Piekło - Gimnazjum w Żabnie

Transkrypt

Piekło - Gimnazjum w Żabnie
Piekło
Na przerwie wybiegaliśmy ze szkoły. Robiliśmy rundę wokół ogrodzenia dębu na
środku placu przed kościołem, by w jego orbicie nabrać rozpędu i wpaść na plac targowy.
Tam rozjeżdżone błoto schło w twarde grudy kolein. Pomiędzy nimi, jak kopczyki kretowin,
sterczały kupki końskiego łajna, dopóki nie sprzątnął ich placowy. Rozżarzone słońce
nagrzewało plac, tak że parował z niego kwaśny zaduch jarmarcznej uryny. Nieprzyjemna
woń unosiła się do pięter budynków oddzielających targowisko od rynku, zanim od Dunajca z
rozpędem wpadł świeży powiew wiatru i przegonił smród handlowego poniedziałku.
Wbiegaliśmy na rynek. Kocie łby już dawno wyschły z porannej rosy. Musieliśmy jednak
uważać, bo zdarzało się, że w spoinach stały jeszcze resztki końskiego moczu.
Przechodziłem wzdłuż domów na rynku, mijałem drzwi z tabliczkami mecenasów,
lekarzy i kraty żydowskich sklepów. W ich mrocznych wnętrzach na klienta wyczekiwali
właściciele. Już nie stali w drzwiach, jak przed wojną i nie zachęcali przechodzących do
kupna. Cofnęli się zastraszeni, opieczętowani sześcioramienną gwiazdą. Na murze
okupacyjne obwieszczenie. Brunatne litery groźnie szczerzyły kły, wściekały się, chciały
kąsać i gryźć. Z czeluści sieni narożnego domu w żar letniego dnia wpadał chłodny podmuch.
Zawsze obawiałem się, że wyjdzie z niej żarłoczny smok. Dudniło tam czasem, przewalało
się głucho jakby uporczywa czkawka szarpała trzewiami potwora, który po chwili wypluwał
stamtąd dębowe beczki.
Wychodziłem na główną ulicę. U jej początku chyliło się kilka drewnianych domów,
przeważnie krytych papą. Na narożnym budynku dachówka załamywała się niebezpiecznie i
osuwała z dachu. Liczne szopy i dobudówki od strony podwórzy wyglądały jak szalupy
przycumowane do statku. Daszki i okapy porośnięte mchem to wznosiły się, to opadały.
Płynęły w morzu traw i podwórkowego rumianku. Zagracone ganki, a w nich wykoślawione
drzwi otwierały nory nagromadzonego przez lata nieporządku. Na schodach siedziały kobiety.
Świdrowały mnie ciemnymi oczami. Nie mogłem wytrzymać ich wzroku, spuszczałem oczy,
a one patrzyły na moją jasną czuprynę. Skaranie boskie z tymi moimi włosami. Zanim jeszcze
poszedłem do szkoły, już przezywali mnie Białas. Ksiądz bezbłędnie rozpoznawał mnie
wśród ciemnowłosych chłopców, kiedy kradliśmy mu w sadzie malinówki. Nawet pomiędzy
drzewami byłem widoczny z daleka, jakbym niósł nad sobą latarnię. Klęczałem potem w
kącie, bo nie chciałem wydać kolegów. Odprowadzały mnie wzrokiem te żydowskie kobiety i
dzieci patrzące przez brudne szyby niskich okien.
Dopiero nieco dalej zaczynały się murowane domy bogatszych Żydów. Przebiegałem
skrzyżowanie na ukos, na wprost kościoła żegnałem się pobożnie i wpadałem do szkoły. W
drzwiach czekał surowy belfer i każdemu wymierzał razy drewnianą linijką, aż dłoń zapalała
się żywym płomieniem bólu. Ale to na nic. Gdy na rynku coś się działo, znowu wymykaliśmy
się ze szkoły.
Karabinowe wystrzały głuchym trzaskiem przerwały szmerliwą nudę lekcji. Litery z
wyrazów wypisanych kredą na tablicy zaczęły spadać, osuwać się do drugiej linijki. Niektóre
przekręciły się do góry nogami i już nie mogliśmy za żadne skarby odczytać znaczenia słów.
Nauczycielka stanęła zatrwożona, nagły skurcz przebiegł jej po twarzy i zaczęła głośniej
mówić, chodzić wzdłuż ławek, by zagłuszyć odgłosy wydarzeń. My wytężyliśmy słuch,
patrzyliśmy w okna i nie mogliśmy doczekać się przerwy, by pobiec i zobaczyć, co się stało.
Równo z dzwonkiem wypadliśmy na dwór. Pędziliśmy w kierunku gestykulujących ludzi
przed domem Chaskela Appla. Oni - zatrwożeni, bezradni, ale pełni ciekawości, roztrząsali to
zdarzenie. Ci, którzy przyszli później, pytali o szczegóły. Ktoś mówił, że niemieccy żandarmi
1
zastrzelili Appla, gdy porcjował cynamon. Osunął się na podłogę, tarasując drzwi do pokoju,
w którym była jego córka Miriam. Podobno wyskoczyła przez okno i biegła w dół podwórza
na poletko kukurydzy. Tam ją zastrzelił gestapowiec. Rozwścieczony żandarm wpadł do
sąsiedniego domu. W izbie był chory Żyd. Gestapowiec strzelił mu w głowę i pobiegł za
innymi chwytać dwóch synów Chaskela Appla w zaroślach za cegielnią Kurkowskiego.
