego artysty plastyka i designera o międzynarodowym dorobku
i uznaniu.
Willa Elysium to piękny, położony w uzdrowiskowej części Lądka Zdrój, pałacyk
z 1875 roku. Unikalne aranżacje, szlachetne materiały, gustowne dekoracje, oryginalne
freski R. Kaluza /KaRu/ oczarowują Gości i sprawiają, że wynosi się stamtąd niezapomniane wrażenia subtelnego piękna.
Na charakter tego wyjątkowego miejsca wpływa eklektyczny styl wnętrz, który zaciekawia gości. Namiastkę klimatu Willi Elysium można podziwiać na naszej okładce, a zainteresowanych miejscem odsyłamy do strony: http://willaelysium.pl/.
Skład i łamanie: [email protected]
Wydanie pierwsze
Nakład: 340 egz.
Wydawca: Lidia Kowalczyk
Wrocław 2016
ISSN 1899-8356
Słowa tłumaczone na hieroglify. Tyle ich padło prostych
i martwych, więdnących i w twarz. Jeszcze trudniej z Weną:
czeka czy błądzi, drwi, może nie trafi, bo brakuje okien
i drzwi. Do tego krytycy. Nie będzie litości. Potykają się
o byle kamień, nie dostrzegając, że bezradni, krótkowzroczni
znachorzy swojego życia, próbują odnaleźć horyzont zamyślenia, nim znowu pobiegną za paszą.
Rymem, bielą – żaden problem, prozaiczną prozą – tym
bardziej, malować nieprzespane noce, czasem dni. Kartka
niecierpliwie czeka i zastanawia się, czy warto. Kto zdoła ocenić? Lata muszą minąć, czasem wieki... Albo chwila. I dość.
Drażni niekiedy prostota myśli: poeta, jak to łatwo powiedzieć. Trywialne słowa z otwartego serca potrzebują białej
laski i zarozumiałego przewodnika, poprawiającego każdy
zaimek, gorzej – dreszcz. Lecz trzeba. Każdy ma coś do powiedzenia i zaistnieje ten jeden wers, warto, zapłonie ognisko
bezgwiezdną nocą, oderwą się iskry od zapomnianej gałązki
i śnieg spali się ze wstydu.
Czym są słowa? Złe pytanie. One są. Bezdomni nie pytają
– szukają, a zepsuty kompas i rozbita butelka na S.O.S.
A my wiecznie jacyś tacy,
a my w czapkach z dzwoneczkami,
w ich dzwonienie barbarzyńsko
zasłuchani.
Wisława Szymborska – „Buffo”
Spis autorów
Elżbieta Barańska /mgiełka/ Obrazy dzieciństwa Zmęczone wspomnienia Krople słów Tuląc niezapominajki Kołysząc istnienie Dotyk Kropelka ułudy Kołysanie Tamto szczęście Wzruszenia Fantazja Myśli splątane Smakując dzień Czas ostatnich słów Elżbieta M. Będkowska-Adamczyk /Elżbieta/
urojone eukaliptusy gramatyka form pojedynczych sierocińce na wzgórzach pustych miast podróże przestrzenne w naszej tymczasowości jest miejsce kleks kabuki Łapacz snów Jestem w 90-tych Aniela Birecka /befana di campi/ (Ro)zwijająca się muzyka świata:
o Tych, których ciała „przeniknął dym“ Zdzisław Brałkowski /Hardy/ Potęga natury Lejbgwardia Zupa Akt Ułan i dziewczyna Koński kosmita Różnica wieku Z ogłoszenia Aktorka Heros Mocarz Prawdomówna Wzór pracownika 17
17
18
18
18
19
19
20
20
21
21
21
22
22
23
24
25
26
26
27
28
29
30
33
47
47
47
48
48
48
48
49
49
49
49
49
49
5
Reżyser „Polski” to trudna język, cz.1. Grzybobranie Profesor Dzik. Wojna wrześniowa (fragment książki) Danuta Capliez-Delcroix Bylińska /Duszka/ światełko *** /przedzierając się zbierała…/ przestrzeń smaga wiatr Las po drodze spojrzeniem otworzyła oczy a czas czuła cisza wtóruje myślom spojrzenie Zbigniew Chodak /luks/ cisza wyciszam cienie Ryszard oszukać czas podobno niech można się przyzwyczaić jeszcze mama nie wiem Mirosław Chodynicki /Mirek/ Zanim spadł deszcz Bajki wczoraj i dziś *** /tu można pogadać z Bogiem.../ Cisza dnia siódmego Podlaski wieczór sierpniowy Depcząc w codzienność Człowiek muzyka i filozofia Dylematy Mokra noc w pędzie wiosennym ja i świat zwróćcie mi czas Krzysztof Ciereszyński /emcek/ napis na murze wierzę na słowo zamyślony wiatr 6
49
50
51
52
59
60
60
61
62
62
63
63
64
64
65
65
66
66
67
68
68
69
69
70
70
71
71
72
72
73
73
74
74
75
75
76
76
77
78
78
gdy patrzę pod słońce oddychaj za mnie wymyślę słowo dla wszystkich odgłosy między chwilami zaraz potem z dużej litery plastyczność Michał Witold Gajda /misza/
Ultima Thule II Marcowe largo Leśne dziewczęta Pierwsza godzina Wietrzno Beskidzkie jabłko Zielsko Wiedźmy Ferdynand Głodzik /Fred/ A – z ogonkiem On line Wirtualny łut szczęścia Pomroczna wizja Recykling Przydasie Przypadłość Ogórek abstynent Leon Gutner PIOSENKA O MNIEJ WIĘCEJ PIOSENKA O ODCZUWALNYM ZNIKANIU SEN O NIEJ ZADRAPANIE TAKIE STANY LIST W BUTELCE PIOSENKA DLA MADAME Małgorzata Helena Halman /menałe/
zanim wstanie dzień zatrzymania bez strachu gdy sen przekracza progi ruletka dla zabawy ogniotrwałość świtanie drastyczny wpływ sił grawitacji 79
79
80
80
81
81
82
82
83
84
84
85
86
87
87
88
89
90
91
92
92
93
94
94
95
96
97
97
98
99
100
101
102
102
102
103
103
104
104
105
7
późno już dialog z magiczną liczbą 44 Mirosław Kaczmarek /mironiusz/
zanim Się jesteś wężem na całe zło księżycowe koniki Valentyny ostatni taki Grabówek edykty o smaku brukselki dwa tysiące wypitych piw Witold Kiejrys
*** /idę nie idę i w czym jest zostaję…/ A gdyby bezwstyd umierania Cudem dla mnie Moje szczęście jest nieme człowiek je niweczy Listopadowa impresja Moje szczęście jest nieme Wigilia 2008 Rozmowa czwarta,
gdzie śmierć, śmiech i rozpacz stają się jednym Bożena Kluszczyńska /Bożena/
przechodząc obok grzejąc dłonie kubkiem świeżo zaparzonej herbaty jestem taka sama jak dawniej nie zawsze znajduję odpowiedź pożegnanie (kochanemu ojcu) *** /zamykasz się szczelnie…/ oswajanie nie spoglądam za siebie przecedzone z miłości do chaosu czym perz w ogrodzie tym mąż w sercu wbrew rozsądkowi Halina Kobiela /rennie8/
Takie sobie pisanie Siła oddziaływania Wędrowniczka Wybory Róża Na rogu ulicy Czarny kot nie taki straszny Nieprzespana noc Dawno dawno temu Kolory 8
105
106
106
107
108
109
110
111
112
113
114
114
115
116
117
118
118
119
125
126
126
127
127
128
128
129
129
129
130
130
131
132
132
133
133
134
134
135
136
136
Lidia Kowalczyk /amandalea/
na-warstwienia spojrzenie z boku odłamki samozniszczenie zaklinanie deszczu w tyglu tete a tete tropiąc odbicia tupot mew gradobicie kurczowo śladami słów Joanna Lessnau /asia/ zacznijmy od zaraz na maj oswajanie bez owijania w bawełnę nie wyjdzie na zdrowie nie tylko do łóżka bezwstydnie bez znaczenia walka bilans moje Shawshank gra błąd Jadwiga Łowkis /jaga/
supeł puk puk gorycz czasami życie – upadek tamto lato strach cykanie kobieta zmienną jest inaczej sezonowe porządki Lucyna Mamczur /Lucy/
*** /pytasz kim jestem…/ *** /szukam cieplejszych miejsc…/ kiedy bolisz na zakręcie przemijania *** /uniesieniem piersi i chwil…/ *** /bywasz na wyciągnięcie dłoni…/ *** /znów zapach niebieskich snów…/ 137
138
138
139
139
140
140
141
141
142
142
143
143
144
144
145
145
146
146
147
147
148
148
149
150
150
151
151
152
152
153
153
154
154
155
156
156
157
157
158
158
9
lubię cię mieć vis a vis nie wiem *** /ranki budzą się tuż za uchem…/ *** /lubię twoje pocałunki…/ Lila Helena Metryka /Liana/
*** /A kiedy całkiem stracę ostrość.../ Nie-sonet do Mariny Cwietajewej *** /Szeleści jesień, ale coraz słabiej.../ *** /Za oknami szumią drzewa.../ Na dobranoc Bajka o lwie Baju baj… Czesława Mileszko /anastazja/
Jest w nas tyle obcego Fałszywa tożsamość W tym domu zostawiłam swoje dzieciństwo Człowiek z gliny Dla zasady Zachowam jak kwiat zasuszony Zostanie osad Kaśka za rzeką Lilak Bez usprawiedliwienia Daleko od kołyski Wolność potyka się o wątpliwość Marek Olszewski
Literatura faktu Gwiazda poranna Wdeptany w codzienność Wojna jest tylko alegorią tworzenia Fantasmagorie Bo wiersz musi mieć pointę Nokturn noworoczny Na krawędzi (języki obce) Madame, moja Madame Aleskander Osiński /alos/
Zima 2014&2015 W pół uśmiechu Negatyw równonocy Kolejność zdań Końska maść Sfera Po prawdzie Pobłyski 10
159
159
160
160
161
162
163
163
164
164
166
167
168
168
168
169
169
170
170
171
171
172
172
173
174
174
175
176
176
177
177
178
179
179
180
180
181
182
182
183
Lamasztu 184
Antyramy 184
Zygmunt Marek Piechocki
ZAPISKI KLASZTORNE 185
Maria Polak /Maryla/
Słowa na dnia przytulenie 189
za wodą cichych marzeń 190
Zaproś mnie 190
*** /na słońce czekam nieustannie.../ 191
Słowa dobre zbieraj 191
Marcowo 192
Anioły nieskrzydlate 192
Za tą mgłą 193
zbieram słowa ciepłe 194
Spoglądać przez marzenia 194
Stefan Rydel /pan_ruina/
harley elektryk 195
zapomniałem 196
jabłka 196
sł@wik 197
Berlin 197
psi blues 198
szariat 198
Naprawdę 199
twoje 199
jechał 200
awiza 200
Damian Sawa *** /powiedziałaś że pewnego wieczoru księżyc…/ 201
*** /On lat dziesięć, marzy by w przyszłości złożyć…/ 202
*** /tyle lat schodziliśmy w tym domu na pamięć…/ 202
drzewko genealogiczne 202
*** /Mała, dotyka moich pleców i rysuje drzewo…/ 203
*** /synku gdybyś przywiózł mi z tych dalekich
Niemiec…/ 204
*** /Powiedzmy, że cierpię na niewymowność…/ 204
*** /zanieśli cię synku w drewnianym pudełku…/ 204
*** /Nie było cudu. Trumna przysypywana mokrą
ziemią,…/ 205
sala 56 206
*** /Siema, co tam robisz po drugiej stronie?.../ 206
11
Wojciech Szczurek /pasikonik/
nie będzie komentarza *** /Dziesięć nielubiane.../ Popielec Wigilia krytyk 21 grudnia Sodoma Leszek Wlazło
dla niej bez zawieszenia między zasłonami takie tam wiem że nic nie wiem romans przed szkodą z przyczajenia w tyglu strumień wysnute o północy Wokół Z pogranicza Czasoprzestrzeń Grażyna Izabela Zarębska /ibell/
sama ze sobą z minuty na minutę przebłyski bardziej niż smutek nawet kot mówi NIE śladami Romea tylko nie noc Danuta Zasada /nuta niepokorna/
dale return limit gryps z olimpu bywa sacrum refleks Irena Maria Zborowska /Irena/
W ciszy krzyczą myśli a za tą bramą trawa soczysta Takie geograficzne zjawisko 12
207
208
209
210
210
211
212
213
214
214
215
215
216
216
217
217
218
218
219
220
221
225
228
228
229
230
230
231
232
234
234
235
236
236
237
238
239
239
240
Jak paciorki wiejskiego różańca 240
Życia nie rozdają szewcy 241
Dopóki jestem 241
Referent ds. utrzymania blasku obiektu świecącego 242
Raz na jakiś czas 242
Ona i ona 243
Alzheimer mój…? 243
Nawet słońce poczerniało 244
Stanisława Żak /wilczajagoda/
wróżki 245
Murmychowe strachy 246
Murmychowe rozważania 246
Słodki sen 247
puste kieszenie 248
Murmych letni 249
refleksje zmęczonego Murmycha 250
Mariusz Andrzej Żłobiński /dz_re/
*** /mruczysz ciemno moja droga…/ 251
sposób na sumienie nieczyste 251
już nie śpię tak niebezpiecznie 252
*** /deszcz mnie nie słucha.../ 252
sposób na mc2 dyptyk 253
*** /sąsiadka z naprzeciwka.../ 254
*** /do wczoraj bałem się jeszcze.../ 254
nieposilony 255
we własnym odbiciu 255
*** /spałem z wiatrakami.../ 256
1:30 do Kwitajny 256
13
WIERSZE – PROZA
– ESEJ
Elżbieta Barańska
/mgiełka/
Cieszę się każdym wersem
wkładam je jeden za drugim
pomiędzy niebieskie linie zeszytu
Później
wyrywam kartki
Z. Marek Piechocki
Obrazy dzieciństwa
w cieniu starych drzew
obrazy w zaułkach czasu
otwierają okna szkicując odbicie
dzieciństwa
ulotne chwile znikają w czasie
jak łzy w deszczu
Zmęczone wspomnienia
myśl przelotną zapisuję
barwami ognistymi
na horyzoncie zostaje osobny dzień
kiedy wspomnienia zmęczone przestają
szlochać
a dotyk nic nie poplącze
otwieram „pudełko dobrej nadziei”
wygładzając blizny minionych
lat
17
Krople słów
pomiędzy piórem a słowem
oddycham życiem zbierając
krople słów
deszcz spłukuje wspomnienia
czas na przebudzenie
nowych pragnień
nie odchodź za daleko
bo zapomnę odcień błękitu
w twoim spojrzeniu
Tuląc niezapominajki
wspomnienia wygładzam
w nietykalnym spojrzeniu
wiatr przeczesuje marzenia
rumieniącym oddechem
tuląc niezapominajki
na ustach smak
dojrzałego wina
Kołysząc istnienie
w głuchym domu cisza puka
do drzwi
godząc się ze światem
półsłówkami
kołysząc na hamaku
istnienie
18
nić pajęcza oplotła
czas
Dotyk
na wskazówkach czasu zapach
wrzosów
myśli stęsknione tańczą
nadzieją
marzenia sklejam z okruchów
w całość
szukam wspomnień zagubionych
po drodze
dotyk
zatrzymam
Kropelka ułudy
w powietrzu jak nić pajęcza
wisiało poczucie bezpieczeństwa
kropelka ułudy przyklejona do szyby
nabrała znaczenia
bliskość stała się obca
usta zapchałeś milczeniem
19
Kołysanie
zachód zamyka dzień
w ciszy rozplątuję warkocz
czasu
kołysząc się między zostać
a odejść
samotność nabiera kształtu
pustej szklanki
nadzieja
nie puka
Tamto szczęście
w zmysłowym zauroczeniu niepokój
budzisz
rozpalając ogień na wzgórzu
pożądania
delikatnie zdejmujesz wątpliwość
poplątanych myśli
chowając pod rozpiętymi skrzydłami
cholernie boli tamto
szczęście
20
Wzruszenia
łagodnie dojrzewam
przychylnością
cichych wzruszeń
myśli nieokiełznane
opadają
uciekając o poranku
Fantazja
okruchy życia przesiane
sitem
rozpalają nadzieję
rozebrane chwile
ubierz
w fantazję
Myśli splątane
w blasku promieni
miłość oddycha aromatem
kawy
dotykając splątanych
myśli
westchnienia głębokie
otwierają przestrzeń
wyobraźni
świat zawirował
21
Smakując dzień
żyję jak chcę zajmując kawałek
świata
oddycham lipowym
aromatem
smakując niepojęty dzień
docieram do obojętności
w kieszeń chowam
czarną godzinę
Czas ostatnich słów
w bilansie życia
mam jeszcze
czas
na tomik ostatnich
słów
trzymając w dłoni
marzenia
wystukuję palcem
frazy
bagaż myśli odejdzie
jutrzenką nowych
dni
22
Elżbieta M. Będkowska-Adamczyk
/Elżbieta/
a jeżeli – tak tylko załóżmy – jestem tu
to czy jestem i tam? czy te jestem znaczą
to samo
jestem ituitam
zarządzam życiem transkontynentalnie
odmierzane pory dnia
słońce które w jednej chwili jest i nie ma
obiad na kolację
czas jakiego nie złączy żaden super glue
może tylko snująca się nić
banalnego serca coraz większy kłębek
i tu i tam nierozumiany
urojone eukaliptusy
w sennym repetytorium malowankowe drzewo
przelatuje ptakami na twoją poduszkę
to one łączą nas świadomie gubiąc znaki
w kropki i plamki krótkich przebudzeń
przemykamy migotkami ścieżek
od snu do snu bo jeśli się nie śnię
sobie odwiedzam twoje rem
bez zaproszenia układam kostki domina
stopniowo tworząc je z zapamiętanych przeźroczy
zamieniam pola szachownicy
w jeziora światła i płyniemy
krojąc smugi płonącego chłodu
naszych spójnych domniemanych samotności
(20 IV 2015)
23
gramatyka form pojedynczych
siadasz po swojej stronie
uwieńczonej blaknącą kropką
dla innych plamka na obrusie
po słabej kawie wątłe westchnienie
we mnie korytarz
niewymiarowy wieczór
opowiadam ci o zimnych poręczach
dotykiem kierujących w górę
to ciekawe że nadal czuję zimno ciepło
szukam znaczków do niedostarczalnych listów
wysypują się ze mnie słowa bez celu
cząstki maku przeszłe letnie czerwienie pośród
huśtawki złota i oczy zmrużone
bo wtedy łatwiej o szczęśliwy traf
zbierasz okruchy i przenosisz
troskliwie jak światełka
w przyległe pokoje gdzie krzesło nie ma znaczenia
ze względu na brak jasnego pojęcia
zamknięci w samotnościach
okrążamy wzgórze podziałką czasu
wciąż o jeden mit od siebie
tik-tak-tik-tak-tik-tak-tak
pomylone figurki Morfeusza i Eurydyki
podlewam sztuczne kwiaty
ustawiam pustopełne filiżanki
poprawiam poduszki
zamykam noce na kłódkę
biorę lekcje liczby pojedynczej
na śniadanie znajoma plamka
wciąga aromatem w zapamiętania
znów siadasz po swojej stronie
24
odgarniając natarczywe milczenie
wysypuję słowa bez celu
opowiadam ci co zdarzy się dzisiaj
jak zwykle bo zwykłość
ignoruje interpunkcję
nic naprawdę nie kończy się
kropką
(18 XI 2015)
sierocińce na wzgórzach pustych miast
są ptaki które wypadłszy z gniazd swoich
odlatują
nad ich śpiewem czuwają nieukojone matki
w myślach
srebrne nici poranków zawiązują na kokardy
bezimienne drzewa
oczy bez pamięci błądzą w ciszy
zielniki zarasta pełnia słów przełkniętych
koralowych łez
a łąki pospolitych maków pod nimi
w przelocie
niespełnionych snów
(...i żebyś tak mówiła, jak nazywasz deszcz)
(08 VI 2015)
25
podróże przestrzenne
skalę wyznacza wyobraźnia
są rzeczy ogromnie duże
i chwilowo niepozorne
powierzchowne spojrzenia
klucz do sedna ukryty pod ławką
na przystanku bez tablicy
nieuwaga mija krajobrazy
połyka szczegóły
jesteśmy dwuwymiarowi
straceńcy pośpiechu i obaw
(19 V 2015)
w naszej tymczasowości jest miejsce
na wieczności pokonywane w kwadrans
z górą
przejścia przez prognozy świata
syjamskie strony księżyca
bezlitosne niebieskie słoneczne karły
gdy próbujesz przenicować światło
bo niepojęte wszystko
jest albo nie
środek jak urwisko
a my marzyciele o półcieniach
malujemy półprawdy tęcze
rozpiętością bezpiecznej gamy
zużyte barwy płowieją kruszą trwanie
rozsypanki alfabetów zapomnianych
narzeczy układanek słów
przydatnych w spisywaniu senników
26
w szarościach mozolnej kaligrafii
jest miejsce
na wieczność bez obawy
(05 III 2015)
kleks
utrwalam pamięć jesieni tradycyjnie towarzysząc upadkowi
najcichszej złotej monety pierwszej drugiej i coraz to bielszej
nie skąpią dłonie ukryte w kieszeniach obłoków
wydane drobne na ostatni spektakl słonecznej komedii
dzielą aktorzy z kasztanów i żołędzi błyskotliwi ripostą
zanim wejdą w podziemie zasłaniając drzwi kretowiskiem
a nad nami świat pajęczo się pręży wyłapując słabnące
sanguine ciepło ze snów nienarodzonych na które brakowało czasu
trzeba było żyć i teraz bez powietrza
ścięte nieśmiertelniki przechodzą fazy obaw urojenia obietnic
niespełnione przepowiednie zsuwane jak strzępki dobrych kart
do trzech razy dramat sezonowych przeliczeń na plus minus i wokoło
miłości tak wiele w szarodziennych drobiazgach niepostrzegalnych
w konsekwencji śniadania obiadu kolacji i rozmów prowadzących
przez znajome zakątki atlasu do meandrów po ostateczności
opowiadania co by było jeśli gdyby tylko inaczej rozpisano
zodiakowe zatoki w tęczówce hamującej karuzeli
tajemnica zmiennej prędkości zamierania światła
steganografia słowa aż po nicość
cichość i czerń
(1 X 2015)
27
kabuki
rozpatrujemy ziarenka
moje
twoje
nasze
ocean uspokojony
budujemy z ostatnich
dom
zamek
warownię
pustynia zielenieje
przyleciał floresowy koliber
a nad dachem splata gniazdo
księżyc
światło w kołysce ścian
i cienie grają
zapomniane role
w twoich oczach
jestem
jak zawsze
(9 XI 2015)
28
Łapacz snów
Czasami drzewo wznosi się w górę, nagły hałas przesuwanych drzwi
budzi skrzydła, szerokie i trzepoczące powoli, dopóki nie zauważysz ich
wielkości a twoje oczy nie wyrzeźbią ich na podobieństwo sowich. Kiedy polują na tamiasy albo zawsze ruchliwe wiewiórki, skrzydła i reszta ptaka wrastają w pień, czekając, zamierając, ostrząc wzrok i myśląc
o zdobyczy.
I tu pojawia się Człowiek, w połowie drogi od snu, po nocy liczenia
przysłowiowych owiec, motyli, żab, torebek, kubków i pereł, ze zmęczonymi oczami i duszą wędrującą poprzez czas przeszły, przyszły i teraźniejszy, bez wiary w możliwość ustalenia, który z nich najważniejszy,
który z nich jest głębszy: strumień czy potok, a może bezdenna kropla
wody.
Człowiek rozsuwa drzwi, wpuszczając leśne powietrze do środka,
jeszcze nasączone aromatem chłodnej nocy. Czuje chłód spokojnego
wiatru szeleszczącego brązowiejącymi od niedawna liśćmi dębu. Moment bezruchu i chwilę później pojawiają się skrzydła, wyrasta ptak
i rozpoczyna się wznoszenie do lotu sowy a razem z nią starej rajskiej
jabłoni.
Człowiek nieświadomie ratuje wiewiórkę, tamiasa, małego ptaka, być
może mysz, która zbiera żołędzie, układając je skrzętnie w szczelinach
domu.
Sowa odlatuje, zniechęcona i głodna, żeby wrócić na kolejną noc
polowania, czekania i przelotne spojrzenie na sny, ulatujące z wnętrza
domu.
Dzień dobry, taki, w który robi się łapacze snów.
29
Jestem w 90-tych
Porządki tak często prowadzą do chaosu. Zupełnie wbrew przekonaniu, że sprzątanie jest antidotum na bałagan. Stan rzeczy się nie zmienia,
im nie zależy, w którym się znajdują. Bałagan i porządek to wymysł człowieka. Rzeczy dotknięte uważa się za dotknięte przypomnieniem. Można
je traktować nieuważnie, ale wtedy albo się stłuką, albo pękną, albo powędrują nie na to „swoje” miejsce, jakie przypisano im w teorii ładu.
Najniebezpieczniej jest porządkować albumy fotografii. Te, jak mało
które przedmioty, ożywają przy każdym nieostrożnym dotknięciu, tasując kadry niczym talie wysłużonych kart. Przy układaniu albumów,
czy pojedynczych fotografii, najlepiej zamknąć oczy. Nie poddawać się.
Zostać w tu i teraz. Albo przeciwnie: poddać się bez żalu. To przecież
tylko czas.
Wędrówki w strefy zagrożone zaczynają się niewinnie. Najczęściej
od myśli, która przychodzi niespodziewanie. Słowo, imię, kształt, jakaś
dawno usłyszana nazwa.
– Chmielów? Powiedziałaś: Chmielów? Kiedyś, jak byłam bardzo
mała, byłam w Chmielowie. Spędziłam tam lato, bo brat mamy chciał
pomóc moim rodzicom i wymyślił, że mnie zabierze na wieś i tam będę
z moją kuzynką. Nabiorę sił i będę na świeżym powietrzu, i będę miała codziennie prawdziwe mleko, i tak dalej. Mam nawet kilka fotografii
z tamtego lata i przypadkowo znaleziony w książce list.
Połowa lat 50. ubiegłego wieku. Chmielów, Polska. Chciałyśmy być
ubierane tak samo, jak bliźniaki, chociaż nie byłyśmy prawdziwymi
bliźniakami. Takie same sukienki, takie same „koko” we włosach i, jeśli
się dało, takie same „buci”. Tego dowiedziałam się po wielu latach od
mamy, od wujka.
Czasy były nieskomplikowane, fotografie czarno-białe, życie było
trudne, ale my o tym nie wiedziałyśmy.
30
Każde przypadkowe spojrzenie wiedzie w jakiś zakątek, zakamarek
jasny albo ocieniony. Ucięte drogi, kwiaty bez nazwy, drzewa wchodzące w obiektyw, kawałki rzek, poruszone uśmiechy, nieostre sylwetki, budynki, pokoje, miejsca jednokrotne, w których zostawiliśmy siebie przejściowo, przelotem, w pośpiechu. Ludzie przypadkowi w tle i ci ważni na
pierwszym planie, których już nie ma, a przecież są i trwają. Czekają na
otwarcie strony, odświeżenie wiązką promieni wpadających przez okna
do popołudniowego domu.
bo wszystko jest czasem zastygającym w sekundzie pod nieco sztywnymi palcami bo za długo pisałaś wystukując litera po literze nie jak twój
syn który rozmawia z tobą i pisze elaborat o przestrzeniach i jego palce
wirtuoza klawiatury bezwiednie tłumaczą niewiadome
bo wszystko jest czasem za tobą w prostokątach tracących blask plamach wywoływacza i nieostrożności widzów którzy pobieżnie przesuwają spojrzenia po scenach spod skały na zachodnim wybrzeżu albo
wiszącego hiszpańskiego mchu i wiewiórka w gałęziach długo-iglastej
sosny a przecież to było takie ważne nikt jej nie widział tylko ty i wasze
oczy się spotkały zauważywszy w tej samej chwili szyszkę dla ciebie
obiekt do uwiecznienia ze względu na wielkość dla niej posiłek i skarb
bo wszystko jest czasem w bliznach zgięć prostowanych delikatnie wygładzanych jakby to był jedwab dopiero co wykradziony ślimakom drogocenne runo które rozkłada się pod brzuszek niemowlęcia i obserwujesz jak wyraźnieje uśmiech i dźwięki zamieniają się w słowa zdania
i pierwszy list mamusiu zabierz mnie stąd
bo wszystko jest czasem rozwieszanym na drzewkach świątecznych
z jeszcze pachnącymi kroplami żywicy i te sterty nierozwiązanych pakuneczków już bez sekretów bo za chwilę a na pewno teraz wiesz że ukry-
31
ła się w nich pozytywka co macha skrzydłami i przewracając oczami
będzie towarzyszyć snom kołysanką w kraju jaki znałaś tylko jako plamę
kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych
bo wszystko jest czasem w który wchodzisz z obawą że się zgubisz po
drodze wciągnięta zapachem rozgniecionych na dłoni malin i rozlanym
światłem nad oczkiem wodnym kiedy wskakiwaliście w chłodne jeziorko
jak wodne ptaki i lewitując na plecach liczyłaś obłoki nad sobą na sobie
pod sobą wystarczyło leciutko poruszyć palcami i rozchodziły się kręgi niebiesko-biało-zielone do brzegu załamując wasz obraz i płynnego
nieba
bo wszystko jest czasu odbitką kształtem jaskrawym na planszy
– Udało ci się? – pytanie dobiega z góry.
Schodzisz, uśmiechając się z wyrozumiałością do mnie i do bałaganu
na podłodze, na stoliku, na kanapie.
– Następna bitwa? – dodajesz.
– Tak. Myślałam, że to dobry dzień, albumowy. Jestem w 90-tych.
Podchodzisz bliżej i zauważasz fotografię leżącą tuż przy moim zgiętym kolanie.
– Co to za zdjęcie? Kto to?
– To? Chmielów. Moja kuzynka. Pamiętasz? Poznałeś ją i jej męża,
kiedyś w Krakowie.
– O, to ona? Ale mówiłaś, że jesteś w 90-tych. A ta druga mała?
– Ja.
32
Aniela Birecka
/befana di campi/
„Aż do śmierci zmagaj się o prawdę,
a Pan Bóg będzie walczył o ciebie”.
(Syr 4,28)
(Ro)zwijająca się muzyka świata:
o Tych, których ciała „przeniknął dym“1
Niczego nie muszę przewidywać, bo i tak nadejdzie z drugą połową
wielickiego lata. A choć nadal malachitowo oraz szmaragdowo błyszczy i skrzy się cała zieleń moich kochanych Ogrodów Żupnych; zieleń
wspomagana serdeczną krwią różowo, amarantowo oraz cynobrowo
kwitnących bulwiastych begonii czy – w bliższym lub na dalszym planie – szałwii z pelargoniami w kamiennych donicach, to właśnie w tym
akurat najodpowiedniejszym dla siebie momencie, nadpłynie – najpierw
pojedynczą, boleśnie samotną nutą-tematem – niebawem przechodząca
w fugę, w Jeremiaszowy Tren, w kadisz, którego mnie jako kobiecie żadną miarą nie wolno odmawiać, cała przepełniona sobą i w sobie rozedrgana, rozdźwięczana, tożsama z Objawieniem: (ro)zwijająca się muzyka
świata, kiedy (w dalszej lub bliższej przyszłości) wypełni się owo Zapowiedziane, że:
Wybawione ze snu
zaczną wielkie ciemności
lasów mezozoicznych
drążyć
zrzucać
lśniące ulistnienie
lat świetlnych
i duszę swą obnażać –
1 Cytat zaczerpnięto z jednego z wierszy Nelly Sachs pt. „O die Schornsteine” (O, krematoriów kominy) pochodzącego z tomu „In den Wohnungen des Todes”, 1947 („W mieszkaniach Śmierci”; tłumaczenie własne, podobnie jak inne, w niniejszym tekście zamieszczone przekłady).
33
Oranci
z błyskawic
ogołoceni
i z ognia śpiewu wyzuci
klęcząc
potrącają
Zewnętrzności porożem
znów o początku rafy
Praoceanem obmywanej
zwijającej się muzyki świata.2
Każdego roku słyszę tę muzykę, gdy przebywam w moim mieszkaniu – słoiku. Przede mną – vis-a-vis – kurtyna rozmaitej gęstości drzewostanu oddziela metropolitarno gwarną ulicę powiatowej Wieliczki; za
mną – rozzłocona dal niegdysiejszego Żupnego Sadu, a ja – w zależności
od nastroju – zasłuchana w wyższe i niższe tony komarzych skrzypiec,
w dygocące cytry wiatru czy w dobiegającą z dziedzińca salinarnego
Zamku – straussowską orkiestrę Obligato. W te, od zaułka do zaułka
przerzucane niby piłeczka pingpongowa, krzepkie klarnety; z alejki na
alejkę śpiewną strugą spływające oboje, czy – jak przebudzone puchacze – pohukujące waltornie, które już nie tylko rozwijają na kształt
(zwanej Leporello) obrazkowej książki, muzykę mego Miasta, ale nadto
one same mknąc z prędkością światła, światło owo rozpraszają na najpiękniejsze, ponieważ zaklęte w dźwiękach, kolory.
Odkąd moja dziecięca pamięć sięga, to dzielnica Klasno zawsze znajdowała się przy drodze na Sierczę. Później zaś ilekroć wyłącznie udawałam się na Klaśnieńską, nieodmiennie ogarniał mnie bliżej nieokreślony
smutek, że idę tylko tam, przy czym w moim smutku nie tkwiła żadna
przypadkowa melancholia, gdyż Klasno (w swoim czasie mikroskopijne
2 Nelly Sachs: „Erloeste aus Schlaf” (w: „Flucht und Verwandlung”, 1959 („Ucieczka i przemiana”).
34
– w mieście Wieliczka – miasteczko żydowskie) jeszcze teraz odzywa się
(słyszalnym podświadomie) „Chórem opuszczonych rzeczy”3:
Rozbity dzban
CZY DZBANEM BYŁEM, skąd wieczór niby wino wypłynął
A i czasem księżyc więziono w krzewie różanym?
Noc konania staruszki przechwyciłem
Gdy dyszała jak dyszy koźlę do palika uwiązane.
O dzbany, dzbanki! do miary pożegnania przystosowane
Mamy co chować; Naturę płynną.
Jesteśmy jak serca, bo z nas tłoczy się dalej
I stoi cicho niczym czas w zegarze.
Przyćmione światło
O moje lustro cienia! zobaczyłam w tobie, widziałam –
Wydobytą dłoń z prochu grobu, przemienioną w gwiazdę
Czas w kołysce swej trupiej wrzeszczał – ujrzałam
Wygięte męką w pierścień Izraela wargi.
Bucik
Miara ludzka zgubiona ; jestem samotnością
Którą jej rodzeństwo szuka po tym świecie –
O Izraelu, to z twoich stóp cierpiących
Jestem krzyczącym wniebogłosy, echem.
Wcześniej jednak zapisał szwedzki mistyk (i zarazem uczony) Emanuel Swedenborg (1688-1772) iż „W mniej dotkliwych piekłach widzieć
można nędzne rudery, niekiedy stojące w rzędach na kształt miasteczka
z jego ulicami i zakątkami…”. Z pewnością (przed Zagładą) Klasno
3 Z cyklu „Choere nach der Mitternacht“ („Chóry po północy“ w cytowanym zbiorze
„W mieszkaniach Śmierci”), por. przypis 1.
35
raczej nie przypominało opisanego przez (wzorującego się na Swedenborgu) Czesława Miłosza4 symbolicznego „piekła” w postaci zaniedbanych ulic; specyfika dzielnic żydowskich – analogicznie do innych osiedli
– tętniła swym własnym, bynajmniej nie egzotycznym, życiem. Dopiero,
kiedy najbardziej żywymi i realnymi ludźmi kwaterowano makabryczne
„Mieszkania Śmierci”5, wtedy również Klaśnieńska (z przyległościami)
poczęła przywoływać ów na poły zaświatowy, na poły sennie majaczący klimat topików wszystkich – po Holokauście – miejsc wspólnych.
I tak na przykład, gdy z Tatą (w drodze na Sierczę) potykaliśmy się na
koleinach, jezdnią nazywanego, gościńca, to mimowolnie oglądać musieliśmy – rozkiwane jak stare zęby, w obszarpanych tałesach z łuszczącego się tynku – rudery, z których to budo kamienic często i znienacka
wyskakiwały dożarte kundle. A z kolei pomiędzy domostwami rozciągały się węższe i szersze skrawki zielsk osłaniające swym wybujałym
chabździem przepaściście zaśmiecone parowy. Jednakże około Wielkanocy „moja magnetyczna” Klaśnieńska (z przyległościami) bardzo, ale to
bardzo odświętniała:
Rozrzedzony mrok – wieczór szafirowy
przekwitłym fioletem ćmią latarnie szpotawe:
kiedy sepią rozgrzane z czernią mokrych grządek
skądś (na różowo) hiacynty zapachniały.
Stylista wiatr na leszczynie drapuje
liściastą szatkę dziewczątku jak driada
a kotka łaciata żwawo maszeruje –
czyżby ze swym kotem umówiona na randkę?
– rozradowana, w Wielkim Tygodniu Roku Pańskiego 1970, wiązałam
swoje strofy patrząc na złociście rozkwitające jędrne pręty (wówczas powszechnie sadzonej w Wieliczce) forsycji.
4
5
36
Zob. wiersz tegoż „Po drugiej stronie”.
Patrz przypisy 1 i 3.
Oczywiście, zgodnie z rytmem terkoczących nad ranem budzików,
świąteczna Klaśnienska (z przyległościami) nader szybko powracała do
uprzedniego stanu powszedniości. Niemniej, nastrój dzielnicy udzielał
się nie tylko mnie. Swego czasu, mała Obywatelka Sierczy, Basia, późniejsza wybitna artystka malarka – Pani Borowiec-Kowalczykowa wręcz
wizjonersko odtworzyła opisane przez Miłosza owo „mniej dotkliwe piekło” oraz jego – przez nią nazwany „Wichrowym Wzgórzem”6 – skojarzony z nostalgiczną niesamowitością, katastrofizm. Bowiem nigdzie
indziej w Wieliczce, lecz tu właśnie widziało się:
„…Drewniane baraki,
albo jednostopą kamieniczkę, w polu chwastów,
(…) i był zapach niby-kapusty
i niby-wódki…
(…) ten kraj nie znał zdziwienia.
