Pobierz jako PDF

Transkrypt

Pobierz jako PDF
Dania widziana oczami polskiej dziennikarki
Mariusz Zielke
Kobieta, dziennikarka... kierowca autobusu miejskiego. I świat widziany jej oczami. Nie można tego przegapić.
Na weekend polecamy powieść emigracyjną Marleny Gałczyńskiej wydaną w e-booku przez Wydawnictwo Albatros. Książka opowiada historię
30-letniej dziennikarki, mamy dwóch chłopców, która wymęczona tempem pracy warszawskich korporacji, postanawia rzucić wszystko i
rozpocząć życie od nowa. Wyjeżdża do Danii, gdzie – wywracając swój świat do góry nogami – zostaje kierowcą autobusu miejskiego.
„Duńska odyseja” to ciepły obraz dzisiejszej Skandynawii, pokazany przez pryzmat życia emigrantów z całego świata. Szkół zawodowych i
językowych, działalności urzędów miejskich i całego przemyślanego systemu wdrażania nowo przybyłych do życia w nowym kraju.
„Jest to napisana z dużym humorem opowieść o wielkiej miłości, poświęceniu i odwadze. O determinacji młodej kobiety, która na przekór
szaleństwu dzisiejszego świata, chce być matką i stworzyć swoim dzieciom jak najlepszy świat. Nawet, jeśli ceną ma być zrujnowanie
własnego poukładanego życia.” - pisze o powieści portal dunczyk.com.
Kup książkę w promocyjnej cenie
Fragment
Szykują się poważne zmiany i to na kilku frontach. Przede wszystkim Mikołaj po wakacjach idzie do szkoły. Jednak nie tak, jak to sobie
wymarzyliśmy. Przedszkole wykonało mu badania logopedyczne i psychologiczne. O ile te pierwsze wyszły źle, to drugimi zdobywa punkty u
miłej pani psycholog. Niestety kommuna upiera się, by Mikołaja wysłać do specjalnej klasy, do której trafiają dzieci z lekkimi schorzeniami i
problemami adaptacyjnymi. Lekcje trwają tam krócej, a opiekę sprawuje kilku nauczycieli. Zdaniem duńskich pedagogów Mikołaj szybciej
nauczy się tam języka i wyciszy.
Nie jestem zachwycona. Nie tak sobie to wszystko wyobrażałam. Uważam, że Mikołaj zupełnie dobrze poradziłby sobie w zwykłej klasie,
gdyby tylko dano mu szansę. Z drugiej strony, nie mam zupełnie doświadczenia z takimi duńskimi rozwiązaniami edukacyjnymi. Nie wiem co
to jest, więc automatycznie obawiam się tego, czego nie znam. Prosty mechanizm. Powinnam więc przełamać w sobie tę niechęć i spojrzeć
na sprawę optymistycznie. Tak.....gdyby to jeszcze było takie proste – myślę tak tłukąc się autobusem po uroczym Stroby, oddalonym od
Koge około 10 km.
Jest to przepiękna miejscowość, położona dosłownie u stóp morza. Okolice zamieszkuje podobno duńska śmietanka towarzyska. Koło
pysznych willi, obok prywatnych chatek rybackich stoją zacumowane łodzie wszelkiego typu. Z niewielkiej, malowniczej zatoki w pogodny
dzień widać dobrze całe wybrzeże kopenhaskie. Do stolicy pewnie łatwiej stąd dostać się motorówką, niż samochodem – a już na pewno
przyjemniej. Przy uroczych ławeczkach stoją grille, a w morze wybiegają drewniane pomosty. Do całości obrazu brakuje tylko damy w szalu i
w białym kapeluszu z wielkim rondem, zapatrzonej w dal.
Ja w tym czarodziejskim zakątku tłukę się właśnie linią 208, którą przejechać muszę jakieś dwa kilometry przez najbardziej malowniczą
część Kystevejen. Widoki na drodze brzegowej zapierają dech w piersiach, ale trasa jest tak ciasna, że nie pozwala na podziwianie okolic.
Należy do najtrudniejszych i najbardziej stresujących w naszym garażu. Trudno wyminąć na niej inny pojazd, a na dodatek pełna jest
zakrętów, ozdobnych kamieni i ukrytych w krzakach bram wjazdowych. Niestety na końcu ulicy znajduje się też sklep spożywczy, więc po
uroczej nadmorskiej alei regularnie jeżdżą ciężarówki i wozy dostawcze. O porankach gęsty sznurek samochodów ciągnie się aż do wjazdu na
autostradę w Koge.