Przecisnąłem się do sieni domu Appla. Pachniało przyprawami, które wypełniały
wnętrze jakąś dziwną korzenną wonią. Tyle tylko zapamiętałem, bo czyjeś mocne ręce za
kołnierz wyciągnęły mnie na zewnątrz. Wtedy wszedłem za kolegami do domu Cymmera.
Stary Żyd leżał w łóżku. Jakby spał, tylko ta mała dziura w jego czole. Przeszył mnie chłód. I
ta dziwna cisza. Coś niedookreślonego unosiło się w izbie. Jakby dym z paleniska uchodził,
sadowił się pod sufitem, to znów spływał do podłogi. Stawał, przechadzał się, przenikał
sprzęty, przybierał kształt ludzkiej postaci, ale nie miał twarzy, tylko sino-żółta plama
wyginała się w grymasach i minach przedziwnych. Cofnąłem się przerażony, nagle od stołu
samo odsunęło się krzesło, a ciało astralne usiadło na nim, przybierając kształt mnicha. Ktoś
wszedł. Promienie słońca wpadły przez otwarte drzwi i pokroiły mrok izby błyszczącymi
strunami jak nożem. Po drugiej stronie stołu zobaczyłem Cymmera. Przecież nie może tu
siedzieć? On leży w łóżku bez życia – pomyślałem. A jednak był. Klingi światła, jak
błyskawice przecinały go na wylot. Po chwili śmierć zawinęła go w swój ciemny habit i zaraz
wyszli oboje.
Spojrzałem na łóżko. Dalej na nim był stary Żyd. Miał długie siwe włosy, a rozłożysta
broda przykrywała mu całą pierś. Ręce miał położone wzdłuż ciała, otwarte dłonie
skierowane w górę. Moi koledzy stali struchleli, milczący z oczami wybałuszonymi,
zadziwieni tym wszystkim. Śmierć. Jeszcze ją było czuć, jakby dalej siedziała za stołem. Mój
ojciec zmarł, gdy miałem dwa lata, ale tak świadomie nigdy jeszcze nie widziałem czyjejś
śmierci aż do tego dnia. Gdy patrzyłem na twarz Cymmera, przypomniały mi się obrazki z
katechizmu przedstawiające Stwórcę. Zabili Boga? – zamigotało mi w głowie. Potem ktoś nas
przegonił.
Wróciliśmy do szkoły. Już nie biegliśmy. Nauczyciel na nas nie czekał z linijką w
drzwiach. Powiedział tylko, że jest niebezpiecznie chodzić po mieście, gdy dzieją się takie
rzeczy i prosił nas, żeby na przerwach ze szkoły nie wychodzić.
Coś wisiało w powietrzu, schodziło do ziemi i czaiło się za rogiem każdego budynku.
Więcej niemieckich żandarmów, a zwłaszcza przyjazd gestapowca Rommelmanna z Tarnowa
zawsze zwiastował tragedię. Ten zwyrodnialec wpadał na kilka dni, brał kwaterę u notariusza
Kszysztofowicza i wtedy na ulicy Kolejowej warta ustawiała rogatki. Żandarmi sprawdzali
wszystkich przejeżdżających ulicą w stronę stacji. Dzieci nikt nie kontrolował, ale do szkoły
mało kto szedł tamtędy. Ja skręcałem za budynkiem doktora Rąpały i przechodziłem obok
domów Kurkowskiego, mijając posterunek. Udzielał mi się niepokój miasta . Szerzej
otwierały mi się oczy i widziałem w ludziach strach.
Mieszkańcy zamierali w bezradnym oczekiwaniu na coś niedobrego. Nieszczęście
zbliżało się jak gradowa chmura, jak wichura. Trwożliwość ogarniała ludzi i czuć było
przerażenie spotęgowane uczuciem bezsilności. Bo kto zatrzyma czarne obłoki ciężkie od
grozy, obłaskawi błyskawice, pochwyci wicher? Kto nie musiał, nie szedł do sklepu. I targ
był skromniejszy w takie dni, mijał szybko, bez zbędnych ceregieli. Kto nie był wezwany, nie
udawał się do Urzędu Gminy, a wezwany truchlał, żegnał się z rodziną, jakby tam czekała na
niego szubienica. W gminie urzędnicy też strachem podszyci, bo przecież nikt nie wiedział,
co takiemu bandycie do łba strzeli. Widziałem, jak po Żabnie ze śmiercią chodził pod rękę, z
trupią czaszką na czapce. Ta śmierć jemu była tylko posłuszna, na jego skinienie tańczyła
wokoło, podskakiwała, kosą wywijała kostucha okrutna. Na kogo Rommelmann popatrzył
groźnie, już ją szczuł. Biedak malał, zapadał się w sobie i do mysiej dziury by się schował, by
wyrwać się z jej szponów, bo wtedy to nie gestapowiec do Żabna przyjeżdżał, a sama śmierć
w całun okryta. Upominała mnie mama, bym uważał, a zwłaszcza, gdy coś się będzie działo,
poskromił swoją ciekawość.
