KURIER SZCZECIŃSKI Nowe książki Pomorskie

Transkrypt

KURIER SZCZECIŃSKI Nowe książki Pomorskie
KURIER SZCZECIŃSKI
Nowe książki
Pomorskie róże
MOŻNA by właściwe tę książkę uznać za literacki bibelot. Napisana pod koniec XIX wieku w
formie intymnego dziennika, nie była, jak należy sądzić, ambitnym, planowanym na sukces
przedsięwzięciem artystycznym. Stanowiła raczej rodzaj duchowej, intelektualnej rozrywki
pewnej młodej Angielki, poślubionej pomorskiemu ziemianinowi, która nawet swe nazwisko
ukryła jako autorka, poprzestając na klasycznym, lecz prostym imieniu Elizabeth.
A przecież „Elizabeth i jej ogród" zachwyciła nie tylko swoich pierwszych, angielskich
czytelników z roku 1898. Autobiograficzna proza Elizabeth von Arnim - wpisana w tę powieść
bez nazwisk, imion i topograficznych szczegółów, będącą raczej zbiorem notatek niż fabułą szybko podbiła serca współczesnych; a po debiucie przyszły kolejne, różnie sygnowane, a
zawsze bardzo dobrze przyjmowane książki Elizabeth. Ale to właśnie ten debiut do dziś cieszy
się sympatią, wznawiany i czytany przez tych, których urzeka sceneria i ujęcie tematu, aura i styl
tej domowej story z czasów fin de siecle.
Elizabeth urodziła się w Nowej Zelandii (1866 r.) i nazywała się w istocie Mary Anette
Beauchamp. Starannie wykształcona, pochodząca z dobrego, kupieckiego domu wyszła za mąż
za starszego o lat piętnaście wdowca, grafa Henninga von Arnim, z którym po kilku latach
pobytu w Berlinie przenosi się do jego rodowych posiadłości - na wieś. Do Nassenheide
(dzisiejsze Rzędziny na Pomorzu Zachodnim), które stanie się dla niej „ojczyzną duchową" - tu
przebudzi się nie tylko jako świadoma swych talentów i pragnień, dojrzała (troje dzieci), a wciąż
młoda kobieta, ale również jako pisarka.
To przebudzenie zawdzięcza, między innymi, ogrodowi przy dworze, czy też może to ów
ogród, któremu oddaje się z pasją, sprawi, że jej wyobrażania o życiu i szczęściu przybiorą
właśnie taką formę.
„Elizabeth i jej ogród" to, w warstwie głównej, opisowej, kronika ogrodniczki. Jeden rok, od
wiosny do wiosny, wypełniony sadzeniem różnych gatunków róż (zadaniem szczególnym, jakie
Elisabeth przed sobą stawia, jest wyhodowanie róż herbacianych - poza szklarnią, w niełatwym
klimacie Pomorza), werbeny i lilii, tulipanów i rezedy, groszku pachnącego i malw, nasadzaniem
rabat i klombów, a w zasadzie planowaniem i komponowaniem ogrodu, gdyż hrabina von Arnim
robotą fizyczną się w tej mierze nie para (wzdychając z typową dla siebie delikatną ironią, choć i
serio: „Gdybym była mężczyzną, oczywiście pierwszą rzeczą, jaką bym zrobiła, byłoby kupienie
łopaty i wtedy czerpałabym przyjemność z własnoręcznego robienia wszystkiego dla moich
kwiatów...").
Można by sądzić, że z tej pasji i jej zapisu mógł wyjść tylko jakiś zabytkowy „kalendarz
działkowca". Który przynosiłby ciekawostki w rodzaju tej, że Elizabeth sadzi rukolę nie jako
sałatę, a roślinę ozdobną, czy że sprowadza z Anglii ziarna dyni, by zasadzić u siebie to - aż
trudno uwierzyć, zważywszy na dzisiejszą, niemiecką kuchnię - nie znane ówczesnym,
pomorskim Niemcom warzywo (zamiast dyni gotują oni.... ogórki, co pani von Arnim uznaje za
„coś okropnego").
Tymczasem mamy do czynienia z książką na swój sposób niezwykłą: ogród - choć ukazany
realistycznie, pełen barw i zapachów, pór sadzenia i wegetacji - przybiera tu postać metafory.
Bujnej dosłownie i w znaczeniu symbolicznym. Staje się przestrzenią wyobraźni i sprawdzianem
wolności, życiowej i twórczej.
W pisaniu Elizabeth o ogrodzie nie ma jednak niczego pretensjonalnego, poetycznie i kiczowato
wzniosłego, trudno też zarzucić jej sentymentalizm. Choć nie kryje swych emocji i wzruszeń. To