Ani kwiatów. Pelargonie w blaszankach uschnięte,
pozór zieleni zakryty lepkim pyłem.
…
Ani przyszłości. Grały gramofony
powtarzając bez ustanku co nigdy nie istniało,
Rozmowy powtarzały co nigdy nie istniało,
żeby nikt nie zgadł gdzie jest i dlaczego…”
„Tu Żydzi wytwarzali. Tutaj handlowali. Tu był cheder, tam się modlili” – za każdym razem odwiedzin Klaśnieńskiej (z przyległościami) lubił
mawiać mój Tata, gramoląc się ze mną na grzbiet Wielickiego Pogórza
i czytając przy okazji (do szyldów podobne) zacieki na trądzikowych
murach: „A tu, no nie! Co za bandytyzm, jakie zezwierzęcenie, żeby
utwardzać gościniec macewami!”
„Macami? A co to za mace?” – dopytywałam się zdezorientowana, bo
miałam na uwadze „bezkwasowe płatki”.
6 Reprodukcja w: Aniela Birecka: Mistyczna Wieliczka (lapis specularis). Wieliczka 2007.
– s.64
37
„Macewy, nie mace. To są, Aniołku, zabrane i roztrzaskane na gruz
nagrobki z żydowskiego cmentarza”.
„I Żydzi się na to zgodzili?” [Wprawdzie nikt mi jeszcze nie umarł,
jednak już widziałam siebie broniącą miejsca rodzinnego pochówku!].
„Nie mieli się na co godzić, bo wcześniej ich wywieźli”.
„Wywieźli? A gdzie ich wywieźli?”
„Do gazu”. – Szczerze (i brutalnie) odpowiedział Tata.
[Nieprawdopodobne: do gazu. Gazu, którym zatruć się można na
śmierć. I w ogóle gdzie był ten gaz? Tak, o, ustawili ich przed kurkiem
z gazem? I dalej co? Mieli ten gaz wąchać? Odkręcać? Dokręcać?]. Tata
milczał wyraźnie wzburzony, skoro nie poprawił niegramatycznego
„gdzie” zamiast „dokąd”; i milczałam ja, jedynie gdzieś w środku tłukło
się moje ściśnięte jak baleron, serce.
Lecz oto niebawem miałam wielce wątpliwą (biorąc pod uwagę sześcioletnią dojrzałość) okazję, dowiedzenia się czegoś więcej o wspomnianym przez Tatę „gazie”.
Pewnej deszczowej lipcowej niedzieli wyruszyła zorganizowana
przez Radę Zakładową wielickiej Kopalni Soli wycieczka turystycznokrajoznawcza do Porąbki – Żywca. Że na trasie był Oświęcim (żaden
tam „Auschwitz – Birkenau”!) więc – nie bacząc na nieletnich (w mojej
osobie) turystów – ochoczo postanowiono go zwiedzić.
Wszystko bohatersko obejrzałam: rampy, łaźnie, komorę gazową,
dziewicze puszki z cyklonem, stosy rozmaitych przedmiotów, fotografie
plus inne – przyprawiające o nerwowy rozstrój – eksponaty. Nie wytrzymałam przy gablotce (między innymi) demonstrującej krwotokiem zalaną
odświętną sukienkę malutkiej dziewczynki: białą, w niebieskie kwiatuszki,
z bufiastymi rękawkami [nosiłam podobną po mojej dużo starszej siostrze] wybuchając na ten widok lamentującą rozpaczą. Tata wyprowadził
mnie na zaśmiecony skwer przed bramą obozu. Gdy przestałam płakać,
wtedy (wysmarkawszy się do czysta w Tatusiną chustkę do nosa) oświadczyłam uroczyście i kategorycznie, iż „moja noga nigdy tam nie postanie.
Jeżeli kiedykolwiek tu dotrę, najpierw muszą siłą mnie zawlec!”. [Słowa
38
rzeczywiście dotrzymałam: nawet celę śmierci świętego Ojca Maksymiliana znam jedynie z fotografii].
Jakkolwiek wspomnienie zakrwawionej sukienki (do teraz) nie daje
mi spokoju, jednak po 20 latach od tamtej oświęcimskiej traumy, czteroletnia właścicielka muzealnego eksponatu wyjaśniając mi przyczynę
swej zniszczonej odświętnej kreacji, wierszem Nelly Sachs („Ein totes
Kind spricht”7) opowiedziała mi, dlaczego tak właśnie się stało:
Mama trzymała mnie za rękę.
Wtedy ktoś wzniósł nóż na pożegnanie:
Mama wypuściła mą rączkę
Aby cios mnie nie trafił.
Musnąwszy moje biodro –
Zakrwawioną dłonią –
Lecz wówczas ten cios pożegnalny
Nieprzełknięty kęs przeorał w mym gardle –
I wraz ze słonkiem w brzask wyprowadził
I wyostrzył wzrok –
I słuch wyczulił
I z każdym słowem współczucia wbijał kolec w serce –
Gdy prowadzono mnie do Śmierci
Nadal czułam w finalnym momencie
Wyciąganie dużego noża. Ze mnie.
Bo nazywany wcześniej „eksterminacją” – holokaust8 w domu moim
nie należał do tematów zakazanych. Mieszkańców Kresów południowo –
wschodnich (z wyjątkiem Ukraińców-banderowców i przeczołganych na
7 „Umarłe dziecko mówi” (ze zbioru „W mieszkaniach Śmierci”).
8 Jako definicja określenie owo ewoluowało od pojmowania go w znaczeniu „całopalenia
zwierzęcia ofiarnego” poprzez – w ogóle – unicestwienie ofiary aż do masowego zniszczenia komuś kogoś (np. niewygodnych ludzi) lub komuś czegoś [por.: wielce teraz modny
i wyjątkowo niestosowny słowny wytrych: „masakra”].
Od lat pięćdziesiątych minionego wieku „holokaust” jest odpowiednikiem pojęcia: „wymordowania (w latach 1941-1945) przez nazistów Żydów europejskich”.
39
rodzinną ziemię okupanckich bolszewików) łączyła powszechna solidarność cierpienia i wspólnota działania, przenosząc złowrogie „wczoraj”
na niepewne „dziś”. „Dziś” natomiast na bardziej jeszcze niepewne „jutro”, albowiem „pojutrze” mogła np. wybuchnąć wojna, a wtedy: „Jedna
bomba atomowa / i wrócimy znów do Lwowa…”, na co ja osobiście –
wcale, ale to wcale – nie miałam najmniejszej ochoty [Tata twierdził, że
jestem bardzo głupie dziecko!].
W złote, pachnące igliwiem oraz bukszpanem sierpniowe popołudnia, Rodziców odwiedzali znajomi z Krakowa. Żydzi. Nikt w tym nie
upatrywał żadnej sensacji, nikt też nie dziamgał ani nie perorował o jakimś antysemityzmie, „pojednaniu”, „dialogu”, „zbliżeniach” i „oddaleniach” plus innych, później wyczarowywanych przez fanatyków (byłych
– w większości – ubeków) o rzekomej „wyłączności” w męczeństwie
określonej nacji.
Np. błog. pamięci dr nauk med. Klara Sandig, absolwentka Akademii
Medycznej w Wiedniu, spokojnie opowiadała o swych własnych okupacyjnych perturbacjach oraz o bliskiej krewnej, która – z dwojgiem dzieci
– ukrywała się u jednej z arystokratycznych rodzin w Warszawie. Nie
wiadomo kto hrabiów zadenuncjował, w każdym razie zginęli wszyscy
rozstrzelani na pałacowym dziedzińcu klasycystycznej rezydencji. I ukrywający się, i Gospodarze, i służba.
Podczas popołudniowo niedzielnych konwersacji rozprawiało się
również o szmalcownikach oraz powojennych właścicielach pożydowskich ruchomości. W domu moim mówiono o tym z jak najspokojniejszym sumieniem. Rodzice nie musieli się niczego wstydzić.
Także i nastrój wielkich Starotestamentowych Świąt potrafił udzielać
się memu tradycyjnemu katolickiemu domowi. Pomiędzy Rosz ha-Szana, Jom Kippur i Sukkot przesuwały się promienne dni samospełniającej
wrześniowej tęsknoty; dni o smaku gorącego rosołu „z prawdziwej kury”
(z domowym makaronem); dni o zapachu strudla z jabłkami, placka
ze śliwkami, lipowego miodu, cierpko aromatycznej, podawanej przedzmierzchową porą, herbaty; włoskich, świeżo łuskanych orzechów, wi-
40
nogron koloru (jakże wówczas zakazanego przez szkołę) atramentu,
czyli najgłębszego – z odcieniem kwietniowego fiołka – fioletu.
Pachniała też jesień: herbacianą różą, nasturcją, georginiami, wczesną chryzantemą oraz pruskim kwasem, to jest migdałami. Jesień,
która nawijała – niby nitki babiego lata – strzępki melodii rozżalonej
harmonii o wierzbach szumiących i w głos płaczącej dziewczynie…
Za to ja – znowu w swoich snach – sfruwałam spod wielickiej synagogi
z prędkością głosu, czerwoną i lśniącą niby wiśnia-łutówka skrzydlatą
bryczką do samego środka Wieliczki. Wieliczki pustej jak wydrążona
dynia; do miejsca o nieokreślonej bliżej dobie, sezonie roku (z wyjątkiem zimy) mimo to rozlatanego trwogą w pozamykanych i zarazem do piwnic zredukowanych a zasiedlonych przez zaszczutych
– podobnym cieniom na freskach – ludzi w (niczyich) domostwach.
Bo sny moje wcale nie były koszmarne, a jedynie męczące. I przez długi,
długi czas zupełnie niezrozumiałe.
„Było, lecz nie wróci…”, chociaż „wrócił się proch do ziemi tak jak
nią był” (Koh 12, 7), ale czy każdy – z tamtych, gwałtownie zerwanych
srebrnych sznurów życia – „duchów do Boga powrócił, który go dał”? –
nie mnie sądzić, a jedynie współczuć memu Bogu, Odkupicielowi świata, że wtedy, gdy co poniektórzy z przekraczających demarkacyjną linię
życia i śmierci, przeklinali Go, to On – z ojcowską czułością – podawał
im nad Otchłanią pomocną rękę…
A zaczęło się od tego, że w 1780 roku, w myśl józefińskiej reformy
syna cesarzowej Marii Teresy, ciż 150 lat później skazani na pył, ochoczo
zasiedlili Klasno – odrębną (od miasta Wieliczki) jednostkę administracyjną, by następnie po wielkim pożarze Śródmieścia (1877) i Klasna (1788)
sami przezornie ubezpieczeni w wiedeńskich towarzystwach asekuracyjnych, mogli rozpocząć masowe wykupywanie mieszczańskich realności.
W 1935 roku w jednej ze swych publikacji Ludwik Młynek wieszczył
ponuro, że jak tak dalej pójdzie, to za pięćdziesiąt lat Wieliczka kompletnie „zżydzieje”.
41
Na pewno za czasów (profesora) Młynka etniczna odmienność Wieliczki nie jawiła się równie sielankowo aniżeli teraz na dawnych fotografiach z kolekcji Pana Wiesława Żyznowskiego9, niemniej, w – nazywanym pogardą – czasie współczucie i solidarność – w zdecydowanej
większości przypadków – zasypały uprzednie animozje. Gdyż w jakąkolwiek zapiekłą nienawiść to ja nigdy, przenigdy nie uwierzę!10
Żadną miarą nie sprawdziły się proroctwa Ludwika Młynka. Jeszcze
nie minęła dekada, kiedy Klasno opustoszało po swych rdzennych mieszkańcach; później zaś pozapadały się w ziemię „jednostope” kamieniczki
i rozsypywały (podobne do murowanych baraków) tynkowane (głównie)
na różowo – wielopokoleniowe domiszcza. Wdrapując się z Tatą na sierczańską wyżynę, chcąc nie chcąc musieliśmy mijać opuszczoną i zdewastowaną synagogę, z której murów wyzierał niewyobrażalny smutek.
Dlatego smutek, albowiem i niczym w wierszu Nelly Sachs11:
ŚMIERĆ, GOLEM!
Rusztowanie ustawiono
przyszli cieśle
i jak sfora dysząca
psów
cień twój obiegają spiralny.
GOLEM ŚMIERĆ!
Świata pępek
twój szkielet otwiera ramiona
w pozorowanym błogosławieństwie
Żebra dotykają stopni
szerokości geograficznej obliczonej dokładnie! […]
9 Par.: Wieliczanie na opisanych fotografiach. Kraków 2009
10 Zob. m. In. relację, przypuszczalnie naocznego świadka, Kazimierza Pająka, autora książki
pt. „Wieliczka – stare miasto górnicze”. Kraków 1968. – s. 126 + następne.
11 Zob.: „GOLEM, TOD!” W: „Zaćmienie gwiazdy”, 1949 („Die Sternverdunkelung”)
42
Mieszka w ruinach dwojaka nostalgia
Kamień zasypia zieleniąc się mchem
w trawie gwiazdnica12
i z łodyg złote wystrzelone słonka [...]
A wszystkie wykolejone gwiazdy
znalazłszy się w najniższym upadku
powrócą zawsze do Wiecznego Domu.
Bowiem jak powszechnie wiadomo, obrazowe wyobrażenia śmierci
niewiele się od siebie różnią: Starzec z wagą lub z klepsydrą bądź
owinięty w białą płachtą szkielet kobiecy. Wszak opisany przez Poetkę,
równoznaczny zrujnowanej synagodze, Golem, to nie tylko (fizyczna)
śmierć; Golem jest także (czy przede wszystkim) ożywionym (chociaż)
bezdusznym (s)tworem. Albo inaczej:
„Golem jest istotą z gliny na kształt człowieka, jednakże pozbawioną logicznie rozumującej duszy (neszama), a zatem również i zdolności
mowy. W Biblii interesujące nas słowo pojawia się tylko raz w Ps. 139,16,
który to werset tradycja żydowska wkłada w usta Adama tłumacząc sam
wyraz jako embrion, choć w rzeczywistości oznacza abstrakcję (w średniowieczu na przykład utożsamiano go z greckim określeniem bezkształtnej materii (hyle)).
Najbardziej znana legenda opowiada o ulepieniu golema przez rabina Jehudę Löw ben Bezalela z Pragi (urodzonego w Poznaniu) znanego również jako Maharal w momencie, kiedy w drugiej połowie XVI
wieku nasilać się zaczęły ataki na Żydów praskich. Aby obronić siebie
i innych, to rabin Marahal uformował z gliny olbrzymią ludzką postać,
którą ożywił sobie wiadomym sposobem poprzez wypisanie na jej czole
bądź włożenie do ust pergaminowej karteczki ze słowem Emet (w języku
hebrajskim oznaczającym prawdę). Wymazanie pierwszej litery odbie12 Stellaria media: liczne pokładające się pędy gwiazdnicy tworzą niewielkie kobierce.
Jajowato zaostrzone liście; kwiaty drobne, białe. Azotolubna. Jej typowe i ulubione występowanie to porośnięte trawą hałdy. Stosowana w medycynie ludowej.
43
rało wyrazowi met oznaczającemu „śmierć” przypisanej jej mobilności.
Według innych interpretacji, mogło też być zapisane nań słowo Adam
(człowiek) gdzie po wykreśleniu pierwszej litery dam czyta się je jako
„krew”. Tak sporządzona postać była jednak niema i bezmyślna i mogła
jedynie wykonywać wydawane rozkazy.
Z kolei według innej wersji legendy: po obronie przed pogromem
Żydów, w szał wpadł sam Golem. Wówczas rabin Marahal wyjął mu z ust
pergamin, z Emet wykreślił pierwszą literę, przez co humunculus13 znowu stał się glinianą kukłą14.
Kilkakrotnie tu przywoływana Nelly Sachs15 (1891-1970) jest niemiecką poetką pochodzenia żydowskiego, specyfika natomiast całej kultury
żydowskiej polega na uniwersalizmie. To że Pani Nelly akurat była obywatelką niemieckojęzycznego kraju, w niczym nie umniejsza faktu jej
zdolności lub możliwości przezeń lokowania (w dowolnych krajach czy
miejscowościach) judaistycznych toposów. Że nie jest to pogląd karkołomnie wykoncypowany, postaram się wykazać na podstawie jednego
z najsłynniejszych dramatów Noblistki pt. „Eli”.
Pozostająca pod przemożnym oddziaływaniem myśli chasydzkiej
Poetka akcję moralitetu osadziła w polskim podkarpackim miasteczku
(konkretnie: w Jarosławiu). Rzecz osobliwa: w przybliżeniu wygląd jarosławskiego rynku (z ratuszem, z renesansową kamienicą Orsettich, ze
stylową studnią, podcieniami itp. architektonicznymi detalami) odpowiada scenerii misterium, pomimo iż Polski, Autorka nie znała z autopsji.
Akcja rozgrywa się już po Zagładzie, z której całkiem spora grupa
skazanych na śmierć, śmierci tej – po prostu – się wykłamała. Mimo to
dla Ocalonych w osobach: praczki Gittel, piekarki Basi, dzieci z pobliskiego sierocińca, domokrążcy, garbusa, szlifierza, wędrownego grajka,
13 „sztuczny [wysmażony w tyglu] człowiek” (przyp. autorki)
14 Powyższe informacje odpisałam z własnej – pomyślanej jako rozprawa habilitacyjna –
pracy na temat: Dwugłos ocalałych proroków: Nelly Sachs i Roman Brandstaetter – próba
konfrontacji (2003-2006).
15 W miarę obszerny oraz poprawny życiorys N. Sachs opracował Ryszard Krynicki, tłumacz oraz wydawca jej „Wierszy wybranych”(Kraków 2006)
44
matki z urodzonym w ziemiance niemowlęciem, żebraka, fryzjera, cieśli, ogrodnika, staruszka, staruszki oraz: dla – wysypujących się z bożnicy – gromady świętujących Nowy Rok, Żydów, wciąż trwa czas żałoby
i smutku, ponieważ [tytułowy] Eli nie żyje.
Coś osobliwego musiało być w tym ośmioletnim chłopczynie, skoro
wszyscy, którzy przetrwali nie potrafią o nim zapomnieć. Gittel pokazuje ślady krwi na koszulce chłopaczka; płaczą za nim, odbudowujący
wojenne zniszczenia, murarze; przywołują sieroce dzieci. Najbardziej
jednak cierpi i rozpacza z jego powodu dorosły przyjaciel – trzydziestosześcioletni szewc Michał, ocalony niejako wbrew sobie i własnej woli,
ponieważ w tym najtragiczniejszym z tragicznych dni, on wyjechawszy
na krótko z miasta, życie wprawdzie uratował, lecz jednocześnie postradał najbliższych: narzeczoną Miriam oraz zaprzyjaźnione dziecko sąsiadów o wielomówiącym i wieloznaczącym imieniu „Eli”.
Może i Mały byłby się jakoś uchował, gdyby nie to, że (li tylko ubrany
w swoją nocną koszulinę) widząc pędzonych na egzekucję własnych rodziców, pobiegł za nimi przerażony, gwiżdżąc przeraźliwie na – zza pazuchy wyjętej – pasterskiej fujarce. A kiedy gwizdał tak i gwizdał, jakby
tą wibracją maltretowanego powietrza wstrząsnąć chciał całym Wszechświatem, jakby przywoływał Tego, Który zasiada na tronie z gwiazd
i szafirów, to wówczas – niewiele od pastuszka starszy żołnierz-pacholę – uderzył go w głowinę karabinową kolbą, przy okazji wybijając mu
przedni (mleczny) ząb. Eli upadł buzią do ziemi. Wieczorem, gdy było
już po wszystkim, zupełnie nieświadomy ostatnich zdarzeń Michał powrócił do wyludnionego miasta.
Zwijała się i rozwijała muzyka świata: cykały świerszcze, kiedy szewc
wraz z towarzyszącym mu szlifierzem chowali się po strychach jarosławskich domów; gwizdem pastuszej ligawki świszczała torturowana aura,
przygrywał gęślarz – włóczęga, tańczyły i śpiewały sieroty, szofar16 dudnił oraz jękliwie i psalmicznie zawodzili chasydzi.
16 Trąbka wykonana z rogu zwierzęcia koszernego specjalnie zakrzywiona na znak, iż człowiek przyjąć musi wolę Boga, Który przecież dla tego człowieka pragnie szczęścia! Dęcie
w róg jest wołaniem o Boże miłosierdzie. Eli (imiennik proroka Eliasza, żydowskiego Patrona do spraw beznadziejnych) nie dysponując trąbką (szofarem) użył własnej gwizdawki
(przyp. autorki).
45
W Wieliczce, niczym w misterium Nelly Sachs, w misterium dodajmy
napisanym w 1943 roku w jednym z zimnych emigracyjnych pokojów
w Sztokholmie (!) zdarzyło się niemal identycznie. Pamięć 27 sierpnia
1942 długo jeszcze przechowają wielickie mury i kamienie. Nie łudźmy
się, że tak nachalnie i chaotycznie zagęszczane Miasto bezkarnie pozwoli się popychać ku – nie zawsze promiennie – majaczącej przyszłości.
W pewnym momencie rozdęty do granic możliwości ten inwestycyjno
urbanistyczny balon trzaśnie, a ci, których niegdyś ciała przeniknął (lub
miał przeniknąć) dym powrócą w chwili:
KIEDY ODDECH
zbuduje chatę nocy
i podąży
szukając swego cierpiącego nieba
a ciało
ta winnica krwawiąca
napełni antałki ciszy
i oczy przemienią się
w widzące Światło
gdy w tajemnicy
rozpłynie się wszystko
i wszystko podwoi –
Narodziny
wszelkich Jakubowych drabin wyśpiewają organy Śmierci
wtedy
iskra wspaniałej pogody zapali
czas –17
17 Tytuł oryginału: „Wenn der Atem die Huette der Nacht errichtet hat…“ ze zbioru „Ucieczka i przemiana“ .
46
Zdzisław Brałkowski
/Hardy/
Zdzisław Brałkowski pracował początkowo w fabryce, a od wielu lat jest
wychowawcą trudniejszej młodzieży i nauczycielem. Niedawno zaczął
spisywać swoje wspomnienia. W roku 2015 została wydana jego pierwsza
książka: „Syberia, inny świat”. Wiosną 2016 roku ukaże się druga: „Młodości
szczęśliwa”. Oprócz prozy pisze poezję lekką – niedługo zostanie wydany
jego tomik: „Fraszki, limeryki i inne żarciki”. Interesuje się polityką, historią
i przyszłością. Jest również zapalonym pływakiem i rowerzystą.
Limeryki
Potęga natury
Młody artysta, z Brzegu nad Odrą,
napotkał wiosną dziewoję modrą.
Malował karmin jej ust
i alabastrowy biust.
Nagle poczuł swą naturę szczodrą.
Lejbgwardia
Drągali brała Katarzyna
bogatych w „to”, jak u Murzyna.
Który się w nocy wykazał,
w szampanie kąpać się kazał.
Słabemu jednak się urzyna.
Zupa
Młodej żony spod Zamościa
ślubny zupę chciał na kościach.
Archeolog-żona,
nie była strapiona.
Miała je w dużych ilościach.
47
Akt
Z Kutna malarz akt strzelisty machnął.
Szluga zapalił, mocno się sztachnął.
Popatrzył raz, drugi, trzeci.
Wyrzucił obraz na śmieci.
Zziębnięty model skrycie się żachnął.
Ułan i dziewczyna
Przed wojną panienka z przedmieścia Grudziądza
poznała ułana z „dupą jak z mosiądza”.
Poszła z nim na błonia,
posadził na konia.
Po czasie o sprawstwo w sądzie go posądza.
Koński kosmita
Raz z gwiazd przyleciał koński kosmita.
– Czy na Ziemi jest stajnia? – się pyta.
Chcę zjeść jak prawdziwy koń.
O, czuję już siana woń!
Pożarł, porżał, wyciągnął kopyta.
Różnica wieku
Młodziutka żona z Kórnika
miała ochotę pobrykać.
Mąż nie był niechętny,
do tego majętny.
Kupił pięknego kucyka.
48
Fraszki
Z ogłoszenia
Z ogłoszenia wziął przechodzoną.
Okazała się byłą żoną.
Aktorka
W dumę wzrosła, gdy rolę dostała...
dzięki walorom własnego ciała.
Heros
Chwalił się, ile pod rząd on może.
Po pierwszym razie padł już, niebożę.
Mocarz
Twierdził, że ma moc Priapa.
Tym większa była klapa.
Prawdomówna
Przysięgała, że dziś kocha tylko jego.
Nie kłamała. Dziennie kochała jednego.
Wzór pracownika
W pracy zawzięcie wciąż bronił zdania swego.
Zwłaszcza zgodnego ze zdaniem szefa jego.
Reżyser
Obiecywał jej Cannes, Cezara i szczyty.
Niestety, zbyt wcześnie zdradziły go sznyty.
49
Zabawy słowem
„Polski” to trudna język, cz.1.
Włos na głowie mi się jeży,
Jerzy jeże warzy świeże?!
Świerzbi mnie od tego ręka,
świerzb to już, czy tylko kwękam?
Taka z jeży jest wyręka,
włos się jeży, w głowie męka.
Chociaż jeżyn by przyniosły
zamiast jarzyn już przerosłych.
Jeż, jeżyna, jar, jarzyna,
cel, celina*, perz, perzyna,
lew, lewizna, cień, cienizna,
miał, miauczenie, grab, grabienie,
post, postanie, miot, miotanie...
Ileż w mojej biednej głowie
jeszcze takich zbitek stanie?
Wszystko to jest wina jeża!
Jak poskromić tego zwierza?
Może zwierzę się ja komu,
sam zaś myknę po kryjomu?
Z wieży umknę przed tym zwierzem,
abym sam się nie stał jeżem?
*celina – rusycyzm: niezaorane jeszcze stepy, zwłaszcza na Syberii i w Kazachstanie.
50
Facecje
Grzybobranie
Przybył kiedyś gość z południa
tam, gdzie dżungla, a nie tundra.
Ledwie u nas się rozgościł,
już nam wszystkim pozazdrościł.
Tych prawdziwków robaczywych
i szatanów niezjadliwych,
muchomorów sromotników...
dobrze, że nie grzechotników.
Zaraz ruszył w nasze lasy,
aby zebrać w nich frykasy,
polskie grzybki urodziwe.
Mam nadzieję, że prawdziwe.
Nie szatany? A czort wie to!
Tam u niego jest gorąco.
Może i skorpiony zbierał.
Przecież nie znam się, cholera!
Z ostrożności, z cicha więc pęk,
już ogarnął lekki mnie lęk.
Jajecznica? Jest z grzybkami?
Można nakryć się nóżkami.
Więc z gościowej jajecznicy
zrezygnuję. Po próżnicy
mnie się pyta, czy spróbuję.
Gość jest pierwszy. Więc dziękuję.
Ja gospodarz. Ze mnie nie cham.
Niech gość podje. Ja odczekam.
Potem spojrzę. Gościu żyje?
Wtedy grzybki też spożyję.
51
Profesor Dzik. Wojna wrześniowa (fragment książki)
Po pomyślnym zakończeniu problemów z egzaminami wstępnymi,
rozpocząłem pięcioletnią naukę w technikum elektrycznym. Zaczęły się
normalne dni szkolne, jakie każdy pamięta ze swoich lat nauki.
Przez pierwsze dwa lata jednym z przedmiotów, poza ściśle zawodowymi i ogólnymi, było „Przysposobienie Obronne”. Nauczycielem
był człowiek starej daty, profesor Paweł Szmelter. Jednak mało który
z uczniów zapamiętywał jego nazwisko. Nim je poznaliśmy, trochę czasu także upłynęło. Wpierw, już w dniu rozpoczęcia roku szkolnego, od
starszych kolegów dowiedzieliśmy się, że jest to „profesor Dzik”. Nikt
z nas nawet nie przypuszczał, iż może nazywać się inaczej. Posturą odpowiadał swojemu dziwnemu nazwisku, które później okazało się tylko
uczniowską ksywką – staroświecka marynarka ledwie się dopinała na
dużym brzuchu, na krótkiej i szerokiej szyi była osadzona lekko pochylona głowa ze sterczącymi jak szczecina dzika kępkami siwych włosów,
z twarzy wystawał mu duży i gruby nos. Chyba przez tę mocno uwydatnioną część głowy miał nosową wymowę, jak mawialiśmy „francuską”.
Do tego głos był bardzo charakterystyczny – niski, dudniący, jakby dochodził z głębokiej, pustej studni. Kto raz go usłyszał, jego tembru nie
pomylił już nigdy z innym.
Kiedy otrzymał przezwanie „Dzik”? Ginęło to w pomroce dziejów
szkolnych. Bez dwóch zdań, pasowało idealnie do jego sylwetki i właśnie
głosu. Ta ksywka zrosła się z nim nierozerwalnie; większość uczniów,
zwłaszcza młodszych, uważała je za prawdziwe nazwisko.
Dzik był instytucją szkolną, istniejącą „od zawsze”. Legendy o nim
przechodziły z wcześniejszych pokoleń uczniowskich na kolejne roczniki. Wiedzieliśmy, że jest starym kawalerem, a jego wiek ocenialiśmy na
około siedemdziesiąt lat. Mógł mieć trochę mniej, ale dla nas, młokosów
z ledwie sypiącym się pierwszym wąsem, wszyscy powyżej czterdziestki
byli starymi wapniakami. Właściwie już staruszkami.
52
Pierwsza lekcja „przysposobienia” wypadła zaraz na drugi dzień po
rozpoczęciu roku szkolnego w nowej szkole. Nauczyciel przywitał się
z naszą klasą, przedstawił. Już od wczoraj wiedzieliśmy, że mamy „PO”
z profesorem Dzikiem, więc nawet nie zwróciliśmy uwagi, iż nazwisko
wymienił inne. Przeleciało to mimo uszu.
Dzik sprawdził obecność i rozpoczął pierwszą lekcję od przypomnienia o wczorajszej, kolejnej rocznicy napaści Hitlera na Polskę i wybuchu
drugiej wojny światowej. Kiedy zaczął o tym opowiadać swoim dudniącym głosem, z nieodłącznym rozciąganiem początku wypowiedzi, ledwie powstrzymaliśmy śmiech:
– Nuu, chłopcy, jak wiecie, wczoraj był pierwszy września. Tego
dnia...
– Panie profesorze, u nas w klasie jest kilka dziewcząt. Dobrze by
było o nich nie zapominać. – Jeden z nowych kolegów, Mirek, wszedł
mu bezpardonowo w ledwie rozpoczętą tyradę.
– Aaa, dobrze chłopcze, żeś zwrócił uwagę. Dobrze. Nie mogę się
przyzwyczaić, że od kilku lat na elektryków chcą się uczyć i dziewczęta.
To taki niekobiecy zawód, typowo męski. Ale cóż, wszystkie teraz chcą
być nowoczesne. Witam więc i dziewczęta. – Lekko skłonił się w stronę
naszych kilku koleżanek. – Więc wczoraj była kolejna rocznica napaści
Hitlera na Polskę i rozpoczęcia wojny wrześniowej. To był początek drugiej wojny światowej. Walczyliśmy cały miesiąc bohatersko, ale przegraliśmy. Pamiętajcie, że to była wojna wrześniowa, a nie żadna jakaś tam
kampania wrześniowa, jak piszą w podręcznikach. Ja też wtedy walczyłem.
– Pan już wtedy walczył? – odezwałem się z zainteresowaniem w głosie.
– Tak, chłopcze.
– W ułanach?
– Nie, nie byłem kawalerzystą. Byłem łącznościowcem w piechocie.
– Tak tylko spytałem, panie profesorze. Przecież Grudziądz był przed
wojną zapchany wojskiem, zwłaszcza ułanami. Nazywany był stolicą
polskiej kawalerii.
53
– Nuu, widzę, że dużo wiesz z historii naszego pięknego miasta. – Od
razu się ożywił i podszedł do mnie bliżej. – To się chwali, chłopcze, to
się chwali.
– Troszkę się interesuję, panie profesorze – odpowiedziałem – ale bardziej historią drugiej wojny światowej.
– Coraz lepiej. A co wiesz o naszych ułanach?
– Ee… w koszarach przy parku, gdzie służy mój ojciec… jest wojskowym. No tam przed wojną szkolili się ułani z całej Polski, w Centrum Wyszkolenia Kawalerii. A na Cytadeli stacjonował Osiemnasty Pułk
Ułanów Pomorskich, w którym przez kilka lat służył major Dobrzański,
który jako „Hubal” był pierwszym partyzantem drugiej wojny światowej.
A pułk wsławił się szarżą w pierwszym dniu wojny pod Krojantami.
– Nuu, pięknie, chłopcze, baaardzo pięęęknie. – Dzik rozciągnął
ostatnie słowa i aż rozłożył ręce, ukontentowany tym, co usłyszał ode
mnie. – Jak się nazywasz, chłopcze?
– Brałkowski, panie profesorze.
– Braaałkooowski, powiadasz. Nuu pięknie, bardzo pięknie – powtórzył. – Mało kto teraz z młodzieży interesuje się historią. Przed wojną
było inaczej, bardziej patriotycznie.
– Ale mówił pan, że też walczył we wrześniu – wróciłem do wątku.
Co wiedziałem z historii wojny, to sam najlepiej wiedziałem. Bardziej
mnie zainteresowały wspomnienia Dzika.
– Co? Ano tak. Też walczyłem w wojnie wrześniowej. Ale po kolei.
Przed wojną byłem w naszym mieście nauczycielem śpiewu w gimnazjum. Wtedy były gimnazja po szkole powszechnej. No więc... nuu, a co
to za zachowanie? W przedszkolu jesteście? Cichoo!
Jak mogliśmy zachować spokój? Kiedy usłyszeliśmy, iż uczył kiedyś
śpiewu, ogarnął nas wszystkich homerycki śmiech, którego paroksyzmy
ledwie tłumiliśmy. Dzik i nauczanie śpiewu?! To jakby hipopotam udawał
baletnicę tańczącą w „Jeziorze łabędzim”.
Profesor próbował przekrzyczeć hałas, zamachał rękoma i powtórzył
głośno:
54
– Cicho! Cicho, mówię! Uspokoicie się, basałyki?! Nuu, co ja mówiłem? Aha, no więc, uczyłem przed wojną śpiewu...
Tego już było dla nas za wiele. Musiał powtarzać o tym śpiewie?!
Cała klasa ryknęła głośno, nikt już nie potrafił się powstrzymać. Wszystkich opanowały śmiech, torturujący nasze brzuchy. Jedni odchylali się na
krzesłach, inni kładli na ławkach. Nie było wśród nas ani jednej osoby,
która zdołała zachować powagę.
Dłuższą chwilę trwało machanie rękoma przez Dzika i jego próby
uciszenia nas. Powoli wszyscy się uspokajali, chociaż tu i ówdzie jeszcze
słychać było stłumiony śmiech. Otarł chustką pot z czoła i, korzystając
z chwilowego wyciszenia w sali, próbował kontynuować:
– Cicho, powiadam! Nuu, co za dzisiejsza młodzież! Nie taka, jak
przed wojną. Wtedy była inna, szanowała starszych, nie odzywała się
niepytana pierwsza. I była bardziej patriotyczna. Wiem, co mówię, bo
uczyłem ich takich właśnie pieśni.
– Nie jest z nami tak źle, panie profesorze. Po prostu mamy teraz spokojniejsze czasy niż przed wojną – wszedłem Dzikowi w słowo.
– Nuu, i masz. Odezwał się niepytany. Historię znasz. Ale nie przerywaj.
– Ale przed chwilą kolega…
– Nu i masz. Kolega jeszcze nie wiedział, że niepytany. Nuu, a ty już
wiesz.
Chciałem jeszcze coś odpowiedzieć, ale uśmiechnąłem się w duchu
i zmilczałem. Dzik był wyraźnie człowiekiem „starej daty”, jak to powiadają; w jego przypadku jeszcze przedwojennej. Starych drzew się nie
przesadza, starych ludzi też się już nie zmieni. Nie wiadomo, jaki ja będę
w jego wieku, może też trudno będzie przystosować mi się do zachowań przyszłej młodzieży, dla niej zwyczajnych. Znaczenia słów z latami
czasem diametralnie się zmieniają, jak ze słynnym mickiewiczowskim
„kutasem” z „Pana Tadeusza”; podobnie i z oceną, co jest przyjęte, a co
nie, jako normalne postępowanie w danym czasie.
Dzik w tym czasie rozkręcał się w swoim opowiadaniu:
55
– Co to ja mówiłem? Aha, o młodzieży. No więc, uczyłem ja ją przed
wojną śpiewu. Uczyłem również gimnastyki, bo to też... Cicho! Cicho!
No co w was wstąpiło?!
Jak to co wstąpiło? Nie mogliśmy sobie wyobrazić Dzika śpiewającego, a cóż dopiero mówić o prowadzeniu przez niego wuefu. To już
przekraczało nasze możliwości wyobrażenia niemożliwego. Dzik i fikołki? Z takim brzuchem?! To jak mieliśmy zachować powagę na lekcji?!
– Skaranie boskie z wami! Uspokoicie się wreszcie?!
Uspokajaliśmy się. Bardziej z obawy o wytrzymałość naszych przepon niż z posłuchu. Takie lekcje to mogą być codziennie!
Inny z kolegów, Janusz, z trudem próbując zachować poważną minę,
zapytał:
– Panie profesorze, a jak przed wojną wyglądał ten wuef?
– Ooo, to nie to, co teraz. Nuu, więc chłopcy stawali w kółku. Tylko
chłopcy, nie było mieszania, jak teraz.
– Teraz na wuefie też nie mieszają, panie profesorze.
– Nuu, no tak. Chociaż w klasach mieszają. O, jak u was. Nie to, co
przed wojną.