2
Któregoś wrześniowego przedpołudnia nie poszedłem do szkoły. Odwołano lekcje, bo
w klasach przez kilka dni mieli kwaterować niemieccy żandarmi.
Wyszedłem na podwórze. Cichutko siąpił drobny deszcz. Głuszył odgłosy miasteczka.
Już od kilku dni zanosiło się na zmianę pogody. Ostatnie dni były rześkie, pełne słońca
poprzeplatane osnową babiego lata. Poranna mgła opadała rosą na trawy i liście. Perlił się
świat, dopóki nie wyparowała wilgoć. Słońce zachodziło coraz bardziej pomarańczową łuną
za pagórki tuż za Wisłą. Rankiem, szare jak zgrzebne płótno chmury przesłoniły niebo i
żaden podmuch wiatru ich nie przeganiał. Szeleściło dookoła od drobnych kropli spadających
na drzewa, dachy i ziemię.
Spuściłem z łańcucha psa. Biegł obok mnie, szczekał wesoło. Wyrywał się w ogrody,
ale przywoływałem go i posłusznie wracał. Był to kundel o sierści koloru słomy, z brązową
łatką na lewym oku i uchu, jakby ktoś w to miejsce przyfastrygował kawałek sukna. Miał
zaledwie dwa lata. Brat przyniósł go jako kilkutygodniowego szczeniaka od kolegi. Ta
brązowa łatka zwróciła jego uwagę, że niby to takie rzadko spotykane, stad też jego imię Łatka. Może ono gramatycznie do psa nie pasowało, bo to tak jakby na chłopa mówić
Kowalska, ale mama powiedziała, że różne są nazwiska, a Łatek wołać tak jakoś dziwnie.
Takiego słowa nie ma. Jest Łata, mieszka nawet na sąsiedniej ulicy, ale jakże psa nazwiskiem
ludzkim wołać? Chociaż ludzie czasem od wilków są gorsi, pies musi mieć psie imię, a że
mały jest, to i zdrobniale do niego trzeba. Tak więc Łatka został, choć czasem Łatek też mu
mówiłem i rozumiał, i ogonem merdał.
Kiedy minęliśmy stodołę, krowa Jagoda swój ogromny łeb odwróciła w naszą stronę,
łypnęła wielkim okiem. Dostrzegłem w jej źrenicy siebie powiększonego. Cofnąłem się, ona
schyliła głowę i dalej skubała trawę. Klucz dzikich gęsi zwielokrotnionym gęganiem otwierał
południowe izby nieba. Zadarłem głowę i odprowadzałem je wzrokiem, aż zniknęły daleko.
Łatka zaczął niespokojnie ujadać i biegł na koniec łąki. Nie było już w tym szczekaniu
słychać żadnej radości, zabawy i dokazywania. Spojrzałem za nim i wtedy zobaczyłem
idących ludzi. Szli powoli za ogrodami naszych zabudowań polną drogą biegnącą od ulicy
Tarnowskiej aż do kolejowej stacji. Stałem i patrzyłem zdziwiony, że nie śpiewają pieśni
maryjnych, bo skojarzyłem ten pochód z odporyszowską pielgrzymką. Dochodził mnie tylko
głuchy odgłos ich kroków, szmery rozmów, wśród nich płacz dziecka wwiercał się w
deszczowe niebo. Łatka szczekał dalej, a ja wpatrywałem się w tę procesję.
Przed kolumną pieszych jechał na motocyklu kosmaty pająk. Spod hełmu błyskał
czarnymi wyłupiastymi oczami. Jednymi odnóżami wspierał się na kierownicy, a w drugich
trzymał karabin maszynowy. Cztery pary nóg obutych w wysokie oficerki opierał na
podnóżkach. Motocykl błyszczał metalicznie, warczał i kołysał się na wyboistej drodze. W
przyczepie przypiętej do motoru podskakiwał kogut. Rozpościerał skrzydła i piał w
niebogłosy. Zadzierał dziób ponad ogromnymi wolami. Małą głowę na tyczkowatej szyi
zwieńczała korona krwistego grzebienia.
Procesja szła powoli. Ludzie zmęczeni, zrezygnowani, ze zgaszonymi od smutku
twarzami. Szli krok za krokiem. Wszyscy coś nieśli, jakieś toboły, walizki, teczki,
siedmioramienne menory. Paliły się w nich płomyki, choć nie wszystkie, pewnie gasił je
deszcz. Młodzi chłopcy ściskali pełne naręcza pergaminowych zwojów z Chederu. Jakiś Żyd
w długim płaszczu dźwigał posążek lwa, obok inny na ramieniu wspierał gwiazdę Dawida.
Kobiety niosły wiązanki lilii i gałęzie palm. Starzec z siwą brodą nabożnie dzierżył wielką
księgę Talmudu. Sędziwy rabin trzymał rulon Tory. Inny uginał się pod ciężarem dzbana.
