Balkonizm

Transkrypt

Balkonizm
Balkonizm
Naprzeciw naszego domu, po drugiej stronie jezdni, przestrzeń była nie zabudowana. Wzrok
sięgał daleko, aż do rzędu domów sąsiedniej ulicy. Toteż jako procarz nie czułem skrępowania.
Stojąc na balkonie mogłem śmiało strzelać, bez obawy trafienia w czyjeś okno.
Naciągnąłem procę maksymalnie, ciekaw, jak daleko poleci pocisk. Rzeczywiście pomknął
daleko. Na tak znaczną odległość, że odgłos tłuczonej szyby już nie dotarł do moich uszu. Jedynie
wzrokowo dała się zarejestrować zmiana. Oto okno domu należącego już do sąsiedniej ulicy,
jeszcze przed chwilą oszklone i powleczone matowością, zaczęło raptem ziać czarną czeluścią.
Nie był ze mnie złośliwy szkodnik, nie. Nie zamierzałem stłuc szyby, nie chciałem też
zniszczyć czyjegoś odświętnego garnituru. Stało się jedno i drugie. A jedno i drugie było
następstwem przebywania na balkonie.
Niedzielne letnie popołudnie. Pan w eleganckim garniturze kroczy dostojnie wzdłuż ściany
naszego domu. I trzeba trafu, że właśnie w tym momencie zawadziłem nogą o stojący na balkonie
garnek z mlekiem. Gdy na posadzce balkonowej utworzyła się kałuża, pan w nowiutkiej jasnej
marynarce i takichże spodniach miał jeszcze nad głową pogodne niebo. W chwilę później znalazł
się pod balkonem, z którego właśnie spłynęła biała struga. Chyba tylko szatan mógł tak precyzyjnie
zestroić te dwa poruszenia w przestrzeni, kroki przechodnia z białą ulewą. Śmigus-dyngus był
piekielnie celny.
Usłyszawszy podniesiony głos jegomościa zrozumiałem, co się stało, i nie śmiałem nawet
wychylić głowy spoza balustrady.
Co się tyczy szyby, została po paru dniach wprawiona i mogłem już bez zgrozy patrzeć w
tamtą stronę. Gdybym tak jeszcze mógł bez zgrozy, bez wstydu i lęku patrzeć na owego
eleganckiego pana, którego pozbawiłem elegancji, a który mieszkał o parę domów dalej. Przy
każdym spotkaniu, w sytuacji, gdy mijanka wydawała się nieunikniona, umykałem do najbliższej
bramy.
Skończył się wiek nieokrzesania, nastała młodość durna, górna, górująca nad światem z
wysokości drugiego piętra.
Stałem na balkonie i rozglądałem się po świecie. A było na co popatrzeć w to lipcowe
słoneczne przedpołudnie. Klony ulicy Klonowej, przy której mieszkaliśmy, rozrosły się bujnie i już
sam widok tych zielonych kopuł, ciągnących się z obu stron jezdni gęstym szpalerem, cieszył oko.
Klonowa była mało ruchliwa i rzadcy przechodnie mimo woli przyciągali oczy. Moje oczy
przyciągnęła w pewnej chwili osiemnastolatka idąca przeciwległym chodnikiem obok starszego
mężczyzny. Ojciec? Raczej nie. Znałem z widzenia tego faceta, mieszkańca tej samej ulicy,
natomiast towarzyszące mu stworzenie w spódniczce było mi zupełnie nieznane. Może bratanica
lub siostrzenica, która korzystając z wakacji przyjechała w odwiedziny do swego stryja lub wuja?
Dziewczyna obróciła głowę, zadzierając ją nieco, i popatrzyła w moim kierunku. Nasze
spojrzenia skrzyżowały się. Zwolniła kroku i znalazłszy się za plecami mężczyzny uniosła rękę w
geście mogącym oznaczać: „Siemasz.”
Zbulwersowany odprowadzałem wzrokiem oddalającą się parę. Jak to było? Prawdopodobnie
spostrzegła mnie stojącego na balkonie zanim ja ją zobaczyłem. Przyjrzała mi się i odniosła
korzystne wrażenie. Spodobałem się jej. Może to miłość od pierwszego wejrzenia? Bo czy w
przeciwnym razie zdobyłaby się na tę śmiałość, by wbrew konwenansom machnąć mi ręką?
Obdarować tym gestem nieznanego chłopaka, biernego obserwatora? Czyby się odważyła?
Jakby mnie na sto koni posadzono! Wpadłem w oko pięknotce, nie muszę się starać, zabiegać,
walczyć; szczęście samo pcha mi się do rąk. Tu blisko jest dom z atrakcyjną babką, która na mnie
„leci”. Trzeba chwytać szczęśliwą okazję.
Teraz ja z kolei przechadzałem się w okolicy tamtego domu, zerkałem na tamten balkon.
Nastąpiła druga scena balkonowa: stojąc na chodniku usiłowałem złapać kwiat ręką mojej lubej
uszczknięty z balkonowego korytka i rzucony w dół. Okazałem się niezgrabiaszem. Nie udało mi
się pochwycić kwiatka w locie, więc pochyliłem się, by podnieść go z ziemi.
Ale nie podniosłem. Straciłem kontenans, zapał miłości ostygł, odszedłem.
Sen: stoję na balkonie przepełniony szczerą ochotą, by skoczyć w dół. Zdawało mi się, że na
ten skok mogę sobie pozwolić, wystarczy wziąć na odwagę. Może właśnie odwaga jest warunkiem
powodzenia? Podczas gdy wahanie, wątpliwości, strach mogą tylko narazić na rozbicie cielska,
wiara w powodzenie sprawi, że wyczyn istotnie uda się. Będzie podobnie jak w baśni o rycerzu
zamierzającym zerwać czarodziejski kwiat, od którego to ziela dzieli go ściana płomieni. Wkracza
w nie ze zwycięskim śmiechem, wskutek czego rozstępują się one. Gdyby natomiast tchórz go
obleciał, skończyłoby śmiertelnym poparzeniem.
Przekroczywszy balustradę stanąłem na wypełnionym ziemią drewnianym korytku. Nastąpił
decydujący moment, ów stan wywołujący na usta słowa: raz kozie śmierć. Po czym – krok w
przepaść. Było to jakby opadanie na przypiętych do ramion skrzydłach. Stopy dotknęły bruku,
wstrząsnęło mną nieco, owszem, ale poza tym – bez szwanku.
Jeszcze kilka razy nawiedziło mnie identyczne senne marzenie: oto podczas przebywania na
balkonie korci człowieka, aby skoczyć. Opuścić dom w jednej chwili, bez nudnego złażenia po
schodach. Jednakże w tych następnych snach przeważyła przezorność i upajający lot z drugiego
piętra nigdy już więcej się nie powtórzył.

Podobne dokumenty