– No i co z tym wuefem przed wojną, panie profesorze? – Janusz
przytomnie przypomniał, o co pytał.
– Nuu, jak mówiłem, uczniowie stawali w kółko, ja w środku. Gwizdałem rytmicznie i chłopcy biegali wkoło, podnosząc wysoko kolana.
Dobrze ich ćwiczyłem... No, co jest z wami? To nie do wytrzymania, co
za rozbisurmaniona klasa! Nie możecie się uspokoić?! To lekcja, wakacje
się skończyły!
Próbował nas przekrzyczeć, ale jego dudniący głos i tak ginął w kolejnym głośnym wybuchu naszego rechotu. Chyba tylko bardzo grube
ściany na tyle tłumiły hałas, że nikt z dyrektorskiego gabinetu jeszcze nie
przybiegł.
Znowu minęło kilkadziesiąt sekund. Mnie jednak interesowało,
o czym Dzik zaczął mówić na samym początku – że walczył we wrześniu trzydziestego dziewiątego, po napaści Hitlera na Polskę. Kiedy tylko
wrzawa przycichła, zapytałem:
56
– Może pan jednak opowie o tych walkach wrześniowych.
– Nuu, i masz rację, chłopcze. To lekcja peo, a nie śpiewu czy wuefu. No masz, czy wreszcie zaczniecie słuchać?! Już? No więc, kilka dni
przed wojną, jeszcze w sierpniu, kiedy wszyscy już czuli, że wojna będzie, zostałem zmobilizowany. Byłem podporucznikiem rezerwy, to była
wtedy jedna gwiazdka na pagonach, nie jak dzisiaj dwie. Dostałem pod
komendę pluton łączności...
Tym razem nikt już się nie śmiał z opowieści, większość zaczęła słuchać. Dzik, widząc zainteresowanie, z zadowoleniem kontynuował:
– Byłem w sześćdziesiątym czwartym pułku piechoty, zwanym
„Dziećmi Grudziądza”, w Szesnastej Pomorskiej Dywizji, która też była
z naszego miasta. Wieczorem trzeciego września dowództwo nakazało
odwrót i wycofywaliśmy się w kierunku Wielkopolski, wraz z Armią Pomorze. Nuu i tam wzięliśmy udział w wielkiej bitwie nad Bzurą. Niestety,
przewaga Niemców była zbyt duża i znów dostaliśmy rozkaz odwrotu.
Cofaliśmy się przez Puszczę Kampinoską w stronę Warszawy. Ogromne
masy żołnierzy, ja swojego plutonu pilnowałem. – Na chwilę przerwał
opowiadanie i popatrzył na nas. Siedzieliśmy w ciszy, a większość uważnie słuchała. Usatysfakcjonowany takim zainteresowaniem klasy, kontynuował – nie pamiętam już, który to był dzień września. Było jednak
bardzo upalnie, jak przez cały miesiąc. Na niebie ani jednej chmurki,
niestety nie było też naszych samolotów. Za to niemieckie ciągle latały
i nas szukały. I znalazły. Szliśmy z innymi leśną przecinką, kiedy nadleciały stukasy…
– Co nadleciały? – jeden z kolegów był chyba wyjątkowo odporny na
wiedzę z okresu wojny.
– Nuu, tego nie wiesz, synku?! Coraz gorsza młodzież przychodzi...
To były niemieckie samoloty szturmowe, zrzucające małe bomby i jeszcze włączające przeraźliwie wyjące syreny. Nuu, jak tylko ktoś krzyknął
„alarm lotniczy!”, to ja krzyczę „padnij!” i sam skaczę za najbliższe drzewo! A te stukasy z góry, uuu, przeraźliwie wyją tymi syrenami i nurkują,
i rzucają na nas bomby! Prawie na nas, jakby nikogo innego nie było! –
57
Dzik coraz bardziej się podniecał w miarę swojego opowiadania. – I te
bomby zaczynają naokoło wybuchać, drzewa na nas się walą, fontanny piachu, cegły latają w powietrzu, łamią gałęzie, uderzają w ziemię
obok nas...
Cegły?! Słuchałem z zainteresowaniem, nie straciłem przytomności, słowa nie przelatywały mi przez głowę bez zrozumienia. Profesor
Dzik wyraźnie się zagalopował. Kampania wrześniowa była pewnie jego
wspomnieniowym „konikiem”, ale niech nie opowiada nam bajek. Spojrzałem po kolegach – nie tylko ja zauważyłem, że z tymi cegłami to już
gruba przesada. Byłem jednak pierwszy, który przerwał tyradę wyraźnie
rozochoconego profesora:
– Zaraz, panie profesorze. Cegły?
Klasa, z której część nie była zbytnio zainteresowana wojennymi
opowieściami, ponownie ożyła, tu i ówdzie znowu słychać było tłumione poparskiwania ze śmiechu. Jednak nie zbiły one Dzika z rezonu:
– Cegły? No, cegły. Nie wiecie, co to cegły?
– Ależ, panie profesorze? Skąd cegły w środku puszczy?! – Sam już
ledwie powstrzymywałem się od śmiechu.
– Jak mówię, że były, to były. No masz, uspokójcie się! Znowu?!
Tak, znowu. Jak mogło być inaczej? Jak mieliśmy się uspokoić, kiedy
wyobrażaliśmy sobie te cegły, latające w powietrzu w środku Puszczy
Kampinoskiej...
Kolejny raz uspokajanie trwało dłuższą chwilę. Mieliśmy przecież dopiero po piętnaście lat, w wielu z nas siedziało jeszcze beztroskie dziecię. Na szczęście dla Dzika zabrzmiał dzwonek. Przerwa!
Na niej jedynym dyskutowanym tematem była miniona lekcja oraz co
będzie się działo na następnych zajęciach z „przysposobienia”.
58
Danuta Capliez-Delcroix Bylińska
/Duszka/
Danuta Capliez-Delcroix Bylińska – urodzona w Poznaniu, od 23 lat mieszka
w Burgundii – Francja.
Autorka pięciu zbiorów miniatur poetyckich: „W klatce tęsknoty skulona” (2012),
„Śpiew o mnie wie” (2012), „W sukience
istnienia” (2013), „Zapukaj w sny o świcie” (2014), „Tam gdzie piasek szept rozkłada” (2015).
Uczestniczyła w XXIII – XXV Międzynarodowej Galicyjskiej Jesieni Literackiej.
Owocem tej literackiej eskapady były
publikacje w almanachach: „Na strunie
pajęczyny lata”, „Wierności naszej opisanie”, „Jawi się w naszym obcowaniu”
oraz w Magazynie Literacko-Publicystycznym – ISKRA (2013-2015). Niektóre
z miniatur zostały przetłumaczone na język rosyjski i umieszczone w Międzynarodowym Almanachu Internetowym
– Litera (2013).
Publikowała również w czterech tomikach grupy poetyckiej „Skrzydlaci”
(„Poezjo dodaj nam skrzydeł” 2009-2013).
Brała udział z zespołem „ROMA i Przyjaciele” w przedstawieniu „Strudzony
wędrowiec” w „Hołdzie dla Jana Pawła II”(2014). Wieczór autorski w Krakowie w Dworku Białoprądnickim (2015).
światełko
jak ćma do ogrodu pełnego światła
w twoją stronę leci niepewna jutra
płonne nadzieje i radość wygasa
wiatr zimnem owiewa mrożąc okrutnie
jakże zatrzymać jasną stronę słońca
gdy w cień odrzuca kwiat wiotki nieśmiały
wiara nie zawsze miłości obrońcą
zwątpienie chyli spojrzenia zuchwałe
59
*** /przedzierając się zbierała…/
przedzierając się zbierała
przez drogi wspomnień
szła
w bezdennej torbie
pod dotknięciem czułej dłoni
okruchy zapisanych lat
ożywały
wokół rozbrzmiewał
radosny śpiew ptaków
nie widziała wszystkich
głos jednego
rozpoznała
z najgłębszej ciszy
pojawiał się
zawsze
i tym razem
unosiła głowę
szła
z wiernie towarzyszącym
cieniem myśli
niekończącą się wiosenną ścieżką
przestrzeń
roztańczona błękitem
lekki szelest
wiatr podmuchem uniósł
delikatnych myśli wieko
60
w obie dłonie chwyciła chmury
oddech
góry niech słyszą
roześmiane trele ptaków
kwiatów wonnych przemyślenia
wiosennie barwne ścieżki
zbliżyła się
do ukrytego szemrzącego źródełka
zanurzając dłoń wyjęła ją suchą
z jedną po środku
uważnie wpatrzoną w nią...
kroplą
smaga wiatr
traci wzrok
człowieczeństwa
patrzy
nie widzi
w zielonych dolinach
przesłanie
...
pod niebem serc
noc z jedwabiu i łez
wstrzymała westchnienie
jeszcze słyszy dźwięk
pod łukiem triumfalnym
wznieciła blask
zapatrzona
fala błękitnego krzyku
przetrwam – żyj
61
Las
Nie chciał dzisiaj rozmawiać. Zamilkł. Słuchał uważnie moich opowieści.
Szłam po wąskich ścieżkach wysłanych brunatną warstwą liści.
Po nocnych przymrozkach przylgnęły pokornie do nawierzchni.
Poprzez nagie gałęzie przedzierały się promienie przedpołudniowego słońca
wyskakując nagle zza drzew mijanych. Radośnie łaskotały w oczy.
Po długim marszu, tuż pod stopami, zauważyłam na ścieżce jeden nadal
zielony liść z kilkoma kroplami porannej rosy i gałązkę jodły.
Czyżby las mi zostawił?
On nadal milczał, ale jakby głębiej oddychał. Z nim – ja.
po drodze
mijała rozrośnięte drzewa
pochylały gałęzie jakby w powitaniu
poczuła zapach wiosennego poranka
przyglądając się z uwagą zmrużyła oczy
złociste promienie tańczyły między gałązkami
wiatr dotykał lekkim oddechem poruszył
czyżby maleńkie skrzydełka zatrzepotały
tak… jest – nareszcie jest
obserwowała przez chwilę nie chcąc spłoszyć
dyskretnie wycofała się nucąc…
jesteś magią
poczekam na twój głos
cierpliwie
każdy krok ściszał szept
uśmiechnięta do… spojrzała
w rozchylające się płatki zawilców
(Anemone nemorosa)
62
wiatr podkradał jej myśli
uspokajał się
spojrzeniem
wiatr cicho przylgnął policzkiem do szyby
chciałby usłyszeć czy jeszcze pamiętasz
dróżkę przez łąki pośród koniczyny
wiosna szła lotem żurawi klucz w błękit
gdzie pąki uczuć radością pękały
w listkach zielonych jak w oczach kochanych
świat się zakręcił w dźwięk fletni w szuwarach
dzwonki konwalii majem rozbrzmiewały
szarość ustąpi z krajobrazów nowych
wiatr też zamilknie z wyśnionych niespełnień
zdarzyć się może bajka kolorowa
a księżyc wyjdzie w radosnej pełni
pieśnią jak dawniej serce rozśpiewane
po leśnych dróżkach poniesie w dal echo
wiatrem gwałtownym w przestrzenie wydarzeń
z kieszonki marzeń czerpiąc okruch wiary
otworzyła oczy a czas
nie przyniósł kwiatów w uśmiech
nie przyszły słowa
– jak wtedy
niebo z zimna płacze
obraz znaczy śladem
kropla
niepokojem dotknęła
63
czuła cisza wtóruje myślom
wybudzona wyszła słysząc jeszcze echo
oczy otworzyła w szerokim zdumieniu
z latem chyba wiosna zimy się wyrzekła
tańce wyczyniając współgrają z jesienią
tak trzy pory roku w zmiennych sukniach szelest
przed naturą tańczą z wielkim w pas pokłonem
zaprosiły w tany wiatr potrafił wiele
słońcem wiązał chmury na błękitnym łonie
drzewa wkrótce zazielenią
ścieżki znów poczują
myśli twoich ślady
a podmuchem
listek czułością niesiony
spojrzenie
dzień stanął w oknie lecz czy zdziwiony
spogląda w szybę z zaciekawieniem
po fazie mroku zachodzą zmiany
w potoku ciszy blask zalał głębię
dotyka stronic otwartej księgi
wolno po myślach przesuwa promień
wzburzony nieco chwilę zadumał
zwięzłej przysięgi nie rozumiejąc
czas się uśmiechnął pod siwym wąsem
znał myśli wzloty wszelkie upadki
niech tylko słońce chwyci korony
dzień się rozśpiewa wiosenną baśnią
64
Zbigniew Chodak
/luks/
cisza
pozostanie
kilka wierszy
kilka
wyblakłych zdjęć
wygaszone emocje
i słowa
cisza
milczących spojrzeń
której
nikt nie zrozumie
wyciszam
przestałem ulegać
powierzchownym wrażeniom
złudnym
bliżej nieokreślonym porywom
przyglądam się
jakby staranniej
ostrożniej
zbyt łatwo
ocenia się czas
i życie
na tyle
na ile umiem
wyciszam
spojrzenia chwili
65
cienie
to prawda
pamiętam fioletowe wrzosy
lasów Korzybia sosny
kołyszące błękitne niebo
parność
rozległej zieleni
rozpięte wśród drzew
pajęczyny
i światłocienie
dzisiaj
również kwitną wrzosy
lecz nie ma tych dróg
ludzi
ani czasu
między drzewami
pozostały cienie
Ryszard
odszedł cicho
jak inni
nikt się nawet
specjalnie nie zdziwił
chorował od dawna
jakby gdzieś na uboczu
poza głównym nurtem
chociaż ostatnio nie rozmawialiśmy
nie wiem
na ile pomagała mu świadomość
wiedza
66
że go lubiłem
czy to
miało jakiekolwiek znaczenie
ostatecznie
w końcowych fazach
był sam
oszukać czas
rano obudził mnie kaszel
to Krysia
nie może sobie poradzić z chorobą
wieczorem również kaszlała
dobija mnie moja niemoc
świadomość
że zaczyna się robić poważnie
wyczulam się
na nieokreślone objawy
nerwobóle
wiem
że powinienem skonsultować
to
czego nie umiem nazwać
a jednak
bezwolnie przyglądam się chwili
prędzej czy później
zniknie złudzenie
że można oszukać czas
67
podobno
podobno A jest w szpitalu
ma depresję
to takie niby nic
możliwe
że da się z tym żyć
mnóstwo ludzi
musi sobie jakoś radzić
część nie potrafi
nie chce
niektórzy
mają niezdiagnozowaną
i bywa trudno
trudniej
niż jest to w stanie
ocenić
powierzchowność spojrzenia
niech
pozwól
niech rozpłynie się czas
niech rozmyje
miękko wchłonie
oczekiwania chwili
być może
tak będzie lepiej
łatwiej
rozgoryczenia
bywają trudne
czasem zbyt trudne
na oddech
i słowa
68
można się przyzwyczaić
świat się nie kończy
z powodu braku ciepła
można się przyzwyczaić
do samotnych wieczorów
nic nieznaczących spojrzeń
półuśmiechów
później
już nie boli
przynajmniej aż tak
rozmowy z ciszą
o wszystkim i o niczym
mogą być treścią
zwyczajnych dni
czasem muszą
jeszcze
jeszcze się nie skończyło
poranki
wciąż kuszą
zachłanność myśli i źrenic
smakiem aromatycznej kawy
perspektywą
nowych doznań
odczuć
w ciszę świadomości
wchłania się nowe
i jeszcze ważny
jest oddech
wszystkie obietnice chwili
i cała jaskrawość wrażeń
69
mama
czujnie
wsłuchiwała się
w słabnący rytm
nierówno pulsujący
w sieci bladoniebieskich żyłek
zmartwiona
przecierała grube szkła okularów
lecz
żadne słowa
myśli
nie były w stanie zmienić
przekreślić
tego
co nieuniknione
bała się
wiedziała
że zbliża się czas
moment rzeczywistej konfrontacji
za oknem
cisza i pustka
kołysały cienie
nie wiem
jeszcze mnie trzyma
niejasne przeświadczenie
bliżej nieokreślona
obietnica chwili
może
to
jakieś przelotne spojrzenie
lub dotyk
intrygująca myśl
lub uśmiech
nie wiem
70
Mirosław Chodynicki
/Mirek/
Urodzony… dawno, dawno temu, a od tamtej pory błąkający się to tu, to
tam, a najczęściej w chmurach.
Zanim spadł deszcz
pod chmurnym niebem
rodzi się wiersz
owiany zapachem
palonych chwastów
tak warto żyć
nieważne słowa ciskam w płomień podniebny
puste kieszenie dziadkowej kapoty
wypełniam grzechotem włoskich orzechów
zaczarowałem w nich wspomnienia
i gorycz
Bajki wczoraj i dziś
Nie tak miało być
W betonowo-szklanej dżungli
samotność ma smak bimbru z colą
Rozkołysani przechodnie płyną
Myśli uczepione tramwajów umierają
w kanionie jazgotu
Króluje szablon
71
*** /tu można pogadać z Bogiem.../
tu można pogadać z Bogiem
z aniołami zagrać w karty
pić piwo palić i oglądać całą jaskrawość
wymalowaną kolorami lata
skwarem piołunowym
albo jesiennym deszczem
wiatrem który kłoni nagie
konary
zdobne w skrzydła wron
kapłanek szarości i śniegu
tu mam swoje myśli
w wiersz wplecione
i sny
Cisza dnia siódmego
lubię samotność i ciszę
niedzielnego popołudnia
kiedy słońce leniwie
całuje ogród lipowy
wiersze błądzą po obrzeżach
a pies śpi pod stołem
(pewnie śni gonitwę za kotem)
jutro świat znów ruszy
ciurkiem popłyną minuty
wymalują zdarzenia całkiem nowe słowa
zbulwersują zszokują
a czar
ten pozostanie pod lipami
72
Podlaski wieczór sierpniowy
w chmury ubrany
gasi czerwoną kulę słońca
co jak bochen chleba
wisi tam nad drzewami
podobno stado bocianów
krążących po niebie
zwiastuje zmiany ale jakie
nie wiem
one kołują ja się gapię i zazdroszczę
a chłód skrada się od łąk
za nim idzie noc
Depcząc w codzienność
Powoli wchodzę w nowy dzień odziany
w resztki snów doktryny
całkiem świeżych filozofii
i smak nikotyny
Z chodników zabieram codzienność
Napotkanym psim włóczęgom
próbuję wyjaśnić realia świata
Ze zrozumieniem merdają ogonami
i odchodzą na poszukiwanie logiki
w mozaice niewidzialnych śladów
wczorajszych przechodniów
Ja już nie szukam
Może moi bracia będą mieli więcej szczęścia
73
Człowiek muzyka i filozofia
opowiedzieć muzykę
słowa wpleść w wiatr
podobno życie to sen Boga
a człowiek
naszkicowany patykiem
na podobieństwo
poplątał plany
i utknął
pośród niepotwierdzonych tez
życie prostuje wszystko
z wiatru wyłuskuje słowa
układa w logiczne warkocze
tylko muzyka pozostaje nieopowiedziana
Dylematy
istnienie nie boli
więc istnieję jako mieszkaniec zbioru
z nieskończoności po nieskończoność
szablonowo zwyczajny
ręce
nogi
oraz inne detale jak u reszty hominidae
od wiosny do wiosny zamieszkuję statystyki
zaludniam słupki
podróżuję przez wykresy tylko deszcz i wiatr
burzy ustalony porządek
nie da się namówić mleczy
aby zmieniły kolor na mniej cytrynowy
74
Mokra noc
Kulawy Diabeł w przemoczonym płaszczu
spacerując po ścieżce deklamuje Dantego
z pamięci
siedzę na wyszczerbionych schodach
palę papierosa i popijam magię czerni
zmieszanej z lipowym zapachem
deszcz skradł wszystkie gwiazdy
w pędzie wiosennym
gnam
gonię
po nieboskłonie
a nieboskłon w mojej głowie
bo ja szalony
pędem śmiechem
minuty łapię
z minut naszyjnik dzwoniący
podniebnie
dla niej
może da mi uśmiech szczery
a z uśmiechu
wiersz
wystrugam i konika w galopie
75
ja i świat
niech świat gdzieś obok
a ja będę niezmiennie jesienny
w liściach wytarzany
pajęczyny pokradnę złapię słońca
promieni dziesięć wiatru garść
chcesz dam
a potem odlecę
za las schowam w gęstwinie
w jarze tam nad jeziorem
poszukaj jeśli chcesz
wyśnimy razem szarobury sen
zwróćcie mi czas
w zdziczałych sadach
księżyc maluje warkocze traw srebrzy myśl
niedojrzałe marzenia
realnieją
słucham szeptu wszechświata
ale nie rozumiem
mowy gwiazd nie wiem po co
zbierałem wykrzyczane słowa
dokąd niosłem
kiedyś chciałem posypać nimi
bezdroża
wytyczyć szlak
w dziurawych kieszeniach
mieszkają skrzaty a
w czapce mysz
76
Krzysztof Ciereszyński
/emcek/
Dyplomowany nauczyciel wychowania
fizycznego. Trener pływania dzieci i dorosłych. Obecnie poza zawodem, pracuje
z konieczności jako kierowca autobusu.
Studiuje na WSAP w Białymstoku (w trybie
ITS) psychologię na kierunku – psychologia
kliniczna, z zamiarem pracy, jako psychoterapeuta lub psycholog kliniczny. Pełni też
funkcję kuratora przy Sądzie Rejonowym
w Białymstoku. Wydał dwa tomiki poezji: „Bezgłośnie” (2012) oraz „Implikacje” (2014). Mówi o sobie: poezja jest wyrazem uczuć, tym, czym oddycham, gdy brakuje tlenu – parafrazując słowa H. Poświatowskiej: „uniesiony
nad sobą spragnionymi ustami piję przestrzeń”.
napis na murze
zmienione dni
schodzą w zdawkowe motto
które tylko czeka abym nazwał
szczęśliwą chwilą każde spotkanie
i tak zostanie przez grzeczność
los wybaczy jak w zwyczaju
święty odezwie się na końcu
gdy opowiem o znużeniu –
– wieczór jak każda nietrafiona nazwa
ciśnienie ulic
zmieszczę się na wąskiej ścieżce
na końcu przystań lub przystanek
godziny w bezruchu i noc jak monolog
bez twarzy
77
wierzę na słowo
wieczorem jest mnie więcej
uśmiechy ulepiły twarz
plecak pełen zachodów
czeka na przyszłość
przewodzę ciepło z ręki do ręki
transakcja nie jest wiązana
w gestach ludzie jak drzewa
zawsze jest o co prosić
pogoda bez wyrazu
jak lalka porzucona na śniegu
nasiąkam deszczem
do wilgotnej skóry lgnie noc
zamyślony wiatr
w kałużach wymieszane spojrzenia
z solą i kawałkami szkła
posczepiane ciszą chmury
bez umiaru sycą się światłem
deszcz wypełnia szczeliny
zlizuje mrok
myśli mówią przez sen
zobacz
kot stał się całkiem biały
z nadejściem świtu
konfabuluję przeznaczenie
podszyte wiatrem zdobią dłonie
cienie kapryśnych chwil
liście ukołysane szelestem
78
gdy patrzę pod słońce
co jeszcze będzie jak ocean
coraz głębiej i dalej
zimorodek tak od bieli różny
konwalia gdy łzę udaje
kochanie jak samotność
gdy na deszcz się krzywisz
mokro od smutku
na stole nieprzeczytany list
uczucia jak zawiązki zawilców
niebo zasnęło w niepogodzie
bawię się chwilą
czas delikatnie
wyjmuje z dłoni
bukiet suchych liści
oddychaj za mnie
gdyby pękło zostawię okruch
został z całego chleba
wypalone ja
tak szare że jeszcze pewne
kawałek co chodził za słońcem
przypadał do nóg się łasił
strzęp mgły lepki jak żal
gdy zawołam nie odpowie
stanął zegar zastąpił go deszcz
kostki palców rozrzucone po stole
na ziemi co nadal grząska
strzęp mgły lepki jak krew
79
wymyślę słowo dla wszystkich
dzisiaj zebrały się sny
anioły z pustym miejscem na życzenia
palcami z mchu układają pasjansa
co może będzie gdy wyschną usta
i małe nabierze znaczenia
biedronka policzy kropki
wiatr zdmuchnie kurz ze śladami tęsknoty
myśli zaglądają przez dziurkę od klucza
przyszedł czas przegonił przypadek
została miłość jak kromka chleba
której znowu nie wystarczy
wszystkim
odgłosy
wiem co mi powiedziano
gdy byłem mały rzucałem kaczki
opadały na dno ciężkie jak pięści
tatuaż minionych dni
tak samo wyraźny
jak noc skulona przy kominku
przepisany pięćset razy wyraz kocham
pisany przez samo h
wydawał się bliższy
doświadczenia z brudnej ściągi
zawsze z ograniczoną odpowiedzialnością
wychodzę jak zwykle obolały i pragmatyczny
cel na siatkówce nawet nie mrugnie
gdy pukam do przypadkowych drzwi
80
między chwilami
wieczór rozstawia sztalugi
umazane mgłą palce
słowa których wciąż mało
bawię się sensem kolorem oczu
światło mniej potrzebne
biega po szybie jak niesforny psiak
gesty w rytmie serca
księżyc dzieli się pełnią
cienie kurczą do rozmiaru dłoni
los zamieniony w ptaka
nie odleci daleko
wróci do domu
zaraz potem
oddychał za nią
anioł zaplątany w przewody kroplówek
dusza z plecakiem
i wytyczoną na mapie drogą
już nic nie można było zrobić
chowam ręce za plecy
z zażenowaniem manewruję ciszą
nikt nie jest gotowy
słowa przepisane na receptę
upycham w kieszeni
ktoś mówi do mnie po imieniu
wychodzę bez pożegnania
81
z dużej litery
pochowani bez krzyża w rowie
gdy ziemia była w gniewie
za moją i twoją prawdy nasze
całuję pamięć kruchą i od ciebie
*
prawda jedna niczyja
bez ducha taka mała
ważka co się z lotem zmaga
jedna zwykła wielka z chleba i ciała
*
smutek bez powodu
miłość cała w ranie
obejmij wieczór jak surowy ojciec
nic już się nie stanie
*
złościsz się rzeka wiry skręca
jak kochać gdy deszcz niepogoda
przyjmij uśmiech z liściem jesienny
cichy zwykły jak skromna lebioda
plastyczność
zrobię kolejny wysiłek
przejdę sień zawołam psa
noc jak opatrunek uwiera
nieznośna lekkość
przywiązanie do rzeczy oczywistych
myśli jeszcze na drzewach
z karotenem i uciążliwą powtarzalnością
wiem mniej niż róg domu
o który ociera się światło ulicy
jesień przymierza sweter
milczę
każdy ma swoją historię
82
Michał Witold Gajda
/misza/
Michał Witold Gajda urodził się w 1959
roku we Wrześni, gdzie mieszka i nadal
pracuje. Z wykształcenia jest historykiemarchiwistą, a z zawodu – nauczycielem.
Pisarstwem zajmuje się, z przerwami,
od ponad czterdziestu lat, poświęcając
się głównie tworzeniu wierszy. W 2010
roku „wyszedł na zewnątrz” i zaczął publikować swoje utwory na portalach literackich, takich jak „Ogród Ciszy” czy
„POSTscriptum”. Od tego czasu zdobył
kilkadziesiąt nagród oraz wyróżnień
w różnych, ogólnopolskich konkursach poetyckich. Jego wiersze ukazały się
m.in. w: „Okolicy Poetów”, „Gazecie Kulturalnej”, „Akancie”, „Elewatorze”,
„Pisarze.pl” oraz w bardzo wielu antologiach i wydawnictwach pokonkursowych.
Wydał tomiki poetyckie: ”Cztery strony roku. Ostrów” (wyd. Miniatura; Kraków, 2012) oraz „Zabawa w samotność” (wyd. Krywaj; Koszalin,2015).
Należy do kaliskiego Stowarzyszenia Promocji Sztuki „Łyżka Mleka”.
Ultima Thule II
Snuł się ciężki narkotyk. Wypocona trawa
oddychała cichutko w cieniu niewyraźnym,
gdzie kolebał się pijak. Co chwila przystawał
i spoglądał do góry na szlak ciemnej gwiazdy.
Wróżki dobre dla wszystkich tkwiły pod latarnią
w obłokach kadzidełek kiepskich papierosów.
Umiały odkryć przyszłość, ale nie za darmo.
Z przeszłością się dzieliły w myślach tylko z nocą.
Dobranoc. Chory księżyc wyszedł na spacerniak,
słaby po każdym nowiu, gdy siły przecenił.
Zazdrościł śpiącym lumpom, bo to noc kolejna,
kiedy mieli sen z bajki i pokój na ziemi.
83
Marcowe largo
Koty wcześnie zaczęły marcowy karnawał
rozwrzeszczanym koncertem na blaszanych kubłach;
ale księżyc nie przyszedł, bo widocznie uznał,
że najpierw stare gwiazdy musi ponaprawiać.
Pozostał za chmurami, kiedy w ciemnych bramach
palili papierosy mętni melomani.
Zbudzeni przed północą i ciągle pijani,
tworzyli w brudnych myślach knajacki almanach.
Wiosna przyszła z Południa. Już cuchnie jak w bagnie.
Wkrótce pleśnią zakwitną pnie cherlawych drzewek;
odżyje płatna miłość. Lecz nikt tego nie wie,
czy w złodziejskiej dzielnicy ktoś serce ukradnie.
Pomiaukują kocury. Echem wraca refren,
ożywa szachownica zapalanych świateł
na wielkiej ścianie bloku. Nocnym poematem,
który z dniem pełnym deszczu chłodny ranek zepnie.
Leśne dziewczęta
Dziewczęta z leśnych osad podczas letniej pełni
fruwają całkiem nagie na skrzydlatych knurach,
a wplecione we włosy kwiaty polnych maków
sieją urok miłosny w sposób tak bezczelny,
że księżyc od sromoty czerwony jak burak
żałuje, iż tej nocy wcześniej spacer zaczął.
Dziewczyny ze wsi w lesie znają wszystkie zioła
i potrafią je nazwać prawdziwym imieniem
albo licho wywabić schowane pod progiem.
Ale wolą sny chłopców do siebie przywołać
jak psy i na ich grzbietach na łąkę się przenieść,
żeby we krwi kochanków niecić dziwny ogień.
84
Bo one są już takie, pachnące piołunem,
że na bożym poletku krótko sieją rutę,
gdy w młodzieńczych ramionach w sianie się położą
i wyszepczą zaklęcie, które każda umie,
żeby na krótką chwilę daleko stąd uciec,
chociaż ciągle śnić będą pod magiczną brzozą.
Pierwsza godzina
Z góry opadła nieprzejrzysta płachta
nocy na grzbiety milczących kamienic.
Miasto pragnęło oblicze odmienić,
gdy nowy pejzaż z ciemności wyrastał.
Cicho mruczały nerwowe neony
w lodowym świetle niebieskich mandorli.
Duchy pijaków odprawiały modły
o szklankę piwa lub łaskę zbawionych.
Rosa zastygła w zimnych oczodołach
zamkniętych okien, słuchając dalekich
nokturnów z marzeń lunatycznej rzeki,
do której wicher przemawiał i wołał.
Lecz ludzie spali przed codzienną pracą,
mając zmęczeniem posklejane oczy,
kiedy nad nimi Wielki Wóz się toczył,
więc dokąd zmierzał – nigdy nie zobaczą.
85
Wietrzno
Księżyc błyszczał, krążek mały
jak medalik z Matką Boską.
Nierozumne psy szczekały,
a ich swary echo niosło.
W takie noce zasnąć trudniej,
kiedy wiatr i wiejskie diabły
topią liście w ciemnej studni,
które z białym szronem spadły.
Oczy nie chcą się domykać,
zdrzemnąć już się nie potrafię,
kiedy głośno gra muzyka
na piszczelach krzywych sztachet.
Zaprę drzwi dębową deską
i mosiężnym kluczem zamknę,
nim się cienie zjawić zechcą,
zanim ktoś naciśnie klamkę.
Od sypialni poszedł powiew
chłodnej ciszy i lawendy.
Wlazł do sieni zwierzoczłowiek,
ale nie wie nikt, którędy.
Teraz nie da mi już zasnąć,
kiedy wśliznął się po cichu.
Będzie kusił aż do brzasku,
jęcząc pod krokwiami strychu.
Przyjdzie czuwać tak bezsennie,
a jesienią ciemno dłużej,
aż świt, czarci urok zdejmie
i w listopad się zanurzę.
86
Beskidzkie jabłko
Twarde tylko na pozór. Układa się w dłoni
Pełne chłodu wieczorów, do których powracam,
Kołyszących drzewami przy dolinie nocy.
Nadgryzam miąższ ostrożnie, żeby nie uronić
Ani kropli, bo sadu w nim zamieszkał zapach
I łąki, gdy w upale zaczyna się pocić.
Winne grzechu Adama i wciąż grzechu warte
Pięknego jak górami ubrany horyzont,
W płaszczu lasów i w barwne wyszywany pola.
Pogrzeszę na całego – dogadam się z czartem,
bo sercu żal okropnie, gdy oczy nie widzą,
Więc biorę nowy owoc. Potop będzie po nas.
Zielsko
Wyrastało z kamienia. W ciemnościach szczeliny
chłodnej skały znalazło wilgotne łożysko
skąpej matki. Niechciane, lecz zostało blisko,
przytulone pędami, żeby wciąż być przy nim.
Niepotrzebne nikomu, niczemu nie służy;
odrzucone przez ziemię, obce nawet skale.
Niesie liście do góry, krzewiąc się wytrwale
i kierując ku słońcu w upartej podróży.
Żyje wszystkim na przekór, gdy kwiaty w nizinach
dawno temu pomarły zżarte przez robaki.
Wierzy, że jest Opatrzność, że przecież plan jakiś
musi istnieć, gdy ono przy życiu się trzyma.
Poszarzałe od suszy stwardniało jak drewno.
Targane przez wichury, ciągle ma nadzieję,
że kiedyś ktoś mu powie, dlaczego istnieje,
bo w końcu taka chwila musi przyjść. Na pewno.
87
Wiedźmy
Czarny bez zaszeleścił, zaszumiało zielsko,
lecz w duchocie wiatr zmarniał i lękliwie zamilkł.
Coś nad wieżą kościoła rozsiadło się ciężko
i zabrało blask nocy, zakrywszy chmurami.
W taki czas, kiedy makiem posypane wioski
i gdy koniom przybyły warkocze na grzywach
szły kobiety przez pola, a w tobołkach niosły
całe zło, które zawsze w cieniu się ukrywa.
Rzucały gorzkie ziarno z kąkolem i z perzem,
odmawiając półgłosem odwrócony pacierz.
Kiedy siewbę zakończą, ciemność je zabierze;
wicher skręci ulewę i głośno zapłacze.
Przyjdzie dzień i następne, odbite na płótnie
rozpiętego nad ziemią, zetlałego nieba.
Wieczory nazbyt długie i poranki smutne
na kozłach chłopskich wozów będą się kolebać.
Wśród chabrów się rozrosną przydrożne cmentarze,
a na miedzach wysokie kopczyki kamienisk,
obojętnie patrzących na korowód zdarzeń,
których nikt na tej ziemi nie jest w stanie zmienić.
88
Ferdynand Głodzik
/Fred/
Gorzów Wielkopolski. Znany na forach
internetowych jako Fred, Przecherus Fredny,
a czasem nawet Gorzki Dziad.
A – z ogonkiem
Trzeba błąd ten piętnować, wręcz wytępić jak stonkę:
niepoprawną wymowę samogłoski „z ogonkiem”,
lat czterdzieści z okładem, gdy u władzy był Gierek,
polonista w liceum tępił taką manierę.
Mnie do dziś krew zalewa, to katorga, to kaźnia,
kiedy słyszę na mieście: tramwaj znowu się spaźnia,
wielu ludzi się spieszy i do pracy nie zdanża,
A ja wtedy się tylko w niemej złości pogranżam.
Także gdy przez komórkę, jakiś facio lub pańcia,
prosi kogoś półgłosem: proszę się nie wyłanczać!
Babcia w skromnym mieszkaniu, gdy się program zakańcza,
bierze w rękę pilota, telewizor wyłancza.
Dzisiaj na nic uwagi wiekowego lingwisty,
to nie błąd, lecz reguła, bo już mówią tak wszyscy.
Jestem całkiem bezsilny, wolę się już nie wtrancać,
macham ręką po prostu i tak wiersz swój zakańczam.
89
On line
Pragnę własną wyrazić opinię,
o powszechnej manierze online,
powiadają, że żyje się fajnie
w wirtualnie dostępnym online.
W kilku słowach jest trudno to ująć,
gdzie nie spojrzeć, namiętnie czatują,
czy to z prawej, czy z lewej też strony,
notebuki, tablety, smartfony.
Dawno nie ma kolejek przed kinem,
dziś się bilet kupuje online,
nie przepycha się nikt już przed nikim
i zniknęły sprzed kina koniki.
W autobusie głupawą mam minę,
wszyscy wokół są bowiem online,
nikt do rozmów nikogo nie zmusza;
wzrok w ekranie, słuchawki na uszach.
Przez komórkę nobliwa osoba
głośno gada o swoich chorobach,
albo blondi o twarzy idiotki
wykrzykuje kumpeli swej plotki.
Można online zarządzać swym mieniem,
zlecić zabieg, zamówić jedzenie,
zaspokoić też można swe chucie,
bo niejeden w online dom uciech.
Można także, czy miasto, czy wiocha,
w tym online namiętnie się kochać,
niepokoi mnie tylko myśl mglista,
że w online nie można się wyspać.
90
Wirtualny łut szczęścia
Gdy się w mieszkaniu komórki dzwonek
echem odbija od ściany,
odbierz natychmiast,
zawołaj żonę,
chociaż to numer nieznany.
Zapewne jakaś super oferta,
wieść o bonusach, promocji,
czeka wysyłki
ciężka koperta,
za darmo, w ramach dobroci.
Może wygrałeś główną nagrodę,
dostałeś pakiet darmowy,
lub możesz kupić
leczniczą wodę,
bez której trudno być zdrowym.
Choć plik banknotów kusi, szeleści,
czas i sumienie ponagla,
to się naprawdę
w głowie nie mieści;
pamiętaj – nie daj się nabrać.