Dwóch starców taszczyło wielostrunną harfę. Potykali się, trącali struny i wtedy dźwięki
instrumentu potargały ten szum na strzępy. Nie mogłem zebrać ich w żadną melodię. Rwała
się, wybuchała basem, to znów, jak świst karabinowej kuli, cięła przestrzeń albo gasła nagle
jak pisk przestraszonej myszy. A może to co słyszałem było tylko w mojej głowie? Dziwny
sen? Przywidzenie? Nie, bo przecież polną drogą podążali ludzie. Stare kobiety
chanukowymi świecznikami oświetlały drogę tym, którzy zamykali pochód. Szło kilku
starozakonnych, a każdy z nich niósł na swoich plecach macewę. Pochylali się aż do ziemi,
3
jakby tuż pod nogami chcieli znaleźć swój grób. Obok brązowo – szare wilczury szły na
dwóch łapach z karabinami i bagnetami na sztorc. Spod niemieckich hełmów wystawały im
szpiczaste uszy. Szczekali, warczeli groźnie w języku niezrozumiałym i poganiali tych z
macewami. Starcom osuwały się kamienne płyty z pleców, przechylały na boki i wtedy
mogłem na nich dostrzec kliny hebrajskich liter i wyryte symbole żydowskiej wiary.
Łatka przestał szczekać, ja stałem zaciekawiony, poruszony dziwnym widokiem.
Patrzyłem, słuchałem jęków harfy i ludzi. Nagle jakiś lament zagłuszył wszystko, zgasły
płomyki menory i harfa z rzężeniem osunęła się do przydrożnego rowu, a starozakonni padli
przygnieceni ciężarem grobowych płyt. Wyciągnąłem rękę, chciałem pomóc, lecz biała
pomroka zasnuła widok. Jeszcze słychać było tylko milknący warkot motocykla i groźne
szczekanie wilczurów, a z kłębów mgły wyłaniały się włochate odnóża pająka. Po chwili
wszystko znikło.
Wracaliśmy do domu. Po drodze zbierałem grzyby. Świeże pieczarki, co tylko
wyskoczyły z poszycia traw. Miały różowe podbicie kapeluszy. Łatka podbiegał do każdego
grzyba, jakby to on je znajdował. Może po trosze tak było, bo zanim ja z wysokości swoich
dziewięciu lat zobaczyłem biały punkcik w zieloności łąki, pies już tam był. Upychałem
grzyby w zanadrze. Ziębiły mnie i moczyły koszulę. Wróciłem z Łatką na podwórze.
Ucieszony, że będzie smaczny sos z pieczarek, w kuchni wysypałem je na stół. Były czarne.
Wychodziły z nich całe roje robaków, tylko purchawki świeciły bezczelnie zdrową białością.
- Coś ty chłopak przyniósł ? - mama spytała z wyrzutem. – Posprzątaj to szybko, bo
się robactwo po całej izbie rozlezie!
Sprzątałem.
- A tam drogą za stodołami wilczury prowadziły Żydów do kolejowej stacji – rzuciłem
mimochodem.
Mama spojrzała wymownie na krzyż Pana Jezusa i dalej skrobała ziemniaki.
Wieczorem brat opowiadał, że Niemcy zlikwidowali getto w Żabnie. Kilkuset Żydów
wywieziono samochodami do Dąbrowy Tarnowskiej i Tarnowa, a kilkudziesięciu
zaprowadzono do pomieszczeń tartaku Jaśkiewicza naprzeciw kolejowej stacji. Tam ich
przetrzymano, aż wieczorem nadjechał pociąg z Dąbrowy Tarnowskiej. Wsadzono
wszystkich do towarowych wagonów i powieziono w stronę Tarnowa. W getcie pozostało
tylko kilkunastu Żydów ze służby porządkowej.
Minął tydzień, może dwa, szedłem drogą obok żydowskich zabudowań od strony
podwórzy. Jakieś nędzne przybudówki, podparte dachy. W niektórych domach, tych
drewnianych tuż od ulicy Tarnowskiej, drzwi były otwarte na oścież i w oknach. wybite
szyby. Na podwórkach walały się jakieś miednice, krzesła, rozdarty siennik i sterty rupieci.
Przy płotach kępy łopianu rozsiadły się w szerokich spódnicach. I nigdzie żywej duszy, jakby
wszyscy bawili się w chowanego. Jednak pod dachami zielonych liści znalazł sobie miejsce
inny świat. Byłem w nim nieraz. Odsłaniał mi swoje tajemnice. W zielonym mroku
nasłuchiwałem odgłosów, szmerów. Patrzyłem w obrazy, które malowała moja wyobraźnia.
Teraz przyglądam się mu schowany za płotem. Widzę ludzi, ich domy, ulice, całe
miasto. Krzątają się wokół swoich spraw. Nie ma kosmatego pająka. Śmierć, inaczej niż
zwykle nie usypia człowieka, ale budzi każde stworzenie do życia. Starcy przychodzą ze
śmierci i żyją, z dnia na dzień młodniejąc, aż stają się dziećmi w plecionych kołyskach. Ich
wnuki i dzieci są od nich starsze. W tym świecie pod liśćmi łopianu czas cofa się. Jest to
naturalne, bo innego czasu tam nie znają, więc śmierć to początek wszystkiego.
Wyobrażałem sobie taki świat pod naszym słońcem, pod kocem z puszystych liści
wielkich łopuchów. Nagle obok coś zaszeleściło, stuknęło i wszystko prysło w mojej głowie.
Znowu patrzyłem na opuszczone budynki niedawnego getta, ogrodzone jeszcze kolczastym
drutem. Nieco dalej na podwórzu murowanego domu dwóch żandarmów stało odwróconych
tyłem do drogi. Szedłem powoli i patrzyłem w ich stronę. Dwóch Żydów kopało dół.