Na Kystevejen często pojawiają się też dyszące śmieciarki, które na dodatek blokują ruch, zatrzymując się przy posesjach, by zabrać śmieci.
Gdy widzę z naprzeciwka nadjeżdżającą ciężarówkę, staję i zaciągam ręczny. Po zniszczeniu iluś tam prawych lusterek, nauczyłam się, że w
sytuacji zagrożenia należy się zatrzymywać. Jeśli manewr jest ryzykowny, należy poczekać na lepszą okazję.
Teraz dostrzegam zbliżający się duży pojazd. Słabo go widać, bo jest 5:00 rano, a wokół lekka mgła. Znajduję więc miejsce i zjeżdżam na
prawo, tak mocno, jak się da. Zaciągam ręczny i błyskam długimi, żeby jechał. Ten z naprzeciwka jednak też staje i zaczyna mi błyskać
światłami. Błyskam wiec ponownie dwa razy, mając nadzieję, że kierowca zrozumie. Z na przeciwka samochód miga mi światłami dwa razy.
Z lekką irytacją włączam swoje dwa razy krótko i raz długo. Zastanawiam się jednocześnie, czy w samochodzie na przeciwko nie siedzi może
przypadkiem jakiś Polak, który też nie chce pisać dzisiaj raportu strat? Przerywam naszą pasjonującą rozmowę metodą marynarską.
Wysiadam z autobusu i lecę do gościa sama. Mocna morska bryza natychmiast zaczyna walczyć z moim ciałem. Po kilku chwilach dopadam
ciężarowej śmieciarki, której kierowca otwiera powoli szybkę. Nie czekając aż zacznie wyrzucam z siebie.
- Musisz jechać pierwszy. Ja na pewno nie ruszę się z miejsca. Zepsułam tutaj już ze trzy prawe lusterka. I proszę jedź już, bo ja zaraz będę
bardzo spóźniona. A mam ludzi na pokładzie. ok.!? proszę zrozum – i wypuszczam z siebie słaby uśmiech.
Młody chłopak w szoferce daje mi znać, że się zgadza. Chyba tak mi tylko błyskał, bo się nudził. A ja tam umieram w autobusie,
zestresowana, że będę musiała sama się przeczołgać obok tej śmieciarki. Dysząca ciężarówka wreszcie przeciska się obok mnie i nareszcie
mogę kontynuować trasę. Powoli wracam myślami na stare tory, czyli analizuję moje własne codzienne sprawy.
Po kilku miesiącach pracy dość sprawnie poruszam się już autobusem po zakątkach południowej Zelandii. Jeżdżę na piętnastu różnych liniach
pomiędzy Koge, Stroby, Herfolge, Roskilde, Hoje Tastrup, Ishoj i Friheden w Kopenhadze. Nie licząc tras, których znajomość nadal budzi
moje wątpliwości, chociaż oficjalnie je obsługuję. Jak to na przykład jest z trudną trasą 245, która krętą drogą z Koge, przez Store Salby i
Ejby, jedzie do Borup. Trasa jest długa, a urocze wioski, domki i kościółki znowu wyglądają mi tak samo. Perspektywa zaginięcia z
pasażerami w terenie przeraża mnie i rozważam nawet zawieszenie sobie na szyi tabliczki z napisem ”kochany podróżny! Chcesz dotrzeć na
czas?- pokaż drogę swojemu kierowcy”.
Pewnego dnia jechałam właśnie z duszą na ramieniu do Borup, kiedy do autobusu wsiadł, jako pasażer stary duński kierowca. To Jon, mój
dobry przyjaciel znaleziony na trasie. Przy każdym spotkaniu rozmawiamy, o tym jak się pracuje, żyje i spędza dzień. Opowiada mi, dokąd
jedzie i co robił wczoraj. Najczęściej z dużą regularnością odwiedza okoliczne sklepy, a w autobusie z chęcią zagaduje innych podróżnych.
Wydaje mi się bardzo samotny... Zawsze cieszę się kiedy go widzę i chętnie ucinam sobie z nim pogawędkę. Tego akurat poranka wybierał
się za miasto. Ja zbliżałam się właśnie do skrzyżowania w Store Salby, na którym powinnam skręcić w lewo. Mylę się jednak i skręcam w
prawo. Po chwili orientuję się, że źle zrobiłam i oblewa mnie fala gorąca. Straszy kierowca dopada mojego siedzenia i woła przestraszony. Źle pojechałaś! Nie martw się wyjdziemy z tego! Zaraz zawrócisz!
