wspomnienie p. Mariana Modelskiego
Transkrypt
wspomnienie p. Mariana Modelskiego
Marian Modelski W szkole i po szkole Było dwa oddziały pierwszej klasy – oddział A i B. Nie wiem, na jakich zasadach rozdzielano nas, uczniów, ale ci z A uważali się za lepszych, a i my z B też w końcu poczuliśmy się gorszymi, bo już samo brzmienie „Be” o tym świadczyło. Na szczęście mieliśmy ładniejszą panią nauczycielkę, młodziutką brunetkę Ujwarównę. Wprawdzie ci z A też mieli równie młodą wychowawczynię, blondynkę, panią Romańską i też uważali, że jest piękniejsza od naszej, ale my nie daliśmy się przekonać i obstawaliśmy przy swoim. Nie wiem, w której to było klasie. Nauczycielka podyktowała kilka zdań dyktanda. Ostatnie zdanie wydało mi się niezbyt sensowne, ale zapisałem je tak, jak usłyszałem: „Kasze męczy Karola”. Nauczycielka czerwonym ołówkiem dopisała literę „l” na końcu wyrazu „kasze”. Dla mnie ta poprawka nie uczyniła zdania bardziej sensownym. W moim środowisku domowym i sąsiedzkim z wyrazem kaszel się nie spotkałem; o kimś, kto kaszle, mówiło się, że go dusi. Od uczniów z miasta, a w szczególności od bardzo nielicznych pochodzących z inteligencji, dzieliły nas, oprócz zasobu słów, także inne różnice językowe. Dopiero w szkole musieliśmy się nauczyć „ładnie mówić”: nie „copka”, ale czapka, nie „procesyjo”, ale procesja. Na szczęście i tak byliśmy od tych ze Słotowej i ze Zwiernika lepsi, bo mazurzyliśmy tylko tam, gdzie w poprawnej, literackiej polszczyźnie występuje cz, mówiąc „copka”, co oczywiście wydawało nam się takie swojskie, naturalne, nie zaś tak obskurne, jak ”syba” i „zyto”, powszechnie występujące w Słotowej i w Zwierniku. Droga z Przymiarek do szkoły była przez miejskich użytkowników nazywana drogą do lasu. Nigdy nie była żwirowana; drewniane, okute żelaznymi obręczami koła wozów rzeźbiły głęboko gliniaste podłoże, zamieniając je w grubą warstwę pyłu, który po deszczu zamieniał się w grząską papkę błota. Przy poboczach można było przejść po ścieżkach uklepanych stopami, ale my, szkolniki – tak nas wtedy nazywano – często wybieraliśmy środek jezdni, bo nagrzana późną wiosną i wczesną jesienią rozpylona glina była bardzo przyjemna dla bosych stóp, tym bardziej, że nie ranił naszych nóg żaden kamyk. Unosił się wtedy nad nami – niby mgła – tuman kurzu, zupełnie jak nad pątnikami zdążającymi na odpust do Tuchowa. Zimą droga była zadęta, nieprzejezdna; furmanki jechały w poprzek sąsiadujących ze sobą pól, piesi – podobnie, wpadając często po pas w wyżłobienia poprzecznych łożysk. Trudno się dziwić, że takim „plemionom” zdążającym taką drogą, mogły dzieci najuboższego mieszkańca miasta powiedzieć: „Przymiarcoku, lyn” z pogardliwym wystawieniem języka. Tuż za wejściem z Rynku w ulicę Kościuszki ciągnie się stroma skarpa stanowiąca niegdyś część wałów obronnych Pilzna. Za naszych szkolnych czasów i wiele dziesiątków lat później znajdowało się tu podręczne i wygodne wysypisko śmieci. Dla nas, wracających tędy ze szkoły do domu, był to atrakcyjny teren buszowania. Można było tu znaleźć błyszczące puszki