Jezus opuścił Tamanrasset

Transkrypt

Jezus opuścił Tamanrasset
C22
22.04.2011
Patron survivalu
Jezus opuścił Tamanrasset
w haikach, wodzów w jasnoczerwonych płaszczach z jedwabiu
i złota, meharystów na białych
wielbłądach. Rozbił w oazie namioty wykładane kosztownymi
dywanami i wspaniałymi poduszkami, przybrane strusimi
piórami. Sam występował w czarnym burnusie, obszytym złotymi
gwiazdami – przyjmując ulubioną
pozę – wschodniego satrapy.
Rano sztab armii udał się na
mszę do ojca Karola: „Jakąż ruiną
jest jego erem – zanotował Lyautey. – Kaplica to mizerny korytarz
ze ścianami z błota, dach z sitowia,
a podłoga – klepisko. Przyszło
kilku Arabów, nie po to, żeby się
nawrócić, on nie wywierał żadnej
presji w tej kwestii – lecz dlatego,
że przyciągnęła ich jego świętość.
I przed tym ołtarzem, który jest
zwykłym drewnianym stołem,
przed tymi świecznikami z żelaza,
przed tą biedą, lecz także przed
tym księdzem w ekstazie, który
spełniał ofiarę z zapałem, który
wypełniał pomieszczenie światłem
i wiarą, my wszyscy, stojący na
piasku, doświadczyliśmy poczucia
wielkości, jakiego nie doświadczyliśmy nigdy wcześniej w najwspanialszych katedrach... Było
to jedno z największych przeżyć
mego życia”.
Jakub Ciećkiewicz
„W ciągu wielu lat (misji na
Saharze – red.) nie miałem prawdziwego nawrócenia; dwa chrzty,
a Bóg wie, jakie są i jakie będą te
ochrzczone dusze: dziecko, teraz
wychowywane przez białych ojców,
kto wie, co się z nim stanie; i ślepa
staruszka: co siedzi w jej biednej
głowie, i jak bardzo jej nawrócenie
jest prawdziwe?
Poważnych nawróceń zero”.
Karol de Foucauld w liście
do kanonika Carona
T
amanrasset faluje
upałem. Żółty
plac w centrum
miasteczka, obramowany drewnianymi bramkami
piłkarskimi, wypełniają zmęczone ciężarówki, odpoczywające
po wyczerpującej jeździe przez
Saharę. W ich cieniu stoją białe
terenówki, czekające na kurs
do granicy Mali, do Agadez albo
na północ – z kontrabandą. Wokół skaczą kozy, majestatycznie
przechadzają się wielbłądy, wszędzie wiruje piach, tańczą śmieci,
fruwają kolorowe, plastikowe
torby.
Nieco wyżej rozłożyły się sklepiki z chińszczyzną. Po jezdni
wędrują tuareskie kobiety, dźwigające puste, 20–litrowe kontenery. Na chodnikach wystają młodzi mężczyźni w zawojach, z papierosami, śmiesznie wystającymi
z kącików zasłoniętych ust. Rozmawiają, poklepują się po plecach, plują pod nogi, jakby czekali. Czekają na nadejście nocy.
Nocą będą przerzucać przez pustynię ludzi, marlboro, elektronikę, narkotyki... W Tamanrasset
niewiele się zmieniło.
Świątynia stoi na wzniesieniu
– kościół, a właściwie dawna forteca, zbudowana jeszcze przez
ojca Karola de Foucauld, mająca
ochronić Tuaregów i czarnych
rolników harratini, od plagi wojny,
głodu i nieszczęścia. Właśnie tu,
przed wejściem do fortu, 1 grudnia
1916 roku, „biały marabut” zginął
śmiercią męczeńską. Kościół modli
się o przebaczenie dla Sahary.
***
Największa chluba i największy kłopot francuskiej armii,
francuskiego episkopatu i francuskiej administracji w Algierze
– Karol de Foucauld – przybył
do Maison Carree – domu generalnego ojców białych we
wrześniu 1901 roku.