Zawodzili, prosząco jęczeli i wychylając się z tego dołu, próbowali objąć rękami żandarmów
za nogi. Ci odpychali ich długimi lufami karabinów i kazali kopać szybciej. Minąłem ich
4
może o trzydzieści kroków. Nie wiem, co myślałem, czy coś dochodziło do mnie zza
kolczastego drutu, który oddzielał tamte resztki getta od naszego świata. Szedłem ścieżką za
kuźnią Dydyńskiego. Obok rosło kilka drzew. Skusiły mnie czerwone jabłka. Patrzyłem w
górę, niezdecydowany, które by zerwać. I wtedy powietrze rozdarły dwa wystrzały. Z gałęzi
drzew zerwały się czarne ptaki i uleciały w niebo. Przystanąłem, spojrzałem za siebie. I nawet
nie wiem, czy wtedy zrozumiałem, że ci Żydzi sobie ten dół kopali.
Wśród drzew jakiś ruch. Pomiędzy pniami jabłoni przebiegł ktoś skulony i ukrył się za
krzakami mirabelek. Przestraszyłem się. Serce waliło mi jak młotem i podchodziło do gardła,
jakby chciało się wyrwać i ulecieć jak te czarne ptaki. Stałem dalej. Z gęstwiny gałęzi
patrzyło na mnie dwoje oczu. Nie wiem, dlaczego podszedłem bliżej. Był tam Dawid Keiner.
Patrzył na mnie wystraszony, niepewny, a przecież był starszy ode mnie. Miał chyba
siedemnaście lat. Po chwili odszedł w stronę pól.
Znałem go. Ukrywał się u ludzi, raz tu, raz tam. Spał po stodołach i szopach. Długo
jego schronieniem przed zimnem i deszczem była komórka u Lasockiej. Starał się ludziom
odwdzięczyć za przygarnięcie na kilka dni. Rąbał drewno, nosił wodę. W oczy żandarmom
nie wchodził, choć oni wiedzieli, że w mieście się ukrywa. Uciekł z getta. Wydostać się
stamtąd nie było trudno, wystarczyło tylko tuż za starymi szopami niepostrzeżenie przejść
pomiędzy kolczastymi drutami rozciągniętymi na sosnowych żerdziach. Tak niektórzy
przechodzili, by zdobyć coś do jedzenia, a kiedy pewnego dnia jednego Żyda zastrzelili, inni
bali się z getta wychodzić. Różni handlarze przychodzili wtedy. Przemykali się obładowani
żywnością tuż za kuźnią Dydyńskiego w okolice żydowskiego domu modlitwy i dalej od
strony podwórzy przekraczali granicę getta, a wracali z zapłatą. Dawid już do getta nie wrócił,
ale też daleko nie uciekł. Został w mieście, a jeżeli gdzieś dalej odchodził, do Otfinowa czy
Siedliszowic, zawsze do Żabna wracał. Tu przecież znał każdy kąt i ludzi. Jednak bał się,
ciągle chyłkiem przebiegał pomiędzy domami. Kaszkiet miał naciągnięty mocno na głowę,
nie chciał go chyba zgubić albo krył pod jego daszkiem swoją żydowską twarz?
Wróciłem do domu. Po podwórzu biegał Łatka. Przywitał mnie podwójnym
szczeknięciem. Pogłaskałem go po grzbiecie i podrapałem za uchem. Pies położył się na
plecach, chciał się bawić, machał w powietrzu nogami i gryzł delikatnie moje ręce.
Potem już przyszła zima. Świat się zmienił. Bure błoto, szare płoty, dachy budynków i
nagie gałęzie drzew przykrył śnieg. Co kilka dni kładł się ponową na koleiny wozów i sań.
Tak ładnie jest chyba w niebie. Anioły latały w pióropuszach jasnych skrzydeł, siadały na
kalenicy dachów, a co znalazły jeszcze brudnego, malowały na biało. Śnieg różową poświatą
odbijał niskie słońce, zaś nocą przybierał barwę srebra. Miasteczko jakby spało pod pierzyną
śnieżnego puchu, tylko czasem słychać było dzwonki sań i szczeknięcie psa. Łatka patrzył w
niebo, wodził oczami za lotem aniołów. Ruch większy zrobił się też w kuźni, bo
przyprowadzali konie do podkucia na ostro.
