Kliknij, żeby zobaczyć tekst

Transkrypt

Kliknij, żeby zobaczyć tekst
Anioł Noego
Miasto, o którym będzie mowa w tym opowiadaniu leżało w kotlinie. Ściślej rzecz
ujmując był to podłużny lej, dziura w ziemi, powstała przed wiekami na skutek epoki
lodowcowej. Tak twierdził stary kloszard spod wieży ratuszowej, a on się rzadko mylił.
Kiedyś był profesorem, ale za współpracę z wrogim reżimem i prześladowanie rodaków
został pozbawiony wszelkich przywilejów. Twierdził, ze to kłamstwa. Wstąpił więc
na drogę sądową i pozwał wszystkich, którzy go oskarżali, i tak pozbawił się wszelkich
środków do życia. Teraz żebrał pod ratuszem i czasem ględził bez sensu. Wracając
do miasta… Otaczało je sześć pagórków. Rzeka spływała z jednego, przepływała
sztywnym korytem przez centrum i ginęła na horyzoncie, oddzielając od siebie dwa
najwyższe wzniesienia okolicy. Tam nurt był najsilniejszy. Paru zresztą tam się utopiło.
Każdej wiosny, po roztopach ściągali jakiegoś idiotę ze skałek.
Zawsze uważałem, że to miasto było złe. Zło szerzyło się w nim jak plaga szczurów,
których zresztą nie brakowało nigdy. Widać je było na każdym kroku, wyglądało z okien
domów, zza zamkniętych na cztery spusty drzwi, tkwiło w ludziach, którzy za nimi
mieszkali, czaiło się nawet na placach zabaw w oczach małych dziewczynek i chłopców.
Zło w pełni opanowało to miejsce.
Ludzie mówili o nim, że jest święte, ale ludzie ze wszystkiego potrafią zrobić świętość,
a kiedy już raz ją sobie ustanowią, czczą ją bardziej niż samego Boga; obrazy, nabierające
cudownych cech, figurki i małe ołtarzyki, wizerunki na szybach i wszystkie te cudowne
miejsca, w których ktoś nagle odzyskał wzrok, czy zaczął chodzić po dwudziestu latach
spędzonych w wózku inwalidzkim. Wiele jest takich miejsc na naszej ziemi, ile z nich
jest prawdziwych? No cóż... Z takim miejscem wiąże się jeszcze jedno: jeżeli jest fikcyjne,
a ludziom w jakiś sposób uda się dowieść, że jest przeciwnie, wówczas zaczynają się dziać
rzeczywiście cuda – w głowach tych ludzi zachodzi niezła przemiana: dla swojego
cudownego miejsca gotowi są zrobić wszystko. Zło zaczyna kiełkować w ich duszach,
a diabeł ma wielkie pole do popisu.
Osobiście zawsze wolałem swojego anioła na Harley`u. Nigdy nie uważałem go za świętość czy bóstwo; zwyczajny anioł, mniejsza o imię. Może się nazywać Gabryjel, Michał,
Rafael, czy jak tam jeszcze nazywają się aniołowie – nigdy mi się nie przedstawił. Gdy się
pojawia ulice pustoszeją, znikają ludzie, wtedy on przejeżdża na swojej lśniącej maszynie
główną ulicą miasta i uśmiecha się do mnie. Jego oczy płoną jaskrawym ogniem, iskry
sypią się z włosów. Po głowie tłucze mi się jedno zdanie: „Co za czar, co za czar,
co za czar...”. Potem wszystko wraca do porządku dziennego, ludzie chodzą
po chodnikach, zżarte przez rdzę karoserie błyszczą w słońcu i na pewien czas zło znów
wraca do miasta.
Nie ma konkretnych dni, w których pokazuje się anioł. Może to być każda pora roku,
każdy miesiąc, każdy dzień i każda godzina. Jedno jest pewne – zawsze wtedy jestem przy
głównej ulicy miasta; robię zakupy, idę na spacer, kupuję gazetę w kiosku i nigdy
przedtem nie czuję żadnych nietypowych znaków, nie miewam proroczych snów ani wizji.
To się po prostu nagle dzieje; on przejeżdża, wszystko znika, potem wraca do stanu
poprzedniego i życie toczy się dalej.
Doszedłem kiedyś do wniosku, że ludzie nie widzą mojego anioła. Postanowiłem
to sprawdzić i zapytałem swoją żonę, czy nie przemknął jej kiedyś przed nosem błękitnobiały anioł na Harley`u. Popukała się w głowę, stwierdzając, że musiałoby być z nią coś
nie w porządku. Odparłem, że ja go czasem widuję i czuję się z tym całkiem zdrowy.