W autobusie robi się poruszenie. Pasażerowie rzucają się nerwowo do okien i oczywiście wszyscy po kolei informują mnie, że pomyliłam
trasę. Uspokajam ich więc, że zaraz zawrócę. Dojeżdżam do bocznej drogi w lewo. Mogłabym tam wjechać, a później wycofać i zawrócić na
zwykłą trasę. Odnoga jest jednak grząska i podmokła. Mocno spada w dół z głównej ulicy i trochę się boję, że nie wyjadę. Cały autobus
tymczasem już zintegrował się w obliczu przygody. Młode matki z dziećmi machają mi bym skręcała w boczną drogę, a wtóruje im
emerytowany kierowca. Trochę spłoszona wjeżdżam więc przodem w spadzistą i błotnistą drogę, planując wyjechać z niej tyłem. Za plecami
mam prywatne gospodarstwo, drewniany płotek i znak drogowy. Pasażerowie wszyscy kontrolują okna i na głosy krzyczą do mnie jak mam
jechać, jednocześnie machając rękami. Ja staram się kontrolować lusterka, są jednak miejsca, w których nic nie widać. Dodaję mocniej gazu,
by wydostać się z błotnistej mazi i kręcę kierownicą. Wspólnymi siłami z moimi pasażerami rozwalamy tyłem drewniany płotek i
przewracamy znak, chociaż wydostajemy się na drogę. Ja znowu cała dygoczę, gdy biegnę zobaczyć, jakie narobiłam straty. Młode mamy i
podróżująca młodzież w autobusie próbują mnie pocieszyć. Generalnie wszystko jest szalone! Pomieszanie ról!
Z pobliskiego gospodarstwa nie spiesząc się nadeszła tymczasem kobieta w czerwonej ortalionowej kurtce i gumiakach. Przepraszam ją i
daję namiary naszego garażu. Oczywiście znowu będziemy musieli pokryć straty. Załamana zastanawiam się co tym razem powiem Brigitcie,
zwłaszcza że rozbiłam też tylnie światło. Diabeł usłużnie szykuje mi papierową torbę...
Stłuczki i wpadki za kierownicą nie zdarzają mi się jednak co dzień. Całe szczęście, bo nawet stoicki spokój moich przełożonych musi mieć
gdzieś swoje granice. Tylko taka ich natura, że zapadają w pamięć, by z czasem dołączyć do innych garażowych anegdotek. Wiele takich
opowiedział mi Sławek – Polak, pracujący w naszym garażu, od lat mieszkający z rodziną w Danii. Wyjechał, bo jak twierdzi obrzucił błotem
Jaruzelskiego i musiał uciekać. Sławek uczula mnie na starszych pasażerów w autobusie. -Wiesz, z nimi trzeba naprawdę uważać. Przede
wszystkim wchodzą do autobusu powoli, a później zazwyczaj biorą gazetę. Kapryśnie wybierają miejsce do siedzenia, a już najgorzej jak
spotkają w autobusie znajomego. Wówczas wpadają w przyjacielską pogawędkę i zapominają o całym świecie. W rezultacie starsza pani nie
siada na siedzenie, tylko stoi, trzymając się poręczy. Najczęściej, kiedy autobus rusza, takie osoby przewracają się, bo są zbyt słabe, by się
utrzymać. Zawsze więc czekaj, aż wszyscy usiądą. Tak samo rób koniecznie z dziećmi. Ta grupa też jest całkowicie nieprzewidywalna.
Jeszcze zobaczysz – mówi Sławek i zaprasza mnie z Karolem kiedyś przy okazji na grilla. Ja faktycznie pracuję też, jako kierowca autobusów
szkolnych, dowożąc starsze i młodsze dzieci do różnych instytucji. Duńczycy mają taką ciekawą koncepcję, by szkoły - o ile to możliwe umieszczać na zielonym terenie, za miastem. Uczniów dowożą do nich autobusy szkolne wysłane przez urząd miasta, które zbierają
dzieciarnię ze stacji głównej miasteczka. A później zatrzymują się dopiero pod drzwiami szkoły, gdzie wesoła gromadka wysiada. Autobusy
szkolne przyjeżdżają pod szkoły jeszcze kilka razy w ciągu dnia, by odwieźć dzieci do domów. I system taki działa zarówno dla podstawówek,
jak i szkół wyższych. Podoba mi się ta opieka, jaką Dania otacza najmłodszych. Wszystko jest przemyślane i logiczne. Skierowane dla
człowieka, a nie przeciwko...