Miał 43 lata, był świeżo upieczonym księdzem, trapistą, eremitą – marzył o prowadzeniu pustelniczego życia na Saharze i zakładaniu nowoczesnych zgromadzeń zakonnych. Nowoczesnych
– w swoim rozumieniu...
Mnisi powitali go zuzasadnioną
nieufnością. Nie wiedzieli, że był
w przeszłości oficerem huzarów,
ukochanym dowódcą swego pułku, bohaterem wojny w Oranie,
że jako jedyny europejski etnograf
powrócił żywy z wyprawy do Maroka, otoczony sławą i splendorem.
Że jako prekursor i późniejszy
***
Ojciec Karol de Foucauld – pustelnik z Sahary
patron survivalu po prostu – miał
kwalifikacje!
Biskup postanowił wysłać go
na próbę do oazy Beni Abbes,
gdzie stacjonował garnizon liczący 800 wojskowych, a we wsi
mieszkali poczciwi Berberzy. Po
przybyciu na miejsce ojciec Karol
kupił osiem hektarów pustyni
i z pomocą fizylierów wybudował
erem, który sam zaprojektował.
Barak miał trzy ubogie cele, kaplicę i obszerne gościnne pomieszczenie.
To miejsce miało być JEGO
bractwem. Wspólnotą. Instytucją
ponadreligijną i międzykulturową.
Schroniskiem – Sahara, kuchnią
brata Karola. Kawałkiem nieba
wśród okrutnych piasków.
Już wkrótce do pustelni zaczęli
przybywać podróżujący Arabowie,
Berberzy, czarni niewolnicy, kaidowie, żebracy, chrześcijanie, muzułmanie, a nawet marokańscy
nomadzi, bo ojciec Karol – „uniwersalny brat” – khaoua – nikogo
nie zostawiał w potrzebie. Wszystkich gościł, z każdym rozmawiał,
a biednym rozdawał: jęczmień,
daktyle, leki, płótno... Sam żył
o chlebie i wodzie, dosłownie przymierając głodem. I to był, niestety,
dopiero początek...
Wkrótce de Foucauld – wzbudzając trwogę w okolicy – zaczął
skupować niewolników, zbudował
dla nich dom i podjął kampanię
przeciw algierskiej „hańbie”. Poruszył deputowanych w Paryżu
i Watykan, postawił w niezręcznej
sytuacji administrację kolonialną,
kościół, wojsko, miejscowych notabli... Ujadał tak długo, aż francuskie władze ogłosiły, że uwolnią
niewolników, którzy się poskarżą
na złe traktowanie.
Czy to mu wystarczyło?
Skądże!
Uniwersalny brat ujawniał nadużycia w armii, rekwirującej wielbłądy w oazach, bronił Tuaregów
niesprawiedliwie okładanych podatkami podczas suszy, wciąż miał
jakieś pomysły i nieustannie proponował nowe rozwiązania.
W końcu generał Herbert Lyautey
postanowił osobiście poznać „denerwującego księżulka, który podkopuje podstawy jego polityki.”
Przybył do Beni Abbes na czele kolorowej armii – oficerów
Ojciec Karol mógł się cieszyć
sławą i legendą – ale przeznaczenie
gnało go do świata Tuaregów. Kupił oślicę, „która miała nieść małą
kapliczkę”, nabył nowe sandały,
dwie pary espadryli i dołączył do
wojskowych konwojów jadących
na południe. Po drodze zachodził
do oaz, leczył chorych, rozdawał
jałmużny i intensywnie uczył się
języka.
„Każdy z tuareskich wojowników ma duszę pana, który nigdy
nie ugnie przed nikim karku”
– zanotował w notesie. „A kobiety
biorą udział w dyskusjach w namiotach i wszyscy boją się ich
sarkastycznych uwag. Są wolne!
Są bohaterkami wieczorów! Stają
się źródłem pieśni wojennych
i miłosnych, do których akompaniują sobie na mandolinach...”.