Wychodziłem z Łatką w ogrody. Szliśmy polami aż do pierwszych domów w Łęgu
lub w Niedomicach. Śnieg skrzył się w słońcu. Cienie wierzb i głogów barwiły go na
niebiesko tak, że ta część wyglądała jak toń oceanu. Wyobrażałem sobie, że te skiby okryte
kocem zmrożonego śniegu to morskie fale, a nagi skrawek czarnej ziemi, to łopata
żarłocznego rekina. Łatka wypłoszył czasem zająca spod miedzy czy krzaków łoziny lub
głogów. Biegł za nim, gonił go, ale cienka warstwa zmarzliny łamała się pod nim. Zapadał się
w śniegu po brzuch, więc zasapany wracał do mnie ze spuszczonym łbem i wywieszonym
jęzorem. Pewno się wstydził, że szarak pokazał mu omyk. Po chwili już węszył, czegoś
szukał. Na śniegu, jak ściegi wyszywane na płótnie, biegły tropy kuropatw. Chyba były
blisko, bo Łatka zastrzygł uszami, postawił ogon i nadsłuchiwał, łapał zapach. Z kępy
suchych traw wyleciały w niebo kuropatwy jak grudy ziemi. Pies wyskoczył w górę, usiłował
złapać jedną łapami. Odleciały, a on zapadł się w śnieg. Wygramolił się i oniemiały rozglądał
się wokół, kręcąc za własnym ogonem. Roześmiałem się i podrapałem go za brązowym
uchem. I dalej wchodziliśmy w bezkres białej połaci równiny z rzędami rosochatych wierzb,
strzegących czarnymi jamami po wybranym próchnie, tajemnicy polnej drogi. Wpatrywałem
5
się w otwarte brzuchy drzew. Wychodziły stamtąd ręce o długich palcach uzbrojonych w
szpony, chciały mnie złapać i połknąć jak wieloryb biblijnego Jonasza. Gałęzie szumiały,
nachylały się do mnie, syczały jak żmije jadowite. Łatka zaczynał niespokojnie szczekać i
jeżyć sierść. Wołałem go, oddalaliśmy się co prędzej od tych miejsc strachliwych.
Wracaliśmy do domu.
Nigdy nie brałem go ze sobą do miasta. Biegał po podwórku. Dzień i noc na karonce.
Może bym go z łańcucha spuścił na kilka godzin, ale nie pozwalała mama. Łatka od małego
był niepokorny. Gdy jeszcze nie był wiązany, szukał dziury w płocie i zawsze ją znalazł.
Wracał po kilku godzinach i kładł się pod okapem kuźni. Nigdy nie szczekał na sąsiadów i
tych, którzy przychodzili z końmi lub inną robotą do kuźni. Usuwał się wtedy spod kuźni i
szedł pod ganek stodoły. Wtedy też myszkował po sąsiekach w poszukiwaniu kurzych jaj.
Gdy tylko kura gdakaniem oznajmiła, że zniosła jajko, Łatka energicznie wstawał i szedł do
stodoły. Mama później znajdowała tylko skorupki w kurzym gnieździe. Bolkowi kazała
zastawić żelaza na kunę. On zwlekał, więc szła do stodoły, jak tylko usłyszała gdakanie.
Wtedy przyłapała Łatkę na gorącym uczynku. Zębami rozbijał jajko i chłeptał je ze smakiem.
Od tej pory był wiązany. Brat przytwierdził drut od słupa stodoły aż do jesionu przy wjeździe
na podwórze. Łatka dreptał swoją ścieżkę. Koniczyna i rumianek w tym miejscu już nigdy nie
kwitły. Zawsze były stłamszone i przydeptane. Przybiegał do wrót ogrodzenia, gdy tylko
usłyszał skrzypienie wozu, klaskanie kopyt w ubitym śniegu. Czasem szczekał tak na
przywitanie lub dla porządku i patrzył za odjeżdżającym. Kładł się przy płocie lub wracał na
swoje leże. Mundurowe osoby wyczuwał z zadziwiającą precyzją i już nie biegł normalnie, i
nie szczekał tak dla porządku, ale rwał do drogi jak oszalały. Z drutu sypały się iskry.
Zamieniał się wtedy w prehistorycznego potwora, legendarnego gada plującego ogniem i
jeżył się dziesiątkami kolców. Zanim nadjechali żandarmi samochodem, czy granatowy
policjant na rowerze, on kilkoma susami dobiegał do płotu. Koniec łańcucha zatrzymywał go
gwałtownie w tym biegu, aż wylatywał w górę i spadał o kilka kroków wstecz. Ujadał tak
hałaśliwie, że patrzyliśmy w okno ciekawi, co się dzieje. Brat sprzed kuźni, przywoływał go
do porządku, uspokajał, ale to nic nie dało. Żandarmi nawet nie zwrócili uwagi zajęci
rozmową i zagłuszeni silnikiem samochodu. Tymczasem granatowi policjanci patrzyli
złowrogo i zaciskali szczęki. Pies szczekał tak długo, aż ochrypł, potem już tylko charczał
ośliniony. Szedłem do niego, trzymałem go, bo dalej się wyrywał, mimo że mundurowi już
przejechali i psy z dalszych domów ich witały. Mówiłem do niego, on się uspokajał,
łagodniał. Łuska sierści miękła, znów robiła się ciepła i miła w dotyku. Wracał na swoje
miejsce i pił wodę łapczywie, a w zimie jadł śnieg.
Zawsze tak reagował na żandarmów i policjantów. Nawet woźnego z gminy, który
najpierw bębnieniem przywoływał do płotów mieszkańców, by im obwieścić jakieś
rozporządzenie, nieprzyjaźnie obszczekiwał. Może wyczuwał w nim zapachy psów z całego
miasteczka?