W utrzymanie szkół państwo inwestuje naprawdę duże pieniądze, ale efekty są widoczne. Nie tylko organizuje dzieciom czas w klubach SFO,
gdy rodzice nadal są w pracy, ale do wieku dziewięciu lat bierze na siebie obowiązek dostarczenia dziecka do szkoły. Popularnym
rozwiązaniem są nie tylko autobusy szkolne, ale też taksówki, które przywożą dzieci z odległych miejscowości na koszt kommuny. Kiedy
rodzice sami nie są w stanie tego zrobić. Pięknie! A mój Mikołaj po wakacjach zaczyna szkołę. No cóż... Spróbuję spojrzeć na tę klasę
optymistycznie. Może nie będzie tak źle. Będę naciskać, by jak najszybciej wysłać go do zwykłej – ustalam sama ze sobą. Przecież nie pobiję
się teraz z całym światem.... – myślę z rezygnacją.
***
Kolejna zmiana, jaka nas czeka to przeprowadzka. Od początku chcieliśmy wynająć mieszkanie od spółdzielni i wreszcie stało się to możliwe.
W pobliskim Hundige otrzymujemy trzy pokojowe mieszkanie z tarasem na osiedlu Askerod. Zdobywamy prawa do niego tylko dlatego, że
oboje z Karolem mamy stałe, trzydziesto siedmiogodzinne kontrakty pracy. Kłopot polega jednak na tym, że osiedle cieszy się bardzo złą
sławą. To znane w okolicy z rozrób wieloetniczne getto. Często podpalane są tu samochody, niszczone mienie.
Rodziny najbiedniejszych imigrantów funkcjonują tu na innych zasadach i często otrzymują mieszkanie z kommuny jako socjalne, z bardzo
niskim czynszem. Mieszka tu naprawdę sporo tradycyjnych, wielodzietnych rodzin. Na uliczkach niebieskiego, płytowego osiedla widać
wszelkie barwy orientu, a po chodnikach z krzykiem przemieszcza się tabun dzieciarni. Szczelnie okryte muzułmanki, Hinduski z
przerzuconym Sari, kolorowe Afrykanki z zaplecionymi warkoczykami. Nie wiemy, co myśleć o tym miejscu. Z jednej strony przejście od
wynajmowania prywatnego, do spółdzielczego oznacza krok naprzód w naszej podróży po Danii. Z drugiej – obawiamy się bardzo tego
wielonarodowego środowiska. Boję się jak na podwórku poradzi sobie Mikołaj. Tak bardzo chciałabym ograniczyć mu stres, ale życie jak
widzę znowu ma inne plany. Postanawiam więc zgodzić się na to rozwiązanie tymczasowo. Potraktuję je znowu, jako krok w kierunku...Przy
okazji trochę zaoszczędzę, bo Askerod jest tani.
Odbierając klucze do mieszkania postanawiam sobie, że dołożę wszelkich starań i w końcu zakupię dla nas własne cztery kąty. Gdzie będę
mogła bez stresu zawiesić moją flagę i ogłosić ”jestem u siebie”. Chcę zbudować moim dzieciom dobry, spokojny i piękny świat, gdzie będą
mogły spokojnie rosnąć i rozwijać się. I do cholery zrobię to, choćbym miała sama ciosać kamienie.
Do nowego mieszkania przeprowadzamy się w sierpniu 2008 roku. Rzeczy na pierwsze piętro wnosimy przy przerywanej śmiechami asyście
dziesięciorga dzieci w różnym wieku, ustawionych wzdłuż poręczy schodów. Jak się później okazało – pociech naszej palestyńskiej sąsiadki
oraz jej siostry. Nasz przydział spółdzielczy, to naprawdę całkiem przyjemny lokal, chociaż rażą nas duńskie łazienki z dziurą odpływu w
podłodze. Dzieciakom najbardziej do gustu przypada pokaźny taras, gdzie natychmiast instalują swoje wywrotki i rowerki.