po konserwach rybnych, dziurawe miski, miednice, a nawet – po 1939 roku – naboje. Schodziliśmy ze śmietniska obłowieni w skarby mające zastosowanie w zabawach w czasie kilkukilometrowej drogi powrotnej, a i później stawały się przedmiotami wymiany w kręgach koleżeńskich. Latem chodziliśmy do szkoły boso i nawet uważaliśmy to za naszą zaletę, bo okazywało się, że obuci miejscy uczniowie przegrywali w biegach z tymi bosymi. Boso szli do miasta również dorośli, szczególnie kobiety. Niosły w rękach buty, dopiero przed murami miasta myły nogi w strumyku i zakładały buty, by godnie wkroczyć na targ i do kościoła. We wrześniu 1939 roku nasi żołnierze zaskoczeni szybkim następowaniem wojsk niemieckich, by nie popaść w niewolę, przebierali się w cywilne ubrania, pozostawiając różne elementy swego wojskowego wyposażenia. Jednym z takich elementów były solidne żołnierskie buty z nabitymi gwoźdźmi zelówkami. Jeden z przebierających się u nas żołnierzy, wątły, nieduży, miał i buty stosowne do swojego wzrostu. Nadały się – z pewnym nadmiarem – na moją uczniowską stopę. Chodziłem w nich do szkoły. Razem ze mną do tej samej klasy chodził Dolek K., miejski chłopak, niezbyt przykładający się do nauki, za to skory do figli i dokuczania mniej ruchliwym kolegom. Ja właśnie do takich należałem, bowiem dzieci wiejskie były przedwcześnie zaprzęgane do pracy, często ponad ich siły. (Pewnego razu ojciec polecił mi przynieść z lochu koszyk ziemniaków, a gdy oponowałem, mówiąc, że nie potrafię z głębokiego lochu wyciągnąć ciężkiego koszyka, odpowiedział: „Przecież możesz wynosić nawet po jednym ziemniaku”). Przychodziliśmy do szkoły już często solidnie zmęczeni gospodarskimi pracami i pragnęliśmy odpocząć, a nie figlować. Gdy Dolek zbytnio mi dokuczył, zdenerwowany, „poczęstowałem” go kopniakiem. Żołnierskie buty zostawiły wyraźne ślady gwoździ na udzie Dolka… . Dziwnym trafem już po wojnie miał miejsce inny incydent z Dolkiem. W gimnazjum na klasówce z łaciny ks. Podolecki, niezmiernie poczciwy człowiek, zbiera po dzwonku zeszyty. Ja dokonuję jeszcze ostatecznych zabiegów na wypracowaniu, a Dolek robi mi jakiegoś psikusa, więc zamaszyście mu się rewanżuję. Dolek się uchyla… , a mój cios trafia w stertę zeszytów niesionych przez księdza. Konsternacja! Dobroduszny ksiądz jednak ani słowem mnie nie skarcił. Przed wojną w naszej klasie było pięciu Żydów. Czterech z nich zajmowało jedną ławkę, piąty, Deresiewicz, był moim sąsiadem w następnej ławce. Nie przypominam sobie, by w naszej klasie powstawały jakieś konflikty na tle różnic religijnych czy rasowych. Na przerwach, gdy wszyscy wychodzili na podwórze szkolne, Żydzi gromadzili się pod zacienioną, południową ścianą szkoły, bo słoneczna część podwórka zdominowana została przez katolicką większość uczniów i żydowscy uczniowie nie czuli się tam bezpiecznie. Ksiądz Warecki – nasz katecheta – ostro karcił przejawy jakiejkolwiek dyskryminacji żydowskich uczniów, co wydawało nam się dziwne, bo przecież wiedzieliśmy, że Żydzi ukrzyżowali Pana Jezusa. Ta utrwalona religijnie wiedza, była