Nie wiem, czy Łatka tym swoim zachowaniem, co tylko na żandarmów zęby
szczerzył, a do innych merdał ogonem, był dobrym stróżem naszego gospodarstwa? Może
wyczuwał zamiary i naturę człowieka? Kiedyś znów zaczął szczekać agresywnie i podbiegł
do furtki. Jeszcze nic nie było słychać, ale on już swoimi zmysłami wyczuwał żandarmów i
słyszał ich szczekliwą mowę. Wyszedłem za nim, by go od furtki odciągnąć i wtedy
zobaczyłem jak mój brat chwyta za rękę Dawida Keinera i z drogi wciąga go za ogromnego
jesiona i w zarośla za rowem. Od strony rynku już słychać było warkot samochodu. Wiem, że
od tego dnia Dawid spał czasem w naszej stodole, bo znajdywałem wygniecione miejsce w
sianie.
Wracaliśmy raz z polnej przechadzki i zauważyłem w śniegu ślady prowadzące do
naszych zabudowań od strony ogrodów. Przy winklu stodoły nagle się urywały. Odchyliłem
deskę, pierwszy wbiegł Łatka, szczeknął dwa razy na przywitanie. Ja ruszyłem za nim. W
jamie wygrzebanej w stercie siana leżał Dawid Keiner. W dłoni trzymał kromkę chleba i
patrzył przelękniony na mnie. Łatka tulił się do niego i lizał mu dłonie. Zdziwiłem się, ale
6
pomyślałem, że pewnie od dawna są w dobrej komitywie. Zawołałem psa i wtedy Dawid
powiedział do mnie błagalnym głosem:
- Nie mów o mnie nikomu.
Lubiłem zimę nie tylko dlatego, że mogłem iść z psem w pola, ale że z kolegami
umawiałem się w szkole na popołudniowe dokazywanie na sankach w Piekle. Tak
nazywaliśmy głęboki pewnie na dziesięć metrów dół po wybranej ziemi. Jeszcze przed
wiekami, kiedy miasto siedziało na lekkim wzniesieniu, a stanowiło je tylko kilkadziesiąt
budynków w rynku i obok kościoła, ta część miasta była na uboczu. Podczas jakiejś zarazy
grzebano tam zmarłych. Z pola brano ziemię i przysypywano nią ciała. Tak mówili starsi. Po
wybranej ziemi został dół, a obok urósł kurhan.
Ciągnęliśmy za sobą sanki i mijaliśmy stożek zbiorowej mogiły z dawnych lat. Dalej
było Piekło. Pewnie dlatego tak nazwane, że jeszcze parę sztychów i dokopaliby się ludzie do
piekła. Może czuli już jakieś opary siarki i wyziewy topionej smoły. A zawsze tam cieplej
było, bo bliżej wnętrza ziemi. To nic, że nieco dalej o kilkadziesiąt kroków już zaczynał się
cmentarz katolicki. Piekło było po drodze. Może tak ludzie nazwali, żeby było jak w pacierzu
„Wstąpił do piekieł, trzeciego dnia zmartwychwstał” i Piekło miało być nadzieją na
zmartwychwstanie zmarłych? Nie wiem. Tak sobie myślałem i zjeżdżałem po stromej skarpie
do Piekła aż na samo dno. Dół był własnością miasta, ale nawet w czasie wojny żaden Cerber
nie pilnował tego miejsca. Zjeżdżaliśmy i te kilka sekund radości kończyło się nagłym
wbiciem przodu sanek w dno, aż spod warstwy śniegu w górę bryzgały grudy piachu.
Śmialiśmy się radośnie, a wojna była gdzieś obok nas z całym swoim złem.
Potem już przeszła wiosna i wczesne lato zapachniało kwiatem lipy. Idąc ulicą,
lubiłem słychać tego szumu pszczelego roju. Zieloność liści, pręciki kwiecia obsypane żółtym
pyłkiem otulały mnie zapachem miodu. Czułem się jak w ulu pełnym nektaru i słodyczy. W
taki dzień wracałem z rynku do domu. Drogę w kilku susach przeskoczył niemiecki żandarm
z karabinem gotowym do strzału. Przystanąłem, zaciekawiony, co się dzieje. Żandarm pobiegł
wzdłuż płotu i zniknął za winklem stodoły. W kierunku ogrodów ktoś uciekał. Poznałem go,
był to Dawid Keiner. Z łanu żyta wyszedł mu naprzeciw drugi Niemiec. Dawid stanął, zdjął z
głowy czapkę i trzymał ją w dłoni. Wyprostował się. Uciekaj! Uciekaj! - krzyczałem
bezgłośnie. Ruszył w bok, jeszcze kilka kroków, może doskoczyłby do drogi i potem
zasłoniłyby go budynki, i pewnie uszedłby z życiem, ale ten żandarm przy stodole
przymierzył z odległości kilkudziesięciu kroków i Dawid padł tuż nad rowem.
Zbliżyłem się. Jeszcze żył. Kaszkiet przyciskał do piersi. Spod niej ciekła krew,
jeszcze pulsowała. Nagle targnęło nim, butami zarył ziemię i zgasło w nim życie. Jego twarz
jaśniała, bladła. Oczy miał otwarte szeroko, jakby patrzył w niebo. Nie było już w nich tej
ciągłej trwogi. Jaśniały pod czupryną czarnych włosów. Grymas bólu na jego ustach
załagodził się w spokojny uśmiech.
Biały namiot otulił jego ciało i Dawid w nim unosił się do góry. Zadarłem głowę. Z
jasnego obłoku wyłaniał się pochód. Szli ludzie weseli. Mężczyźni tańczyli żydowski taniec.