niewątpliwie zaleta języka i stylu - eleganckiego, bogatego w odcienie i nastroje, ale zarazem
prostego, zdyscyplinowanego i pełnego dystansu. Do opisywanego świata i ludzi (nie jest ich
wielu - z czego też Elizabeth, szukająca takiej samotności, cieszy się niezmiernie), lecz i do
siebie. Zwłaszcza w roli przykładnej, niemieckiej żony, wyrozumiałej i czułej (acz nieco
zagubionej) matki, oraz uwikłanej w kulturowe i obyczajowe konwenanse kobiety swojej epoki.
Sama metafora ogrodu też pozbawiona jest u niej czułostkowości. „Dajcie mi ogród pełen
silnych, zdrowych stworzeń, gotowych wytrzymać trudy i chłody bez poddawania się i
umierania" - pisze. Jej obraz Natury jest wyzbyty taniej słodyczy, tkliwości. Opisując męczącą
dla koni, a miłą dla ludzi wyprawę saniami pyta twardo: „Dlaczego konie nie miałyby mieć
ciężkich dni, kiedy wszyscy je miewamy?"
Największym jednak walorem stylu Elizabeth jest subtelny, lekki, ale chwilami cięty,
bezpardonowy dowcip. Można by rzec - humor angielski, w którym jest miejsce i na żart, i na
styl właśnie. O urodzie innej kobiety pisze np. tak: „Ona ma przecudny profil, co jest poniekąd
irytujące. Boska niewyczerpana dobroć zna jednak balsam również na takie rany. Oczy Minory
były osadzone zbyt blisko siebie". Kiedy indziej zaś, odrzucając zarzut braku gospodarności,
pyta z niewinną minką: „Po co miałabym gotować, skoro ma przyjść kucharka". A o swym
ogrodniku mówi: „jego wielką zaletą jest niewątpliwie to, że w niewielkim stopniu interesuje się
tym, co my robimy w ogrodzie". Elizabeth dowcipkuje na temat Niemców i Pomorzan, ale i
Anglików, pokpiwa z mężczyzn i kobiet (z prymitywnego mizoginizmu jednych, ale i z
naiwnego feminizmu drugich), jej ironia nie oszczędza nawet uroczych dzieci. Lecz w swoich
opiniach, obserwacjach i puentach zachowuje umiar, smak i przede wszystkim ciepło,
serdeczność wobec świata.Można co prawda rzec, że poglądy Elizabeth na równouprawnienie
czy kwestie społeczne (np. stosunek do służby) trącą niekiedy naftaliną, stąd druga, bardziej
dialogowa partia książki jest słabsza. Ale za to całość zaskakująco wpisuje się w styl naszej
współczesności. Przypomina bowiem... blog! Pisany przez kobietę mądrą, wrażliwą i dyskretną,
ku radości wielu odwiedzających jej stronę w sieci.Z kolei swoistym symbolem przemian tego
świata, przewrotnym znakiem naszych czasów, jest to, że potomkowie Rosjan i Polaków (którzy
się jej, niestety, nieco mylą), będących parobkami i robotnikami sezonowymi we włościach
Arnimów, zmienili Nessenheide w Rzędziny. Los kazał zresztą i jej opuścić pałac, na długo
przedtem nim przetoczyła się tędy obie wojny i wielka Historia. Ten dom z bogatą biblioteką i
ogród - który widziała ostatni raz, już wtedy zdziczały, w 1925 roku - zostały jednak na zawsze
w jej pamięci, jako wspomnienie szczęścia, ale i utraty.
To piękne i naturalne, że Elizabeth von Arnim, wraca po latach - swoją książką - na tą
ziemię, w swoje krajobrazy. Odkryta dla polskiego czytelnika przez tłumaczki - Elżbietę Bruską
i Berenikę Lemańczyk - dziennikarki „Kuriera Szczecińskiego" - którym udało się dokonać
przekładu stylowego, oddającego niuanse oryginału, a przy tym brzmiącego żywo, bez maniery i
natrętnej archaizacji - ukazuje nam Pomorze bliskie, a nieznane. Ślady po ogrodzie, którego już
nie ma - choć stare drzewa po parku w Rzędzinach wciąż stoją - a który przecież każdy z nas
może w swoim życiu spróbować stworzyć, są dzięki jej opowieści tak wyraźne, jakby tamte róże
kwitły minionego lata.
ADL
Elizabeth von Arnim „Elizabeth i jej ogród", przekład: Elżbieta Bruska i Berenika Marta
Lemańczyk, Wydawnictwo MG, 2011, s. 163.

Podobne dokumenty