Potraktowała moje oświadczenie jako dobry żart. Dopiero, gdy po raz trzeci, zupełnie
1
poważnie powtórzyłem jej historię o aniele, przestała się śmiać i przyjrzała uważnie
mojej twarzy.
Dziwnie się dzieje, kiedy ktoś zaczyna się tobą za bardzo opiekować. Roztacza wówczas
niewidzialną nić troski, cieniutką jak nić pająka; nie widzisz jej, dopóki się z nią nie
zderzysz. Kiedy to nastąpi zaplątujesz się po uszy. Moja żona bardzo się o mnie troszczyła.
Któregoś dnia zapytała czy ją kocham.
− Jasna sprawa – odparłem. – Kocham cię nad wszystko. Czemu pytasz?
− Jeśli mnie kochasz, zrobisz coś dla mnie, dobrze?
Zgodziłem się, i wtedy poprosiła, żebym nikomu nie mówił o swoim aniele. Załatwiła
mnie na cacy. Powiedziała, że mi wierzy, ale nie każdy jest taki jak ona. Obiecałem jej to.
Umilkłem na ponad pół roku. Wówczas to się właśnie stało: mój anioł przestał do mnie
przyjeżdżać. Kiedy powiedziałem o tym żonie, odniosłem wrażenie, że się ucieszyła.
A potem był ten wypadek samochodowy. Magda go nie przeżyła, ja spędziłem osiem
miesięcy w szpitalu, a potem w sanatorium na rehabilitacji. Nigdy nie zaakceptowałem
faktu, że odeszła. To takie dziwne. Cały czas mam wrażenie, że gdzieś tutaj jest, patrzy
na mnie, opiekuje się i czeka na moment, kiedy będzie mogła mnie zabrać ze sobą.
Nie wiem dokąd. Skąd przyjeżdża mój anioł też nie wiem. Ale tak jakoś wtedy dotarło
do mnie, że ten wypadek mógł być karą za to, że umilkłem. Bałem się tej myśli,
ale wiedziałem, że tak jest. Czułem to gdzieś tutaj, rozumie pan?
Prawdę powiedzieć, to myślę, że ona w niego nie wierzyła. Mówiła, że wierzy,
tylko dlatego, że mnie kochała. No bo gdyby wierzyła w niego naprawdę, nie kazałaby
mi milczeć, nie? Nie zabrania się mówić o liściach, czy o psach, bo się je widzi.
A jak ktoś widzi coś, czego nie widzą inni, to od razu musi być wariatem. Ludzie wierzą
tylko w to, co mogą zobaczyć, dotknąć, poczuć. Człowieczeństwo to niewierny Tomasz,
z małymi wyjątkami. Ale tak w ogóle ludzie nie mają wyobraźni. Mało kto umie sobie
wyobrazić rzecz mało prawdopodobną, chociaż możliwą. Nie mówię tu o swoim aniele.
Mówię o życiu.
Wracając do anioła. Minęły dwa lata, zanim znowu go zobaczyłem. Jak mówiłem osiem
miesięcy trwała rehabilitacja. Po wyjściu ze szpitala, jak wróciłem do miasta, pierwszą
rzeczą jaką zrobiłem było pójście na cmentarz. Musiałem ją odwiedzić. I wie pan co,
miasto się zmieniło. Przede wszystkim zrobiło się czysto... czyściej, poza tym wszędzie
wisiały ulotki o budowie nowego sanktuarium. Nikt mi o niczym nie mówił w sanatorium,
to byłem w szoku, jak to wszystko zobaczyłem. Kupiłem kwiatka, odwiedziłem żonę
i poszedłem do domu. Tam czekała na mnie kolejna niespodzianka: matka Magdy
przyjechała! Wyobraża pan sobie? Wraca pan po długiej nieobecności do domu, a tam
na pana czeka osoba, z którą akurat najmniej chciałby się pan zobaczyć. Bardzo kocham
swoją teściową, bardzo ją lubię, ale przy krótkich spotkaniach, okolicznościowo, jak to się
mówi. Dłużej niż dzień z nią nie potrafię, a ona mi wtedy, że przyjechała na dłużej,
bo w mieście zaczęły się dziać cuda. Nie musiałem jej długo namawiać, żeby mi to
wszystko wyjaśniła. Powiedziała, że zaraz po moim wyjeździe „na wakacje” ( tak to
nazywała), zaczęły się dziać w mieście dziwne rzeczy – jakaś sparaliżowana kobieta
zaczęła chodzić, dziecko sąsiadki całkowicie wyzdrowiało z jaskry i jeszcze kilka innych
rzeczy tego typu. Aby szczęścia było dosyć, wszystko to wydarzyło się w mojej parafii.
