szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
Sentymentalny okrutnik ze mnie
Obudziło mnie gruchanie gołębi. Zerwałem się z łóżka, przebiegłem na bosaka parę kroków i
targnąłem okienną zasłoną. Spłoszona parka z furkotem wzbiła się w powietrze.
Impet, z jakim zbliżałem się do okien, nie pozostawiał czasu na spojrzenie przez rozchyloną
zasłonę. Nie interesowało mnie, czy skrzydlate natręty tokują w tym czy innym miejscu. Mniejsza o
to, przy której ze ścian, jakie bramują balkonową niszę, odchodzi gołębia kotłowanina. Nawet
ostrożne rozchylenie zasłony zdemaskowałoby mnie. Gołębie dostrzegłyby wroga i już miałyby się
na baczności. A mnie chodziło o zaskoczenie. O to, żeby nastraszyć. W tym targnięciu zasłony była
złośliwość. Zemsta za to, że zostałem wybity ze snu. Więc taką właśnie zastosowałem metodę:
biegiem w stronę balkonu, gwałtowne targnięcie zwisającym z gzymsu płótnem i okrzyk:
– Won, sraluchy!
Po powrocie do łóżka wiedziałem, że już nie zasnę, a było jeszcze za wcześnie, żeby zaczynać
dzień. Więc co? Lektura? Półkę z książkami miałem blisko, na wyciągnięcie ręki. Część półki
zajmowały kasety z muzyką. Namyślałem się zatem: czytać czy słuchać?
Zwyciężyła muzyczka i przez pół godziny Nelson Goerner grał mi ballady Chopina.
Wyłączyłem aparat, by sięgnąć po książkę. Był to Świat jako wola i przedstawienie
Schopenhauera. Nie jest to rzecz, którą się czyta systematycznie, od pierwszej do ostatniej strony.
Wybiera się, w zależności od nastroju, ten lub inny rozdział.
Spojrzenie penetrujące spis treści zatrzymuje się na rozdziale zatytułowanym O instynkcie i
popędzie do kunsztu. Zdawało mi się, że to o sztuce. Wyraz kunszt nasuwa skojarzenie z
twórczością artystyczną. Ale nie, filozofowi chodziło o takie zjawisko, jak kunsztowność
pajęczyny, pszczelego plastra, ptasiego gniazda itp. Nie ma to nic wspólnego z właściwą ludziom
potrzebą tworzenia, z przymusem pisania, komponowania muzyki etc.
Nic wspólnego? A czyż Chopin w liście do Fontany nie nazwał jednej ze swych ballad
pajęczyną? „Przepisz mi tę balladę, bo nie chciałbym powierzać tej pajęczyny pierwszemu
lepszemu kopiście” – tak mniej więcej brzmi cytat.
O zapisie nutowym: pajęczyna. Trafne porównanie. Czy o pająku nie można powiedzieć, że
komponuje swoje dzieło na pięciolinii? Na podzielonej poprzecznymi kreskami taktowymi
pięciolinii lądują czarne kropki nut-much.
Leżałem z książką w ręku, tomem bezwładnie opuszczonym na kołdrę – dziełem genialnym,
ale już teraz nie budzącym mojego zainteresowania. Nie znalazłem, czego dusza zapragnęła i
znaleźć się spodziewała. Więc gniłem w betach bezczynnie, z przymkniętymi oczami, dumając.
Dwuznaczne słowo pajęczyna...
Przypomniało mi się, że moja matka mawiała o pajęczynie: kawalerskie firanki. Zamajaczył mi
w pamięci dobrotliwie kpiący uśmiech rodzicielki, pojawiający się na jej twarzy, ilekroć była mowa
o niechlujstwie kawalerskiego życia. W lokum samotnego mężczyzny nie uświadczysz firanek. Aby
w mieszkaniu zawisły firanki, potrzeba kobiecej ręki. U kawalera zatem, zwłaszcza starego
kawalera, nie zawracającego sobie głowy „głupimi drobiazgami”, jak odkurzanie ścian i framug
okiennych, dalekiego od tego, by okna przystroić firankami we właściwym tego słowa znaczeniu –
u takiego osobnika nieuchronnie pojawiają się firanki w postaci pajęczyny.
Z tym samym dobrotliwie kpiącym uśmiechem mateczka mówiła o pierwszej czytanej przeze
1
mnie książce i reakcji, jaką w jej ośmio- czy dziewięcioletnim synalku wzbudzały perypetie
głównego bohatera. Był nim Pinokio, drewniana kukiełka, którą matka nazywała patykiem:
– Płakałeś nad tym patykiem – wspominała. – Uczuciowy byłeś.
Inna moja wczesna lektura: Tajemnica skrzydlatego serca. Ależ bym chciał tę książkę teraz
mieć! Poważny, hiperintelektualny Schopenhauer zostałby z miejsca odłożony na półkę, a na kołdrę
sfrunęłoby infantylne Skrzydlate serce. Niestety, straciłem je, i to z własnej winy. Głupi pomysł
strzelił mi do głowy – aby podarować czytadełko swojej kuzynce. Była młodsza ode mnie, a ja już
„kawaler”. Zdawało mi się, że już nigdy nie zachce mi się tej dziecinnej powiastki, więc – dać ją
niejako w spadku „szkrabowi”.
A tak by się chciało staremu piernikowi wrócić do niektórych scen, choćby tej, jakże zabawnej
a wzruszającej, z panem sędzią w roli głównej. Oto pan sędzia, właściciel położonej wśród sosen
willi, jegomość dostojny, acz zachowujący się jak sztubak. Zamiast skorzystać z furtki, przełazi
przez płot. Chłopcom, którzy byli świadkami tych gimnastycznych wyczynów, wyjaśnia z
zażenowaniem: ptaki uwiły gniazdo w takim miejscu, że otwarcie furtki spowodowałoby
zniszczenie owej kunsztownej konstrukcji. Pan sędzia, miłośnik ptactwa i całej przyrody, stał się
dobrowolnym niewolnikiem skrzydlatej gawiedzi.
Furkot gołębich skrzydeł wyrwał mnie z sielskich wspomnień. Uczułem rozdrażnienie. Czemu
to draństwo uczepiło się mojego balkonu, skoro tyle innych lodżii pokrywa fasadę
dziesięciopiętrowego bloku?! Wylazłem z łóżka i podkradłem się do okien. I znowu, podobnie jak
godzinę wcześniej, furkotowi podbitej w górę zasłony odpowiedział furkot ptasich skrzydeł.
Tym razem nie udało się natrętów całkiem przepędzić. Spłoszone przefrunęły z jednego krańca
balkonu na drugi. I tyle. Jakiś bezczelny upór w gadzinach. Przekroczyłem próg balkonowych
drzwi, a parka, obserwując mnie, dreptała po drugiej stronie balustrady, bocząc się, lecz nie
kwapiąc do odlotu.
Rozejrzawszy się odkryłem przyczynę ptasiej namolności. Na posadzce, w załomie dwu ścian
pojawił się zalążek gniazda. Z niemałym kunsztem zdążyło gołębie stadło ułożyć w krąg
kilkanaście cienkich, wiotkich gałązek. Podszedłem rozczapierzając palce, nachyliłem się, jednym
ruchem dłoni zgarnąłem witki i zmiąwszy je cisnąłem za balustradę.
2