Dobroczynny Mefisto
Transkrypt
Dobroczynny Mefisto
Dobroczynny Mefisto Na pytanie: „Kim jesteś?” Mefistofeles z dramatu Goethego odpowiada: „Tej siły cząstka mała, która złego pragnie, a dobro wciąż działa.” Nędznicy Wiktora Hugo, W 80 dni dookoła świata Juliusza Verne’a, Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla pióra Tomasza Manna – we wszystkich tych powieściach występują postacie mefistofeliczne: Thenardier, inspektor Fix, kelner-rzezimieszek. Szkodzą, brużdżą, szantażują, słowem, utrudniają życie głównym bohaterom w ich dążeniu do celu, po czym okazuje się, że gdyby nie to szkodzenie i utrudnianie, cel nigdy nie byłby osiągnięty. Dzieje się zawsze zgodnie z formułą zawartą w dramacie Faust. Thenardier z Nędzników to jedyna w powieści figura zasługująca na miano nędznika, bo przecież pozostali to nie nędznicy, lecz biedacy – i tak też nazywałaby się powieść, gdyby XIXwieczny tłumacz nie popełnił błędu pisząc na karcie tytułowej: Nędznicy, co się niestety przyjęło i zostało uświęcone tradycją. A więc jedynie Thenardier jest nędznikiem, piekielnikiem, nikczemnikiem, prawdziwym wcieleniem Mefistofelesa. Usiłując oczernić opiekuna Kozety, zaszkodzić mu, Thenardier mimo woli uświadamia Mariusza. Młodzieniec już wie: człowiekiem, który mu ocalił życie i połączył z ukochaną Kozetą, jest ten oczerniany Jan Valjean. A gdyby nie dywersja tajniaka Fixa, pan Fogg może i wygrałby zakład, ale zamiast heroicznego wyczynu mielibyśmy turystyczną wycieczkę. Przesiadałby się z pociągu na statek, ze statku na pociąg i bez specjalnych przeszkód dotarłby do swego klubu. Stało się inaczej. Po wylądowaniu na ziemi angielskiej spadło nań, jak grom z jasnego nieba, aresztowanie. Zrozumiał, że przegrał i jest zrujnowany. Piękna Hinduska też była przekonana, że Fogg jest nędzarzem. Dla ratowania pogrążonego w desperacji dżentelmena ofiarowała mu rękę, dając tym dowód swojej bezinteresowności. Mefistofeles w skórze agenta policji, rzucający Foggowi kłody pod nogi, mimo woli przyczynił się do jego szczęścia. Detektyw dostał w szczękę dwukrotnie, najpierw od lokaja, potem od jego pana. A pomiędzy tymi dwoma nokautami był incydent w San Francisco, gdy Fix, chroniąc własnym ciałem pana Fileasa przed naporem tłumu, sam porządnie oberwał. Żywiąc złowrogi zamiar wobec Fogga dbał o jego osobę, chciał delikwenta zdrowego i całego dowieźć do Anglii, bo dopiero tam nakaz aresztowania nabierał mocy. Zamiar udał się, ale koniec końców „wyszło wszystko na dobre”. Przyjęty w poczet służby hotelowej Feliks Krull udał się do pustej o tej południowej porze sypialni, by zostawić tam swój kuferek. Zachciało mu się popatrzeć na zwędzone przez siebie klejnoty. Sypialnia jednak nie była całkiem pusta; na jednej z górnych prycz leżał hotelowy posługacz, który z powodu grypy musiał pozostać w betach. Nie dostrzeżony przez Feliksa, widział jak na dłoni owo lustrowanie pierścieni, bransolet i naszyjników. Nad głową złodziejaszka ozwał się głos łagodny, lecz wprawiający słuchacza w popłoch: – Ładne tam masz graciki. Krull poczuł się zdemaskowany i skłonny był przeklinać swojego pecha. Posługacz miał go w ręku i żeby nie mieć do czynienia z policją, trzeba było się z nim podzielić łupem. Mimo wszystko Krull nie musiał uważać się za pechowca, przeciwnie, mógł wciąż swe imię Feliks uważać za nomen omen, ponieważ od posługacza dostał adres pasera. Próba samodzielnego opylenia trefnego towaru niewątpliwie zakończyłaby się wpadką, kryminałem. A więc? Nie ma złego, co by na dobre?... Zachodzi jednak istotna różnica między dwoma pierwszymi przypadkami a tym ostatnim. Tutaj nie można powiedzieć, aby z interwencji mefistofelicznego posługacza wynikło mimowolne dobro. Skradziona biżuteria została z powodzeniem sprzedana, a forsa trafiła do kieszeni dwóch nicponi, obu „z piekła rodem”. Opisaną przez Tomasza Manna w jego ostatniej powieści przygodę hochsztaplera Feliksa Krulla