Odstawiam do kuchni pierwsze wniesione rzeczy i schodzę na dół po kolejne. A tam czeka mnie prawdziwe powitanie w stylu Askerod. Na
dole nie ma mojego roweru. Przez te parę chwil ktoś go ukradł. Jestem w szoku. Sytuacja nie zdziwiłaby mnie w Polsce, ale w Danii
przyzwyczaiłam się już, że takie rzeczy się nie zdarzają. Moja ukochana tigua, która odbyłam wszystkie wspólne podróże z Karolem, właśnie
przepadła. Jestem załamana. Łzy ciekną mi po policzkach, kiedy wnoszę ostatnie rzeczy do mieszkania. Wiedziałam, że tak właśnie będzie i
się nie zawiodłam.
Karola oczywiście trafia szlak na wieść, że właśnie zniknął mój rower i postanawia iść go odnaleźć. Może rzeczywiście nie jest jeszcze daleko.
Mój mąż jest jednak na mnie obrażony, że jak smarkula zapomniałam przypiąć rower. Mnie przybija fakt, że nie dość, że jestem
pokrzywdzona, to jeszcze jak zwykle wszystkiemu winna – i kłócimy się w progu nowego domu.
Źle.. zły to znak na początek...
-A co ty teraz jesteś zabobonną poganką może? – pyta uszczypliwie Diabeł.
Wyruszamy całą rodziną na przegląd uliczek osiedla. Najpewniej jakieś dzieciaki go zabrały i teraz ćwiczą mojego Scota na okolicznych
pagórkach. Może już leży porzucony w jakimś rowie. Zaczepiamy nawet kilku wyrostków i pytamy, gdzie jest rower. Starania i długotrwałe
poszukiwania nic jednak nie dają. Przynajmniej nie tego deszczowego, sierpniowego wieczoru...
Cud zdarzył się kilka tygodni później i rower odnalazł się na osiedlu obok. Karol zobaczył go po prostu u pewnego nastolatka, który na
szczęście był z rodzicami. Mocno nadwyrężony, pomarańczowy Scot wrócił wreszcie do domu. Nie wierzyłam, bo już go opłakałam...Wrócił
mój stary druh.
***
- Słyszysz deszcz?
- słyszę...ale próbuje go oddzielić od szumu morza.
- morze wypełnia nam akustycznie tło...deszcz uderza tuż koło uszu. Jego dźwięki wręcz dotykają skóry...czujesz je?
- czuję zapach twojej skóry i włosów...pachniesz bzem?
- mmmm bzem....na morzu jest sztorm pewnie...a ten deszcz zamieni się zaraz w burzę.. zobaczysz...zawsze mam wtedy dreszcze.. teraz
też.
- wolę poszukać ciepła przy twoich plecach i dotknąć śpiących piersi...i je obudzić...Dom jest tam, gdzie śpisz...
...
Rozpadam się na tysiąc kawałków i nie wiem, którym dźwiękiem jestem ja, a którym deszcz. Jęczę, gniotąc prześcieradło w zaciśniętej
pięści. Wbijam się całym sobą w gorące energią ciało Karola. Kołyszę nas, napinając mięśnie. A później zmęczona wyginam się i zdobywam
całą przestrzeń. Jestem wszystkim po kolei, i każdym naraz. To ja jestem kobietą, i ja mężczyzną. Ja napieram siłą mięśni i ja krzyczę
zdobyta rozkoszą. Ja jestem energią w powietrzu i lepkim zapachem ludzkich soków. Ja jestem niecierpliwa dłonią, zdobywającą kolejno
zagłębienia ciała. Ja pędzę nieuchwytna osiągając kosmos i osiągnąć mogę wszystko. Ja na imię mam szczęście i odchylam uśmiechniętą,
spełnioną twarz na zmiętą poduszkę...Ja śmieję się, rujnując dostojeństwo burzy za oknem, a później cichnę... i stapiam się z regularnym
szmerem deszczu za oknem...Ja staję się przyspieszonym oddechem, trochę jeszcze nierównym i niespokojnym...Jestem też dreszczem,
który przebiegł przez moją skórę i moją skórą, która wstrząsem podzieliła się z ciałem mężczyzny. Ten mocno mnie przyciska...i po chwili
wszystko wraca już na swoje miejsce...Uchwytem bezpieczeństwa, sprowadzającym mnie na ten świat, jest silna męska ręka, teraz
obejmująca mnie wpół. Niekończąca się przestrzeń możliwości znika i symfonia miłosnych dźwięków milknie... Leżymy tylko spoceni i
spleceni mocno w ciemności, przerywanej niekiedy błyskawicami burzy...Pokój jest już całkiem zwyczajny...a ja w nim bezpiecznie
zasypiam...
21 czerwca 2011 0:47