Przyjechała komisja, poszperali, zaciągnęli języka i nic nie znaleźli. Ludzie jednak byli
nieustępliwi i szukali aż czegoś nie wygrzebali. Była to niewielka figurka kota; podobno
z tyłu jego porcelanowego łba był wizerunek Matki Bożej. Specjaliści tego nie
potwierdzili, ale ludzie już mieli swoją świętość i stwierdzili, że i tak wybudują jej
świątynię, ze zgodą Watykanu, czy bez. Proboszcz ich poparł i w przeciągu półtora
miesiąca wszystko zostało ustalone.
2
Oto pierwszy dowód na to, że moje miasto to kolebka zła. Ludzie robią z wiarą, co im się
rzewnie podoba. Potrzebne im było sanktuarium, zrobili wszystko, żeby sanktuarium
stanęło. Wykorzystano święty wizerunek do własnych celów... w ogóle ludziom
nie przyszło do głowy, że za takie coś mogą zostać ukarani. A dlaczego? Bo nikt naprawdę
nie wierzy w Boga, w moim mieście oczywiście. Uważają Go za papierowego króla,
stał się symbolem, pustym symbolem. Kiedyś nakazał to i to, zrobił tak i tak, ale teraz nie
ma już wstępu do naszego świata. Drugi raz przecież nie zstąpi. W Apokalipsę niby
wszyscy wierzą, nie wierzą jednak, że nastąpi za ich życia. A przed śmiercią i tak każdy się
zdąży wyspowiadać. Tacy są u mnie ludzie, proszę tak nie patrzeć! Wracając do tematu...
W niedzielę poszedłem zobaczyć cudownego kota na własne oczy. W kościele było
mnóstwo ludzi; wszyscy się modlili, patrząc ze czcią na odwróconego do nich plecami
porcelanowego zwierzaka. Obejrzałem go sobie ze wszystkich stron dokładnie, bezskutecznie poszukując świętego wizerunku. Może nie umiem patrzeć, ale według mnie tam
nic nie było. W czasie ogłoszeń usłyszałem swoje nazwisko, będące na samym czele listy
tych, którzy jeszcze nie wpłacili swojej cegiełki na sanktuarium. O obłudo ludzka! Byłem
w szpitalu osiem miesięcy, a poza tym, czy to sanktuarium to obowiązkowa sprawa?
Jak w szkole: musisz być, bo dostaniesz pałę! Słowo daję, świat stanął na głowie.
Nie czekałem na zakończenie i czym prędzej opuściłem tamten teatrzyk. Nie miałem
zamiaru wracać.
Teściowa oczywiście nie zrozumiała. Stwierdziła, że jestem chory, albo głupi, z większym
naciskiem na to drugie. Ona oczywiście widziała oblicze świętej Panienki na łbie kota
i biegała codziennie do kościoła. No, może miała rację z tym cudem, w końcu parę osób
wyzdrowiało, dlaczego jednak żaden więcej się nie zdarzył?
Potem przyszło lato 1997 roku. Pewnego dnia znowu ujrzałem anioła. Wjechał w zakręt
z piskiem opon, z rur sypnęły się iskry, jasna suknia powiewała za nim z głośnym łopotem.
Zatrzymał się na środku ulicy i popatrzył na mnie smutnym wzrokiem.
− Pan postanowił upomnieć ludzi – powiedział cicho. – Ześle na nich wielką wodę,
aby ich ukarać, bo pełni są pychy , nienawiści i wykroczeń przeciw Jego prawom.
A ty, skoro tylko wrócisz do swego domu, weź cały twój dobytek, i przenieś się
na najwyższe miejsce tego miasta. Woda zatrzyma się u twoich stóp i nie wedrze się
dalej.
Odpalił swojego Harley`a i pomknął drogą, szybszy od strzały, i jaśniejszy od promienia.
Teściowa mnie wyśmiała. Nie miałem ochoty się z nią kłócić, zabrałem toboły
i wyszedłem, nie przejmując się więcej jej losem. Sama sobie była winna.
Najwyżej w mieście wybudowana była szkoła. Dogadałem się z cieciem i zająłem jedną
z klas na drugim piętrze. Przywlokłem sobie z domu materac i parę książek, tak, że zrobiło
się tam całkiem przytulnie.
Trzy dni później nadeszła fala, przeobrażając miasto w ogromne jezioro. Stałem
na wzgórzu i patrzyłem jak woda przelewa się przez wały, i przejmuje niedokończone
sanktuarium. Dotarła do schodów szkoły i tam się zatrzymała. Musiało to pięknie
wyglądać z daleka: samotna arka pośród rozległej przestrzeni wody. Pod powierzchnią
zatopiona Atlantyda ze świętym kotem na ołtarzu. Patrzyłem na otaczający mnie świat.