Gdy głos w komórce dziewczęcy, młody,
twoje korzyści wylicza,
ty zanurz głowę
do zimnej wody –
nie musi być ta lecznicza.
Aby od losu nie dostać w skórę,
lecz z życia hojne brać dary,
nie wyłączajcie
nigdy komórek,
a nade wszystko tych szarych!
91
Pomroczna wizja
Dawno górnik ostatni poległ był na hałdach,
nie ma nigdzie kopalni, przyszły czasy nowe,
dzisiaj źródłem energii są farmy wiatrowe,
siła w nich niespożyta oraz odnawialna.
Świat odetchnął już dawno od strasznych mamideł,
nie ma tłumów uchodźców, ucichł wiatr historii,
jak się może energia w tej ciszy wyzwolić?
Żaden powiew wiatrakom nie napędza skrzydeł.
Ekologia wszem wobec pomyliła szyki,
gdy ostatnia żarówka z braku prądu zgasła,
w żadnym gniazdku nie iskrzy, martwe są liczniki.
Jakże tu kupić skrzypce skoro nie ma światła,
jeno w oczach migają drobniutkie świetliki;
jest światłość wiekuista i pomroczność jasna.
Recykling
Dziś pod sklepem przed szarą godziną,
przewróciło otwarte się wino,
poturlało i poszło na całość,
z flaszki wszystko się w glebę wylało.
Nikt z ławkowych codziennych chłopaków,
ani Stach, ni Maliniak z Chruśniaków,
po wczorajszej libacji zbyt słabi,
nie zdołali już wina postawić;
a sklepikarz, choć facet jest w dechę,
nie chciał sprzedać im wina na krechę;
chociaż półki z Mamrotem tak blisko,
przyszło siedzieć o suchym dziś pysku.
92
Wreszcie Franek spod lasu i Felek,
poszli szukać w śmietniku butelek;
wystarczyło spokojnie na halbę,
wszystko poszło w biodegradowalne!
PANTUM
Przydasie
mam w piwnicy to i owo
stare koło od roweru
jutro sprzątnę to bankowo
wartość tego równa zeru
stare koło od roweru
jestem człowiek a nie robot
wartość tego równa zeru
trzeba zrobić to fachowo
jestem człowiek a nie robot
to się przyda tego nie rusz
trzeba zrobić to fachowo
żal się pozbyć rzeczy wielu
to się przyda tego nie rusz
muszę tęgo ruszyć głową
żal się pozbyć rzeczy wielu
kombinuję wciąż na nowo
muszę tęgo ruszyć głową
mam w piwnicy to i owo
kombinuję wciąż na nowo
jutro sprzątnę to bankowo
93
Przypadłość
Firletka smutna chodzi od rana:
Jestem rozbita i poszarpana,
boli mnie głowa, pałają lica,
coś mi dolega, może bukwica?
Trudno powiedzieć, co to być może,
idź do lekarza, radził ostrożeń,
gdy ją zaniedbasz, gdy się zadawni,
może się z tego zrodzić brodawnik.
Poszła, choć miała głowy zawroty,
a lekarz pobrał krew i sto złotych.
Miał ją wyleczyć, bez żadnej łaski,
lecz to był zwykły krwiściąg lekarski.
Ogórek abstynent
Rozparty na grządkach dojrzewa powoli,
poczciwą i miłą sercu jest rośliną;
jednak nie pomyśli żaden alkoholik,
aby z jego soków produkować wino.
Ogórkowym trunkiem nikt nie wypił zdrówka,
wie to każdy facet i każda niewiasta,
bowiem nie istnieje wódka ogórkówka
i nie funkcjonuje ogórkowy nastaw.
Nie ma w tym nijakiej ogórkowej winy,
ten jego mankament moją litość budzi,
nie może ogórek kurzyć się z czupryny,
ni w pijanym widzie bratnio zbliżać ludzi.
Mimo wieloletnich wysiłków pokoleń,
nigdy się w pradziejach nie zjawiła szansa,
aby mógł ogórek stać się alkoholem,
bo czymże by wtedy przyszło go zakanszać?
94
Leon Gutner
PIOSENKA O MNIEJ WIĘCEJ
Tak dużo więcej dużo mniej
od życia jeszcze mocniej chciej
szczególnie
gdy się wbijasz
w tęsknotę co niczyja
jeszcze tak mało wiele dni
po których jawnie mi się śnisz
i mokra
noc od wina
a co za nami przy nas
a po cóż mi nadziei stan
gdy tracę szybko to co mam
nie możesz
nic uchronić
przed czasem co tak goni
i sama tak zwyczajnie trać
co dałem lub co mogłem dać
sam nie wiem
po co wołam
i mokro w oczodołach
więc jeśli zdołasz mocno sklej
tak dużo więcej dużo mniej
lecz zrób to
jawniej śmielej
to jednak coś niewiele
95
PIOSENKA O ODCZUWALNYM ZNIKANIU
W cieniu nocy
co skąpany w białym puchu
poprzez ciemność duszną szybką
płynie czas
sądna cisza ani słowa
można światła pożałować
albo blasku ale po cóż nam
ten blask
w szybki dotyk
łyk pieszczoty już nic więcej
wtula jasność wątły płomyk
foton z łez
tak się boisz nie czuć więcej
ślizgasz noc po mojej ręce
można przecież bez księżyca
można bez
ten kto gubi tracić umie
to ta pewność
którą dźwigasz tak jak chyba
nigdy nikt
nie wiadomo czy w tej chwili
z mrokiem mi się znów nie mylisz
jeśli nawet pęknie szyba
mrok już znikł
jeszcze po coś ciemną nocą
w mgle tak gęstej
że zawiesił na niej pająk
swoją nić
snujesz miłość w moją stronę
przez wspomnienie zrozpaczone
można jednak żyć bez siebie
można żyć
96
SEN O NIEJ
Ona
zasypia całkiem sama
w sobie
sumieniem ścięta świeżo
ale nie myśli że to dramat
gdy karmi nocą trudną niemoc
mała
namiastka dla światłości
poeta
który o niej marzy
tak się edeny doczesności
ścigają z dziwnym aktem zdarzeń
wszystko
co z nagłych pragnień przebacz
nie każ
zgadywać co jest potem
bo jeśli wiernie na coś czekasz
każdą noc oprzyj o tęsknotę
ZADRAPANIE
Nie ma radości ponad ciebie
nawet
gdy czasem w gardle gnieciesz
w jednej zatapiam noc kobiecie
i kiedy lekko szybko cicho
wszystko
los kończy a ja mijam
to szukam winy nie wiem czyja
97
wpisujesz nas w swój dzień
tak pewnie
twój plan przewidział mnie w szczegółach
na swoim miejscu wieczny tułacz
nie musisz wiecznie sypiać
sama
jeśli to troski ciągłej przemyt
to siebie w mroku odnajdziemy
oddzielam los od pustych
godzin
byleby tylko dłoni twojej
dotknęła ust uczciwa spowiedź
nie zwalniaj mnie nie
zapominaj
bo każdy ciężki krok za drzwiami
będzie kaleczył mnie schodami
TAKIE STANY
Nie powierzaj nigdy pragnień
nie zostawiaj istnień żadnych
bo niczego nie odgadniesz
zanim lęk nie dotknie
prawdy
w trójwymiarze spróbuj gęstnieć
nim wybory sens utracą
kiedy ciemność skrapla deszczem
co skończone można
zacząć
wierny chłód gdy głos przenosi
pewnie ścieli dźwięk w zdarzeniach
oczy
słona kropla rosy
98
smutki płoszysz
nic nie zmieniasz
szybki oddech wiatru spada
co ukrywasz on ukradnie
i z powietrzem czas dogadał
przesłodzonych warg
niepamięć
przewidziałem twoje stany
myślę o nich gdy jest ciemno
one chronią niekochanych
dobry sposób
na bezsenność
LIST W BUTELCE
Ściśnięta tak jak list w butelce
czytałem krzepiąc czas earl grayem
niechby i wszystko jedno jeszcze
kto płacze albo kto się śmieje
do ręki wpływa w tym upale
pergamin skaleczony żalem
na samą myśl o takim piasku
robi się drobno przed oczami
ty czasie słony słowa maskuj
niebo przelewa chmur aksamit
jak tu do siebie wrócić teraz
kiedy mi przyszło myśl rozbierać
słowo od ciebie zagubionej
nadziejo moja bryzo morska
w zielonym szkle spisany koniec
wiatrem niesione znamię rozstań
a tylko morze pędzi fale
które pozwolą brzeg odnaleźć
99
złamałem wielką tajemnicę
korespondencji bólu żalu
nie wiem czy mogę tak to widzieć
gdy dal przemyka się za dalą
w czasach gdy krzyczą telefony
listem w butelce nikt nie dzwoni
PIOSENKA DLA MADAME
Próbujesz zrobić krok Madame
z czułością i uśmiechem
balowa sala trzeszczy
w szwach
a ściany gryzie echo
zegary stare milcząc klną
zastukał obcas w ciszy
ze wszystkich wzruszeń leczysz
krtań
za późno nikt nie słyszy
dochowam ci czystości złej
jak w tajemnicy starej
życzeniem mało skromna
chęć
poskromić co się żali
a potem tańcz niech płynie czas
bądź ciszą i muzyką
czekałem na to spójrz
to ja
ten który przybył znikąd
i tylko mi nie pozwól rąk
zatrzymać gdy wędrują
pocałuj jeszcze raz
Madame
jak inne nie całują
100
Małgorzata Helena Halman
/menałe/
Liryczna, romantyczna, niedzisiejsza. Opowiadam świat, widziany własnymi oczami,
zbieram słowa jak kolorowe szkiełka, by
układać w wiersze uczucia, wirujące w mojej duszy. Publikuję od lat swoje utwory
w krainie i miejscu dla mnie szczególnym,
na POSTscriptum. W tym roku ponownie,
z ogromną przyjemnością, przedstawiam
kilka moich wierszy w Antologii tego portalu. Cieszę się, że mogę się znaleźć w tak
znakomitym gronie piszących. Zachęcam
czytelników do wspólnej wędrówki między
wersami.
zanim wstanie dzień
( z dedykacją dla Mietka K. )
skąpani blaskiem
poranka
nikniemy w pościeli
ciepłych dotknięć
zatopieni coraz głębiej
głodni uniesień
spijamy łapczywie po kropli
skąpe chwile
taniec dreszczy
odsłonił pragnienia
wypełniając
wyuzdanym oddechem
101
zatrzymania
kolejny raz opuszczasz miasto
zgasiłeś uczucia
oszczędzasz
chcesz poczuć więcej
pościerane koła prowadzą
w nieznane
w lustrze widać światła
podłączony do gonitwy
nie do zatrzymania
czekam w bieli
na iskrę
bez strachu
słychać kroki
na pozór bezimiennych postaci
posłuszny dźwięk
długo nieodbieranych telefonów
w potłuczonej ciszy
myśli przebiegają aktywniej
w snach chodzę
po ostrych kamieniach
ranek nie pachnie już lękiem
gdy sen przekracza progi
pląsasz zarumieniona zapraszasz do środka
rozchylasz sny figowe bym mógł wspiąć się
po linach wyobraźni
tam nieśmiałość nie ma czasu
na odmowę
102
będę wodził palcami by poczuć
jak rośniesz
nim oddech znowu powróci
ruletka
noc zaglądała w moje śnienia
i ty
który jesteś
dotykasz ustami powiek
mówisz o kochaniu
zaciągasz się nami
by słowa mogły pogodzić
nasze wschody i zachody
dochodzisz
pocałunkami
w zastaw oddając się bez przyczyny
wybrałeś stół
postawiłeś wszystko na czerwony
koło wciąż się obraca
czekam
dla zabawy
mieszasz do woli każdego dnia
rozrzuciłeś zapach magnolii
przewiązany kokardą deszczu
taki melanż wskazany
przyciągasz nagością dzikiego słowa
przecież nie co dzień
tak kochasz
jutro
wracam do formy
103
ogniotrwałość
podarowałeś słowa wzniecające pożar
niech marzenia się spełnią
teraz nie kiedyś
chcę przeżyć wszystko z otwartymi oczami
znajdziesz mnie w tym samym ogniu
bo nie w tym rzecz
by było nas coraz mniej
pożary są po to
by płonąć
świtanie
nabieram garściami
negatywy naszych ciał
składasz się wprost ze mnie
oddechem nabierasz całą
jesteśmy zbyt blisko by znaczyć na tyle
ile to możliwe
koniuszkiem języka
wypalasz myśli
konsumowana między posiłkami
wrastam głębiej
104
drastyczny wpływ sił grawitacji
karmisz obietnicami
mieliśmy być razem
na zawsze
niepotrzebnie budzisz
ożywiona sprzed lat
pulsuje
przyglądam się jak rozrzucasz
słowa by zamieść
pod dywan
w ostatniej chwili
niebo się załamało
późno już
kołysana blaskiem lamp portowych
prowadzę rozmowę z falami
wyczekuję powrotów
złączone dłonie spięte i chłodne myśli
naciągnięte do granic wytrzymałości
chcę znów nas poczuć
skracając odległość
do dosypiania
105
dialog
czekanie pozwala oddychać
lubię nagość odwróconą plecami
język i usta przylegają lepiej
czuć mężczyznę
zwłaszcza kiedy dotyka
chowając się w szczelinach
które wiedzą
jak być najbliżej
z magiczną liczbą 44
(z dedykacją dla przyjaciela Leszka Bartoszewskiego)
zlatują do mnie ze wszystkich stron
traktują mój dom niczym azyl
zjawił się koło południa
niezapowiedziany
otworzył książkę i przewertował ją
jakby czegoś szukał
wracasz z daleka
to tylko dwie granice
wciąż widzisz balony
którymi przybywają anioły
unoszone miłością
odrabiasz zaległości
trudno ciebie dogonić
odkąd zabrakło nieba
dlatego oddychamy
jedną połową
106
Mirosław Kaczmarek
/mironiusz/
zanim Się
Ogrodnik wytrząsa puch
zaszronionych pierzyn
(na przeciągające
jesiennym chłodem lipy)
płosząc wróble
tak prawie
z niczego
tworzy poranek
dzień kolejny
podnosi rolety
pomazgane wierszami
które zostały na dzisiaj
splecione w warkocze
jak dwie drogi
od którędy do na pewno
i zawsze w przeciwną
pociągam za oba
zaszumiony światem
rozłogów
lśnienia – zguby
rozmilcza Się
pomrużone nocą wiersze
są jak dziewczę z warkoczami
które musi dorosnąć
107
jesteś wężem na całe zło
z jałowej ziemi
zalegającej dna
poza – wieczności
powstaje quetzalcoatl
(mimo że już nikt
w nic nie wierzy
piszę tak
bo gdy pełnia
widzę świat
w lustrze nocy)
zwany też kuculcanem
na wszelką podłość
kiedy byliśmy borem
modre obłoki
przypięte do nieznanego nieba
napawały grozą
nienazwanej samotności
nie było tak
dzisiaj gucumatz
władca bezczasu
który odmierzają ludzkie zegary
z nożami zamiast wskazówek
zamieszkuje stogi siana
połykając wonności łąk
myślę że to już się dzieje
zjadamy siebie nawzajem
w całości
jak węże plugawe
108
księżycowe koniki Valentyny
namaluj wiersz
nawlekany złotą farbą
natchnienia
o księżycowych wierzchowcach
z grodzieńskiej galeryjki
brykających nocnym niebem
roszącym Połoniny
niewysychającymi łzami
wtedy ja nieudolnie
napiszę akwarelkę
Lipową – tak – bardzo
o delikatności przemijania
ołtarzach na szczytach gór
z których nigdy nie zszedłem
np. pod stary płot
biało-czerwony
czerwono-biały
gdzie krzyżują się drogi
na koniec pofruniemy
za dziką gęsią
z Miasta O.
szlakami przeczuć
o smaku wieczności
namaluj mokre łąki
po których będą biegać
moje myśli
Valentynie Szobie, z podziękowaniem za podniebny, polsko–białoruski most natchnień.
109
ostatni taki Grabówek
przed wyjazdem
zamglone to życie
niepewnościami
w srebrze – coraz – bardziej
jak rozmowy
po pijaku
z Milczewskim
gdy w biblioteczce
półki falowały
na zdrowie
u Jurka Stachury
żurawie dźwigów
jesiennieją od bezczynności
gubiąc rdzawe liście
Grabówek zmienia skórę
zrzucając starą
jak niepotrzebną wywłokę
z Juniorem nie pogadam
po pijaku
przestał nim zaczęliśmy
zresztą
kiedyś trzeba przestać
okręt cumuje
błogosławieni
którzy wytrzeźwieli
po tej stronie
110
edykty o smaku brukselki
po – za – alejką
wiosennych lip
rozkwitających pszczelą muzyką
kronikarek
nastrojów przemijania
w pamiętniku pod korą
otulonym
wydłubaną w drzewie
Madonną
piszą się edykty bez znaczenia
jak świat szeroki głęboki
i głupi
przypudrowane rumieńce
awatarów
pozbawionych właściwości
splecione
globalnym zasięgiem
kreskowanych życiorysów
w cętkowanych pustką
korpo-parlamencikach
bez Naturalnego Światła
ustalają – normują
nawet zbierany po drzewach
nektar
Ogrodnik
zaniemówi ostatecznie
opadną liście uschną lipy
111
dwa tysiące wypitych piw
zaledwie dwa tysiące
porzuconych lat
odchodziły pokolenia
gasły ogniska
nocą
migotały wątłe
uśmiechy
samotnych gwiazd
dwa tysiące
których nie dało się zapisać
zapamiętać utrwalić
których nawet nie ma
jak przeciętych krtani
wiotkich żył
rozwalonych spiżowych bram
smukłych modlitwami wież
są jak
Juras Dwa Tysięce
stary zakapior
który sczezł w Bieszczadach
112
Witold Kiejrys
Już niedługo trzy ćwiartki wieku przede
mną, a ja ciągle pod górę i pod górę. Nie
wiem, czy wystarczy dni dla załatwienia
spraw własnych, tyle wokół innych do załatwienia. Jestem nie tylko wolontariuszem,
ale także animatorem życia literackiego,
działając wspólnie z przyjaciółmi ze Stowarzyszenia „Grupa Literacka Barcja” w Bartoszycach.
W dorobku literackim mam dwie książki
poetyckie „Motyw pocztówki” i „Elis”. Na
stoliku leży książka – proza – której krótki
fragment trafia do niniejszej Antologii. Mam
nadzieję, że Czytelnik znajdzie pośród moich propozycji także coś, co zainspiruje, zaciekawi i pobudzi do myślenia. A jeśli kogoś
drzemka chwyci, to też dobrze, bo zdrowiu
służyć będzie.
*** /idę nie idę i w czym jest zostaję…/
idę i nie idę i w czym jest zostaję
dla jednych wciąż grudniem a dla drugich majem
choć mówią wiatr kosi tylko marne żniwa
to przecież ten kosiarz wszystkich nas przeżywa
w przednówku łaski postne wszem wyprasza
znaczy drogę krzyżem pokutę ogłasza –
zatem gdzie jest racja a gdzie fałsz i troska
kogo język chroni kogo ręka boska
prowadzić znów chcą nas ci co raz zawiedli
spod lukru wyłania się nasz chleb powszedni
niektórym zielenią z pleśnią innym gajem
ja idę nie idę i w czym jest zostaję
113
A gdyby
A gdyby kiedyś źle ci było,
Gdyby samotność ci wadziła
I gdyby szczęście twe zaćmiło
Szaleństwo czyjeś, wroga siła –
Wołaj!
Gdyby twój los ktoś skrzywdzić życzył,
Narazić honor twój, ma miła –
Powiedz, już ja go będę ćwiczył
Słowem i ręką, co pieściła
Dłoń twoją!
A gdyby wieści mną powiodły
W ciemne, dalekie i nieznane
I gdyby cichy powiew jodły
Niósł ci tęsknoty mej skłamane
Szczęście – nie żałuj!
Gdybym nad snem znak krzyża nucił,
Aniołem ust mych lał, szampanem –
Wiedz, że com pragnął już porzucił
I cierń okala gnuśną jamę
Żywota skruchy.
bezwstyd umierania
w chmurach zasypia senne morze
wygładza zmarszczki toną fale
za nimi wiatr i coraz dalej
aż po najgłębszy jądra korzeń
w prześwicie światła promień pryśnie
zgasną latarnie i księgarnie
i my jak dwa naczynia puste
w lustrze bezwstydne nagie noże
114
----------śmierć – czyja? – przecież wciąż żyjemy
nie czując czuję jakby we śnie
i to co było obok wcześniej
i co zostało tam za ścianą
co przeczuwamy a nie wiemy
którego życia snem jesteśmy
stal stali nigdy nie rozpali
mimo iż w środku grzmi i iskrzy
Cudem dla mnie
Cudem dla mnie twój dom, moja miła,
A w nim szafa dwudrzwiowa z dostatkiem,
Kuchnia w której pozwalasz królować,
Fotel, który mi jak parostatkiem –
I przygoda, co gniazdo w nim wiła.
Niedaleko za oknem, meandrem
Spływa w wiry składając się rzeka,
Kiedyś młyny, dziś ptaki śpiewają,
Kiedyś Filon pod drzewem tu czekał,
Dziś ja śpiewam przy tobie, nie na dnie.
Szczęściem jesteś, choć głowa już siwa,
Choć przygina bolące kolano –
Chociaż noc w snach przebudza się strachem,
Złotym słońcem się budzę co rano,
Uśmiech dnia, co bolało, przykrywa.
Pośród tego zaś cudem największym
Tyś mi, miła – to z ciebie wyrosła,
Jakby różdżką dobroci dotknięta,
Nasza pełna zieleni wciąż wiosna,
Oprószona urokiem twym pięknym.
115
Moje szczęście jest nieme człowiek je niweczy
Wiosenny poranek, jest ciepło,
po nocnym deszczu wyszedł z ukrycia ślimak,
rozgląda się, bada okolicę z wysokości swojego piętra,
wahając się, sunie po chodniku na swej jednej nodze
powoli bada każdy skrawek drogi.
W pewnej chwili przystanął nad nim duży cień,
cień małego chłopca. Ów cień, niczym cierń sprawił,
że ślimak zatrzymał się i zadarł w górę swój filigranowy pyszczek,
kierując małe oczka ku górze, badał, któż to taki zabiera mu słońce
i szukał odpowiedzi, kto odważa się go niepokoić?
Na widok małego człowieka pojaśniał, co po ludzku znaczy zbladł,
skulił się jakby i przestraszył.
Chłopiec niewiele wiedział o ślimakach, w jego przedszkolu
mało mówiono o życiu, a jeszcze mniej o tradycji,
zaś najmniej o tradycji przyrody – tym nieustająco odradzającym się
łańcuchu życia – także zjadaniu się jego ogniw jednego przez drugie,
gdzie unicestwienie staje się źródłem odradzania,
co jedni będą nazywać egzystencją, a drudzy miłością.
Chłopiec nie czytał poezji i nie znał wiersza poety Krynickiego,
który w tak czarowny sposób, przez ślimaka, zwracał się do siebie,
do drugiego człowieka i do natury,
schylił się, podniósł z ziemi kamyk i po chwili upuścił go
obok ślimaka, nie zamierzał bynajmniej krzywdzić rogatego jednonóżka.
I choć chłopiec tego nie widział, ślimak się wzdrygnął.
– No widzisz – powiedział chłopiec – gdybym tylko zechciał,
mógłbym cię przetrącić, albo uszkodzić twój domek, nawet go rozwalić.
– Ludzie – mówił dalej chłopiec – potrafią wszystko,
a najbardziej rozwalać! – Mój tata..., nie dokończył, tylko się skrzywił...
mama mówi, że tata to wszystko potrafi rozwalić.
Wiesz, nasz dom stoi, ale mama mówi, że tata rozwalił w nim wszystko
i teraz razem z ubraniami zostaliśmy goli, jak ty, bez ubranka.
Hm, mógłbym cię rozdeptać, powiedział po zastanowieniu chłopiec
– na co ślimak zwinął rogi – ale nie bój się, dzisiaj tego nie zrobię,
116
bo mama mówi, że każdemu trzeba dać szansę.
W kościele ksiądz na kazaniu o głaskaniu kolan,
też mówił, że każdemu złoczyńcy trzeba dać szansę,
nawet wrogowi, nawet w sutannie. A ja jestem mały i nie chcę być
niczyim wrogiem, nie sądzę byś ty był moim wrogiem, prawda?
– Wiesz ślimaczku, zazdroszczę ci, chciałbym tak jak ty, mieć swój własny domek,
do którego zabrałbym mamę i tatę. To głupie,
ale za mało w nim miejsca, by mogli się kłócić. Sam rozumiesz,
że nie ma nic gorszego, jak stać pomiędzy kłócącymi się,
bo wtedy, choćbyś był najważniejszy na świecie,
dla nich i tak przestajesz się liczyć.
Ślimak wiedział to, o czym mówił chłopiec, chociaż niczego
z mowy ludzkiej zrozumieć nie potrafił. A jednak doświadczenie
dwustu milionów lat nauczyło go życia w każdym stanie. I za nic
miał chłopięce emocje, chociaż z nich właśnie rodzą się: kolejna śmierć
i kolejne życie. Naprzemiennie, niezmiennie, zawsze.
Listopadowa impresja
Gubi liście wiatr, jak czyściec i strzepuje pył podniebny –
a ty, drogi przyjacielu, tak niewiele strząsasz z siebie
gwiazd, o których śnisz po nocach, jak o grzesznych snów owocach,
tylko liście w szelest zmieniasz, skrobiesz piórem po kamieniach,
wydłubujesz ból i troski, Pan Poeta dziegciosłodki;
pan od układania pychy w kalambury, w hieroglify słów i znaczeń.
Lecz cóż oto – coraz jaśniej na Parnasie,
od Nimf zwiewnych, od Herosów...toż to czyściec namiótł z włosów
ludu cudów, wzniósł Panteon, w kącie legła boska harfa,
zagrzmiał Odyn z rogu marsza, woje stają tuż, w ordynku,
lew się ocknął. – O, Jezuńku! W garściach pąki róż, jak zorze,
niosą pieśń z okrzykiem: gorze! – Za wydminą klaszczą fale,
będzie lepiej, będzie lepiej, mój kochany, tylko dalej.
117
Moje szczęście jest nieme
noc otwiera oczy
na czarne na zło i na strach
tylko ostry kamień rozłupie
błysk fleszy na zmartwiałą krew
*
za rogiem są światła i galerie – tak mówią oni –
zza krat widzę tylko łunę pożaru
i płonące gadające dłonie wydęte jak usta
*
rude małpy zamykają mnie na noc w klatce
za dnia odmienią się w szeroki uśmiech
wymazany szminką i krawatem
*
w środku ciszy noc zapala gwiazdy
które jak w kalejdoskopie obracają leśne sosny
(pamiętam las od kiedy jestem dzieckiem)
we śnie anioły wynoszą mnie w zaświaty
wtedy jestem szczęśliwy
Wigilia 2008
Cztery serca w czterech listkach, złożone wpół jedno,
ślad po kosie mechanicznej, obok kwiaty idylliczne,
dom przy drodze na nodze stojednej.
We mnie pamięć dnia pierwszego od Niego,
Mamy cień, co jak cierń, we śnie budzi,
na poddaszu anieli kolędują, pieśń nuci
gość strudzony, sam nie wiem dlaczego.
W płatku chleba ktoś chce miłość podawać, a nie wiem,
gdzie z miłością tą mam iść i do kogo – płoną znicze,
za nimi sny dzikie, zmarszczki moje jedyną chudobą.
118
Rozmowa czwarta, gdzie śmierć, śmiech i rozpacz stają się jednym
Od kiedy wróciłem do Warszawy, każdego szóstego sierpnia razem
z Sabiną jeździliśmy na Wolę, na Cmentarz Powstańców i Cywilnych
Ofiar Powstania. W tym roku w dzień rocznicy pracowałem, a następnego dnia byłem tak skonany, że dopiero dzisiaj postanowiliśmy pojechać.
I kiedy po wyjściu z domu doszliśmy do przystanku autobusowego, zauważyłem, że obok mnie stoi mój tato.
Witaj ojcze – powiedziałem – widzę, że jesteś zdziwiony, iż nie jestem sam. Tak, wziąłem ze sobą Sabinę, bardzo bliską mi osobę. Nie jest
moją żoną i prawdę mówiąc niewielkie są na to szanse, ale jest osobą
ważną i wiele znaczącą w moim życiu, jednak opowiedzenie o tym wymaga dłuższej rozmowy, w której nie będzie miejsca na krótkie przecinki.
To jedna z tych historii bolącego piękna, które zapadają w pamięci, najczęściej na zawsze. Wiem, często wyrastającego na poczuciu krzywdy
innych, ale życie nasze – mimo, iż krótkie – jest cholernie skomplikowane i nie sposób w kilku słowach objaśnić jego zawiłości. Kiedyś spróbuję o tym opowiedzieć, dzisiaj nie odczuwam potrzeby mówienia o tym,
przynajmniej nie tutaj i nie w tym miejscu. Poza tym sytuacja pomiędzy
nami zmienia się dynamicznie, z dnia na dzień, jak w kalejdoskopie i nikt
nie jest w stanie przewidzieć, w którą stronę się obróci i co tak naprawdę
przyniesie nam dzień jutrzejszy. Na pewno muszę jeszcze kilka spraw po
raz kolejny przemyśleć, także rozliczyć cały ciąg zdarzeń, jaki nastąpił
wskutek tej niecodziennej znajomości. Zastanowić się, także nad sobą.
Tyle samo jest przeciw nam, a może i więcej, aniżeli za.
Pojedziemy, jak co roku, na Wolę i Cmentarz Wolski. Dzisiaj odprowadzę cię tam, gdzie nie tak dawno ujrzałem cię, tato, po raz pierwszy;
po raz pierwszy od sześćdziesięciu ośmiu lat. Przez krótką chwilę ten
kopiec był twoim domem, dzisiaj jest tylko miejscem pamięci, symbolicznym miejscem spotkań obowiązku, patriotyzmu i miłości. Dzisiaj patriotyczni udawacze gotowi są podważyć wszystko, co wymyka się ich
racjonalnym wykresom. Dzisiaj to oni zakreślają linię patriotyzmu, zgodnie z ich literą prawa i sprawiedliwości. Jeśli im to do czegoś będzie po-
119
trzebne, bez zmrużenia oka gotowi będę podważyć Twoją śmierć, także
tysięcy innych bezbronnych, nawet jeśli stali z karabinem w ręku, dzień
po dniu maltretowanych pałką, kulą, kratą, murem i gazem oraz ustawicznym, sześcioletnim pozbawianiem ludzkiej godności. A i później dla
wielu spośród tych, co przeżyli, tylko okupant się zmienił, a granatowy
policjant na milicjanta, ten na kolejnego policjanta, stróża krzyża nienawiści i nietolerancji.
Zginąłeś, tato, okrutną śmiercią. Sam fakt, że umarłeś i odszedłeś
z tego świata, nie jest jeszcze sam w sobie okrutny, tylko sposób i okoliczności, w jakich to uczyniono. Było to, jak mówiła mi mama, szóstego
sierpnia, około piętnastej po południu. Wcześniej pół dnia spędziliśmy
stłoczeni na podwórzu siedziby gestapo przy Szucha, czekając na uformowanie kolejnej grupy, która miała być pędzona na pozycje powstańcze przed oddziałami SS. W pewnym momencie ogłoszono, że rozkazem
Hitlera, kobiety z dziećmi na ręku mają darowane życie, więc przegoniono mamę trzymającą mnie na ręku, a może to ty mnie trzymałeś w tym
ścisku i dopiero przed zabraniem ciebie wydano mnie mamie, tego nie
wiem, ale jakie to w końcu ma znaczenie. Rozdzielono nas, a ciebie zabrano na drugą stronę podwórza, gdzie kazano wam rozbierać się do
naga. Zanim wyszliśmy z mamą na ulicę – uwolniona mama próbowała załatwić uwolnienie także ciebie, u tego gestapowca, który mieszkał
na trzecim piętrze naszej kamienicy i który, jak mówiła mama, często
przychodził pożyczać, co mu było akurat potrzebne, a czego nigdy nie
zwykł oddawać. Ten odpowiedział mamie tylko tyle, by wynosiła się do
tych swoich bandytów, a on zobaczy, czy uda mu się coś w tej sprawie
zrobić. Nakazał mamie szybko odejść, gdy inni w tym samym czasie
wypchnęli mamę wraz ze mną za bramę. Mama widziała, jak rozbierają was, młodych mężczyzn, do naga i biją do nieprzytomności kolbami
i knutami, do niektórych strzelają. I wtedy mama dostała histerycznego
napadu śmiechu, a ty tato, który jeszcze stałeś nagi, podobno z jakimś
wielkim, nieludzkim wręcz grymasem rozpaczy, cały poszarzałeś. Mama
mówiła, że stałeś się żywym popiołem, ona zaś śmiała się, śmiała i śmiała
120
– jak w jakimś nierealnym filmie – aż po bezprzytomny, okrutny szloch,
który nie był w stanie, ani łzami, ani usianym krzyżami niebem, podnieść bólu ponad ostateczną, bezprzytomną rozpacz. Wraz z walącym
się tobą, tato, walił się jej, mój i nasz cały świat. Jedyna miłość i szczęście, jakie posiadła w swoim jakże trudnym życiu, jedyna jej nadzieja, to
ty byłeś, tato. No i ja, owoc waszej miłości. – Boże, jakże mama musiała
być wtedy zdruzgotana, jak wielki to musiał być dla niej i cios, i szok.
Jakże często przez lata gorzko płakała, jakże okrutna wojna przez lata te
we mnie się przetaczała. Aż przyszedł czas, gdy łzy wyschły, a cierpienie zwiędło, zaś mama zapadła się w modlitwie; swojej, różnej innym,
w swoich rozmowach z Panem Bogiem.
Mama mówiła mi, że nie pamięta, by cokolwiek wtedy czuła. Ani
dobra ani zła, ani bólu, ani rozpaczy, tylko jakieś okropne, dzikie obrazy
niepojętych scen pojawiały się przed nic niewidzącymi oczami. Powiedziała natomiast, że od tamtej pory wie, co to znaczy być bezprzytomnie
zaszczutym i beznadziejnie osaczonym przez niemoc, i przez rozpacz
odbierającą rozum. Mówiła, że nie było w niej, w tamtej chwili, żadnych
ludzkich uczuć, prócz instynktu, który bezwolną kierował przed. Nawet
nie było wiadomo przed co.
Słów brak mi na to i łzy mi teraz zapełniają oczy. Boże, ukarz mnie
za wszystko, co złego uczyniłem w swoim życiu mamie. Jakże oboje nieludzko wtedy musieliście cierpieć, w imię braterstwa broni skierowanego
przeciwko narodowi polskiemu, braterstwa połamanego krzyża z sierpem i młotem, które tocząc śmiertelny bój pomiędzy sobą, nie zapominało o wspólnym celu, jakim była eksterminacja i unicestwianie narodu
polskiego. Okrucieństwo wojny nie zna granic. Bezmyślne okrucieństwo
człowieka nie ma swojego odpowiednika w przyrodzie.
Po wyjściu z Szucha, zrozpaczona mama błąkała się ze mną po
opustoszałych ulicach, aż w pewnym momencie walący się fronton płonącego budynku na Mokotowskiej przywalił nas, mamie łamiąc nogę
w kolanie, mnie ułomkiem cegły rozwalając głowę. Na tak tragicznie
powalonych i zalanych krwią, naszli pijani ukraińscy banderowcy. Przy-
121
stanęli nad nami i wtedy mama zaczęła błagać, by nas dobili. Z dzieciństwa mama znała kilkanaście słów w języku ukraińskim, przecież
stamtąd uciekała ze swoja matką i bratem w 1919 roku, przed hordami
czerwonych Hunów zalewających ukraińskie ziemie. Ale ich dowódca
powiedział mamie, że tam, na wschodzie zostawił swoją żonę z takimi
jak i ja rebionkami, i on nie wie, co się teraz z nimi dzieje. Nie, nie zabiją
nas, tylko wywiozą z płonącego miasta. Po czym wsadzili nas na małą
amfibię i wywieźli z Warszawy do dość odległej wioski, bodaj o nazwie
Rawka, gdzie złożono nas na skraju wsi, bo z ich rąk nikt nie chciał nas
przyjąć. W końcu ulitowali się nad nami najubożsi we wsi ludzie i przygarnęli na czas okupacji, do swojego ubogiego domu.
Przecież ty, ojcze, to wszystko widziałeś. Nawet nie wyobrażam sobie, jak bardzo musiałeś cierpieć. A może Dobry Bóg przysłonił ci na
ten czas okrutny widok i może nie musiałeś ani tego widzieć, ani tak
okropnie dodatkowo cierpieć. A ja, nieświadomy, wpisałem się całym
sobą w tamte cierpienia. Przyszło mi w moim życiu przejść wiele, wiele wycierpieć, aż po zadawanie cierpienia innym. Sam nie wiem, skąd
to się w nas bierze. Widocznie widok okrucieństwa wyzwala potrzebę
dalszego jej zadawania. Syndrom zła niczym miecz wisi nad rodzajem
ludzkim.
Często zastanawiam się nad tym, dlaczego tragiczne doświadczenia,
cierpienie i ból graniczący z unicestwieniem, potrafią przemienić niektórych ludzi w bestie. Czy to normalne i czy w ten sposób chcemy odpłacać losowi innych? Jakże to dziwne, że nikogo życie nie doświadcza tak
okrutnie, jak człowieka – a z drugiej strony, nie ma w przyrodzie większego od nas okrutnika. Dzisiaj wiem, jakich okrucieństw doznała Wola
i jej mieszkańcy, wydani na kilkudniową rzeź hordom esesmańskich
zwyrodnialców. Jak okropnie i z jak bezprzykładnym okrucieństwem
traktowano tam cywilną ludność, a przede wszystkim kobiety i dzieci.