skwitujmy zatem sentencją nieco zmodyfikowaną: nie ma tego złego, co by na jeszcze gorsze nie wyszło. * Hobbit, któremu powierzono czarodziejski pierścień, był tropiony przez szkaradnego Golluma, czyhającego na okazję do rabunku. Gollum, najdoskonalsze wcielenie Mefistofelesa, tego wysłannika piekieł, któremu Goethe wkłada w usta: „Chcę zła, a stwarzam dobro” – czy coś w tym rodzaju. Czytelnik sprzyja hobbitowi i byłby rad, gdyby malcowi udało się umknąć i zatrzeć za sobą ślady. Czytelnik nie zdaje sobie sprawy, że ten Gollum może się bardzo przydać i byłoby źle, gdyby zgubił trop. Wędrowcy stają u stóp góry, jedynego miejsca, gdzie niebezpieczny pierścień można zniszczyć. Wchodzą do pieczary i przyciągani odblaskiem ognia posuwają się w głąb – hobbit i czający się za jego plecami stwór. Skok – i pierścień jest już w rękach Golluma, razem z odgryzionym palcem. Czemu tak to sobie umyśliłeś, mister Tolkien? Czy pierścień nie mógłby być po prostu zdarty z palca, trzeba go było odgryzać i czynić kaleką sympatycznego niziołka? My wiemy, do czego to było panu potrzebne, domyślamy się pańskich intencji. Rzecz w tym, abyśmy, czytelnicy, nie musieli współczuć Gollumowi, który za chwilę straci życie. Bo to podskakiwanie z uciechy na skraju czeluści musiało się źle skończyć; wielbiciel pierścienia stracił równowagę i runął ze swoim skarbem w płomienie – a o to właśnie chodziło! Zaś czytelnik daleki jest od współczucia. Kąsasz, gadzie? Dobrze ci tak! Schemat jeszcze raz został wypełniony: Mefisto w dążeniu do zła mimo woli sprawił coś dobrego. Szkoda odgryzionego palca, ale w gruncie rzeczy nie mogło się to wszystko ułożyć lepiej niż się ułożyło. Kolejnym Mefistofelesowym wcieleniem, jakie mi przychodzi na myśl, jest baron Geigern z powieści Vicki Baum Ludzie w hotelu. Baron próbował okraść dwoje hotelowych gości, tancerkę i schorowanego urzędnika. W rezultacie uszczęśliwił zarówno ją, jak i jego. Mając chrapkę na naszyjnik z pereł włamał się do apartamentu tancerki. Zdybany udał zakochanego, takiego amanta, co gnany miłosną tęsknotą zakrada się przez balkon do sypialni ubóstwianej kobiety. Był przystojniakiem, toteż posiadaczka pereł chętnie mu uwierzyła. Skok na kosztowny przedmiot zakończył się skokiem do łóżka. Starzejąca się primabalerina, nie straciwszy pereł, została obdarzona pieszczotami i uszczęśliwiona. Pierwotnym zamiarem mefistofelicznego barona było zło, a wynikło z tego dobro – wszystko zgodnie z Faustem i zawartą tam formułą. Jeśli teraz z Berlina przeniesiemy się do Paryża, niewiele się w tej przeprowadzce zmieni, tłem wydarzeń pozostanie wielki hotel i w grę tak samo będą wchodziły precjoza. Będzie znowu mowa o Mefistofeliksie, czyli Feliksie Krullu. Mam ochotę jeszcze raz omówić jego przygodę, gdyż to, co napisałem wcześniej, wydaje mi się zbyt kaznodziejskie. A zatem Feliks Krull wkracza z walizką do zbiorowej sypialni, przeznaczonej dla hotelowego personelu i zapchanej piętrowymi łóżkami. Jest południe i przybyszowi wydaje się, że w pomieszczeniu nie ma żywej duszy. Należało wybrać sobie łóżko i wypakować z walizki swoje klamoty. Wśród nich znajduje się szkatułka z biżuterią. Feliks zwędził ją pewnej damie podczas podróży do Paryża i nie miał jeszcze okazji, by przyjrzeć się zdobyczy. Czyni to teraz, korzystając z samotności. Jaka tam samotność. Na górnej pryczy leży pracownik hotelowy, kelner, którego grypa zatrzymała w łóżku. Na zaskoczonego Krulla spłynęły z góry słowa: „Całkiem ładne masz tam świecidełka.” Ajaj, co za pech. Udało mu się złodziejstwo, nie przyłapano go w chwili kradzieży, ale co z tego, skoro teraz został zdemaskowany. Bo przecież dla owego obserwatora z górnej pryczy nie ulegało wątpliwości, iż damskie klejnoty w rękach zaangażowanego do podrzędnej służby chłopaka nie mogą być jego własnością. Od swojego nowego znajomego Krull uzyskał adres pasera i obiecał informatorowi połowę zysku. Wyglądało na