Błękitni ludzie zaczęli go powoli
fascynować.
W ciągu roku i 12 dni marszu
późniejszy patron survivalu przebył 6000 kilometrów. Poznał Saharę jak nikt wcześniej. „Kiedy
się zjawił w naszej oazie, z trudem
można było uwierzyć, że ten nędzny piechur odziany w łachmany,
na granicy sił, który szedł obok
wielbłąda, jest byłym oficerem.
Przypominał raczej żebrzącego
derwisza. Lecz oczy miał pełne
radości, którą podkreślał uśmiech”
– zanotował R. Bazin.
***
W 1905 roku ojciec Karol poznał wodza Tuaregów Musę ag
Amastana. Uroczyste spotkanie
nastąpiło na otwartej pustyni. Król
nadjechał w eskorcie arystokracji
plemienia Kel Rela – „wszyscy
byli wyniośli, dumni, uzbrojeni,
mieli zasłonięte twarze i poruszali
się z wystudiowaną powolnością”.
Tuaredzy rozłożyli na piasku
zielony dywan, przygotowali herbatę, pitą z maleńkich kubecz-
ków; francuski kapitan przedstawił im brata Karola, „marabuta, który może oddać wielkie
przysługi ludom pustynnym”
i prosił o zgodę na jego osiedlenie
się w górach Hoggar. Wódz wypowiedział tylko jedno słowo:
„Tamanrasset”.
„Nie żyję jak misjonarz, lecz
jak eremita – samotnie w pobliżu
wioski, wśród gór, w szopie z małym ogrodem, ciesząc się spokojem, ciszą, które warte są więcej niż całe złoto świata – napisał
wkrótce ojciec Karol. – Kiedy
moi biedni sąsiedzi pragną mnie
zobaczyć, przychodzą...”. Przychodzili po pomoc i nigdy nie
odchodzili z pustymi rękami.
Kiedy nadeszły wielkie susze
i straszny głód 1907 roku, okoliczne dzieci zbierały się w jego
domu na obiadach i jadły aż się
nasyciły. Pod koniec tej akcji Karol o mały włos nie zmarł z wycieńczenia.
Biały marabut szybko wrósł
w Algierię. Został sędzią zwaśnionych Tuaregów, doradzał królowi, interweniował w ważnych
sprawach w armii, kościele i administracji. Znajdował czas na
pracę etnografa (przetłumaczył
ewangelię na język tamahak), modlił się i czynił dobro w okrutnym,
twardym świecie.
Generał Lyautey powiedział:
„muzułmanie uważają go za marabuta, nad całym islamem na
Saharze. Jego moc na pustyni
i nad jej mieszkańcami jest faktem.
Nie potrzebuje on eskorty, może
wejść do każdej bandy rabusiów,
nie obawiając się strzału. Może
sam podróżować na wielbłądzie...
Panuje siłą swoich modlitw, cnót,
poświęceń...”.
***
Niebezpieczeństwo nadeszło
od wschodu. „Karola zachęcano,
żeby się schronił w odległym garnizonie »Motylinski« lecz zawsze
odrzucał takie propozycje. Przywiązał się do miejscowych ludzi
i nie miał zamiaru opuszczać ich
w chwili zagrożenia”. Zagrożenie
szło przez pustynię jak obłok szarańczy. Zagrożenie nazywało się
targa Sanusiyya².
Bractwo Muzułmańskie, założone przez Muhammada Ben Ali
al – Sanusi, stało się ostoją fanatycznych fundamentalistów. 6 III
1916 r. tysiącosobowa armia opanowała twierdzę Djanet, atak na
Tamanrasset był już kwestią czasu.
Na Saharze rozgrywała się prawdziwa wojna – inspirowana zresztą
wielką wojną.
Na prośbę króla ojciec Karol
opuścił pustelnię i przeniósł się
do „fortu”. 1 grudnia odprawił samotnie nabożeństwo, potem uporządkował zbiór saharyjskiej poezji
i przysłów, rezultat wielu lat etnograficznej pracy, napisał listy
do krewnych. Ostatnie zdanie
brzmiało: „Nigdy nie kochamy
wystarczająco”.