źródłem niechęci, a nawet wrogości wobec Żydów i zaowocowała, między innymi, takim zdarzeniem: Wracając ze szkoły, przechodziliśmy koło domu stojącego na miejscu dzisiejszego banku, zamieszkanego przez żydowską rodzinę Mojsiaronów. W tym samym czasie do Mojsiarona chciał się dostać żydowski żebrak (ci żebrali tylko we własnym środowisku). Mojsiaron zamknął drzwi i nie wpuścił żebraka. Klucz schował pod progiem. My, pomni zbrodni na Jezusie i oburzeni bezlitosnym potraktowaniem żebraka, postanowiliśmy ukarać Mojsiarona, zabierając mu klucz. Ten klucz przypadł mojemu rówieśnikowi Stefanowi, ale „próbowany” w różnych zamkach uległ złamaniu. Zdarzyło się, że następnego dnia spóźniłem się do szkoły. Upokorzony wchodzę do klasy, a tu na środku stoi Mojsiaron z długą brodą i mój kolega, któremu przypadł klucz. Nie odczuwałem już żadnej satysfakcji, gdy rok czy dwa lata później zobaczyłem rozpaczającą Mojsiaronową wołającą: „On go zastrzeli!”, a po ulicy Grodzkiej biegał Mojsiaron, tresowany przez „dowcipnego” Niemca. Próbowaliśmy pocieszać Mojsiaronową, że nic złego nie stanie się jej mężowi. I faktycznie, Niemcowi znudziła się zabawa i poprzestał, na szczęście, na tresurze i wielokrotnych próbach podpalania zapalniczką brody Mojsiarona. Może rok później z getta pilźnieńskiego wywożono osoby chore, stare, niesprawne fizycznie na kirchoł (kirkut, cmentarz żydowski), aby je tam zastrzelić, bo nie przedstawiały jakiejkolwiek wartości jako siła robocza. Wśród wywożonych znalazł się Żyd, nazywany Dewetem, inwalida, stracił na wojnie nogę. Ten nieustraszony, dawny żołnierz wymachiwał z wozu swą kulą niemieckim konwojentom, którzy wiedli go na stracenie. Złorzeczył Hitlerowi i, wykrzykując „Jeszcze Polska nie zginęła”, żegnał się po drodze z każdym znajomym. Na Przymiarkach tylko w czterech domach chleb nie był zamykany przed dziećmi. Do takich, na szczęście, należał i nasz dom. Masło i jajka przeznaczano na sprzedaż; świadczy o tym rytmiczna naśladowanka kurzego gdakania: „Zniosła kurka cztery jajka na sprzedoń, na sprzedoń!”. Wędlina mogła się pojawić przed Wielkanocą, gdy zdarzało się domowe świniobicie. Wtedy przynosiłem do szkoły kanapki z wędliną. Dzieliłem się nimi z Edkiem, kolegą ze szkolnej ławki. Jakież było moje zaskoczenie, gdy w Wielką Sobotę uklęknąłem przy poświęcaniu wielkanocnego jadła, a tuż obok Edek zaprezentował talerz z kawałeczkami wędliny, wyciągniętymi z podarowanych mu przeze mnie przed kilkoma dniami kanapek. W pierwszej klasie nauczyliśmy się śpiewać piosenkę o wesołych misiach: Jadą, jadą misie, tra, la, la, la, la Śmieją im się pysie, ha, ha, ha, ha, ha Przyjechały do lasu, Narobiły hałasu! Przyjechały do boru, Narobiły rumoru! Przy wypowiadaniu: ”rumoru” uderzaliśmy hałaśliwie w pulpity ławek. Najciekawsze było jednak to, że w tej zabawie uczestniczył nasz kolega, który przewyższał wzrostem niemal o drugie tyle każdego z nas, co zawdzięczał pozostawaniu od wielu lat w tej samej klasie. Przechodził już mutację; zarówno postawą, jak i głosem przypominał ryczącego niedźwiedzia.