Znam to z opowieści tych, którzy o kilka lub kilkanaście lat starsi, jak ja,
przychodzą po kilka, a niekiedy i kilkanaście razy w roku, pod pomnik
i na mogiły, tacy sami jak ja – dzieci ofiar. Ale trafiają się, chociaż coraz
122
rzadziej i ci znacznie starsi, którym udało się ocaleć z rzezi, a którzy byli
pośród tego piekła, wszystko widzieli na własne oczy, a cudem jakimś
zdołali przeżyć. I opowiadają, i mówią o niezatartym piętnie, jakie na ich
ciałach i umysłach wywarły tamte wydarzenia. O śmierci, którą wyrywali
z siebie, jak włosy z głowy. I jeży się, także w tej chwili, ten włos na głowie i mdłości biorą słuchając tego jeszcze dzisiaj, po tylu latach. Dwie
potworne machiny niszczyły ten kraj i jego ludzkie zasoby, największe
jego bogactwo. Machiny, które w jednym współpracowały zgodnie –
w niszczeniu narodu polskiego. Także nawet wtedy, kiedy walczyły ze
sobą na śmierć i życie. Jakże wielka musiała być ich zawiść i nienawiść,
by tak metodycznie, wręcz systemowo zabijać, niszczyć i unicestwiać.
Podczas naszych licznych pobytów w Warszawie, mama zawsze
długo modliła się, płacząc przy tym często bardzo gorzko. Zdarzało się,
że i z ogromnie bolącym szlochem, ale wtedy najczęściej w naszym
parafialnym kościele pod wezwaniem Najświętszego Zbawiciela. Wcześniej bywała w tej świątyni z tobą, dzieląc się swoim szczęściem i radością. Wiele lat później tutaj składała swój ból i cierpienie. Dzisiaj rozumiem to doskonale, ale tamte powojenne wizyty były dla mnie ogromnie
przykre i przyznam się, że nie lubiłem z mamą chodzić do tego kościoła. Jeżeli już, to tylko z wujkiem Waciem. Ale dla mamy to był jedyny
bliski w Warszawie kościół, przecież kamienica, w której mieszkaliśmy,
leżała zaledwie kilka kroków od kościoła.
To w tym kościele, tato, chrzciłeś mnie 19 września 1943 roku, wraz
z panią Anastazją Brzezicką, moją chrzestną matką, a prywatnie wieloletnią chlebodawczynią i przyjaciółką mamy. Ojcem chrzestnym był twój
przyjaciel, wielokrotny gość naszego domu, inżynier Eugeniusz Ajewski,
który w księdze ma wpisane „technik budowlany”, podobnie jak ty „cieśla”, choć mama mówiła zawsze, że byłeś ojcze specjalistą od budowy
dróg i mostów. Oglądałem w parafialnej księdze narodzin i chrztów jedyny materialny dowód po tobie, twój własnoręcznie złożony podpis.
Któregoś wiosennego dnia pójdę tam i sfotografuję ten podpis, a może
cały wpis w Księdze, która jakimś cudem uchowała się pośród zgliszcz
123
zrujnowanej do cna plebanii. W tym miejscu nasuwa mi się pytanie, jak
to się stało, że w końcu zostaliście w Warszawie? Z tego, co wiem, mogliście wyjechać ze Snopkami, czyli z twoją siostrą do Błędowa, albo
z Brzezickimi do Szwajcarii. Pozostaliście jednak w mieście, w budzącej
się ze snu okropnej hekatombie. A przecież zaledwie kilka dni przed wybuchem Powstania, pan Eugeniusz był u nas i według słów mamy, bardzo
długo o czymś rozmawialiście. Ale nie zapytam, nie tylko dlatego, że
to bolesne. Także dlatego, że dla skutków nie ma to już większego znaczenia. Gdybaniem zawsze komuś wyrządzamy krzywdę. Nawet wtedy,
jeżeli będą to tylko wspomnienia, bo te, gdy ożywają, stają się nami.
Mama nie lubiła jeździć na Wolę. Mówiła mi, że tam, prócz pustej
i piekącej goryczy, nic nie czuje. Dla niej było to puste miejsce. Może
twoje prochy rozwiał wiatr, a może rozsypały się gdzieś po drodze. Ale
przeczyłoby temu nasze pierwsze spotkanie, prawda? Nigdy też mama
nie poszła na Szucha, do obecnego MEN. Owszem, na ulicę tę kilka razy
wchodziła, ale całej już nigdy nie przeszła. Mówiła, że drugi raz tej drogi
przejść by nie była w stanie. Ja chodzę ze zniczem pod budynek, zapalam pod tablicą, stawiam kwiaty, dochodzę do bramy. Tato, nie jestem
tchórzem, ale nie ma we mnie odwagi, aby wejść do środka. Chyba też
nigdy tego nie zrobię. Na myśl o tym, słodkawo i mdło w ustach mi się
robi, zbiera mnie na wymioty. Myślisz, że jest we mnie ukryta jakaś pamięć tamtych, widzianych przecież przeze mnie wydarzeń?
Rozstajemy się dzisiaj tutaj, w miejscu, gdzie duch twój zapewne
często zagląda. Gdzie i ja obiecuję częściej bywać. Ten znicz niech będzie świadectwem pamięci. Naszej wspólnej pamięci. A kwiaty niech
będą świadectwem waszej miłości, twojej i mamy. Za każdym razem,
kiedy je przyniosę, będą moim hołdem dla waszego związku. W końcu
jestem jego owocem. Do zobaczenia, ojcze. Do następnego spotkania.
Dziwnie zmęczony wracałem do domu. Niewiele rozmawialiśmy
z Sabiną, ona też była poruszona spotkaniem i rozmową. Po przyjeździe
położyłem się, chwilę później zadzwoniłem do pracy, że źle się czuję
i biorę kilka dni wolnego. Ten dzień był dla mnie wielkim przeżyciem,
musiałem wyciszyć się i odpocząć. Poczułem wielką potrzebę spotkania
z moimi przyjaciółmi z aowskiej wspólnoty. Dopiero wieczorny mityng
i rozmowa sprawiły, że powoli zaczynałem dochodzić do siebie.
124
Bożena Kluszczyńska
/Bożena/
Za każdym zakrętem otwierają się nowe
możliwości, wystarczy uwierzyć – tam też
zza chmur wychodzi słońce.
Cieszę się, że mogę przedstawić kilka swoich wierszy na stronach kolejnej Antologii
POSTscriptum. W mojej przygodzie z pisaniem minął okres krzyku i buntu, a stonowane emocje nie epatują smutkiem, tak jak
to bywało wcześniej. Chociaż daleko mi
do bezwolnego poddania się nurtowi przeznaczenia, to jednak coraz częściej doświadczam uczuć z pogranicza pogodzenia się z tym, co nieuchronne.
przechodząc obok
widziałam
jak dokonuje się przemiana
życia zamkniętego w kilku gestach
znikły odcienie
pozostała biel i czerń
bardziej rozumiałam piękno
dnia odbijające się w brzydocie
najtrudniej przychodziło
nie osądzać
w pełnym świetle
wciąż zapominam o ciemności
125
grzejąc dłonie kubkiem świeżo zaparzonej herbaty
zawsze mam coś do zrobienia
już nie boli tak jak wtedy gdy oddech
poszybował a ja zostałam obok
kształt zawinięty w prześcieradło
nie wysyłał sygnałów
w poświacie zaprzeczeń
wbrew zdrowemu rozsądkowi
zamalowywałam ciszę
muszę wydeptać własne ścieżki do źródła
radości jak na lekarstwo
nawet smutki zgubiły do mnie drogę
pocieszam się
zawsze mam coś do zrobienia
zaparzam kolejną herbatę
jestem taka sama jak dawniej
powoli
zaprzyjaźniam się z polnym strachem
i wróblami
grają mu na nosie
oswajając
przymykam oczy
a zwrócona twarz do słońca
łapie diamenty
przenicuję marynarkę
i w kapeluszu męża na głowie
zacznę straszyć
za oknem
krzywa śliwa liże rany
wsparta na sztucznym ramieniu
nie oczekuje zmian
126
fioletem na ustach wypisała
nie wystarczy być
trzeba jeszcze dotrwać
nie zawsze znajduję odpowiedź
jesień zbudziła niedoświadczenie
skrzydełkami ćmy
zatrzymanej w pogoni za światłem
czy warto pokonywać siebie
pytam oczami matki
kolejny już wicher przemierza świat
nakazując zbierać kasztany i malować liście
dziecinnieję
wschodzącym wierszem
czekam na śnieg
by bezboleśnie zamrozić niepokój
i zdziwienie
widząc odbicie pory roku w dłoniach
pożegnanie (kochanemu ojcu)
na dzień dobry
wsłuchiwałam się w twój oddech
skronie wystawiałam na deszcz
wmawiając że przestanie padać
wieczorem wlokłam za sobą cień żalu
noce zasłaniały niekończące się pytania
nic nie mówiłeś byłeś zbyt blisko
a może już za daleko
nie śmiałam przeszkadzać
odpowiedzi nie były ważniejsze niż spokój
po ostatnie do jutra zatrzaśniętych drzwi
kiedyś się znowu otworzą
127
*** /zamykasz się szczelnie…/
zamykasz się szczelnie
choć wiatr już dawno ucichł
odgrodzeni
nie podnosimy oczu
między jedną a drugą zupą
echo umarło przyduszone
ciężkim powietrzem
tęskniące za przeciągiem
zanurzam dłonie w kolorach
przeniosę je na spopielałe twarze
wyretuszuję przyszłość
jutro zaczyna się dziś
oswajanie
zosia przebrała misia w czystą koszulkę
i posadziła na miniwózku dla niesprawnych lalek
pojedziesz na spacer
ma 8 lat i serduszko za małe
na strach
krzyś przeprowadza badanie
tomograf jak żywy
pamięta lęk i to że został sam
na sam ze złym
dostaniesz kroplówkę i będzie lepiej
na pewno
jutro pobawicie się razem zabawkami
autorskimi
128
nie spoglądam za siebie
w sprawie użycia kredek mam zaległości
za mało światła nad i we mnie
nie sprzyjam pastelom
na bieli choć tło w szarościach chmur kontrastuje
z mrokiem który wkrótce owinę przeciągiem
by zazielenić to i owo
spódnicą zawirować
rosa nie tożsama z deszczem
a z tęczą zamkniętą w kropli
impresji
wciąż myślę jak utrwalić jej obraz
przecedzone
wiatr
rozdzielił ziarno od plew
pusta garść
z miłości do chaosu
powstałeś
pędzisz sprzed do po
horyzont otwierając każdego dnia
inną spustynniałą stroną
nieuporządkowaniem znaczysz ślad
lżejszy o ciężar przepłakań
wypełniając los
może nie upływasz
a jak krople wody wsiąkasz w glebę
gdzie początek i koniec
129
czym perz w ogrodzie tym mąż w sercu
spulchniłam z nadzieją na dobre zbiory
rozgościł się zaborczy perz
broniąc innym dostępu do światła
doceniony nie wykazał działań
niepożądanych
stwierdziłam po latach
wbrew rozsądkowi
przygaśliśmy
ściany nałożyły kolejne warstwy makijażu
na przykurzone oczy
dobrze że choć klepki skrzypią tak samo
pamiętam jak iskry rozświetlały drogowskazy
a samowzbudny płomień ogrzewał palce
w drodze do ciebie
dziś jak dziecko
szukam kodu nieśmiertelności
130
Halina Kobiela
/rennie8/
Ciągle piszę wiersze. Z poezją jest tak, jak
z wirusem opryszczki: jak się raz ulokuje
w człowieku, to już siedzi i czeka tylko na
sposobność, żeby się ujawnić. Tworzenie
sprawia mi niewątpliwą przyjemność, chociaż pogoda, praca zawodowa i okoliczności zewnętrzne nie sprzyjają natchnieniom.
Cieszę się niezmiernie, że mogę być w doborowym towarzystwie po raz trzeci.
Takie sobie pisanie
Moje wiersze są jak te ptaki,
budzą głośno co dzień od rana,
cenią wolność, fruną po niebie,
jak leciutka bańka mydlana.
Czasem biegną wartko jak strumyk,
to znów płyną leniwie rzeką,
nie znam źródła, pewnie jest we mnie,
niby blisko, jednak daleko.
Raz zrodzone, siedzą mi w głowie,
jak jemioła na czubku drzewa
i już sama nie wiem doprawdy,
czy mam płakać, czy raczej śpiewać.
131
Siła oddziaływania
Jedni czytając moje wiersze,
uśmiechną się z niedowierzaniem.
Inni zaś gorszą się okropnie,
jak pani mogła, z tamtym panem?
Zaś koleżanka spod Krakowa,
telefonicznie oznajmiła,
że po lekturze dwóch tomików,
naprawdę jakby znów odżyła.
I pojechała, wbrew zasadom,
sama na wczasy, niesłychane.
W dodatku czuje się szczęśliwa,
to wiersze winne, wsiały zamęt.
Więc ja już nie wiem, co mam pisać,
może omijać to i owo,
każdy sam musi decydować,
lecz zawsze warto wierzyć słowom.
Wędrowniczka
urodziła się ta miłość wczesną wiosną
upijała wonią fiołków i żonkili
wiatr przeganiał ją z chmurami po błękicie
biegła dysząc by nie stracić ani chwili
już okrzepła delikatnie wczesnym latem
kiedy zboże dojrzewało miało kłosy
gdy upały w kość dawały nie na żarty
ona kwitła grała w karty z ślepym losem
jesień była jej przyjazną powiernicą
przysiadała na ławeczce w pewnym parku
narzekała że już nie ma więcej siły
pora odejść na kraj świata koniec żartów
132
z utęsknieniem wyglądała śladów zimy
gdy odpocznie zakotwiczy przy kominku
lecz niestety coś zmieniło się w przyrodzie
i już siedzi siódmą jesień pijąc winko
Wybory
Czy ty głosujesz na mnie,
czy raczej na tę panią,
co nogi ma zbyt długie
i wciąż zachwyca talią.
Czy jesteś skłonny ze mną
utworzyć zgrabną partię,
a może grozi rozłam,
bo jest za dużo barier.
Stronniczy często jesteś,
poglądy zmieniasz nagle
i myślę sobie wtedy,
że pakt zawarłeś z diabłem.
Każdego czas się kończy,
pora na rozliczenia
i wtedy powiem żegnaj,
nie licz na do widzenia.
Róża
Wybuchła czerwienią dość śmiało,
niejeden już poczuł ten dreszczyk,
stanowczo przekwitła za szybko,
zaszkodził przelotny deszcz, śmieszny.
Wygląda, jak zmięta sukienka,
kolory już zbladły, niestety,
a była ponętna i piękna,
ten facet to jednak jest kretyn.
133
Na rogu ulicy
Pamiętam, u zegarmistrza
ściany ozdobne w zegary
gadały jak nakręcone,
choć nie puszczały z ust pary.
Właściciel tego salonu,
do uszu wkładał tłumiki,
był bardzo zestresowany
i nie rozmawiał już z nikim.
Najgorsze było, gdy wszystkie,
zawsze o równej godzinie,
bim bamy sobie robiły,
to zakrawało na kpinę.
U zegarmistrza na rogu
mogłam zatrzymać się chwilę,
wiedziałam, że czas mnie goni,
nie powiem, było to miłe.
Czarny kot nie taki straszny
Czy to istotnie jest prawdą,
jeśli mam myśli ponure,
że jutro nie będzie słońca,
faktycznie zajdzie za chmurę?
Gdy kot mi drogę przeleci,
czarny jak smoła i sadza,
to w progu stoi nieszczęście?
Nie wierzę, chyba przesada.
Czyżby naprawdę złe myśli
miewały taką potęgę?
A tak na wszelki wypadek,
od jutra smęcić nie będę.
134
Nieprzespana noc
W nocy cisza jest taka nieznośna,
przerywana tykaniem zegara,
jeszcze czasem dobiega chrapanie,
trudno zasnąć, narzekam do rana.
Wyostrzone mam zmysły do granic,
choć nie widzę, to słyszę wyraźnie:
właśnie pociąg przeleciał do Gdańska,
biją dzwony – pięć, dziesięć, dwanaście…
Skrzypią meble, lodówka coś wzdycha,
przeciążona nadmiarem jedzenia,
lecz najgorsze, że w szafie ktoś siedzi,
głośno stuka i chciałby wyjść z cienia.
Coś mamrocze, nie słyszę wyraźnie,
ma przesłanie pewnie do ludzkości,
dobre sobie, nie jestem rzecznikiem,
nie przekażę, ach, przestań mnie złościć.
Już proroków było w świecie wielu,
rozumiani najczęściej opacznie,
jestem senna, jeszcze coś przekręcę,
radzę spisać, a niech się coś zacznie.
Lecz na szczęście noc mija, już świta,
świat się budzi na nowo z łoskotem,
stary zegar przyspieszył wskazówki,
ach, pogoda fatalna za oknem.
135
Dawno dawno temu
Był świat bezpieczny dobrze znany
bez bufonady i przepychu
ktoś komuś życzył tylko dobrze
a jeśli zaklął to po cichu
w piwnicy wino dojrzewało
w drewutni szczapy na rozpałkę
urodzaj był na jabłka w sadzie
może i pędził ktoś gorzałkę
ni telewizji ni komórek
wieści gdy biegły to drutami
niewiedza czasem uspokaja
i tylko szczęście jest bez granic
minęły lata ach jak szybko
nawet nadążyć czasem trudno
zmienił się język i marzenia
z tego powodu jest mi smutno
co chwilę z marszu ktoś odchodzi
tworzą się wyrwy i wspomnienia
niektórych nie da się zastąpić
i bez wątpienia świat się zmienia
Kolory
Czarna wrona na czerwonym dachu?
Ja bym chyba umarła ze strachu.
Niebo było błękitne, bez chmurki,
tylko pilot nakreślił rysunki.
Lecz szczegółów nie mogłam zobaczyć,
wyglądało co chwilę inaczej.
W końcu gruba zrobiła się krecha,
czas się skończył i wrona uciekła.
Trzy kolory, nie powiem, przepiękne,
kiedy znikły, zrobiło się smętnie.
Odtąd zawsze podziwiam wron stada,
gdy siadają na dachu sąsiada.
136
Lidia Kowalczyk
/amandalea/
Mieszkam i pracuję we Wrocławiu – rodzinnym mieście. W swoim dorobku mam kilka
antologii pokonkursowych oraz oczywiście
siedem poprzednich antologii POSTscriptum. Splatam słowa, by pokazać, że nie tylko brzydota jest wokół nas i mam nadzieję,
że znajdą się czytelnicy, którzy właśnie tego
szukają w poezji.
Od zawsze lubiłam zwierzęta i dlatego po
domu biega i psoci kolejny kotek.
na-warstwienia
Matylda z każdym biciem dzwonów składała
ręce przecież niosły wyuczone słowa rozgrzeszenie
dawało dobre samopoczucie więc płynęły potoki
zbierając żniwo dwóch przykazań
okulary nie zabezpieczały porcelany
z każdym wzniesieniem dokładała imię do łańcuszka
pewna słuszności nie widziała żłobiącej wilgoci
przewrażliwionych endemicznymi burzami
już przecież zielona gęś spływała kaskadą śmiechu
gdy w lustrze podrygiwał wąsik z melonikiem
przecież patrząc z jednej nie widać drugiej strony
księżyca skrytego za słońcem nie dostrzeże nagie
oko doświadczonego znawcy wie co widzi
137
spojrzenie z boku
Matylda jak co roku z koszyczkiem nie zastanawiała się
święconka na stole musi być choć sztywne kolana
pochylała głowę powtarzając za kapłanem na znak
wiary morza tradycji wciąż przetaczały fale
święta zapomnianych słów
bliskie spotkania sąsiadów podanie dłoni gdy dzień
dniem w pośpiechu dźwiganym piętrami
wizyta umyciem dłoni Piłata pozwala wrócić
z czystym sumieniem można spokojnie zjeść
głowę baranka umajoną rzeżuchą
odłamki
Matylda od lat nie zwracała uwagi na mojżeszowe
tablice nic nie znaczyły jedynie kronika zdjęć przypominała
mokry krzyk niemowlęcia dumną biel i smak opłatka
guma gra w klasy uczyły zwinności pomiędzy
kroplami deszczu przesiąkała odzież nie dając ciepła
kazania nie zbliżały niosąc sztandary ugrupowań
zgodnych z pojęciem prawdy niezapisanej
zimne mury pozostały pomiędzy kadrami rocznic
biegła jak pantera to znów rozbijając szpilkami płyty
w tańcu z nocnymi latarniami wabiła wiatr
bez zwracania uwagi na opadające pożółkłe
liście w nieodwracalnym cyklu skracały obcasy
dwa razy na trzysta sześćdziesiąt z trudem uginała
kolana zarażone bólem i szukała pomiędzy
zwojami zapomnianych słów by wznieść je
toastem bo tak trzeba w chwili odwiedzin
może ostatnich
138
samozniszczenie
odeszły słowa w nieznane
ślepną puste lustra
wieczorem
zmęczenie patrzy bezmyślnie
a przecież
ciepło otula ramiona szeptem
niesie zapomnienie
więc czemu
w kącie zda się bezduszny
zamyka klatkę żeber
bezsennym snem otwartych oczu
zaklinanie deszczu
ukołysz mnie ukołysz
melodią słów wiosennych
by w zapomnienie poszły
złe gesty
otwórz jak muszlę otwórz
niech zabrzmię pozytywką
świerszcza wśród ostów
unieś słonecznie unieś
po zimy długim roku
i nie odkładaj na później
daj ciepło poczuć
na ustach osiądź na ustach
miodu kroplą poranną
gdy noc za krótka
139
w tyglu tete a tete
tropiąc
tym razem cisza zatapianie lęku
domek nie na jawie
cudem dla mnie zaklinanie deszczu
uwierzysz gdy przystaniesz
na deser piosenka o mniej więcej
triolet wiosenny banalny
co to jest miłość tryptyk – powietrze
nurt życia kontrasty
zwykle kochankowie przypadku
po latach zadrapanie
między jawą a snem w sakrum
nocne wojaże
odbicia
mówią lustra kłamią
więc nie wierz gdy widzisz smutek
zgaszonych latarenek
nie licz bruzd
to nie jest prawda że ołowiane
przywiał wiatr i nie widać nieboskłonu
rozjaśnionego bielą żagli
wtopionych w pomarańczę
krzywe zwierciadła są po to
byśmy się śmiali choćby do łez
szukając pól rozkwitłych makami
śpiewu skowronków
140
tupot mew
dlaczego nie potrafię
rozśmieszać dni beztroską
w deszczowej piosence
osiąść na ustach
nieporadnością grzeszę
a chciałabym potokiem
srebrnołuskim
przepływać wnętrzami
dlaczego nie potrafię
przejść obojętnym krokiem
dostrzegać tylko czubek
wycisnąć jak cytrynę
nieporadnością grzeszę
nic nie znaczących słów
gdy oczy wciąż otwarte
nie chcą oślepnąć
gradobicie
bez krzesełka góra dół
spojrzenie grochem o plecy
zagryzają cienie myśli
kołem dni
dół góra bez trzymanki
czułość słońca na skórze
bezkresny błękit
chwilą
góra dół szronem we włosach
dłoni szukających czterolistnej
w bezsile klepsydra
front za frontem
141
kurczowo
zduszone tkwią w gardle
Pavarotti z przyjaciółmi
za zamkniętymi nikt nie dostrzeże
pękających tam
gdzie bezradność powiedziałeś
jesteś swoim największym wrogiem
wiem kukułki nie wiją gniazd
gradobicia niszczą plony
za rok
będą nowe
ściany i drzwi opuszczone
toczę coraz niżej
gdy kłębiaste blisko
bliżej
niż perseidy ciężarne życzeniami
ścierpnięte palce nie rozsupłają
gdzie ważniejszy czubek
wylewa wiadra choć średniowiecze
zasłonięte wiekami
słońce gra w klasy na liściach
splatając dłonie pełne pieszczoty
śladami słów
nasyciłem się między wersami
podświatło śnię życie
śnię kurczowo w starym domu
pożar nie strawił rozpaczy
można i tak dwa tysiące wypitych piw
urocza uliczka
podobno człowiek z gliny
głupi czy nie głupi
sierocińce na wzgórzach pustych miast
samotnie wije się dym
życia nie rozdają szewcy
spokój rozdarty na części
osamotnienie
142
Joanna Lessnau
/asia/
nie znam jeszcze wszystkich smaków
choć kusisz
kosztuję powoli
idę niezgrabnie w twoją stronę
potykam się jak dziecko
ale podnoszę głowę
może kiedyś przyrządzę własne danie
zacznijmy od zaraz
chodź –
zaczarujemy świat
zanurzeni w słońcu
lub deszczu majowym
słodkim nektarem dopieścimy
zarumienione owoce
rozbłyśniemy tęczą uniesień
na maj
raptem kwiecień zafundował kolorowe drinki
a już miękkością świeżych traw zachodzi maj
ciepłym podmuchem czaruje
kilku tygodniom dałam się uwieść
bo to nie grzech patrzeć kwiatom w oczy
zapachem odurzyć
jestem o krok od rozkoszy
bez wyrzutów zrobię
143
oswajanie bez owijania w bawełnę
tak przyjacielu oto święta
moje kolejne pierwsze z nimi
twoje pierwsze z nami ostatnie
nie bój się
nie zabraknie miejsca dla ciebie
na stole
nie patrz tak na mnie
ryby głosu nie mają
choć może gdybyś doczekał
w wigilijną noc powiedziałbyś coś
co i nam odebrałoby głos na zawsze
nie wyjdzie na zdrowie
zdarza się nierzadko
ta sama cholera
wysokoprocentowych złudzeń
znów pusta
weszły w łeb
i dają niezłego kaca
wychodzę
w objęciach pijanych metafor
przeciskając się przez alkomat rzeczywistości
wracam w to samo
czym się strułeś
tym się lecz
tęsknię o tobie
przy każdej okazji
144
nie tylko do łóżka
wczoraj się posypało
i nie możemy się dotrzeć
aromatem zbożowej kawy
świeżego pieczywa
wabię słońce w miejsca
gdzie melodia porywa
wspólnym rytmem
czujesz
chleb jeszcze ciepły
gniew się powoli rozpływa
podzielmy się
czułym gestem
bezwstydnie
poszerzone źrenice wywołują reakcję
onieśmielasz dotykiem
noc usprawiedliwiła nagie myśli
podsycane nierównym oddechem
ocierają się emitując ciepło
nie bronię się przed strumieniem
gdy rozchylasz nagrzane markizy
dociera głębiej
płonę
sen jest dobrym przewodnikiem
spotykamy się w trójwymiarze
cholera
a wciąż się nie znamy
145
bez znaczenia
powracam do domu
tą samą drogą kilka razy dziennie
mróz wiąże na drzewach białe łańcuchy
a w głowie szepty
resztki pragnień
dobija codzienność
biegnę wbrew
za tym co nieuchwytne
***
stoję nad przepaścią
gdybym wiedziała
nie wspięłabym się tak wysoko
zwiódł mnie szatański zamysł
spadnę jak kamienny posąg
dziś nie dostanę rozgrzeszenia
ale może jutro znów spojrzę sobie w oczy
walka
gdyby chciał
mógłby zatrzymać świat
moje chore ego
nie godzi się z wyrokiem
zwęża gardło gdy przełykam
nową dawkę przeznaczenia
może zniknie wraz z tobą
za dzień lub dwa – gdy odejdziesz
tego chcę właśnie?
146
poddaję się wiele razy
złamane zasady zalewam
głęboką setką – niejedną
dziś przetrwałam walkę
bilans
od czasu do czasu
wracam w tamte strony
bez nadziei ale i bez żalu
odchodzę
pod powiekami kolorowe slajdy
i spokój
silniejsza o Polskę wzdłuż
i blisko dwa lata
już nie łzawię
moje Shawshank
ironia losu czy spisek
tu wszyscy niewinni
a każdy do śmierci
ciągnie wyrok
kto się pomylił
niektórzy bliscy obłędu
zagryzam zęby
może nie zwariuję w pustej celi
nie pociągnęłam za spust
jednak myślą mową
moim domem nadzieja
147
gra
milczeniem okrywasz tęsknoty
zakorzenione w żalu
dojrzewasz pod maską
a słonogorzkie strugi
uwalniają emocje spod powiek
balansujesz w czasie
ponoć jest sprzymierzeńcem
zabliźnia rany a jednak
nie pozwoli zapomnieć
uciskając wrażliwe miejsca
cios za ciosem
nic nie mów
gesty oddają więcej
błąd
wyjdź
nie kręć się po kątach
nie rozwieszaj swoich obrazów
wyjdź
zapukałeś kiedyś
zorganizowany i przychylny
pozwoliłam ci wejść
błąd popełniłam
błąd
zjawiłeś się nagle
podstępnie rozregulowałeś wszystko
od dziś nie przestawisz niczego
148
Jadwiga Łowkis
/jaga/
Jestem jaka jestem. Niepojęty przypadek, jak każdy przypadek.
– Wisława Szymborska
Rodowita gorzowianka, urodzona
w znaku wagi. Znana pod pseudonimem jaga-babajaga. Pisać rozpoczęła
już jako dziesięcioletnia dziewczynka.
Były to proste rymowanki. Pisanie na serio potraktowała będąc już babcią. Mając wnuki, zaczęła pisać dla nich bajki
i wierszyki, lekkie i ciepłe.
Znalazła miejsce w kilku antologiach:
„POSTscriptum 1/2013(6)” – wydawnictwo Wrocław, „POSTscriptum –
1/2015(7)” – wydawnictwo Wrocław,
„Wszystkie Drogi Do Jednego Serca”, „poetyckie powidoki” – wydane przez
portal E-literaci. Jest współautorką zbioru bajek pt. „Bajki Wielogłowego
Smoka” wydanego przez portal „E-literaci”.
supeł
pełna garść – przyszłość bez wiary
między nami krople
o szybę żałośnie
zaciskasz mocniej mocniej
rozbrzmiewa
grom dźwiękowy
jeszcze kilka liter
właściwe słowo
nie – to nie gra
to życie
uwiera jak
niedopasowane buty
149
puk puk
– A co właściwie ma do oznajmienia
Ten żebrak co przyłazi i nudnawo stuka
W drzwi naszej szafy?
/Ernest Bryll/
matko pukają – czy otworzyć
kto stoi
kto prosi
w judaszowym oknie
w łachmanach
na chwiejnych nogach
trzyma pion
czy z braku darów natury
a może z nadmiaru procentowego
miazmat na całej klatce
mięśnie twarzy – niechęć
matko otworzyć
ciiii – niech idzie
03.11.2013
gorycz
dzień
wielki pan
noc
dziwka
pomiędzy
złodziej sensu
gorycz smaczna
zachęca Kusy
częstujcie się
30.10.2013
150
czasami
przebudzenie potrafi rozczarować
nostalgicznie zasmucić
uwiera każdy odcisk
zdeptane wrzosy zagłuszają zapach
ocieram krople
opadające liście przypominają
listopad
życie – upadek
pamiętał mankiety spinki krawat
starannie spętany pod kolor marynarki
z czubkami świeciły niczym lustro
fiksatuar nadawał miękkość
starannie przystrzyżonym
z czarną za pazuchą dumnie stawiał
z zadartą do góry
delikatnym uśmiechem kwitował
niskie pozdrowienia
gwałtowny krach zmiana wizerunku
szanowane Audi zmienił na pchany
a wygodne m cztery na zgaszoną nadzieję
w ubogiej dzielnicy
06.11.2013
151
tamto lato
poświęciłam dla ciebie lipiec –
zapachem maków polnych stokrotek
łapałam szczęście z rozwianym włosem
ty szeptałeś czule
guziczek po guziczku – odsłaniałeś jędrność
– bezwładność i żądza rozpływała
się wraz cichym trelem
odurzeni rozkoszą
przy dźwiękach pasikonika
w naszej oazie
cóż pozostało z tamtego lata
nawet trawa już nie ta sama
strach
przychodzisz jesiennym deszczem
smagasz biczem błyskawicy
pan i władca w alkowie
wypalona czekam na chwilę
zostawiasz dwa pety i strach
przed powrotem
poprawiając koszulę
marszczysz brwi
152
cykanie
nucił przez lata z księżycem do wtóru
ciche melodie w salonie za piecem
nuty w powietrzu tysiąc myśli w głowie
zielone wiersze układał wieczorem
z jego muzyką tkwię w zawieszeniu
bujam w obłokach sen się nie spełni
nadstawiam ucha czekając z nadzieją
już nie potrafię istnieć bez świerszcza
kobieta zmienną jest
jesienny kolor w pejzaż się wplata
z wiatrem wirują gałęzi cienie
ciągle szukając uroków lata
słyszę cichutkie komarów brzmienie
zapachem astrów wciąż odurzona
w dłoni na szczęście płatek różowy
z uczuciem ściskasz bierzesz w ramiona
całus niechcący usta ozdobił
na niebie białe obłoki płyną
z liśćmi spadają małe marzenia
wczoraj widzieli ciebie z blondyną
ptaki ćwierkały nie odszedł z inną
153
inaczej
obowiązki przykryły szczęście
bezradność wiedzie prym
ty nie wspierasz
uczucia zakurzone
goryczą zasiałeś
niechęć goni smutek
tamten chłopak
wydoroślał inaczej
sezonowe porządki
zimowe płatki
nagie gałązki
ustępują nowemu
główkę wychylił
pierwiosnek
pisał o nim Broniewski
zapytany o wiosnę
milczał
słowa zbyteczne
w powietrzu
duch marcowy
zapach przyrody
westchnął tylko
Jak tu ładnie
154
Lucyna Mamczur
/Lucy/
Z pochodzenia i w sercu – Bielszczanka.
Życie dorosłe związała z Rzeszowem,
gdzie założyła rodzinę. Z wykształcenia
pedagog, autorka opracowań metodycznych i wierszy, które pisze głównie dla
siebie i niewielkiego grona przyjaciół.
Jej utwory publikowano w Antologiach
POSTscriptum, jest autorką tomiku „Bez
retuszu” (wyd. SONAR). Kocha Beskidy,
muzykę i romantyczne dusze. Fascynuje ją człowiek i jego relacje ze światem.
Twierdzi, że urodziła się kilkaset lat za
późno. Marzy o podróży Orient Ekspresem.
*** /pytasz kim jestem…/
pytasz kim jestem
kiedy zatracam się w kalendarzach
i zmieniam znaczenia
niecierpliwym porankom
dotykasz pokusami mojej przestrzeni
z uporem mówiąc o kochaniu
chociaż wiem że nie o to ci chodzi
gdy próbuję nie przegrać w kości ze światem
i po swojemu wierzę w powroty
czekaj na mnie
zanim kolejny łyk metaxy
uśpi zmysły siódmą gwiazdką
155
*** /szukam cieplejszych miejsc…/
szukam cieplejszych miejsc
gdzie Harasymowicz podwaja nieba
w roztargnieniu księżyca
na połoninach
wymykam się spod kontroli
spluwając przez lewe ramię
już nie pytam czy krokusy bledną
śladem po ostatniej zimie
zamawiam cichsze niż szept
i kocham jak chcę
w rytmie wilczego łyka
kiedy bolisz
cisza skrapla krzyk
we wszystkich odcieniach oddechu
kiedy bolisz
chociaż oczy wciąż na mokrym miejscu
nie ucieknę po jedwabnej nici
wrócę w tamtą dolinę
na skraju przypominania
gdzie słowa
nie dotykają liściem daglezji
156
na zakręcie przemijania
kiedy usypia zmęczone
chcieć to móc
nie maluję zbyt głośno
roztargnionych wierszy
na zakręcie przemijania
wciąż ciśniesz mi się na usta
nawet kiedy śpię pod inną kołdrą
ulegam rytmom chwil
gdy mówisz że starzeję się ładnie
chociaż chyba nie umiesz mnie kochać
i tuląc zapomniany szelest
milknę listopadem
*** /uniesieniem piersi i chwil…/
uniesieniem piersi i chwil
jak w tamte od czasu do czasu
kiedy miałeś mnie w dłoniach
na niepogodę
już nie wypada
gwizdać na palcach gorące już
z wiatrem od przełęczy
choćby szło na burzę
tylko w zagłębieniu szyi
wbrew konwenansom
wciąż pachnie siódmym niebem
wpół do jesieni
157
*** /bywasz na wyciągnięcie dłoni…/
bywasz na wyciągnięcie dłoni
ubezwłasnowolnionym jestem
chociaż wymyśliłam cię
tylko na chwilę
gdy stąpam po twoich snach
jak u Yeats’a
niebo nad Wenus nie szarzeje
więc nie pytaj półcieniami
czy potrzebuję korekty
i bądź
*** /znów zapach niebieskich snów…/
znów zapach niebieskich snów
stąpanie na palcach
i powietrze cichsze od nagietek
milczę o tobie
jak gdyby nigdy nic
rtęć kilka kresek w górę
po zachłyśnięcie końcem lata
między pisaniem w środku nocy
a kolejną jesienią
łyk nieba
wiem że rozumiesz
158
lubię cię mieć vis a vis
przychodzisz na zakręcie snu
znanym szlakiem od przełęczy
jak wiatr nabrzmiały zapachem
po wczorajszych burzach
gdy czas odmierza oddech kroków
z niedowierzaniem szukam twoich ust
i zapominam się w wysokim ce
o jedno słowo za daleko
wciąż lubię cię mieć vis a vis
nie wiem
nie napiszę ci dnia wierszem
poziomkowym
zapachem nie przytulę
ciemną kredką
nie obrysuję powiek jaskółkami
ustom nie pozwolę zapłonąć
nie powlokę lakierem paznokci
i diabli niech wezmą
zieloną sukienkę
co zrobić z wiosną w oczach
nie wiem
159
*** /ranki budzą się tuż za uchem…/
ranki budzą się tuż za uchem
gdzie zawsze cicha jest czułość
postscriptum nocy w niedomówieniach
znaczone Achmatową
oswajam cię lirykiem na szept
bosym jak myśli
a ty chwytasz słowa na skróty
wołając codziennością
i czekasz
żeby skropliły się chwile
*** /lubię twoje pocałunki…/
lubię twoje pocałunki
te znienacka
na już
i na czekanie
ciche jak wieczory w rymanowie
kiedy krwawią kaliny
a szelest buków uczy spokoju
te w głogach i dzikiej róży
z nadzieją
zaklęte szeptem czarnego potoku
na różnie bywa
160
Lila Helena Metryka
/Liana/
Poezja jest tym, co daje usta rzeczom niemym.