to, że padł ofiarą szantażysty, lecz tylko pozornie. Bez tego adresu Krull byłby w kłopocie; niełatwo taki towar opylić, zwrócenie się z tą sprawą do pierwszego lepszego jubilera groziło wpadką. Nie ma złego, co by na dobre nie wyszło, powiada sobie czytelnik. Zacytowawszy owo porzekadło łapie się wprawdzie na tym, że pomieszał dobro ze złem, jednakże mało go to wzrusza. Zdążył się już zżyć z sympatycznym Feliksem i życzy mu powodzenia. Solidaryzuje się z nim i kocha go jak siebie samego. Byłoby źle, gdyby złodziej wpadł i został ukarany. Dobrze, bardzo dobrze się stało, że wybrnął z kłopotów i dzięki kradzieży tudzież znajomości z innym hultajem udało mu się zarobić parę tysięcy franków. Obaj zarobili i – okej. Czytelnik oddycha z ulgą. Jest usatysfakcjonowany. * „Nie jest złe, co jest złe, bo i złe może być czasem dobre”, jak powiedział pewien Niemiec swoją kulawą polszczyzną. Profesora Wilczura ugryzł wściekły pies. Na domiar złego zęby bestii wpiły się w prawą dłoń genialnego chirurga i uszkodziły nerw. Zarazki zwalczono zastrzykami, ale skutków uszkodzenia nerwu nie dało się usunąć i od tej pory ręka Wilczura nieustannie drżała. Jako chirurg był skończony. Ten fakt został opisany w jednym z ostatnich rozdziałów powieści Tadeusza DołęgiMostowicza. Niejeden czytelnik uczuł żal do autora. Toć powieść powinna zakończyć się apoteozą głównego bohatera, powinniśmy pożegnać się z nim jako operatorem wszech czasów. A on, zamiast znaleźć się na szczycie, został strącony na dno. Szkoda, że czytająca publiczność nie zaprotestowała, kiedy odcinki powieści ukazywały się w gazecie. Takie było moje zdanie, gdym dotarł do epizodu ze wściekłym psem. Pierwsi czytelnicy nie powinni puścić płazem takiego zwrotu w akcji powieściowej. Byłoby dobrze, gdyby zachowali się podobnie jak londyńczycy, gdy Conan Doyle uśmiercił swojego Sherlocka Holmesa. Pod budynkiem, w którym mieściła się redakcja czasopisma, zebrał się tłum czytelników i zażądał wskrzeszenia swego ulubionego bohatera. Pisarz musiał się czytelniczej tyranii podporządkować. Tłumiąc w sercu żal do TDM kontynuowałem lekturę. Żona zaatakowanego guzem mózgu pacjenta zwróciła się do Wilczura z błaganiem o ratunek. Gdy jej profesor pokazał swoją drżącą rękę, prosiła, aby przynajmniej asystował przy operacji i służył głównemu chirurgowi wskazówkami. Nie dało się kobiety odprawić z kwitkiem; Wilczur rad nierad zgodził się i następnego dnia widzimy go przy stole operacyjnym. Wokół pacjenta krzątało się trzech chirurgów, a Wilczur stał obok z opuszczonymi rękami; jego rola ograniczała się do instruowania. Raptem główny operator uczuł się bezradny. Pozostali też. Żaden z nich nie był zdolny do kontynuowania operacji; przypadek okazał się zbyt skomplikowany. W tej krytycznej chwili Wilczur zmobilizował się ze wszystkich sił i opanowawszy nadludzkim wysiłkiem woli drżenie dłoni, ujął skalpel. Pacjent został uratowany. I teraz dopiero rozumiemy genialny zamysł TDM. Operacja była swego rodzaju turniejem między najwybitniejszymi chirurgami. Gdyby Wilczur, absolutnie sprawny, od początku operował, czytelnicy mogliby powiedzieć: „No tak, on jest świetny, ale czy niezastąpiony? Może wśród innych mistrzów skalpela znalazłby się ten i ów, co wyciąłby guza z tym samym powodzeniem? Nie wiemy tego, bo nie widzieliśmy w akcji nikogo oprócz Wilczura.” Dzięki okazanej przez TDM przytomności umysłu my, czytelnicy, już nie możemy czynić takich uwag. Bo, owszem, widzieliśmy innych chirurgów w akcji: nie dali sobie rady. Zaś profesor Wilczur stanął na wysokości zadania. Wiemy już teraz, że jeśli ręka mu nie drży, chirurgiem jest niezrównanym. Wściekły pies był nieszczęściem, lecz w jakiś sposób przysłużył się Wilczurowi. A całe zakończenie powieści jest najjaskrawszą pod słońcem ilustracją porzekadła, którego wspomniany na początku Niemiec nie zdołał się nauczyć, a które brzmi: nie ma złego, co by na dobre nie wyszło.