Banda Ebbah ag Ghebelli
przybyła do fortecy wieczorem.
Sanussi potrzebowali żywności,
amunicji, broni i pieniędzy. Jeden
z nich zastukał do bramy. – Kto
tam? – zapytał pustelnik. – Elbochta (poczta)! – odpowiedział
rabuś. Foucauld wyciągnął dłoń,
doszło do szamotaniny, po chwili
napastnicy wywlekli go za ogrodzenie. Krzyknął: „Marabou yemmout”, co znaczy – marabut umiera. Niestety, zaprzyjaźnieni Tuaredzy byli w górach.
Islamiści grabili fort. Wynosili
broń, amunicję, jedzenie, tkaniny,
pieniądze... Związanego ojca Karola pilnował piętnastoletni Sermi
ag Tora. Kiedy dostrzegł, w słabym
blasku księżyca, sylwetki dwóch
legionistów na wielbłądach, bez
wahania pociągnął za spust. Eremita i jeźdźcy zginęli od salwy.
Rozpoczęła się długa, całonocna
zabawa, połączona z pieczeniem
wielbłąda. Wzięli w niej udział
również mieszkańcy Tamanrasset
– czarni rolnicy, harratini – którzy
tyle razy korzystali z opieki ojca
Karola.
***
Wąska, kamienista ścieżka prowadzi na przełęcz Assekrem, gdzie
stoi kamienny barak, nazywany
przez miejscowych schroniskiem.
Tuaredzy mówią, że do zachodu
słońca zostały jeszcze tylko dwie
godziny i trzeba szybko pokonać
500 metrów, żeby się znaleźć
w pustelni przed nocą.
Widok wokoło jest oszałamiający. I daje się porównać jedynie
z filmami opartymi na motywach
Tolkiena. W ciepłym, wieczornym
słońcu okoliczne szczyty, pełne
rudych bruzd i głębokich rys, wyglądają fantastycznie – nieziemsko,
bajkowo. Wokoło pachną trawy
i zielone krzewy.
W pobliskich pieczarach żyją
mnisi ze zgromadzenia Małych
Braci Jezusa. Modlą się, medytują,
pracują. Oprowadzają gości po
eremie Karola. Mówią, że choć
ojciec nikogo nie nawrócił, po jego
śmierci zaczęły powstawać instytuty świeckie, gromadzące ludzi
pragnących kontynuować dzieło
pustelnika. Gdy wynoszą z biblioteki wielki słownik, któremu
de Foucauld poświęcił 11 lat życia,
jedyny słownik tuareski, jaki kiedykolwiek powstał – trudno opanować wzruszenie.
***
Kapitan La Roche przybył do
fortu jako pierwszy. Wewnątrz
znalazł ślady plądrowania: porozrzucane kartki, książki. W kaplicy,
wśród śmieci, na podłodze, walała
się hostia. La Roche wyjął białe
rękawiczki, ułożył opłatki na płótnie i wręczył kapralowi z prośbą,
by pojechał na wydmy i przyjął
komunię.
Wódz Hoggaru Musa napisał
do siostry de Foucaulda: „Do wielmożnej Pani, siostry Karola, naszego marabuta, którego zabili
zdrajcy i oszuści, ludzie z Ajjer...
Moje oczy zamknęły się, wszystko
jest ciemne, wylałem wiele łez...
Jeśli Bóg zechce zabijemy tych,
którzy zabili marabuta, aby nasza
zemsta była pełna...”.
Morderców jako pierwsi dopadli Francuzi.
1. Korzystałem m.in. z książki Alessandro Pronzato, Ziarno Pustyni.
2. W 1951 roku jeden z członków sekty,
emir Muhammad Idris al–Mahdi
al–Sanusi, został królem Libii. Obalił
go Muammar Kaddafi. Bractwo
działa nadal.