Mieczysław Jastrun
Z serdecznym pozdrowieniem i nadzieją,
że moje wiersze przemówią do Ciebie,
Drogi Czytelniku – Liana.
*** /A kiedy całkiem stracę ostrość.../
martwi dzień gdy lustra zmatowieją
a zszarzałe widoki skrępują wspomnienia
(Bożena Kluszczyńska „Bożena” – wiersz „po prostu”)
A kiedy całkiem stracę ostrość
widzenia, czucia, poznawania,
niech w inny wymiar mnie powiodą –
tam, gdzie rozbrzmiewa fletnia Pana.
Znajdę dla siebie ciche lokum
śród pastwisk, co są wciąż zielone,
i pełną piersią wchłonę spokój
przestrzeni sielskiej, nieskończonej.
Zszarzałe cienie ziemskich wspomnień
może zakłócą bytowanie,
ale ty wkrótce przyjdziesz do mnie
i innej pieśni czas nastanie.
161
Nie-sonet do Mariny Cwietajewej
Ja ci sonetów nie napiszę
Ni białym, ni klasycznym wierszem,
Ja ci sonetów nie napiszę,
Do tego nie dorosłam jeszcze.
Lecz razem z tobą, chociaż w myślach,
Idę przez miejsca, co cię znały,
Do Jełabugi właśnie przyszłam,
Przy sosnach rwą się kruche ślady.
Patrzę i myślę, która sosna
Na wieczność dała ci schronienie,
Mimo, że byłaś tutaj obca,
Która, jak siostrę, tuli ciebie?
Ech, poetesso, lata biegną
I bardzo się zmieniła ziemia,
Inne nam światła gaszą ciemność,
Lamp filujących dawno nie ma.
Już nie kołyszą się na hakach,
Nie bawią mroku tańcem cieni,
Ty hak dla siebie odnalazłaś,
By wpełznąć w ciszę nieistnienia.
Tej ciszy nie da się odwołać,
Lecz twoje wiersze ciągle żyją,
Z ziemi ku gwiazdom płyną słowa:
– Jesteś wśród swoich. Śpij, Marino!
A jedna z gwiazd jest tylko twoja
(Marzyłaś o tym. Czy pamiętasz?)
I tobie świecić – to jej rola,
Zaś nasza – ciebie nie potępiać.
162
*** /Szeleści jesień, ale coraz słabiej.../
Szeleści jesień, ale coraz słabiej.
I coraz starsza staje się z dnia na dzień.
Resztki powabu pragnie uratować –
w czuprynach brzózek złociście się chowa,
w kiściach jarzębin (tu wciąż purpurowa)…
Ale zabiera to, co ostać chce się
wicher-żartowniś. Pustoszeje jesień.
Nieuchronnego zatrzymać się nie da.
Za progiem – zima. I pierwsza kolęda.
PANTUM
*** /Za oknami szumią drzewa.../
Za oknami szumią drzewa.
Północ wybił stary zegar.
Jestem sama. Środek lata.
Noc bezdechem mnie oplata.
Północ wybił stary zegar.
Wokół pustka, ciebie nie ma.
Noc bezdechem mnie oplata.
Nie potrafię nawet płakać.
Wokół pustka, ciebie nie ma.
Za oknami szumią drzewa.
Nie potrafię nawet płakać.
Jestem sama. Środek lata.
163
Wiersze dla wnuczka Na dobranoc
Ty zawsze będziesz moim cudem.
Jedynym. Innych nie uznaję.
Każdą ci troskę z czoła zdmuchnę,
ułożę sto i więcej bajek.
Gdy piszesz Bartuś koha babcię,
to nawet samo h nie razi,
kiedyś utracisz do mnie zasięg,
lecz póki co możemy marzyć,
śpiewać piosenkę, tę o kaczce,
śledzić wróbelka tuż za oknem,
gdy wiatr – ulecieć hen z latawcem,
oglądać filmy, gdy świat moknie.
Babcia to super instytucja,
jak trzeba to i w bramce stanie,
i zawsze znajdzie czas dla wnuczka,
w tym względzie nie ma przeszkód dla niej.
A jeśli kiedyś w inny wymiar
na wieczny pobyt ją zaproszą,
czy wiosna będzie to, czy zima,
uniesie obraz twój ze sobą.
Ale dość o tym. Daj buziaka
i zaśnij słodko, nie czas płakać.
Bajka o lwie
Był raz lew, dumny lew,
pyszna grzywa wokół głowy,
połowicy nie miał swej
i nie chodził już na łowy
(trochę mu dokuczał wiek),
ale sprawny był i zdrowy.
164
Romantyczną duszę miał,
planów, marzeń, pełną głowę;
– Już niemłody ze mnie pan,
lecz czarować mogę słowem.
Jak pomyślał, tak uczynił,
wkrótce powstał pierwszy wiersz.
Wieść się niosła po pustyni,
że poetą został lew.
Zgromadziły się zwierzęta
(a niektóre z obcych stron)
i czekały aż poeta
wyjdzie wreszcie przed swój dom.
Lew przeczytał kilka wierszy,
skromną minę przy tym miał,
choć go bardzo, bardzo cieszył
widok zebr, tygrysów, lam…
A wieczorem siadł przy biurku,
by dopełnić wierszy cykl
i czym prędzej dać do druku,
niech się spełnią jego sny.
Że języki obce znał
(chyba dwa, a może więcej),
wykorzystał cenny dar
i przekładać zaczął wiersze.
Zachwyconych zwierząt chór,
gdy usłyszał tę wieść nową
krzyknął gromko: Vivat król!
On nam panem i ozdobą.
I tak późne życie lwa
pasmem stało się sukcesów.
Cieszy się zwierzęca brać,
a lew kontent jest i wesół.
165
Baju baj…
Bajek sto było w książeczce,
A, być może, jeszcze więcej;
Rybak, a z nim złota rybka,
Tomcio Paluch, duży Michał,
Urfin Dżus*, co bał się Elli,
Śnieżka w domku u krasnali,
Kot Kłopotek i Kot w butach,
Osioł z Bremy wraz z kogutem,
Ninja żółwie w całej krasie,
A tu Masza** warzy kaszę,
Rycerz na sąsiedniej stronie
Złego smoka z mieczem goni
(Ejże, czy ten smok się boi?),
Wilk i zając – super para,
Szapoklakiem*** baba zwana
Krokodyla Gienę szczypie
I na Czeburaszkę łypie…
Wszystkich tutaj nie pomieszczę,
Nie opiszę krótkim wersem.
Ucz się czytać, ja Ci chętnie
Księgę bajek dam w prezencie.
* Urfin Dżus – bohater książki Aleksandra Wołkowa pt. Urfin Dżus i jego drewniani żołnierze.
** Masza – bohaterka rosyjskiego serialu animowanego Masza i niedźwiedź (jeden z odcinków
nosi tytuł Masza i kasza).
*** Szapoklak, Krokodyl Giena i Czeburaszka (polska nazwa – Kiwaczek) – bohaterowie opowiadań autorstwa Eduarda Uspienskiego oraz cyklu radzieckich animowanych filmów lalkowych w reżyserii Romana Kaczanowa (Krokodyl Giena, Kiwaczek, Szapoklak, Kiwaczek idzie
do szkoły).
166
Czesława Mileszko
/anastazja/
Obcując z poezją, wracam do najmłodszych lat spędzonych na wsi. Metaforycznie wyrażam swoje myśli i poglądy.
W wierszach przyznaję sobie prawo do
osobliwego postrzegania świata. Moja
poezja nie może istnieć bez emocji. To jej
powinnam poświęcić ten wpis. Przychodzi do mnie szeptem, smutna we łzach.
Ale czasem przemawia uśmiechem.
Lubię jej słuchać. Jest muzyką i tlenem
potrzebnym do życia. Jeśli ciebie, drogi
czytelniku, zatrzyma choć jedna fraza
mojego wiersza, będę szczęśliwa.
Jest w nas tyle obcego
im wyżej się wspinam tym mocniej
smaga mnie wiatr
opadam z sił jak listopadowa stokrotka
mówią że w genach
mam za dużo człowieczeństwa
niektórzy z tego wyrastają ale tracą wzrok
patrzą na innych z góry mniej z dołu
nie widzą że to dwie różne osoby
167
Fałszywa tożsamość
istnieje od pokoleń
by przysłużyć się życiu
znalazłaby sobie jakieś przytulisko
zamiast leżeć na ławce w parku
rozchwiana egzystencja wyraża istotę rzeczy
przy każdym potknięciu ukrywa prawdę formułą
kamień w wodę
grzech nie pozwala unieść dobrych uczynków
W tym domu zostawiłam swoje dzieciństwo
Ile siły trzeba żeby pchnąć te drzwi
i zobaczyć nas wszystkich w jednej izbie
małe demony w owczej skórze
rodzice strudzeni pracą
z wyciągniętymi ramionami spełnionej nadziei
za drzwiami mała arka Noego
zapach drewna przy starym piecu
grzaliśmy nasze serca
w modlitwie rano i wieczorem
świat dla pielgrzymów przesuwających się w stronę cieni
historia szarpie bliznami
Człowiek z gliny
nie da się ugniatać w nieskończoność
kiedyś wstanie z klęczek
wdrapie się na górę choć wie
że Golgota nie potrzebuje dziś krzyża
wśród winowajców będzie szukać kompromisu
i wszystko jedno czy zejdzie z góry sam
czy go zepchną z przetrąconym kręgosłupem
168
Dla zasady
Nie przyzwyczajaj się do tego świata
będziesz tu krócej niż myślisz
rzeczywistość zmieszana z marzeniami
ma smak kwaśnych jabłek
to siostra w uściskach niepewności
jeśli nawet dotrzesz
do upragnionych drzwi ktoś może je
przed tobą zatrzasnąć
rozczarowanie jest gorsze od złości
ma pazury i trzyma dłużej
Zachowam jak kwiat zasuszony
dom znaczy więcej niż budynek
mój mały świat
zajmuje przestrzeń między
naszymi twarzami
gdy szarość przechodzi w błękit
twój szept wzrusza wrażliwość
wiosna budzi się w rytmie serca
jak wiersz poety
zachowam
nanizany na źdźbło trawy
169
Zostanie osad
zatopiona w spełnieniu
niechętnie wynurzam się
na powierzchnię jutra
happy end
zasnuje mgła
ale kiedyś wyłoni
pojedyncze wspomnienia
i przytłumione dźwięki
Kaśka za rzeką
tam gdzie pachnie chleb
spokój kołysze myśli
w takim życiu
schowała się Kasia i wierzy
że wszystko pochodzi z nieba
wystarczy tylko złożyć ręce
iść górą
ponad ludzkie spojrzenia
to taki rodzaj specjalnej wolności
170
Lilak
ten maj jest taki patologiczny
już myślałam że się wystraszył
i zakwitnie w czerwcu
bez w moim domu
to gość nietuzinkowy
nie prowadzi rozmowy
o rzeczach niepewnych
nie otwiera ust ze zdziwienia
świadomy swojego przeznaczenia
z nakazu chwili
rozkłada się wygodnie w wazonie
i pachnie
Bez usprawiedliwienia
w zarośniętych ścieżkach
i zapachu skoszonej trawy
odnajduję dzieciństwo
warkocze pszenicy
w kokardach maków na niejednym
obrazie uśmiech i otwarte ramiona
celebrowały każdą pracę
czerpiąc siłę z porannych mgieł
każdy dzień
pisze swoją biografię
171
Daleko od kołyski
przytulony do twojego serca
dzieliłem ból z którym przyszło
się zmagać
w końcu nastał ten dzień
powierzony światu zrozumiałem
że i tu emanuje ciemność
nie łączyło nas nic prócz ciała
obleczonego skórą
nie zaznałem matczynego zapachu
w pustej kołysce łzy
odbijały brudne kolory czasu
Wolność potyka się o wątpliwość
w bieszczadzkich lasach snuje się cisza
ma oczy i uszy niewinność i płochość
a ty szykujesz broń do walki
walki z milczeniem
nie wiesz co czuje rozedrgane serce
jednym strzałem żal odbija się echem
krzykliwego ptaka
zapach krwi przerywa życie
w szeptach traw została łza
172
Marek Olszewski
Marek Olszewski, ur. 19.12.1974 w Rybniku. Wychował się i kształcił w Żorach. W 2002 stworzył
serwis Poezja ART, który trzy lata później przekształcił się w funkcjonujące do dziś forum. W latach 2006-2015 prowadził grupę artystyczną Aurea Dicta.
Od ośmiu lat mieszka w Kielcach. W ostatnich
latach ograniczył działalność artystyczną do publikacji na osobistym blogu i zaprzyjaźnionych
forach.
Literatura faktu
Prawdziwe orkany nie rodzą się z Atlantyku,
są owocem zwartego lądu – Azji i Europy.
W wulkanicznych uniesieniach
wiją się dłonie, usta, uda wokół ud.
Płaszcze szorstkiej i aksamitnej powierzchni
fałdują się i rozdzierają,
pozostawiając mniej i bardziej trwałe blizny związku,
chłostane wiatrem i gradem niekoniecznie ostrych słów.
Jantar, curry i pieprz.
Prawdziwych historii nie znajdziesz w literaturze pięknej
ani w masowej produkcji pop kultury.
Bohaterowie zachowali je głęboko pod garścią ołowianej ziemi.
Teraz i na zawsze.
173
Gwiazda poranna
Na nowej drodze życia nowy dom
– z oknami, bez okien;
skrzyżowania z przeszłością;
miasta, w których można się zgubić
i pozostać bezwolnie na dłuższy czas.
Filozofowie, politycy i supervisorzy
manipulujący w każdym kolejnym dniu.
Na nowej drodze życia sen niezbadany
– niekoniecznie wiejący z właściwej strony;
deszcz, śnieg i zatajone pamiętniki nowych twarzy.
Połamane brzozy, wierzby, lipa i sznur.
I Ona – piękna, ponętna – bliżej nieokreślona.
Wdeptany w codzienność
Napotkanym psim włóczęgom
próbuję wyjaśnić realia świata.
Ze zrozumieniem merdają ogonami
i odchodzą na poszukiwanie logiki
[...]
Mirosław Chodynicki – „Depcząc w codzienność” – 2015
Pamiętam wzrok zdychającej suki.
Chciała odejść w samotności,
z dala od ludzkich, litościwych spojrzeń.
O poranku przykryłem ją brunatno-czarną ziemią.
Nie jestem Ameryką,
Indianinem zza złotej maski.
Nie maluję ust kolorowym atramentem
– używam standardowej, systemowej czcionki,
by kiedyś, jak ta suka...
174
Wojna jest tylko alegorią tworzenia
Bo w życiu nie ma prostych schematów,
recepty na spełnienie marzeń
i miłości do kupienia w supermarkecie.
Nie ma też snów na zlecenie,
ale to już inna opowieść.
Jest most zwodzony, łączący różne,
choć niezwykle podobne, pragnienia:
gwiazdy, świerszcze w tle,
spojrzenia bliskie jak oddechy
i usta...
Boisz się? Strach jest jak wytrawne wino
– mąci w głowie i najlepiej smakuje
w kombinacji z odważnymi decyzjami.
Tylko że wierszy nie maluje się palcem po mapie
nie będąc ich każdym słowem...
Napisz się!
Pierwszą strofę mamy już za sobą.
175
Fantasmagorie
Zaprowadź mnie na brzeg śródlądowego oceanu,
głębokiego jak spojrzenie – tak odległe...
Prowadź szlakiem każdej z gwiazd,
w sierpniu spadającej z nieba.
Sczytaj ukrytą w nich tajemnicę – szeptem.
Pozwól ich śladem spłonąć i wbić się głęboko
pomiędzy wilgotne krawędzie rozstępującego się lądu,
wędrować dolinami każdego z żeber – dłońmi i pocałunkami.
Słyszysz szelest liści w prywatnym ogrodzie,
powiew oplatający uda, tułów, szyję,
muskający krawędzie ust?
Pozwól mu zwariować,
złamać las, zerwać garderobę,
utopić spragnione kropel deszczu ciało.
Wzburz gradobicie i deszcz! Jutro zakwitną kwiaty.
Bo wiersz musi mieć pointę
Wyobraź sobie, że pocałunkami badam głębokość szczelin pomiędzy żebrami,
doszukując się śladów spojrzeń sprzed lat. Rys i pęknięć,
którymi mógłbym wkraść się o dwa pokłady poniżej skóry i kości.
Wyobraź sobie noc, kąpiel w czerwonym włoskim winie z bąbelkami,
jego gęste krople spływające po krawędziach drżących ust.
Nieregularne oddechy, sny i rzeczywistość, wymieszane w jednym szkle.
Słyszysz? To puls bijący w pozamykane okna, niesiony z chłodnym wiatrem.
Jesienią nie jest za późno… Odczytać pomiędzy literami wiadomości tekst,
pisany pomniejszoną kursywą – cytowaną z samych głębin zamkniętej kopalni,
nad którą powiewa opuszczony, zielono-czarny sztandar z równie czarną aksamitką.
176
Nie piszesz marzeń pod adres nieznany, nie dzielisz anonimowo koszmarnych snów,
bo wspomnienia, codzienność i przeznaczenie nie przeplatają się przypadkowo.
Nokturn noworoczny
Gdzie jesteś panno wyrozumiała,
której spojrzeć bym mógł w głębiny,
szukać odbicia niewypowiedzianych słów?
Gdzie noc niezakończona, tam i ja;
jak ten pies pomiędzy krawężnikami,
oślepiony blaskiem nadjeżdżającej śmierci;
jak ćma otoczona niewidzialnym murem.
Przygnieciony,
oddycham już tylko z obowiązku.
Na krawędzi (języki obce)
Nie jestem modlitwą powszednią,
magicznym skryptem tylko dla dorosłych.
Nie piszę nagim paznokciem
po piersiach figlarnych łamigłówek
– już zapomniałem jak to jest.
Jak oblodzona sosna Na dzikiej północy*,
na krawędzi
wypatruję nienadchodzącej odwilży;
ptaka, który usiadłby przy ramieniu
i nucił w niepoznanym języku kojące kołysanki;
głupiutkiej melodii o szczerym,
błękitnozielonym spojrzeniu.
Nie jestem modlitwą powszednią,
magicznym skryptem,
jestem wierszem o trudnej, nierozumianej treści.
* Iwan Szyszkin – „Na dzikiej północy” 1891
177
Madame, moja Madame
A kiedy za oknem Pan Bóg zasieje zielone dywany,
będę stąpał po nich dwiema parami bosych stóp,
bo człowiek nie jest stworzony do umierania
w samotności.
Madame, moja Madame – ta, której nie ma.
Narysuj się na planie każdej z kartek kalendarza,
w porannym odbiciu w łazienkowym zwierciadle
i przy drugim komplecie sztućców, i talerzy
– naprzeciw.
Śnij mi się każdej nocy i pozwól się śnić,
by nawet po zachodzie w oczach
uniesienia mogły nieprzerwanie trwać.
Ogień, motyle i to sympatyczne ćwierkanie,
echem odbijające się pod warstwą wrażliwej odzieży
– znasz to?
Takie samo jak wówczas, gdy za pierwszym razem
odkrywałaś potęgę zmysłowości.
Pan Bóg za oknem zasieje zielone dywany,
ale nie poprowadzi (ciągnąc za uszy) starych koni,
by odnalazły się ponad horyzontami.
178
Aleskander Osiński
/alos/
Zima 2014&2015
Atak zimy skończył się kilkoma siniakami – pęknięte
naczynia, trochę brudnej wody na dnie i zmęczenie.
Ciężki, nasiąknięty wilgocią materiał.
Zamiast chleba – igrzyska, bez światła, bez mroku;
białe odciski palców przenoszą ołowiane fronty,
skrzypiąc i zgrzytając. Leje po oczach
nocą ogarniętą przez spokój.
Rano przyjdzie stary mężczyzna, stukając
laską w kamienie stanie pośrodku placu
i nikt nie będzie śmiał podejść,
zanim dzieci nie wypełnią go oddechami.
W pół uśmiechu
Nie myśl, że nie bez pewnej obawy, a jednak widzisz,
piszę; i równie dobrze te słowa mogą być skierowane
do ciebie z myślą, że i tak nie będziesz w stanie się obrazić
lecz musi to zrobić wraz z tobą całe miasto kobiet.
Oczywiście, nie ma nigdy powodu i pociąg odchodzi
regularnie, zdany na nasze małostkowe poczucie
czasu, rozkład, z jakim się liczymy do ostatniego słowa,
niepotrzebnie zagłuszając ocean pod szkłem.
Ludzie się jeszcze nie zebrali i nie ma sensu ruszać
świata z jego ciepłych posad, odbierać dzieciom
od ust wilgotnych cieni matek, które omszałymi wargami
wróżą kamień by zmiękł. Przecież i tak trzeba
przysięgać – żadnej skruchy. Co najwyżej parę kropli
na przebłaganie jałowcowych duchów. W czystej intencji
tkwią tutaj z nami, pozwalając patrzeć wskroś.
Układają usta w kształt gotowy zgodzić się z uśmiechem.
179
Negatyw równonocy
Wolniej, coraz wolniej, przechodzi się
przez dłuższe dni, gdy daleko w tyle
pozostał cień szansy – ktoś
widzi cię w białym zakresie widma, nie chcąc
ciągnąć w nieskończoność
snu nocy letniej;
zabrania się zabraniać, nawet nieprzytomnie,
chociaż zostałeś tylko dołożony do lotu trzmiela,
wsunięty w przegródkę – wiadomość dobra i zła.
Kochanie, damy radę przyjąć je jednocześnie
z otwarciem ramion. Czego by nie mówić,
zawsze mimowolny ruch w stronę czoła,
aż w końcu nauczymy się znajdować
wśród wszystkich klisz,
nawet gdy ziemia
zbyt mocno przygniata niebo,
tak jakby koniecznie
musiały być obecne
do końca.
Kolejność zdań
Oczywiście, w razie wątpliwości, decyduje
liczba zapisana słownie i blizny pozostawione
przez sumiennego skrybę ocenia się jak intencję.
Dalej nie wiem jednak, co miałeś na myśli, pisząc
w sierpniu czułem się wolny od brzęczenia
owadów, suchy i pogodny wśród popielatej zieleni,
wykrotów, gdzie zebrała się krew z chłopięcych
kolan, a szorstki rumianek zmieszał ze starymi
gazetami. Takie jak my ofiary reakcji
180
nie przejmują się do końca, wystarczy zdobyć
przyczółek wśród błyszczących kasztanem włosów.
Dość miejsca, żeby upuścić szczyptę popiołu
bez grzechu wahania. Łódka dobija do brzegu. Przystań.
Jeśli nie musisz przechodzić do końca oddechem dziecka.
Końska maść
I w końcu udany rok, wesoły,
źrebięcy miesiąc, dni roztarte
w palcach pachną miętą i pieprzem,
a ty ciągle się droczysz,
jak wziąć do ust codzienność,
przepaść w pojedynczej frazie – konik
goni słońce i już prawie dogonił.
Dalej kary, zachodźże,
a może to ty, jabłkowity,
o spoconych bokach,
siwy jak węzełek.
Czerw czerwca, marzenie,
które chłopca spotyka,
lecz nie chce nic zdradzić.
Pusta okolica.
Grzmoty i błyskawice.
Trzy czarownice wchodzą.
181
Sfera
I tak, i nie, zawsze jednak stojąc w obliczu niekończących
się sporów, jak Tycho de Brahe, który chce, żeby wszystko
kręciło się wokół niego i ziemię ze słońcem porusza
długimi, złotymi palcami. Nie bójcie się, to złe nasienie,
nie warto zlizywać z niebieskich sfer. Nomadzi na noc
rozpalą ogniska, obierając ziemię do kości i wycia psów.
Rozgrzane oddechem powietrze uderzy w twarze śpiących.
Cóż więcej można zyskać prócz układu i niepewnych łączy,
gdzie orbita z orbitą splątują swoje sny, żeby na marach
mieszać języki. I tak, i nie, na wpół ulepiona mowa
podąża za ślepym stworzeniem, czas jednak zbyt niepewny,
żeby skończyć na jednym marzeniu. A może warto
zerwać plaster i dotknąć. To w końcu na tyle blisko.
Po prawdzie
Za prawdę, kochani moi, nie wychodźcie, bo zima
i wietrznie, a panna milkliwa i nieposażna na ręce
patrzy, układając ołówki co do milimetra.
Muszą się zgodzić, wiernie odbębniając służbę
na straży czystych kartek, aż papier pożółknie
i skończą się kalendarze. Lampka nocna, pełna
rezerwy, zgaśnie i zrozumiecie. To nie światło było,
a jej twarz zapadła między echa wydarzeń.
Z kraju i ze świata zniosła już każdą zmarszczkę,
łapki drobiu odbiła na kartograficznej siatce,
lecz z przekonań te tylko, które mówią za siebie,
pozwalając jej milczeć, gdy wiecznie niezadowolona
ze słów, wystukuje palcami – raz, dwa. Do skutku
182
nie dojdzie, drugą ręką dodając zero do zera
i dalej poprzez ósemki. Za prawdę nie wychodźcie,
chociaż zżera was zazdrość, że inni trzymają
jej welon, ojciec prowadzi i ołtarz od lśnień rośnie.
Szaty dociec nie zdołasz, bo to na tobie układają się
jej złote nitki i jedwab ostatniej koszuli lgnie do skóry.
Dejaniry bliska jest pamięć, że przecież gdzieś,
kiedyś, naprawdę musiało między wami zaiskrzyć.
Pobłyski
Przechodzisz, z twarzą zwróconą
w stronę szyby, badając odbicia świata
za sobą i błyski, które pochodzą
z przyszłości – nic dziwnego. Wszyscy
tak mamy. Postępujemy stopniowo
i bez namysłu, instynktownie wypełnieni
tylko dla siebie. Zatrzymuje się nieokreślone
wrażenie przeżyć wywołanych po długim
nasycaniu nocą. Światło staje się materią.
Podąża za wzrokiem w napięciu. Pękają
jego złote żyłki, włosy plączą przy zbyt
rozwlekłych opowiadaniach. Przedziały,
w których ludzie się rozpoznali po starych
numerach gazet, zapalniczkach. Zestawy
do przeżycia, w surowych warunkach pamięci,
umykają z prędkością krajobrazu;
bliższy szybciej. Najdalszy – punkt ciężkości,
pozostaje zwrotny w ekologicznym procesie,
kiedy dzielisz się z innymi połowami okien.
183
Lamasztu
Niektórzy mówią, że wcale nie ma twarzy; inni – zwykła kobieta
w białym stroju albo niemiecki wieśniak, który z głodu zjadł swoje dziecko
i rysy na nowo wypalono mu żelazem. W istocie zmienia tylko płeć,
pożycza kształt od zgarbionej wierzby lub doświadczonego wiązu,
próbując dotknąć którejś z przechodzących, małych główek.
Cień osłoni, dotyk stanie się palącym wspomnieniem, odcisk
stopy – snem lalki. Nie zwlekaj jednak do końca, skrawek materiału
z sukni potrafi przechować klątwę jak dzwonek u drzwi. Czasem
jednak może uratować, jej krzyk ostrzeże wędrowca niczym głos
pustułki, a ona pochyliwszy się, wyciągnie ramię nad przepaścią.
Nadziejo, a może to ty – blady ognik wśród żaru wrzosowych pustyń.
Antyramy
Jak to u malarzy: albo zamknięte, ograniczone przestrzenie,
albo zachwiana równowaga – taniec niemożliwy do zatrzymania
podniesioną ręką. Uważaj, kolory wciągają i łatwo się uzależnić.
Tak, nie będziesz samotna, ale i twój świat z dziecinną łatwością
włączą w swoje sprawki w pragnieniu, żeby łożysko dłoni
wypełniło się na nowo czarnymi i białymi kamykami. Wróżymy
z czasu, ale to nie martwa natura, a raczej sprzysiężenie,
które zawiązują wyzwoleni z kształtów, dociekliwi jak wypełnić
rysy. Ich rozczapierzone palce budują sieć, żeby rzucić w wodę
i patrzeć, jak fala układa na piasku śnięte ryby. Nie zmieniaj
jednak nic, ta chwila jest wliczona w cenę życia,
chociaż nasze twarze zdają się o niczym jeszcze nie wiedzieć.
184
Zygmunt Marek Piechocki
Klasztor Dominikanek
28 – 31 stycznia 2008
ZAPISKI KLASZTORNE
1.
(Antonio Vivaldi – Gloria)
Wyziębione mury klasztoru
ustawiam gałkę grzejnika na „czwórkę”
rozpakowuję torbę podróżną
Dzwonią na nieszpory
słyszę tupot mnisich truchtów
Za szybami okien kraty
gałęzie kłaniają się chmurom
przeganianym tuż nad ziemią
Chóry śpiewają
2.
(Fryderyk Chopin Nokturn op. 9 nr 2)
Udziela mi się spokój tego miejsca
Kiedy ich mijam w krużgankach
uśmiechają się nieśmiało
pochylają głowy
odchodzą jakby się spieszyli
Cienie siebie?
Pana Boga?
185
3.
(Fryderyk Chopin Mazurki op. 6)
Ten pokój – sześć kroków wzdłuż trzy wszerz
z oknem za którym zabudowania gospodarcze i łąki
zdobi tylko krucyfiks
Jest tutaj stół krzesło łóżko
(zapasowy koc daje poczucie ciepła)
czajnik opakowanie zielonej herbaty
przywiezione płyty z klasyką
kilka tomików z wierszami
i
moja rozedrgana samotność
4.
(Piotr Czajkowski poemat symfoniczny „Fatum“ op. 77)
Czytam wiersze Sylwii Plath
słucham muzyki Piotra Czajkowskiego
Groza śmierci rozkłada uda
nie chcę jej posiąść
Dobrowolnie
5.
(Fryderyk Chopin 24 Preludia op. 28)
Cieszę się każdym wersem
wkładam je jeden za drugim
pomiędzy niebieskie linie zeszytu
Później
wyrywam kartki
186
6.
(Tomasso Albinioni – Adagio g-moll)
Jest tutaj
(pomiędzy ścianą kościoła
a klasztornym murem)
Grób Nieznanego Żołnierza Września
I kiedy czytam inskrypcje na płycie
słyszę płacz Matki
do której nie wrócił tamtej jesieni
Zapalam dwa znicze
7.
(Antonio Vivaldi Gloria – Magnifikat)
Ponad kopułami Świątyni
wiatr targa wielką płachtą szarych ptaków
coraz to ją rozstrzępia
wyrwane z szyku siadają na krzyżu
Wtedy ożywa
8. Spostrzeżenia ze spaceru po łąkach i polach
(Fryderyk Chopin Impromtu – Fantazja cis-moll op. 66)
Jakże
jednak
niewiele potrzeba ludziom:
wzdłuż asfaltowej drogi – domy
za nimi podwórka składziki obory
parkany zamykające przestrzeń bytowania
Dalej to już tylko wielkie połacie pól
aż po horyzont gdzie las
187
Spotykam ślady kopyt
rowy przez podmokłe łąki
miniaturowe brzozowe laski
W Ziemi
zachowane krople potu
głosy oraczy żniwiarzy
w ścierniskach jeszcze
brzęk zwinnych kos
A ponad wszystkim wierne słońce
i
kopuły klasztoru
9.
(Franciszek Liszt – Conosolation nr 3 Des–dur)
28 – 31 stycznia 2008
Tamte dni
naznaczone kontemplacyjnym pojednaniem
z upływającym czasem
wędrówkami w okolice poznawania siebie
podarował mi Najwyższy
Pod białymi habitami
czarnymi welonami
znajdowałem Jego uśmiech
188
Maria Polak
/Maryla/
***
Chciałabym, by wiersze rozgrzewały myśli,
zbierały nadzieję na chwile zbyt trudne,
zapalały światło, gdy tętni dzień smutkiem,
chcąc miłym nastrojem każdą ciemność ubiec.
Słowa na dnia przytulenie
Niezależnie, jaki przyjdzie,
przyjmij go jak przyjaciela.
Cóż on winny, że chłód niesie,
niepewności mgieł pozbierał.
Dobry będzie z założenia,
choć mu czasem łza gdzieś spadnie,
ale najpiękniejsze z tego,
że rozbłysnąć może nagle.
– Może światłem, co buduje,
wzrusza czasem i okruchem,
zbłękitnieniem myśli w Tobie,
barwą, co zachwycić umie.
– Może słowem niepozornym,
co roznosi dotyk serca,
– miłym gestem osób bliskich,
który zasób siły zwiększa.
– Może uśmiech się przeciśnie
wśród gonitwy zawirowań,
wtedy będzie można łatwiej,
zawsze dalej z ciepłem podać.
189
za wodą cichych marzeń
za wielką wodą cichych marzeń
leżą przestrzenie rozświetlone
trawy srebrzystość o poranku
ogrody barwne chwile wonne
zauroczenia fascynacje
unikające definicji
nawet przyzwyczajenia miłe
rozkołysane szczęściem zmysły
miłość spleciona z dobrem działań
odszukująca nawet w trudzie
wartość codziennych dni banalnych
która ocala która umie
podejść rozniecić blask spojrzenia
ujmować w słowa czułość troskę
nie tracąc siebie podarować
to wszystko co jest w życiu dobre
Zaproś mnie
Zaproś mnie do swoich myśli,
przytul czule i z uśmiechem,
koncert ciepła daj łaskawie,
szepnij, że dla ciebie jestem,
ptakiem serca, uczuć darem,
sensem, który myśl wciąż goni,
łagodnością i przystanią,
ciepłem wyciągniętej dłoni.
Przyjmę takie zaproszenie,
rozpatrując drogi wszystkie.
Wzniesie mnie wzruszenia fala,
serce zadrży, nie chcąc milczeć.
190
*** /na słońce czekam nieustannie.../
na słońce czekam nieustannie
może na chwilę jedną zerknie
rumieńcem spłonie da znać blaskiem
obłok przystroi pozłociście
słońce jak dobre słowo – leczy
dźwiga z otchłani myśli smutne
milczy choć tyle w nim jest wiedzy
nadziei światłem wnika w pustkę
jest szczere do zachodu westchnień
nic nie narzuca nic nie gani
muśnięciem lekkim się uśmiechnie
do spraw codziennych magią prosi
gdy widzę jak rozkwita rankiem
jak w witraż kładzie złotą postać
myśl uporczywa we mnie krąży
jak się odwdzięczyć słońcu można
Słowa dobre zbieraj
Słowa, te dobre, zawsze zbieraj.
Gdy je dotykasz łagodnieje,
chwila, co pewna przeciwności
przemyka obok, niosąc perłę.
Niepotrzebne są ostre słowa,
ranią tak, że się podnieść nie da.
Potrzeba takich, co fruwają,
mając na skrzydłach skrawek nieba.
Takie, co wspomóc mogą, cieszyć,
musnąć policzek śladem czułym,
co mogą ze swym dobrodziejstwem,
gdy jest zbyt ciężko, trochę ulżyć.
191
Marcowo
Biel przebiśniegów nieco zbladła,
krokusom dano już zakwitnąć,
forsycje lada chwila złotem
balladę nową dla nas spiszą.
Tak, jak forsycja niecierpliwa
i my drepczemy, chcąc przyspieszyć,
barw pochód, lekkość, śpiew skowronka,
by się na co dzień wiosną cieszyć.
I chociaż jeszcze humor zmienny
objawia marzec nieustannie,
gdy słońcem gości, myśl rozjaśnia,
częstuje szczodrze ciepła ziarnem.
Niech dzień dziś złowi Twe spojrzenie,
dosięgnie przyjacielskim gestem,
użyczy myślom barw i światła,
dobre podsunie Ci sugestie.
Anioły nieskrzydlate
Chodzą czasami między ludźmi,
różne Anioły nieskrzydlate.
Z wyglądu nikt by nie powiedział,
że mają w sobie jakąś magię.
I choć na co dzień nikną w tłumie,
nieśmiałe, ciche, nadwrażliwe,
potrafią wesprzeć małym słowem,
choć same słabe – dają siłę.
Lecz, jak to bywa w twardym życiu,
wygrywa ten, co ma pazury,
rozpycha ostro się łokciami
i na Anioła patrzy z góry.
192
Morze spokoju taki Anioł
musi mieć w sobie, by móc wytrwać
i jeszcze innych objąć sercem,
by mogli znaleźć cichą przystań.
Wielkie to szczęście, kiedy Anioł,
zagości w Twoich wydarzeniach.
Bądź wdzięczny, za to, że przystanął,
co zmienić mógł, to i pozmieniał.
Za tą mgłą
Za tą mgłą, co gnębi nieraz,
woal snuje ulicami,
podsuwając cienie myślom,
jest krajobraz dobrze znany.
Nie podniosę mgły. Nie umiem,
ale szepnę głosem ciepłym,
że dzień może, mimo wszystko,
wspierać plany, czymś ucieszyć.
Zaproś uśmiech choć na chwilę,
niech rozjaśnia miejsca małe.
Z nieoczekiwanej strony
dojrzeć może też okazję,
by przychylić zieleń myślom,
krople słodkie w dłonie schwytać,
przetrzeć horyzontu okno,
chwilom miłym szansę przyznać.
Nie komponuj się z szarością,
jej i tak jest w życiu dużo.
Życzę chwil, co dotkną ciepłem,
rozpromienią, wzmocnią, wzruszą.
193
zbieram słowa ciepłe
zbieram codziennie słowa ciepłe
rozmiękczające czas i ciemność
by objąć przynieść chociaż uśmiech
dla spojrzeń przestrzeń pogodniejszą
z czego je zbieram? z deszczu z wiatru
z okna otwarcia wcześnie rano
znad horyzontu z barwną łuną
pogłębiającą cichą radość
co krok potykam się o słabość
realność rzeczy drżenie serca
a tak bym chciała nieba okruch
sprowadzić by lęk nieco zmniejszał
zbieram i zbieram z dziwnych źródeł
może to śmieszne lub naiwne
wtapiając słowa w wiersze różne
wiem że radują dają siłę
Spoglądać przez marzenia
Na świat spoglądać przez marzenia.