Ktoś grał na harfie. Roześmiane kobiety patrzyły zadowolone. Dzieci pląsały i dokazywały po
dziecinnemu beztroskie, a szczęśliwi starcy kościstymi dłońmi czesali długie brody.
Hirsch Cymmer podobny do Pana Boga niósł księgę Dawidowych psalmów. Uśmiechał się do
mnie przyjaźnie i szeptał: „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego…”. Paliły się
jasnymi płomykami menory i świeczniki chanukowe. Inni nieśli wszystkie swoje żydowskie
symbole. Nad nimi świeciła szczerozłota gwiazda Dawida. Już im nie ciążyły te dzbany i
misy, i wielkie księgi ani odlane w brązie pelikany, gołębie, lwy, jelenie, korony, ani zwoje
świętej Tory nawinięte na mahoniowych wałkach, ani nawet kamienne tablice dekalogu i
płyty nagrobnych macew. Śpiewał chór kantorów i grała klezmerska muzyka, szames kłaniał
się każdemu w pas, a młodzi chłopcy tańczyli radośnie wokoło, trzymając się za ramiona. Tak
szli w chmurze obłoku ku Ziemi Obiecanej. Dawid podążał za nimi. Jakaś kobieta i
mężczyzna wyszli mu na spotkanie. Ona zapaliła lampkę w świeczniku menory, a on na
głowę ubrał mu koronę. Zanim biały obłok skrył ten radosny orszak, w oddali błysnęły mury
7
Jeruzalem. Jeszcze słyszałem śmiech, dźwięki harfy i wtórujące im skrzypce, i przysiągłbym,
że usłyszałem również szczeknięcie Łatki, takie podwójne, na przywitanie.
Straciłem przytomność. Przykrył mnie czarny całun. Pełzły do mnie węże, ziębiły
mnie swoim oślizgłym ciałem i napełniały strachem. Zamarłem w trwodze tak wielkiej, że nie
mogłem się ruszyć. Czarne pijawki przyssały się i zaczęły wysysać mi białka oczu. Tłuste
ślimaki i glisty wchodziły mi do nosa i uszu. Jeszcze tylko zaciskałem zęby, by nie krzyczeć,
nawet wtedy, gdy ogromny wilczur doskoczył do mnie i kąsał mi nogi. Naraz wilczur
odszedł, siadł naprzeciw i szczerzył kły, buchał parą, i toczył krwawą pianę, bo ze stropu
ciemnych chmur, na linie grubszej od tej, co trzyma prom na Dunajcu, zsunął się do mnie
ogromny pająk. W moich jasnych włosach uwił sobie gniazdo i włochatymi mackami
wyrywał mi z oczu nabrzmiałe pijawki, i z nosa wyciągał mi wstrętne ślimaki. Pożerał je i
rozrastał się, aż ja stałem się mały. I wtedy otworzył się pode mną wielki dół. Spadałem.
Myślałem, że to Piekło, ale nie, bo nie było ani śniegu, ani nie zjeżdżaliśmy na sankach. Na
dnie leżał Łatka. Zabity kilka miesięcy wcześniej przez granatowego policjanta, gdy urwał się
z obroży i pobiegł za nim. Ujadał i łapał go za cholewę oficerek. Policjant zatrzymał się, zdjął
z pleców karabin i przyłożył Łatce do łba. On odskoczył w bok i schwycił lufę zębami. Padł
strzał. Rozerwało Łatce szczękę, zawisła jak urwana podeszwa starego buta. Jeszcze chciał
szczekać, ale już tylko charczał i wtedy żandarm przetracił mu kręgosłup. Pies biegał w kółko
i skamlał. Wybiegłem, wziąłem go na ręce i zanim doszedłem do domu, Łatka skonał. Brat za
stodołą wykopał dół i tam go pochowaliśmy. Chciałem płakać, ale nie mogłem. Nawet nie
zakiełkowała we mnie żałość. Usiłowałem sobie przypomnieć nasze wspólne zabawy, jego
szczekanie; to radosne i to złowrogie ujadanie. Nic. Pustka jakaś w mojej pamięci, czarna
dziura. Przestraszyłem się, że tak już zostanie, że Łatka odszedł i jest tak, jakby go nigdy nie
było. Dopiero po kilku dniach zaczął do mnie przychodzić. Odwiedzał mnie. Znowu
głaskałem mu sierść koloru słomy, drapałem za brązowym uchem i wtedy po nim zapłakałem.
Pomyślałem, że umarłem i już leżę w ciemnym grobie i płaczą nade mną. Ale skoro
myślę, to chyba jeszcze żyję? – zamigotało mi w głowie. Otworzyłem oczy. Leżałem w
rowie. Nade mną szumiał rój pszczół, brzęczało jednostajnym rytmem ich pracy i wibrowało
powietrze pełne lipowej woni. Przez gałęzie i liście drzew sączyły się sople słonecznego
światła, to znów migotały pocięte na cętki. Spuściłem wzrok. Przy drzewie stało dwóch
niemieckich żandarmów. Odwróciłem głowę. Obok leżało ciało martwego Dawida Keinera.
Krew rozlana szeroko na jego piersiach już krzepła.
Żabno 15.10.2014
8