Ponad wodą wystawały pojedyncze czubki drzew, targane we wszystkie strony silnym
prądem rozległej rzeki. Miasta nie było, zniknęło pod wodą, tak samo jak główna ulica.
„Co za czar, co za czar, co za czar...”
Teściowa nie mogła przypomnieć sobie naszej rozmowy. Zanim woda opadła, wszyscy,
którzy schowali się w szkole, mieli mnie serdecznie dosyć. Nikt nie chciał uwierzyć
w anioła ani w jego ostrzeżenie. Gdy było po wszystkim, przygotowali dla psychiatry taką
bajkę, że skierował mnie tutaj. Ludzie są głupi. Głupi i ślepi! Ale wie pan co? Przyjdzie
3
czas, gdy Pan ich ukarze, a oni nie będą wiedzieli kiedy to nastąpi. Zastanie ich nagle,
pamiętających o wszystkim, tylko nie o Nim. Wie pan czemu? Bo ludzie już nie chcą
słuchać, nie chcą wierzyć, ludzie nie lubią, kiedy im się coś narzuca, chociażby robił to
sam Bóg. Dlatego wymyślili sobie nowego boga i coraz głębiej wpadają w swoje własne
bagno. Niech wpadają, ciekawe co będzie, gdy nadejdzie koniec? Ciekawe, czy będzie
choć jeden anioł, który postanowi ich ostrzec.
Mężczyzna wyłączył dyktafon i przetarł czoło dłońmi.
− Dobra, Noe – powiedział. – Puścimy to w wieczornym programie.
− Tak jak zawsze?
− Jasne.
Wsunął dyktafon do kieszeni i wstał.
− Trzymaj się – nacisnął przycisk alarmu.
− Do zobaczenia. Jutro...
− ...opowiesz o czym będziesz chciał – dokończył mężczyzna.
Drzwi otworzyły się cicho.
− Pomóc? – zapytał pielęgniarz, zerkając na wariata.
− Nie, wychodzę. Cześć, Noe.
Lekarz czekał na korytarzu. Był niski i bez przerwy wycierał czoło chusteczką.
− Jak tam nasz pacjencik? – zrównał się z wychodzącym.
− Sam nie wiem.
− O czym dzisiaj?
− O aniele... Podobno ma znajomego anioła, który jeździ po świecie na Harley'u.
Która godzina? Padam na pysk.
− Siódma.
− Już?
Zatrzymali się przy następnych drzwiach.
− Dzisiaj był jakiś inny – stwierdził po namyśle. – Chyba dochodzimy do przełomu.
Podał lekarzowi dyktafon.
− Pamiętać o audycji. Dla niego ciągle jestem dziennikarzem i tak ma zostać jeszcze jakiś
czas. Bez niego nie skończę pracy. Aha, i potem oddać mi tę kasetę. Chciałem ją
jeszcze przesłuchać przed skasowaniem.
Lekarz skinął głową. Odwrócił się i odszedł.
„Co za czar, co za czar, co za czar...”
− A gdyby to była prawda? Co by zrobił, gdyby odkrył, że jestem lekarzem? Co by zrobił
jego anioł?
Głowa zaczęła go boleć. Przetarł czoło i machnąwszy ręką ruszył w lewo, w stronę białych
drzwi, z niewielkim, zakratowanym okienkiem.
Tej nocy Noe zniknął. Zostawił zamkniętą celę i zdumionego lekarza, nie potrafiącego
zrozumieć, jak mogło do tego dojść.
Nigdy go nie znaleźli. Jedynymi rzeczami, jakie zostawił, była brudna bielizna i napis
na murze: Módlcie się za siebie samych.
Zrobiono zdjęcie i dołączono do akt. Kilka dni później odkryto w górnym rogu celi jeszcze
jeden napis. Sufit znajdował się wysoko, nikt w szpitalu nie byłby w stanie go dosięgnąć
bez wchodzenia na drabinę. Było tam wydrapane jedno zdanie: Co za czar.
Tego samego dnia lekarz zrezygnował z praktyki w szpitalu i przeniósł się do małego
miasteczka, w którym była tylko jedna przychodnia. Pracę otrzymał dzięki badaniom,
których przeprowadził wiele w ciągu swej krótkiej i zdumiewająco szybkiej kariery.
Ludzie z miasteczka często widywali go przy głównej ulicy, jak spacerował, robił zakupy
lub patrzył pełnym nadziei wzrokiem na odległy horyzont, na którego krawędzi majaczyły
4
niewyraźne sylwetki drzew i cienka nitka rzeki, błyszcząca w słońcu, niby skóra węża.
Ludzie mówili, że zbzikował od tego ciągłego badania „psycholi”.
Potem nagle zniknął.
5

Podobne dokumenty