Tak, to jest sposób na dni zwykłość,
na zaczerpnięcie barw, oddechu,
na to, by w stronę słońca płynąć.
Trzeba pilnować swoich marzeń,
choć się zmieniają pod upływem
czasu, nas samych, dróg przebytych,
kierunku, w jakim właśnie idziesz.
W marzeniach przecież jest coś z magii.
Są, a za chwilę mogą stać się,
– rzeczywistością, zbudzić radość
i kręcić naszym małym światem.
194
Stefan Rydel
/pan_ruina/
na szprychach jak na wantach
wiatr swą melodię gra
a nośna myśl wygnańcza
do horyzontów pcha
i każe wciąż przed siebie
choć deszcz zacina w twarz
czasami sam już nie wiesz
o jaką stawkę grasz
(...)
Danuta Zasada
harley elektryk
tylko ciszą już przemówią bez zapachu w nowych
echa odpowiedzą chwilom w których da się obyć
w żyłach nie popłynie z ognistymi rydwanami
mogę krok ten zrobić błękitnymi warkoczami
smaga piaskiem nad milwaukee chustą zakryj twarz
szlakiem traktu nieznanego ruszyć już nam czas
w przyszłych flaga załopocze chwila będzie rysą
nad kartami zdarzeń młodzi muszą przysiąść
pulsacyjnych pomarańczy blaskiem nad makietą
nie zobaczę dachów krytych starą strzechą
przez pustynie do alaski dalej ponad dachy
końca drogi opowieścią nie mogę dziś zaszyć
195
zapomniałem
gdy wiatr zburzy twój blond
za plecami pomruk wyraźny
pod siodłem żar pieca nie zgaśnie
nie oglądaj się wiedz
że jestem tam niewidzialny
do przodu patrz gdzie dla ciebie
horyzont dotyka nieba
bez obaw sięgnij po swoje
marzeń ulotne chwile
zatrzymaj w kilku słowach
tę siebie część między
mną a jutrem
jabłka
siedzę w krzakach ze śmiercią i jabłka zajadam
częstuję wzdrygnięta odmawia
szkarłatnym szeptem powiada
– nie jadam
nie jada
szarlotki na kruchym przy stole rodzinnym
wraz z filiżanką espresso to jeszcze
papierówki nie dla niej
z pestkami
lub bez
czekamy tak razem ja czekam do rana
i lipiec minął w ciągu minuty
ot sztuczka z paliczka
nie lada
na lata
196
sł@wik
zasnąłem
snem industrialnym
półsnem
między splotem instalacji
zegarów zaworów i dźwigien
obudził mnie słowik
nagrany budzikiem telefonu
sprawdziłem jak wygląda
na stronach www.
wyblurowany cyfrowy słowik
jak żywy
Berlin
Berlin się budzi ze snu
Z brzaskiem powoli otwiera oczy
Na mokrym bruku Wallstrasse
Wiatr kartkuje wiadomości z gazet
O islamie o strajkach i wygranej FC
Wczorajsze będą jutrzejszymi
Jeszcze pięć minut mamo pięć minut
Budziki i gwizdki czajników z ptakami
W Dkultur zapowiedź czterdziestu w cieniu
Biel z Havel nie ma dziś szans
Znad horyzontu czerwień już muska
Zimną stal Fernsehturm
Berlin się budzi ze snu
197
psi blues
pies poeta szuka wierszy suk
pies na wiersze i te gorsze i te lepsze
te czempionów zwykłych kundli
salonowych od fryzjera z rodowodem
pies poeta sucze zwęszy wiersze
stróżów prawa przewodników i myśliwych
tych na świeżo tuż po walce z aren
i tych przed co jeszcze nie gotowe
do spożycia w chinatown
w sforze dzikiej porzuconych
uwiązanych z drzewem lub łańcuchem
w mokrej budzie z miską dnem do góry
pies poeta bity kijem zaskowyta wierszem
suczym wersem w czarną noc
szariat
został zeszyt i niedokończone lekcje
rozsypane kredki na podłodze
rower w przedpokoju
kołysane pranie
chwilą
chwilą przed południem spacer na ostatnie
upał lody kredą wrysowane klasy
śmiechem podkreślałaś jutra
mamo mamo mogę iść już na podwórko
nową białą w kwiaty miałaś dostać
suknię
nie szahida pas
córeczko
198
Naprawdę
Zatrzymałem przy stacji Texaco
Nieopodal Antwerpii
Przeliczyłem prawdę na eurocenty
Kennedy tunel do domu
Na wschód gdzie przez nawisy stalowe
Niemrawo przebija świt
Tu wrócę w asfaltu codzienność
Przeliczać naprawdę
Gdzie jestem a powinienem
Dla niej dla nich i siebie
twoje
na twoje dłonie składam
drogę bez końca i bez początku
na której wyprzedza mnie czas
w tysiącach mil samotności
ośmielam się i wybacz
że tak marnymi słowy
powiadam ci że tylko ty
pośrodku doby zgiełku
poczekaj na mnie proszę
razem jesień zobaczymy
i pierwsze płatki śniegu
199
jechał
od podróży był
fachurą
twardym gościem z czarną
skórą
spod Wrocławia jechał
czosnkiem
czuć go było już przed
Kłodzkiem
nikt mu nie mógł sprostać
w trasie
każdy trzymał się na
zasięg
awiza
została tylko skrzynka na listy
pełna reklam i awiz
jutro nikt nie wspomni
kto posadził dęby
i jak się wabi
szczekający ludzkim głosem pies
została tylko skrzynka i rozjeżdżone błoto
kruche chwile oczekiwań
na kolejną wiosnę
jakby to coś miało zmienić
przy balkonie
200
Damian Sawa
Rocznik 89. Poświęca się słowom. Narcystyczny poeta, z potencjałem i umiejętnością
zdobywania czytelników. Kiedyś będzie kimś
wielkim. Kiedyś.
*** /powiedziałaś że pewnego wieczoru księżyc…/
powiedziałaś że pewnego wieczoru księżyc położy się bardzo nisko
że zniknie cała obcość wszechświata i będziemy mogli spotkać się
nawet po śmierci wtedy poprawię ci nastrój bo kiedy dzwoniłem
ostatni raz to usłyszałem płacz i nie wiem komu jest teraz łatwiej
a co jeśli po śmierci stajemy się powietrzem ci dobrzy i źli
wypełniają przestrzeń i co jeśli ta niewiarygodność
okaże się prawdą że ziemia jest miejscem którego nigdy się nie
opuszcza
zamykam oczy i widzę twoją twarz
mimo że wciąż jestem ślepcem
201
*** /On lat dziesięć, marzy by w przyszłości złożyć…/
On lat dziesięć, marzy by w przyszłości złożyć samolot, którym poleci
na koła podbiegunowe,
żeby się pośmiać, chociaż jeden raz mieć ku temu powód, żeby się pośmiać,
na sali jest ich więcej, znają magiczne słowa (nie boli, nie boli),
ale tylko on czyta z ręki za butelkę coca coli light. Cukier szkodzi.
Tylko on boi się, że koniec
świata nastąpi w czasie, gdy będzie spał. Tamtego dnia było już wiadomo,
nie ma innej drogi,
bo Bóg zawsze stawia sobie ambitne cele. On postanowił udawać
Cumulusy. Następnego ranka
wszystko zmieniło się w dosłowność. Już nigdy nie bolało.
*** /tyle lat schodziliśmy w tym domu na pamięć…/
tyle lat schodziliśmy w tym domu na pamięć
milczałem a ty krzyczałaś
a teraz każesz się wszystkiego domyślać
kamień to kamień góra to góra
drzewko genealogiczne
Mama kochała ojca, mimo że ten ciągle pił. Lubił pić, więc najbardziej pociągał go alkohol. Nie miał innych kobiet, a żyć na dwa fronty nie potrafił.
W końcu zostawił matkę i do śmierci oddany był tylko wódce. Ślepa miłość.
Matka po jakimś czasie poznała kogoś, ale jak się później okazało, słów babki nie wolno lekceważyć. A powtarzała tak: „kochać prawdziwie to można raz, wszystko inne jest złudzeniem”. Dlatego trwała przy dziadku pięć-
202
dziesiąt lat. W zdrowiu i chorobie. Babcia poznała dziadka na weselu
przyjaciółki. Wysoki blondyn o sportowej sylwetce rzucał się w oczy.
Pierwszy taniec, rozmowa i nie mogło skończyć się na tej nocy. Więc
poszli nieco dalej. Odważniej, bo kto nie ryzykuje, ten nie zjada wisienki. Widocznie smakowała, bo wracali do siebie każdej nocy i dnia.
Teraz dziadka nie ma. Umarł jak każdy człowiek, któremu przyszło
żyć na ziemi. Babka nosi czerwone róże na grób i wspomina. Czasami
wspomnienia to łzy, innym razem uśmiech. Warto mieć wspomnienia.
Tak mówi babcia. A jej trzeba wierzyć.
*** /Mała, dotyka moich pleców i rysuje drzewo…/
Mała, dotyka moich pleców i rysuje drzewo. Palce krzywią się przy
gałęziach, jakby dojrzałe owoce zaczęły spadać. Jednocześnie czuję
delikatny oddech na karku. Jesteśmy coraz bliżej. Coraz więcej nas
łączy, przeraża i dzieli. Potrafimy odłączyć się od rzeczywistości
i wyłącznie dla siebie przeżywać obecność. To niesamowite uczucie,
zaczyna brakować ci tlenu, ale nie ma w tym ani chwili zwątpienia. Noc
splata języki, nie wypowiada się wtedy za dużo słów, trzeba
wydzierać z upływającego czasu jak najwięcej. Małej zdarza się płakać,
nawet
wtedy, gdy rysowała drzewo. Mówiła, że świat zmienia się po deszczu,
wtedy trzeba otworzyć naprawdę szeroko oczy. Dostrzec
niepowtarzalność, zatrzymać cały pęd świata. Uśmiecham się pod
nosem.
Dzisiejszej nocy Mała przejmuje rolę reżysera.
203
*** /synku gdybyś przywiózł mi z tych dalekich Niemiec…/
synku gdybyś przywiózł mi z tych dalekich Niemiec
buteleczkę tlenu mogłabym jeszcze oddychać
mamo wszystko będzie dobrze
odkładam słuchawkę i uderzam pięścią w stół
później w mieście obgaduję Boga
nazywam go tchórzem i piszę o tym wiersz
z furią układam wersy przekraczam granicę
aż do momentu kiedy na nagrobku
widzę twarz matki
wtedy cichnie we mnie głos
nie potrafię określić czym dokładnie jest ból
gaśnie światło i człowiekowi chce się po prostu płakać
*** /Powiedzmy, że cierpię na niewymowność…/
Powiedzmy, że cierpię na niewymowność. I wcale nie mówię, że brak mi
słów, że zacinam się, milczę. Wręcz przeciwnie! Nawijam, składam
ciągle
zdania, wersy i w ogóle nie zamykają mi się usta. Ale mam pewien
osobisty problem. I nieskutecznie z nim walczę. Czy wiesz, jak to jest,
nie mieć w sobie życia? Jedyny pozytyw to brak presji. Nie musisz
przyspieszać ani zwalniać. Wszystko wydaje się być na swoim miejscu.
Popatrz na mnie, czy mógłbym być dla ciebie Papuańczykiem albo chujem?
Czy wiesz, co znaczy być dla kogoś chujem albo Papuańczykiem?
Jakie to szczęście, że tego nie rozumiesz.
*** /zanieśli cię synku w drewnianym pudełku…/
zanieśli cię synku w drewnianym pudełku
bez kołysanki i wesołych pogaduszek
nikt nie zmuszał byś oczka zamknął
204
zaniosło cię synku czterech silnych mężczyzn
z twarzami jak kamienie bacznie krocząc przed siebie
tyle słów nieporządku świata
mówiłeś – życie to świst kółek deskorolki
piłka w siatce bramki
zanieśli cię synku w dniu urodzin
tort bez świeczek i zakończona historia
siedzę przy tobie i nie wiem jak powinno być
*** /Nie było cudu. Trumna przysypywana mokrą ziemią,…/
*Nie było cudu. Trumna przysypywana mokrą ziemią przez dwóch dobrze
zbudowanych mężczyzn, znikała z minuty na minutę. Nie miałem odwagi patrzeć w dół, nie potrafię pokonać tego uczucia, kiedy odchodzi ktoś
na zawsze.
Jedyne, co po nim zostaje, to szafa pełna ubrań, lekarstwa i niedokończona
krzyżówka. Bez znaczenia jest hasło, liczba kratek i słowa.
*Nie było cudu. Deszcz siąpił coraz mocniej, ludzie rozchodzili się w pośpiechu do swoich aut. Nieliczni tylko rozłożyli parasole i czekali
na zakończenie ceremonii.
Stoję wśród nich, drżę bardziej z obawy i smutku niż z zimna, które momentami obezwładnia ciało. Jest południe, pora obiadu, powrotów ze szkół,
z pracy.
Pora witania się na dworcach, zapraszania na kawę, seks, na rozprawy rozwodowe. Ludzie wyjmują telefony, piszą nic nieznaczące smsy – sprawdzają
Facebooka.
Południe to czas, kiedy zmienia się zdjęcia profilowe, klika „lubię” to pod
postem znajomego, któremu właśnie urodziła się córka.
*Nie było cudu. Rozglądam się dookoła. Pierwsza zieleń na gałęziach
drzew, coś zaczyna się zmieniać, świat ewoluuje, zmierza w dobrą stronę.
Jestem sam. Od dzisiaj będę śnić zmartwychwstanie.
Na wieki wieków. Amen.
205
sala 56
Życie to kwestia słowa, choroby i pierdolonych uczuć. Pani o siwych włosach zatrzymała się przy moim łóżku i zaczerpnęła głęboko powietrza.
Umierasz?
Czy po prostu znudziła cię praca. Wy młodzi teraz szybko się poddajecie.
Jesteście nie do życia, w sumie to patrzę na was i mam wrażenie, że do
niczego się nie nadajecie.
Nie wiem, czy jakakolwiek reakcja z mojej strony byłaby właściwa. Przyciskam do piersi różaniec. Starsza Pani wskazuje palcem na respirator. To jest
pewnego rodzaju kropka albo koniec świata.
Twoje pierwsze zadośćuczynienie.
sala 56.
Kiedy linie papilarne prowadzą na Saturn, oznacza to tylko jedno.
Nie chcesz już żyć.
*** /Siema, co tam robisz po drugiej stronie?.../
Siema, co tam robisz po drugiej stronie?
Pomyślałem, że chuj ją to powinno obchodzić, co tutaj robię. Z grzeczności
piszę, że wszystko dobrze i wystukuję na potwierdzenie trzy liryczne kropki.
Zresztą nawet dobrze się nie znamy, więc kropki wydają się być bardzo
osobiste. Nikogo z tych klikających w okienkach nie znam na tyle dobrze,
by powiedzieć szczerze co robię po drugiej stronie. Ale ona natrętnie pisze.
– Masz chyba jakiś problem, wydajesz się smutny?
Smutny? Kurwa, Pani psycholog się znalazła by po kropkach ocenić, że jestem smutny. A może nie dostatecznie podkreśliłem, że u mnie wszystko dobrze. Pewnie lepiej brzmiałoby, że jest źle i wpadłem w poważne tarapaty.
Ludzi to ciekawi, nakręca na dalszą rozmowę.
Nie odpisuję. Koperta dalej miga. Wiadomość.
– To co robisz?
– Prozac.
– Nie rozumiem, co prozac?
– Wpierdalam Prozac.
– Jeśli to obiad, to smacznego. Nie znam się na zagranicznej kuchni. Ale ty
widzę taki światowy, oczytany i „w ogóle” to fajnie mi się z tobą pisze.
– A mi w ogóle niefajnie.
206
Wojciech Szczurek
/pasikonik/
nie będzie komentarza
zdradzonym o świcie
ktoś wymyślił sztuczkę
rzucę mgłę chustkę na drzewa
jest nie ma
trochę prawda będzie prześwitywać
ale z daleka nie widać
brzoza wzbudza nostalgię
więc najlepiej się nada
dwa razy zapowiadali pogodę
pokłóciły się ogłupiałe jaskółki
czerwony kapturek naoczny świadek
spisał czyny i rozmowy
czeka
ukochali kolana
zlizują z dywanów pył modlitw
po nas tylko my – na próżno
zapomnieli że bociany jeszcze latają i
kamienie wołać będą
--mój kraj nie moje państwo –
śmieją się palcem
jeszcze chwilę
mało kto potrafi połączyć
czerwień z bielą
w ręku biel albo
boję się
207
*** /Dziesięć nielubiane.../
Dziesięć nielubiane –
to tak delikatnie
lepsza wiara w nowe
wyśnione lecz
palce pytań
na uchylonych nocą ustach
układa Niewypowiedziany
koczujemy przy ogniu dłubiąc w uchu
dłoń o dłoń gdy chłodniej
kolejne urodziny bez tortu
na urodziny zrozumienia
pojęcia czym
Niewypowiedziane
ciągle kadrując czas
nie słyszymy sekund
słonecznego zegara a tu
następna zorza
Niewypowiedzianego
blizny po
chwilach zrozumienia
szperaniu sędziów przy dziesięciu
przysypiających filozofach
czyżby
Słowie?
przymyka drzwi Niewypowiedziane
mijają wieki
ołtarze pękają
od ciężaru krwi wyrwanego serca
(to za siedmioma morzami)
trwa Niewypowiedziane
brakuje języków nawet tym
którzy podobno mówią wszystkimi
lecz
208
Dziesięć
trwa i będzie
tam i tam inaczej
niech przybłęda nie próbuje zmieniać
ani tam
ani tu
Popielec
nie będę dziś świętował pokuty
bo nie
nalegasz?
popiół z co rok odsmażanego kotleta
nie w smak
poprawa
jak łapanie Księżyca w stawie
przedpokój bankructwa
jeden dzień i skarpety śmierdzą
a lustro drapie się po nosie
jeszcze pielgrzymka do pierwszego drzewa
znowu trzeba będzie wybierać
długo gadać
lecz kusi – tak
kusi
jak grzech
blada przyszłość
nierzucająca cienia
209
Wigilia
ibell
łamiemy słowa
ulepione z dźwięków kolęd
dwunasta ością w gardle
pusty talerz na przebaczenie
krytyk
tyle słów
czerniejącego w słońcu Słowa
wciąż powtarza – pamiętaj
metafizyka
z akcentem na trzeciej
jedyna poprawna
nie dostrzega przebiśniegu
całującego w stopy topniejący śnieg
przegania mrówki z pięciolinii –
z tej mąki nie będzie chleba
podziwia zadufane w sobie lustro
aż dziw że nie pęka
co wers zastawia sieci
oka przymrużone
potem śmiech
więcej nie potrafi
210
21 grudnia
mgła
pewnie listopad pali buczynowe skręty
blizny na ustach
ceną za ostatni pocałunek uwiędłej jesieni
gaśnie pozytywka
nie doczekała pierwszej gwiazdki
– zasuszone zioła w ognisko
gęstnieje mgła
szeptucha warzy bajkę bez zakończenia
i tak w szczęściu nie było mu do twarzy
mgła
listopad dawno się skończył –
tym razem to przyspieszony oddech
rozpalone czoło drżące dłonie
strach
chwiejnym krokiem potykają się
o drzazgi progu kolejnego dnia
pierwszy śnieg – narodziny żałoby
otwarte pudełko na pióro
zaprasza chlebem i solą
poszarpaną wątrobę
211
Sodoma
zwierzęco obnażone pożądanie
wietrzeje razem z ruinami grzechu
we więdnącym zachodzie
zawahanie chwiejnych ginie
w coraz głębszym morzu
sól czasami utrudnia pływanie
gdy nie można oddychać Nieodgadnionym
sprawiedliwość odarta z powiek
odnalazła równowagę
na chwilę
poszukiwanie kurhanów wśród piasków kusi
– tak było od wieków więc
(my tylko płyniemy z prądem)
niemoralność jest moralnie poprawna
więc idą kolejni
pod rękę z aborcją
następnego pokolenia
212
Leszek Wlazło
Ubrałem słowa w miesiące, godziny, minuty, deszczem refleksji osiadły na papierze. Kiedy na nie spoglądam, to z projektora wyobraźni płyną holograficzne obrazy.
Drogi Czytelniku, siądź obok mnie i prześledźmy razem fabuły, a także scenografie, na których tle powstały. Zapewniam
Cię, że chociaż będziemy patrzeć na te
same treści, to jednak zobaczymy innych
aktorów i inne sceny. Mnie, jako autora,
ucieszy rozliczność interpretacji, a jeśli
pobudzą do przemyśleń i wywołają emocje, warte są talara duszy, jakiego na nie
wydałem.
dla niej
czasami myślę po prostu że cisza
ta którą jesteś rozprasza zmęczenie
trudno powiedzieć jeszcze trudniej opisać
jak pełen treści bezgłośny jest przebieg
mijają lata zbyt szybko stanowczo
powinno wolniej jak pieszczota
chwil opuszkami rozmarzać odkąd
alejką ciszy dane było mi stąpać
jesteś to najpiękniejsze słowo z wielu
można je dotknąć przytulić być obok
nieobecności na rozedrgane przekuć
całuję ciszy zapleciony odgłos
213
bez zawieszenia
wiem to powinno być zabronione
gnać przez bezdroża i kochać się w słońcu
z szarego wyrwać się choćby na moment
w ramiona niedzisiejszych odczuć
po co to komu nie uznaje szczegółów
pęd co nie dotknie świtu tęczy rosy
ograniczony nie przebije muru
przecież stąd dotąd łatwiej wskoczyć
w nie swoje buty bo tak wypada
tańczenie w deszczu to w sztampie bałagan
łzy pozostają błyskiem w oku
lśnią odbijane w oprawkach wzruszenia
z wiatrem w podeszwach można poczuć
znaleźć odpowiedź jak pokonać schemat
między zasłonami
kiedy rodzą się baśnie w zakamarkach marzeń
kiełkują ziarna wyobraźni
świat odmieniony w tęczowym rastrze
wizjami pragnie wnętrza gładzić
gdy poplątane złudzeniami brną przez pustkę
jedynie miejsca których nie ma
dają wskazówki jak się ustrzec
jak nie zagubić włókna kotar przerwać
ktoś powie głupie wielu codziennie tak pomyśli
a jednak elfy jednorożce
sny pozwalają na jawie wyśnić
dostrzec najlepsze w pozornie gorszej
214
takie tam
dacie wiarę elf świąteczny pośród zgiełku i pośpiechu
usiadł w parku na ławeczce długo się ociągał wieczór
by otulić zmrokiem postać zasłuchany w opowieściach
zagubiony nastrój znalazł tak z niczego się roześmiał
elf w kubraku był zielonym w śmiesznej czapce i bucikach
otoczyła go gromada tych co uwierzyli witał
czy to magia czy po prostu w biegu chwile zatrzymane
pozwoliły spojrzeć głębiej dojrzeć w zwariowanych akcent
szczury wybiegały z parku przemieściły się donikąd
elfim śmiechem zniesmaczeni i posturą pospolitą
każdy z tych co pozostali do rodziny zaniósł skarby
miłość spokój tolerancję z nimi życie będzie łatwym
wiem że nic nie wiem
spotkałem rozum zawiązała się rozmowa
mądry był nauczył mnie słuchać
upływające pozbawiały obaw
nawet kiedy milczał mimicznie usta
wyrażały więcej niż niejeden strumień
wszystkowiedzących słów nieciły uśmiech
niech się wygada nazwał to pustką
nic nie znaczącym znamieniem bezmyśla
nigdy nie próbuj wytłumaczyć ustąp
nie ma esencji kryształowo czysta
będzie płynąca z wszystkich wątków woda
nawet cień treści by z potoku nie został
rodził refleksje przyjmował niezadane pytania
z czasem ucichły nie domagały się odpowiedzi
zmysły przejęły rozpoznawanie zamiast
przez chwilę gryzł się by po chwili zwiesić
głowę na bruzdach wątlał nikły uśmiech
kij pozostał w ręce wartko płynął strumień
215
romans
hołd abstynencji wychynąłem duszkiem
za twoje zdrowie bezprocentowa pani
jeszcze nie w moich półprzytomny uśniesz
pusty kieliszku zamilcz
nie będziesz kusić nabrzmiała od grona
pękata wyznawczyni Kali
szczegóły rodzą bezkształtności omam
świadomość postanowił karmić
smutek z rechotem idą w parze
nic nie jest ważne nic nie ma znaczenia
sprzeczności wnętrze wypełniają razem
pod powiekami głos oniemiał
przed szkodą
kraju mój kraju barwny pelargonii i malwy
starodawnej gościnności pól złocistych wśród nich pościg
umęczony uśmiech zagryzł
kraju mój kraju barwny węgla stali i petardy
gdzie krukowi kruk da w oko w nienawiści żyć jest cnotą
kraju w którym naród kupi każde bzdety choć nie głupi
po nocnikach szuka wiedzy potem musi jakoś przeżyć
chochoł gawiedź zdołał uśpić
kraju w którym odór trupi do sąsiedzkich progów wpuścił
nie życzliwość troskę po co mieć kostucha ścięła kosą
mój ty kraju barwny kraju miast w rozkwicie biedy sztalug
co próbuje z kolan godnie opuszczoną wyżej podnieść
ponad siły kwiecić padół
mój ty kraju barwny kraju odrębności czcij i całun
z żarliwością jesień wiosnę ceń na równi wstydu oszczędź
216
z przyczajenia
stupalcy pająk czyha w sieci
nie teraz jeszcze przyjdzie chwila
kiedy cień ledwie z komy wskrzesi
ugrzęźnie w nadprzeciętnych siłach
w odsłonie twarzy zza zasłony
wymknie się modliszkowa prawda
kat bez ofiary nie może się obyć
ofiara w kata z zamkniętymi wrasta
bezruch i cisza zastyga w liniach
do kolejnego czai się przebłysku
w powolnych milknie po tym jak zaistniał
następny z wielu z trzystu
w tyglu
są jak robaki drążące owoc
na nic się zdaje skórka uśmiechu
rozgryzasz słodycz smakuje gorzko
nadchodzi wieczór
a po nim wpełza cichcem w złowrogiej
ta co się pławi w bezsennej grozie
pamiętam chichot drążył w malignie
karby i korytarze cieni
to be or not to be czy istnieć
jak się do sennych jawą przebić
aby nie uciekały słońcem
nadpisywane
miał wciąż znaczenie tkany wątek
ile ich jeszcze przyjmie pesel
nim się rozsypie w niepamięci
budzę się zlany potem dreszcze
przypominają mocniej tętnić
krew nie przestaje w palcach golema
wije się z jeszcze bijącym abnegat
217
strumień
mija choć nie najlepszym jest określenie
to nic lepszego nie przychodzi do głowy
umilkły słowa których nie zdołałem powiedzieć
rozsypanych całości nie da się już złożyć
szydercza krawędź nie zachęcała do kroku
jednak przeszedłem bez oglądania do tyłu
karuzela kręciła każdym z odczuć
pył zmieszał się z nowym źródłem pyłów
nie przypuszczałem że docenię ciszy
szepty podszepty i rozgadania
myślałem że wielu jak łatwo się przeliczyć
nieprzerwanie kwitnie róża zamiast
wysnute
stubarwne pasma tworzą tkaniny
rozpięte na blejtramach kompromisów
powstają obrazy niedostępne dla innych
co rusz to wistuj
odbija się od unikalnych czterech
wpada w doliny wzniesienia czy przełęcz
krzywe zwierciadła dziennych masek
są niepodobne do wyobrażeń
skarlały uśmiech często płacze
skrywa co nie jest dla innych ważne
czasami świece przymglone i wino
nocami wzorzą się na tkaninie
złotymi nićmi przetykana bliskość
próbuje jak najdłużej istnieć
złączyć realny z niedostępnym
wiskozę z puszystością wełny
218
o północy
Kris do niedawna znał odpowiedzi
na niezadane nigdy pytania
ze znawstwem i stanowczo twierdził
niektórzy posądzali że zhardział
niepomny watach zgubił pokorę
zdławiła zaciśnięta obręcz
żył pośród ludzi zmienionych w cienie
wyrobów człowiekopodobnych
wypełniały ulice domy przedmieść
że coś na rzeczy jest odkrył
gdy powielały się prawa Kalego
zazdrościł niewzruszonym drzewom
wilki gdy czują krew nie popuszczą
stał się numerem znaczonymi kartami
próbował w świecie odnaleźć jutro
chwilami postrzępione karmił
wrzucał zadumę jak wianki do rzeki
gdyby pomogło to by przepił
219
Wokół
Paweł był głodny. Tego wieczora głód był szczególnie dokuczliwy.
Brakowało mu wszystkiego, co kochał, a co było nieobecne w czterech,
brutalnie pustych ścianach. Był wariatem, ale z tych szczególnych, którym rodzą się w głowach szalone pomysły.
Nakrył do stołu. Bilecik tęsknoty położył pomiędzy pamięcią o namiętnych ustach, a kieliszkiem białego wina. Ulubiona książka siądzie
obok dwóch filmów, które będą się przekrzykiwać fabułami. Zagubiona
w politerowanym świecie, z wypiekami na policzkach, nawet nie zauważy sąsiedztwa. Pomimo, że diametralnie różne – jeden to komedia ze
świata sportu i polityki, a drugi pikantna historia trójkąta – to jednak łączył je klimat.
Pawła zmęczyły myśli. Przyglądał się twarzom. W tle pojawiały się
dni, wieczory i noce z niezliczonym bogactwem doznań. Pozostałych
gości: fantazyjne świece, piosenki Barbry Streisand i poezję, umieści
między już rozsadzonymi.
Miał dylemat jak się ubrać. Rozsądek podpowiadał, że w nowy garnitur. Tak, w garniturze, błękitnej koszuli i krawacie w poprzeczne paski
wyglądałby dostojnie. Rola amanta nie potrzebowałaby żadnych dodatkowych atrybutów, jednak tego wieczora chciał być nagi. Nie tylko obnażony, ale nagi do bólu. Każda wada, jak ropień, byłaby widoczna na
nieosłoniętym ciele. Wszystkie myśli – także te nieuczesane – wydostawałyby się z zakamarków duszy.
Nagość nigdy go nie krępowała, ale połączenie obnażonej duszy
i nagiego ciała było ryzykowne. Jak zachowają się zaproszeni? Jak przyjmą deklaracje skonfrontowane z intymną odsłoną gospodarza? Wiele
ryzykował, a jednak pokazał się gościom tylko w muszce, czerwonej
w czarne grochy. Ten biedronkowy żart doskonale ukazywał osobowość
gospodarza.
Miał teraz wokół wszystko, co kochał, ale zabrakło miłości. Ta była
daleko. Uświadomienie sobie faktu, że bez niej to przyjęcie nie ma sen-
220
su, a przybyli goście są jak wieczorowe suknie na manekinach, sprawiło
mu ból.
Pogasił wszystko.
Noc zabrała nawet sny, a poranek zaserwował kaca, gorszego niż po
pijaństwie.
Z pogranicza
Wróciłem jak co dzień z obchodu posiadłości. Ile to już lat minęło? Chyba dziesięć. Ze zdziwieniem odkrywałem brak korzeni, które już
dawno powinny wyrosnąć i upodobnić mnie do drzewa. Długimi gałęziami mógłbym poruszyć okiennice, zaglądać do okien, płoszyć ciekawskie zwierzęta i ptaki.
Postawili kilka warunków. Byłem tak zaskoczony, że nie zapytałem
nawet:
– Skąd i dlaczego?
To był pierwszy, a zarazem ostatni raz, kiedy ich widziałem.
Mężczyzna był wysoki, znacznie wyższy ode mnie. Właściwie to nawet gdyby był zaledwie średniego wzrostu, to i tak górowałby nad skuloną ze stresu postacią.
Mówił do niej, Marzena. Nie mogłem się skupić. Wzrokiem przenikałem i wnikałem pod sukienkę. Ciepło doskonałego ciała ogrzewało
zziębniętą duszę i pozamykane wnętrze.
Powoli wyzwalałem się z magii i sączone słowa zaczęły układać się
w zrozumiały strumień.
Propozycja Adama była prosta i szatańska zarazem. W jednej chwili,
tu i teraz, musiałem podjąć decyzję o wykreśleniu swojego numeru Pesel
z wszelkich ewidencji towarzysko-urzędowych. Jeśli się zgodzę, to zniknę, tak jak niknie ostatni promień przed nadejściem ciemności.
Każdy kilometr odmierzany z GPS-ową dokładnością mocniej zamykał drzwi przyzwyczajeń, ledwo pamiętanych twarzy i uliczek brukowanych epizodami.
221
Nawet nie wiem, co to był za samochód. Chyba BMW, pachnące
miękką skórą tapicerki.
Musiał być Marzeny, bo umysł miałem zmącony perfumami, które
wypełniały wnętrze. Była tuż obok, zaledwie na wyciągnięcie ręki. Jednak, gdy próbowałem dotknąć zgrabnego uda, ręka osuwała się na gładź
pustego siedzenia.
Od wielu godzin zanurzałem się w zielonych korytarzach tysięcy cieni i odgłosów milknącego dnia. Z opisu drogi, powinienem być już niedaleko od celu. Dawno spod kół zniknęły asfaltowe połacie cywilizacji.
Leśne dukty ledwo mieściły srebrnego zwierza. W świetle dwóch smug
zobaczyłem w popłochu uciekające lisy i sarnę, która zatrzymała się na
chwilę, zanim nie zniknęła w zaroślach. Kolejna polana i zakłócający ciszę głos:
– Jesteś u celu.
Polana i głos odsłoniły bryłę marzeń, na pustkowiu zapomnienia.
Wyłączyłem silnik i powoli skierowałem się, na lekko odrętwiałych
z bezruchu nogach, do małego domku z drewna, nieopodal rezydencji.
Zamknąłem oczy i dopiero przedświt, z obudzonym świergotem ptaków, wsączył w ogłupiałe ciało krople budzącej się świadomości.
Miałem tam być i byłem od wielu lat, odizolowany od czarno-białej
rzeczywistości. Kolory znaczyły każdą upływającą chwilę, a cienie odmierzały godziny i pory dnia.
Pamiętam, jak po przebudzeniu nie mogłem odszukać samochodu.
Ślady kół wskazały kierunek, w którym oddalił się. Cicho, jakby na palcach, by nie przepłoszyć snu, zanurzył się w gęstwinę. Poranek odsłonił
architektoniczną budowlę, zagubioną w niezmierzonym lesie. Była dla
mnie jak sezam – niedostępna i choć zapewne pełna skarbów, to jednak skryta przed wścibskim wzrokiem za nieodgadnionym zaklęciem.
Niedostępna i dumna, kryła tajemnice za zamkniętymi drzwiami i oczodołami okien z powiekami żaluzji. Trzy razy dziennie miałem sprawdzać, czy nikt i nic nie naruszyło intymności tego szczególnego miejsca.
222
W deszczu, palącym słońcu i śniegu, przemierzałem każdego dnia kilka
tysięcy Robinsonowych kroków. To był jedyny warunek jaki postawili
mi tajemniczy nieznajomi. Czasami wydawało się, że drobne niuanse
wskazywały na pobyt dziwnych gospodarzy. Może to jednak omamy pustelniczego życia ubarwiały monotonną rzeczywistość.
Nie wnikałem, skąd dom, na którym upływający czas tępił się bez
widocznego karbu przemijania, wiedział, czego pragnąłem. Gdy nadchodziła pora posiłków, na stole pojawiały się niewypowiedziane zamówienia.
Przemijał dzień po dniu we wschodnio-zachodnim rytuale. Nie zadawałem pytań. Zresztą, kto miałby odpowiadać na wątpliwości wymykające się z wyciszonego umysłu. Choroby nie znały tego odosobnienia,
a i lustro jakby dodawało mniej zmarszczek. Wyczulony na zmiany, mogłem bez trudu wskazać na źdźbło trawy przyduszone nocą przez zwierzę, które zatrzymało się w podróży do nieznanego celu.
Przez pierwsze dni zeszłego lata chyba chorej wyobraźni mógłbym
przypisać bliżej niesprecyzowane ślady czyjejś obecności. Nie widziałem, ale czułem bicie wielu serc i delikatne drżenie powietrza. Z czasem,
może bardziej ośmielone holicjanki (tak je nazwałem znacznie później)
zaczęły wypełniać półprzeźroczystymi konturami pusty pokój. Sądziłem,
że to pierwsze symptomy szaleństwa. Zmaterializowana tęsknota za czyjąkolwiek obecnością, cieszyła ale i rodziła wątpliwości.
Mizyra wyróżniała się spośród omamów. Tak ją nazywałem, a może
to senna podpowiedź któregoś dnia wydobyła się ze zwykle milczących
ust. Słysząc swoje imię, odwróciła się i uśmiechem okrasiła dziewczęcą
twarz. Mieniła się kolorami. Wszystkie holicjanki okrywała mimika kolorów. Nastroje każdej z dziewcząt uzewnętrzniały się nasyceniem tęczowego okrycia. Trudno właściwie mówić o szatach, gdyż nagość przybyłych wabiła i jednocześnie peszyła wyposzczonego odludka.
Upływały dni, tygodnie, a każda próba dotyku urodziwych widziadeł
kończyła się jednakowo – przenikaniem niecierpliwej ręki przez wzorzy-
223
sty obraz. Chichotały i mówiły coś w nieznanym języku – po każdym
moim niepowodzeniu zapoznania się z materią przybyłych. Tak było zawsze, ale jeśli w pobliżu znajdowała się Mizyra, to niesprecyzowana, ale
już wyraźna pieszczota stęsknionych opuszków, natrafiała na pojedyncze
atomy gładkiego ciała. Każdą wizytę poprzedzał trans coraz bardziej niecierpliwego wyczekiwania. Czasami witałem je z filiżanką kawy w ręku.
Były wyraźnie zaciekawione. Porozstawiane na modrzewiowym stole
liczne filiżanki brunatnego trunku otaczały tanecznym kręgiem. Po ich
oddaleniu ze zdziwieniem zauważałem, że jedynie ślady kawy widoczne
były na dnie porcelanowych cudeniek. Stopniowo zapach, niczym nęcący afrodyzjak, jako pierwszy zwiastował nadejście urokliwych gości.
Mizyra wyczuwała moje zainteresowanie, wyraźniejsze niż pozostałymi kobietami. Nie znałem ich zwyczajów, ale przyjazna ręka natury zaplotła któregoś wieczora nasze dłonie. Zrobiłem zapraszający gest, a ona
wpisała się konturem w moje ciało. Wniknęła niezliczonością pragnień.
Miliony dotyków zaowocowały feerią doznań. Półomdlałego cuciło narastające drżenie. Tęczowy wir zamykał kochanków w swoich objęciach.
Szepty czułości przenikały przez usta spragnione pocałunków. Każde
mocniejsze nasycenie barw wyzwalało cichutki jęk kobiety, którą stawała się tego wieczora holicjanka. Powoli znowu byliśmy dwojgiem. Jednak, kiedy instynktownie podtrzymałem osuwające się w omdleniu ciało,
ze zdziwieniem, ale i niekłamaną radością, wyczuwałem słodki ciężar
w szczęśliwych dłoniach.
Jeszcze niedawno ten holograficzny obraz mogłem tylko obejmować
wzrokiem, a teraz wziąłem Mizyrę na ręce i ułożyłem na kwiecistej pościeli. Najurodziwszy ze znanych mi motyli zastygł na chwilę na płatkach. Jej usta jako pierwsze ocknęły się z letargu i poszukały wilgoci
spragnionych warg.
Ucieleśniona, przywierała każdym fragmentem jeszcze niedawno
dziewczęcego ciała. Tęczowe ciepło przenikało i pobudziło prawie zapomniane pragnienia. Czując, że tego chce, w niepojętej nieświadomości istnienia tym razem to ja przeniknąłem ją głęboko, do granic utraty
224
świadomości. Na moment zastygła, by po chwili chłonąć wszechogarniający żywioł uwolnionej żądzy.
Zasnęliśmy nadzy, zmęczeni i szczęśliwi. Nad ranem obudziła
mnie doskwierająca samotność. Przywołałem kolorowe, wieczornonocne obrazy.
Nie mogłem się skupić na codziennych obowiązkach. Niemal biegiem, aby nie uronić ani chwili możliwego powrotu Mizyry, przemierzałem ścieżki wokół rezydencji.
Minął wieczór i kilka następnych dni. Wirujące kolory jakby zapomniały o wyczekującym wnętrzu. Nie myślałem o jedzeniu. W otwarte
rany wwiercały się słowa:
Gdy się miało szczęście,
które się nie trafia:
czyjeś ciało i ziemię całą,
a zostanie tylko fotografia,
to – to jest bardzo mało...
Czasoprzestrzeń
Pamięć, ta cholerna pamięć, nie pozwala zapomnieć. Może tak by
nie bolało, gdyby przez zamknięte oczy nie sączyły się promienie słońca,
błękit nieba, a w uszach nie pozostał świergot ptaków o poranku. Nawet
tramwaj, dokuczliwie wyjeżdżający przed świtem z zajezdni, byłby muzyką, na równi z Schumannem, Chopinem, czy Straussem wypełniającą
pojęcie klasyki.
Odkąd pojawiły się… Trudno nazwać zjawisko, które spłynęło nie
wiadomo skąd i dotkliwie separowało od dźwięków i ludzi. Czym były
kłęby dymu, loków czy wszechobecnej gęstwiny pajęczych sieci, odgradzające od wszystkiego, co znane?
225
Lon próbował zdefiniować. Miał na to mnóstwo czasu. Czym jednak
był czas w jego niemierzalnej rzeczywistości? Natura zachowała swoje
prawa. Zasypiał i budził się, ale nie był w stanie określić, jak długo trwały
fazy niebytu. Jednakowa poświata wykreśliła z menu doby zmienne pory
jasności.
– Czym jesteś do cholery? – krzyczał bądź skamlał, zaciskając pięści.
Nie potrafił się przemóc, aby to coś nazwać KIMŚ. Była to z całą
pewnością jakaś forma inteligencji o znacznie większych możliwościach
niż ludzkie.
Nie czuł głodu, a jednak staranne oględziny ciała nie wskazywały
żadnych niedoborów. Snuł teorie o strumieniach energii, które zasilały jego ciało bez produktów ubocznych. Zapomniał o fizjologii. Trwał
w idiotycznym bezsensie istnienia.
Nawet najskrytsze myśli przestawały być wyłączną własnością Lona.
Odkrył kiedyś przypadkiem, że strzępy erotycznych fantazji, których
świadomość nie zdołała odpłynąć po przebudzeniu, ubarwiły mu fazę
czuwania. Energia napięcia, nie znalazłszy ujścia, wyraźnie zakłócała
Przybyłych.
Rozwiązanie zagadki dwunożnej istoty zajęło Otaczającym dwie
fazy snu.
Coraz wyraźniejsze i mocniejsze widzenia, ku zaskoczeniu swoistego
więźnia, zmaterializowały się. Kosmyki zmieniały się w zachłanne usta.
Były pocałunkiem, co kroplą krwi wkraczał w rzeczywistość. Czuł tysiące palców, które jednocześnie przemieszczały się krętymi ścieżkami
pieszczot. Pokonywały opór. Czuł, ze przegrał. Różnokolorowe zawijasy
unosiły go na falach resztek świadomości. Wierzył i nie wierzył, a kolejne zniewolenie syciło bezczelnymi nienazwaniami.
Czas nie dawał odpowiedzi. Pewnym jedynie było, że przebiegł.
226
Grażyna Izabela Zarębska
/ibell/
Urodziła się w Gorzowie Wlkp. 13 września
1951 r. Z zawodu ekonomistka. Pracowała na stanowisku Głównej Kadrowej oraz
prowadziła Dział Ekonomiczny i Pracowniczy. Twórca i działacz kultury z powołania.
Do gorzowskiego RSTK wstąpiła w 1982 r.,
do Gorzowskiego Towarzystwa Kultury
w 1984r.
Zadebiutowała na łamach „Życia Literackiego” – wierszem „Niedokończona” i w tygodniku „Gromada Rolnik Polski”– wierszem
„tygodnie złudzeń”. Publikowała w „Bez
Przesłony” – arkusze poetyckie /wydawnictwo Poznań/, „Stilonie Gorzowskim”,
„Twórczości Robotników” – wydanie warszawskie. Wiersze Jej były prezentowane na antenie Radia Gorzów, Radia
Zachód. Od kilkunastu lat członek Zarządu RSTK w Gorzowie Wlkp.
Jest częstym uczestnikiem wielu imprez , np. „Obrazy – Słowa – Dźwięki”
, „Słońce żarem ociera dni”, „Bogu i Ojczyźnie” oraz wielu innych imprez
okolicznościowych poetycko-muzycznych. Uczestniczy w Ogólnokrajowych Interdyscyplinarnych Warsztatach Artystycznych i prezentacjach poetycko-muzycznych /Gorzów Wlkp., Wrocław, Szczecin, Bogdaniec, Zielona Góra itd. itp./ Utwory poetyckie i prozatorskie Grażyny Izabeli Zarębskiej
spotykają się z dużym zainteresowaniem.
W 1999 r. ukazał się indywidualny tom wierszy „Twarz ukryta w dłoniach”.
Wiersze jej weszły do ANTOLOGII „Maki czerwone krzyczą”, „Drzewo dobrej nadziei” – wydanie Szczecin 2001, 2003 r., znajdują się także w Leksykonie Literatury Gorzowskiej – ZLP – 2003 r. W 2006 r. i 2008 r. została odznaczona przez Prezydenta Miasta Gorzowa i Radę Krajową w Warszawie
dyplomami honorowymi i listami pochwalnymi.
Wiersze Grażyny Izabeli Zarębskiej znajdują się również w miesięcznikach
poetyckich – wydanie polonijne w Danii – 2003, 2004r.
W 2014r. wiersze Jej są w Antologii „Pod Osłoną Nocy Betlejemskiej”
– wydawnictwo Sandomierz, Zeszycie Literackim „Dla Matki” – Wydawnictwo Lubaczów. W 2015 r. wiersze G.I. Zarębskiej weszły do Antologii nr
7 „POSTscriptum” – wydanie Wrocław. Obecnie pracuje nad wydaniem indywidualnych zbiorów wierszy pt. „Sinusoida” i „Warto wierzyć w ludzi”.
Teksty G.I. Zarębskiej utożsamiają się z autorką, która preferuje dosłowność.
Najczęściej wypowiada się w formie wewnętrznego monologu. To czyni Jej
poezję otwartą i dojrzałą.
227
sama ze sobą
rozmowa w samotności
wbija bodźce które przenikają
do epicentrum
migrena biczuje ciszę
męczy także echo
a w czterech kątach
życie skulone
sama ze sobą
rozmawia czkawką
tylko puls nie zastyga
tropy
od których nie można
odkleić koszuli
bo twarz zmarszczkami stygnie
fotografie pokornieją w rękach
i obwiniają czas
z minuty na minutę
wybuch ma bladą twarz
i rozbiegane myśli
bez uchwycenia koncentracji
kamienieją
niepewność zabiera oddech
zbyt często na bombie obawa
jak obraz
jest stekiem nieprzewidzianych ataków
złe słowa przekreślają z minuty na minutę
sens
człowiek szasta idiotyzmami
rujnuje dobre uczynki
brzydotą
228
w kącie smutki
i ona
przycupnięta
latami pośród sinych chmur
z wytrzeszczonymi oczami
„buduje zamki na lodzie”
fantastka z dialogiem w zatrzaśniętym kufrze
ze stoickim spokojem pisze wiersze
o słońcu
przebłyski
poprzez mętną
ledwo widoczną szybę
usiadło skulone w sploty
takie bezsensowne niemyślenie
ale
na pierwszy stopień wchodzi odważny promień
w ogrodzie kwitnie czereśnia
rozpromieniła mlecze
a słońcu pobłyskują czerwienią tulipany
energia wdziera się brutalnie
śpiewem rozwiewa skrzydlate natręctwa
posępna twarz nabiera świeżości
pewnie to dobry znak
bo słowa zza horyzontu
piszą wierszyk o dwóch łabędziach
serdeczność otworzyła okno
Słońce namalowało uśmiech
słowami
229
bardziej niż smutek
wścibskość nad którą pracowały
ludzkie czynniki
zgryźliwe słówka
po to tylko żeby upadanie
okazało się szczytem
satysfakcja jak huśtawka
odbija w dwie strony
po jednej łamie jęzor bylejakością
po drugiej wpadasz „na łeb”
trudno wygrzebać osobowość i nie połamać paznokci
organizm bez ręki człowieka ze słońcem
tęczą bez barier nie widzi światła
trzeba pozbierać logikę
poukładać w szufladkach komórki
wypełznąć na ścieżki z przestrzenią
trudno odnaleźć swoje ego
gdy ktoś zabija twoją duszę
nawet kot mówi NIE
nikt nie słucha Ibell
poza zasięgiem nawet kot
tylko ból zakochany
nęka
arytmia kąsa od stóp
pulsuje bezsilnością
także cień
skrawki emocji na cienkiej linii
bo życie nijakie
szala przechyliła czarnymi myślami
zaatakowała ślepą ulicę
230
twarz Ibell bez słońca jest drętwa
nie nakłada już masek
w lustrze dwie zamazane
przeszłością i przyszłością
obie szlochają
śladami Romea
gdzie byłeś Romeo
nawet pod oknem nie wyznawał uczuć
omijał drzwi
miłość roztrzaskał
na drobne
pamiętał trzy razy do roku
Romeo od zawsze był dorosły
Julia czekała na dworcu PKP
zasypiała na ławce
nie mówił o miłości
papier przyjmował słowa
Romeo znał Szekspira
dużo czytał
chleb (po)(wsze)dni i noce nie pachniały romansem
dlatego odszedł
zostawił wielkie oczy łez
rozmazane szyby
słone palce
nigdy nie powiedział
będę przy tobie
231
tylko nie noc
nie lubię nocy
tej czarnej płachty
zawieszonej nade mną
która okrywa sobą
wówczas wypełzają potwory
idą prosto
widzę domy bez okien
ktoś trzyma w ręku wyrwane
serce
w przepaści na dnie
leżę samotna
bez twarzy
słucham nierytmicznego
niby życia
wyrywam z myśli haustem
nadzieję
liczę barany
i czuję każdą część siebie
o świt modlę się łkaniem
może rozpędzę natręctwa
a dzień przyniesie odrobinę
optymizmu
232
Danuta Zasada
/nuta niepokorna/
Z zamiłowania – niepoprawna wersażystka i autorka tekstów poetyckich, również śpiewanych.
Laureatka kilkunastu Ogólnopolskich Konkursów Poetyckich –
w latach 2008-2015.
Współautorka 5 Antologii i czynna
uczestniczka wydarzeń kulturalnych w Polsce i za granicą.
W sieci literackich zapisów internetowych znajduje się już ponad
900 publikacji wierszy i ok 35 kompozycji muzycznych opracowań tekstów
własnych i innych.
Założycielka Inkubatora Talentów Polonii Szwedzkiej w Geteborgu, który
skupia osoby o zdolnościach artystycznych w Szwecji i na międzynarodowym portalu społecznościowym Facebook pod tą samą nazwą. Uczestniczy
czynnie w wielu polonijnych akcjach promujących kulturę, integrację, inicjatywę twórczą i słowo polskie za granicami kraju.
Współorganizatorka Przeglądów Kulturalnych w Geteborgu.
Sekretarz Zrzeszenia Organizacji Polonijnych w Szwecji oraz współredaktor
kwartalnika Nowa Polonia ukazującego się w Malmo, Geteborgu i Sztokholmie. Członkini Polskiego Związku Kulturalnego w Geteborgu.
Od 2015 roku należy do Stowarzyszenia Autorów Polskich w Warszawie
SAP/o II i Związku Autorów i Kompozytorów Polskich ZAKR.
Nagrała płytkę CD z piosenką i poezją śpiewaną pt. /Zachowaj cząstkę mnie
w przestrzeni/.
Planuje w tym roku wydanie Pierwszego Autorskiego Tomiku Wierszy w postaci książkowej oraz wersji audiobook.
233
dale
pewnie nie wyłgam się tak łatwo
kiedy ostatnie zgaszą światło
i w progu stanie tylko ciemność
w noc bezimienną
po szybach spłynie deszcz ostatni
w ostatniej kropli zgaśnie zachwyt
i pierwszy odda światy za nic
bez żadnych granic
czy będzie wolno protestować ?
w gestach zachować treść bez słowa ?
i zanim świt przypali okno
zmylić samotność ?
czy trzeba będzie w mgielne dale
odejść z konkretnym w sobie żalem
że wszystko było takie inne
że aż współwinne
return
wiem że mnie chwilo nie pamiętasz
bo krnąbrność nosi mnie niezwykła
i siła jakaś niepojęta
co rusz kolejne ścieżki wikła
a gdy przesiewasz sobą wszystko
choć każdy szczegół trudno pojąć
to daj raz odczuć żeś jest blisko
gdy rany ciągle się nie goją
gdy cienie skrzętnie drą moc słońca
drogi do raju utracone
a czeluść nocy gwiazdy strąca
bo chcą lśnić blaskiem łzy zbyt słonej
234
ciszą żal przykryj niech nie marznie
wygrzany szybciej chyba uśnie
będzie mu z tobą trochę raźniej
nawet gdy zaschnie przez to później
wyśpiewam kilka strof dla ciebie
niech gładzą niebo pełne zmarszczeń
choć przecież tak naprawdę nie wiem
czy ktoś usłyszy raz na zawsze
limit
rozpadało się niebo noc się w rynnach mości
zatrzymane pejzaże tulą się do mroku
na zapiecku świerszcz grajek śpiewa o miłości
liście w takt się kołyszą wiatr przycupnął z boku
w tej scenerii szepczemy modlitwami marzeń
tłumiąc pustkę co kradnie przemieloną przestrzeń
noc rynnami znów płynie gubiąc gdzieś pejzaże
liście tańczą cichutko szeptów więcej jeszcze
jutro jest tak blisko słyszysz jak cię woła
puls się niecierpliwi serce bije szybciej
chciałoby się wyrwać cienie śpią po stołach
czujesz się jak więzień na ich kiepskim wikcie
drzwi stłumiwszy kroki dyszą ciągłym lękiem
drzewo popękane klamka ledwie trzyma
tyle łez słyszały że próg zaraz pęknie
a tu jesień w progu a tuż za nią zima
więc nie słuchaj wiatru podnieś dumnie głowę
czas odmierzyć nową eskalację zdarzeń
nie ma już dla ciebie innych dróg niż nowe
nie ma innych mostów oprócz tych w pejzaże
235
gryps z olimpu
pod górę i z przeciwnym wiatrem
idź póki w żyłach krew nie skrzepła
wytrwali się nacieszą światłem
szansy co z rąk im nie uciekła
nowym wymiarem małych zwycięstw
które ich do sukcesu wiodły
bo tylko w takie warto życie
brnąc mimo wszystkich intryg podłych
na oślep czasem i na przełaj
przez kamieniołom i dna bagien
chocby się flota strzyg zawzięła
a sztorm ostatni stargał żagiel
wytrwali się nasycą chwałą
dostąpią rzeczy niebywałych
bo jeśli szczęścia coś zostało
to właśnie dla tych co wytrwali
bywa
a gdy światło już zgaśnie w ścianach tańczą cienie
drzewa piszą palcami uwertury wiatru
księżycowy dyrygent patrzy z przymrużeniem
w napar nocy w szkle okien
w czas wystygłych aktów
gdzieś przebiega kroplami nagły akord deszczu
krzyk zza ścian przeszłych zdarzeń
szept zastygły w progach
absurd pragnień rzucony na paletę przeszkód
w puste miejsca na mapie posklejanej z obaw
ona myśli układa na poduszkach mroku
ciszę tuląc do powiek kruchą jak pergamin
236
sen o pręgach chaosu krąży niczym sokół
dręcząc przestrzeń pustelni
wiążąc łzy z cieniami
on nie pojmie tej matni sam skłócony z sobą
w jego świecie już dawno popękały gwiazdy
każda noc jest jak studnia
ciasny krąg nad głową
w którym skostniał od chłodu i do reszty zastygł
więź zostanie lecz rany będą długo kwilić
kaleczone latami zaszywane z trudem
myśli krwawią bez końca
trudno pojąć chwili
że rozrosła się w życie o ten czas zbyt długie
sacrum
w szaleństwie pomylonych kart
gdy wicher zrywa okiennice
i bitwa o przetrwanie trwa
a płomień trawi już dzwonnicę
w klęcznikach strzępy drżących słów
i na ołtarzach blask pożogi
a próg drewniany jak sam Bóg
co w szrankach z diabłem krzyż sposobi
człowiek jest pionkiem kilku pól
granice płynne jak ocean
nie ma spokoju – nawet król
poczucia własnej mocy nie ma
kolory rozsypanych kart
nie wróżą wcale dobrych treści
bo przecież wszystko jest dla braw
których się każda ilość zmieści
237
refleks
żyjemy w świecie czczych iluzji
nic nie jest prawdą samą z siebie
złożeni w całość z dziwnych puzzli
przez które jakiś refleks przebiegł
dusimy się jak w formalinie
zamknięci w ciasnych słojach zdarzeń
kto słaby ten od razu ginie
kto walczy jeszcze się okaże
słój rozkołysać nie jest łatwo
krawędzie mocno w półkach stoją
zwłaszcza gdy nagle gaśnie światło
i mroku nikt nie może pojąć
żyjemy w świecie krzywych luster
nikt nie zna liczby warstw odbitych
słowa cierpliwie szyją pustkę
w świecie wrażliwych na zaszczyty
a pod powierzchnią imperatyw
zupełnie inny świata akcent
kto ma odwagę zbiera baty
tak jest i zresztą było zawsze
dla tych co w słojach śpią spokojnie
cierpliwa pustka jest azylem
wielu ten azyl jakoś pojmie
ja nie pojmuję – na tę chwilę
238
Irena Maria Zborowska
/Irena/
Gostyń Poznański
W ciszy krzyczą myśli
tak cicho
że słychać rozmowę much
ostrzegających się
przed radarem pająka
zapominam żywego słowa
martwe mają papierowe oczy
gwarzą językiem zrozumiałym
dla każdego znawcy alfabetu
nie ma słów skierowanych
wyłącznie do mnie
próbuję powiedzieć witaj
wśród czterech ścian
odklejam język od przeciwległej
a za tą bramą trawa soczysta
rzęsy przyprószył pył z kominów
świętych łez zabrakło
w pasiaku objawiła się Matka Żyda
bramą kroczyli kolejni
nikt nie zapytał
zdrowaś
milczeli
239
Takie geograficzne zjawisko
coraz bardziej nasiąkam twoim imieniem
jesteś gdzieś poza
niekiedy krzyczysz
obejmę
nie zapytam po kolejnych godach
jak ci z nią
ty nie wspomnisz poranków z kobietą
swoją a jednak obcą
wygładzę zmarszczony czas i zaczeszę posiwiałe
mam takie same ramiona jak ćwierć wieku temu
kiedy woda połączyła się z brzegiem
i wraca aktem łaski na kolejne obok
Jak paciorki wiejskiego różańca
barwne jak koraliki świątecznego naszyjnika
łączone ławeczkami wzdłuż wiejskich płotów
niedzielne nicnierobienie
w akompaniamencie bzyków much z pobliskich obór
czasem głębokie westchnienie wyrzucające na zewnątrz
całotygodniowy trud i lustracja swoich dłoni
jakby wątpiły czy to ich kończyny
dolne w odświętnych butach kipiały bokami
niczym niedopilnowany rosół w porze obiadu
były na tych ławkach bliżej Boga niż w kościele
celebrowały w milczeniu każdą godzinę odpoczynku
dając wytchnienie bolącym mięśniom
niedzielna ławeczka przy płocie
takim wiejskim SPA
do czasu
powrotu mężczyzn z baru
240
Życia nie rozdają szewcy
czarne okno
jak noc za szybą
pojedyncze szczeknięcie psa
urwane w pół zdania
podobnie brzmi człowiek
który mówi
a nikt go nie słucha
myśli biją jak wszystkie zegary w mieście
wyłączyć ten hałas
nie sposób wyłączyć myśli
nie można ciągle siebie okłamywać
że cieszy dynia słońca na porannym horyzoncie
życie jest jak stosunek człowieka do butów
nie sposób udawać że pasują
jeśli uwierają boleśnie
należy z nich wyjść
ostatecznie
Dopóki jestem
cień jakby mniejszy
jestem w zaniku
codziennie wymyślam siebie od nowa
tworzę szkice życiorysów
których i tak nie przeżyję
nic nie daje trzymanie czasu za uzdę
zostanie w rękach tylko ona
a siodło wymknie się udom
241
Referent ds. utrzymania blasku obiektu świecącego
nie zajmuję się niczym innym
jestem zwykłym czyścicielem słońca
takim sezonowym pucybutem
wybłyszczającym tarczę zegara
słonecznego światła dbam o cień
nadziei na wcześniejsze zmierzchanie
bez poparzeń nikt mnie nie przeszkolił
w zakresie bezpieczeństwa i higieny
którą zapewnia bieżąca
woda nadzieją na uniknięcie samospalenia
nie dokonam żaden ze mnie separatysta
wskoczę na poduszkę poranka z czystą chusteczką
aby dyni słońca utrzeć nosa z porannej rosy
Raz na jakiś czas
skasowane domy rozsiały się ziarnem
na przestrzeni kilku kilometrów
a wiatr wydawał dźwięk rozpędzonego pociągu
wypełnionego zbuntowanym chórem niewolników
Bóg sięgnął po kilometrową brzytwę
przyłożył ją do twarzy ziemi
huragan tylko popychał dłoń
furtka nieba raz wpuszcza światło a raz leje kubłem
niespodziewanego dyngusa spijanego łapczywie
przez spragnioną ziemię i wisielca reklamówek
na kwitnących gałęziach złotego deszczu
mały dobosz obwieścił nadejście pokoju
żywioł nie sprowadził kamratów
w postaci ognia i wody
242
Ona i ona
życie jest zgodą czasu dlatego żyję
w czasie poszanowania każdej sekundy
i błędów do wybaczenia – sobie
Danina Zależna Od Prośby – Mithril
niewiele
buty płaczliwy parasol w przedpokoju
niedbale rzucona gazeta otwarta na wiadomościach sportowych
tylko o tym marzyła aby rano w zlewie stały
dwie filiżanki i dwa talerzyki
nie wiadomo kiedy i jak weszła nieproszona
nie spytała czy może czy ona chce
czy potrzebuje jej obecności
została
tymczasem pierwsza czekała
na niego później na wiosnę na dzwonek u drzwi
nawet jeśli był tylko pomyłką uśmiechała się
jaśniała w tym oczekiwaniu dopóki zimna dłoń
samotności na ramieniu nie uświadamiała pustki
złamie ją
zaparzy zieloną herbatę
w dwóch filiżankach
Alzheimer mój…?
Dwadzieścia jeden pionowo: wulkan na Honsiu, pamiętam – Fudżi.
Kratki pionowe, poziome i następne, kolejne. Mam ćwiczyć.
Siedemdziesiąt siedem będzie poziomo. Postawiłem osiemdziesiąty krok,
to będzie z siedemdziesiąt metrów. Dalej poziomo.
Będziesz miał po prawej kościół, po lewej przystanek autobusowy.
Tam zawsze tłum ludzi.
243
Ludzie, podobni do mnie.
Nie liczę kroków, przystanki.
Na drugim będzie rzeka, pamiętasz jak lubiłeś z wędką...
Pewnie lubiłem.
Drugi przystanek. Rzeka. Spokój.
Iskierki słońca takie zabawne na fali.
Zbiorę w garść.
Uciekają w toń. Wabią.
Pionowo.
Policzę kamienie na dnie.
Dlaczego ciągle poziomo?
Płaczesz?
Jesteś moim ojcem czy bratem ?
Nawet słońce poczerniało
gawrony machają niebem
czarne jest wszystko moje myśli też
jedynie klucz błyszczy w dłoni
pod wycieraczką niech czeka
choć wiem że stamtąd się nie wraca
zmieniłeś operatora z orange na niebieski
nie kasuję twojego numeru łudzę się
że jeszcze kiedyś zadzwonisz
jaskółki skrzydłami podtrzymają błękit by słońce
uśmiechnęło się w twoim imieniu zdzierając ze mnie
smutek jak przerosłą skórę węża
244
Stanisława Żak
/wilczajagoda/
Z wykształcenie magister pedagogiki opiekuńczo-wychowawczej. Studia skończyła
w Szczecinie lata temu. Z zawodu nauczycielka klas początkowych i plastyki. Słowami maluje rzeczywistość i marzenia. Swoją
przygodę z poezją, zaczęła na emeryturze,
ale nie nazywa siebie poetką, to za wielkie
słowa na to co robi. Pisze bo lubi: wiersze,
miniatury i krótkie opowiadania (nie drukowane jeszcze). Jest autorką dwóch tomików.
Kolejne czekają na dobry czas. Ukazuje
w nich świat i ludzi lekko ironicznie, dowcipnie.
Należy do SAP w Kołobrzegu. Współpracuje z kilkoma forami poetyckimi: e-literaci, POSTscriptum, jest lirycznie,
poezja.org.
Kocha podróże, dobre kosmetyki, książki, muzykę relaksacyjną. Dużo czasu
poświęca swojemu ogrodowi i wnukom, które kocha ponad wszystko.
wróżki
dziś mało kto pamięta
za oknami powiewały kolorowe wróżki
mówili że tak dzieje się
kiedy przychodzi szczęście
zapatrzysz się podobnie
przywiązaniem do miraży
może zobaczysz
takich jak ja tutaj nie znajdziesz
nikt nie wierzy w istnienie
a może dziś razem
wpadniemy tam
niebo przekroi się w poprzek
celu
na szczęście
otwieram okno
łapię
nie wiem już co
245
Murmychowe strachy
W milczeniu przez zaciśnięte zęby
spluwa na pretensje mnożące się pod skórą
coraz więcej niepokojów
skurczone ściany bez powietrza i światła
dławi problem skończoności
cierpienie nawarstwia strach
rozbiera czas z pośpiechu
a on wypowiadając się ustami żony
liczy na cud
gdyby miały znaczenie słowa
z dorabianymi skrzydłami może
nabiorą lekkości na chwilę przysiądą
na ramionach mając w objęciach głowę
pełną dobrych myśli na wszelki wypadek
gdyby zechciała oderwać się od łodygi
do wymyślonego kwitnienia
po cóż mu lekarz pozostaje wiara
czai się w bólu pod żebrami
nic nie trwa wiecznie
ból też minie
Murmychowe rozważania
przyłapała mnie na milczeniu
wyjaśniała sobie
czym kieruje się świat
natknęła się na węża
woda z niego wyciekła dosyć dawno
leżał bezwładny
niepotrzebny
kiedyś muśnięcie rąk i wystarczyło
246
mocno trzymać w dłoni
by nie wyrwał się
w cień figowego drzewa
proces zrzucania skóry
minął
już nie pręży się
nie wije i nie tryska
na ziemię
z roku na rok bardziej
jałowieje
nie umiałem jej wyjaśnić dlaczego tak się dzieje
Słodki sen
Przeciwności kształtują nasz charakter.
Najważniejsze nie rezygnować z wybranego celu.
Murmych przez otwór wiatru wystawia twarz
najlepszych lat. Minęły jak jeden dzień,
wszystkie seriale wstrząsnęły jego wrażliwą duszą.
Oto zniewalająca Majka Skowron.
Przez szczelinę jej przyjścia ujrzał dziewczynę w dżinsach,
bez których świat jego młodości nie miałby sensu,
żegna się z ukochanym. Pan Samochodzik wybacza Brunhildzie
wszystkie zera do przerwy.
Nagłe wołanie – panie inżynierze, panie inżynierze –
wybudza go z tańca z kobietą pracującą
macha do niej dłonią: farewell, miss Iza, farewell.
Z oddali dobiega szczękanie karabinu.
Cichy szept wabi miłym głosem:
najlepsze kasztany rosną. Już nie rosną zżarła je zaraza.
Koniec świata – załamuje ręce.
247
Murmych w ciemności dostrzega rzeźbę.
Stoi jak jakaś rzecz pod gwiazdami.
Bogumił, Bogumił! Basiu, co tobie.
Cholera, ocknij się chłopie! W szklanej jaskini żyjesz?
Tyle zdołałeś poznać, ile zakwitło bąbelków w puszce.
Poczuł mocne szarpnięcie sprzeczności.
Z babami tak zawsze.
puste kieszenie
pełno ciebie w moich wierszach
i dziwię się że nie wpadłeś na siebie
przemierzając wzrokiem linijki
rachunku za energię
zużytą do granic możliwości
energooszczędzanie nie w stylu
twój można poznać po kroju
chociaż mawiają że po cholewach
ale te tylko smalić
potrafiłeś
przez zaciśnięte zęby do zgrzytu
doprowadzić furtkę skołataną latami
nadużywalności
a serce nadal sumiennie czeka
na odtajanie
w depożycie
248
Murmych letni
siedzi Murmych pod wiekową lipą i liczy
na siebie tylko może
zdaje sobie sprawę z tego
że farba oblazła ze starej ławki
nikt nie naprawi tylko on wie jak
najlepiej załatać te dziury
w kieszeniach on doświadczony budowlaniec
przez całe życie potrafił doskonale
mieszać
przez kieszenie łatwiej
bo nikt nie widzi czasem tylko żona
zaśmieje się zgryźliwie i napuszcza na niego
kukułkę
pokazuje wtedy najdłuższy palec i wrzeszczy
– jestem w domu, jestem w domu
lub trzepie złączonymi dłońmi o chude kolana
mówiąc mam kasę, mam kasę
kukułka nie daje się zrobić w jajo
i podrzuca je do innego gniazda
co rano okukuje w piżamie
gdzie złamany szeląg i dwa „mocne”
wykruszone do granic wytrzymałości
palacz z niego od cholery
wszystko na pe w piec
tego jednego za żadne skarby
siedzi Murmych na ławce
pod pachnącym wiciokrzewem
brzęczą bzyki i on też
liczy gruszki na wierzbie
nie może już za siebie
„wszystko przez te kukułkę”
249
refleksje zmęczonego Murmycha
siedzi Murmych na ławce, lipa kwitnie, a on nie potrafi
wziąć się w garść
pamiętam jak siadałaś w ciemności i mówiłaś
później zapadała cisza
wydaje się że mijamy kolejny zakręt
nad którym pochylone drzewa rzucają cień
leżeliśmy
po przeciwległych stronach pokoju
oglądałem te wszystkie światowe figurki
stosy książek które kurz tylko czyta
zdjęcia dzieci na ścianie pachnące świeczki
żeby zabić zapach tytoniu i smród komarów
i ostatni kieliszek bez nóżki wiadoma pamiątka
śniłem że uciekam poza horyzont byle dalej od gdakania
najtrudniej było się rozstać z tymi zdjęciami
szeptały ze ścian – uciekasz w zgniłe jabłko robaczku
dotykałem nerwowo ust a krople oliwy lizały suchość języka
zagubiony w pancerzu kruchym ale własnym
nie młodym nie pięknym w konstrukcji i formie
najtrudniej będzie udźwignąć siebie samego i jabłko winne
kuszenia
przebudzenie było wyzwoleniem
stanąłem okoniem
250
Mariusz Andrzej Żłobiński
/dz_re/
*** /mruczysz ciemno moja droga…/
mruczysz ciemno moja droga
lecz nie księżyc przepił ostatnią strużkę poświaty
raczej noc przepuściła przez ciebie swoją wiarygodność
teraz śpi knując następny podstęp
sposób na sumienie nieczyste
i oto zwala się
okolone brudną ścianą niebo
i niedokończony koniec świata
ty – współcześnie daleka
wciąż wszechobecna listami
ja – spółka z ograniczoną przeszłością
z zastrzeżonym adresem
i kolejną odmową
oddycham światłem gołębi pocztowych
tak naprawdę jeszcze się
nie zaczęliśmy
wskrzesi nas czułość
i zniecierpliwienie
na rękach
antypodycznej Hestii
251
już nie śpię tak niebezpiecznie
zsuwam muldę szarości z powiek
na poduszkowy motyw
kolibra walczącego z własnym ja
nie smakuj nektaru labilnej ciemności
argumentem muskającym barometr
pozrywanych nastrojów
jeszcze tylko zatrę ślad po cieniu
nostalgicznej strużki
w połowie wypełnionej likierem niespełnienia
i cząstką przemijania
na przegryzienie
*** /deszcz mnie nie słucha.../
deszcz mnie nie słucha
wygrywa zawzięcie
po latarniach apokalipsę
następną mokrych rozmów
esencję przeniosę z opuszka
palca do rozjonizowanego już szpiku
nasyceni w bezczynność ułatwimy wilgoci
dostęp do nigdy nic niewiadomego
rozgrzeszając długi po bólu
zakłębiona w bogactwie
mikrofizycznej konwencji
rozłożonych rąk
filigranowa – ty
w ultraciężkiej kropli
gwałtownego wzruszenia nie całkiem
dopięty – ja
252
sposób na mc2 dyptyk
I
wydarzyło się
i było gorąco
od ciemnej strony księżyca
zawinięci w kosmiczną firanę
dedukując
klaustrofobię
oddychaliśmy Syriuszem
zamgleni smacznie
nie tylko w próżni
II
wypróżnieni z serc na potęgę
do kwadratu
i krwi bogatej w przeznaczenie
uświęcamy się we łzach św. wawrzyńca
między lodówką a szafką przystawką
namiętnie gotując
niefortunny zbieg okoliczności
w tobie prze-cudna
katastrofo
et quod omnino non erat*
* i żeby końca nie było
253
*** /sąsiadka z naprzeciwka.../
sąsiadka z naprzeciwka
wysiaduje w oknie jaskółki jerzyki
niechętnie wyda złamany grosz
za jedno porzucone pióro
dlatego przeciągam
jej wyobraźnię
(niezobowiązująco popękaną od muskania
passe-partout chmurnego nastroju)
przez ucho igielne
nim pofrunę po złoto i błękit
wierszem podpiszę usta
o mnie zazdrosne
*** /do wczoraj bałem się jeszcze.../
do wczoraj bałem się jeszcze
odwiedziły mnie chłodne stopy
oziębłe piersi
wyrosły nagle i było miło
nie pytałem o nic
dłonie też nie
wędrowały na ślepo pod granicę
gdzie izobary zapominają swój początek
osaczeni wciąż drżymy
delektując srebrzyste obrysy
naokoło wyległo zboże
i my
tym razem dojrzewaliśmy tak szybko
254
nieposilony
z trudniejszych splotów najbardziej
uwielbiam
kiedy
z twarzy zdejmujesz niebieski celofan
wieczór dogasa porą muślinu i krótkich świec
opowiastką oferowaną na wynos
rzucony w kąt żądam rekompensaty
za zauroczenie olśnienie zachwyt
homo vult decipi, ergo decipiatur*
czego nie chce przyswoić
konkurująca ze mną
kropka
nad i
* człowiek chce być oszukiwany, niechże więc będzie
we własnym odbiciu
kiedy mrok spełza do stóp jutrzenki
chwieją się dwunastki
na śliskich cyferblatach
burząc źródła admiracji
dlatego kluczę podekscytowany
w twoich liniach papilarnych
żeby opasać niedawną retrospektywą
kałużę rozmąconej wyobraźni
jestem jeszcze niegotowy
255
*** /spałem z wiatrakami.../
spałem z wiatrakami
skrzydła dzieliły po równo
powietrze
a twoja giętka kibić
zanurzona w tembrze
zwariowanych blaszek skrzypu
kusiła nieregularnym
opłotkiem skutku
gdyby nad ogrodem wstrzymano
zapach zdradzałby ścieżce posłanie
trzymanej za warkocz komety
i rąk mrowienie
1:30 do Kwitajny
zapowiedziany
przywiózł niepogodę
może następną
wąskotorową linią
wypryśnie spod kół
dobra wiadomość
tłumacząc spóźnienie
przeciągnie się po literach
odsiedzianych miejscówek
na razie
zaciągam suwak gładkiej czerni
przed tobą
przed nocą
256

Podobne dokumenty