Fragmenty książki: Jann Alvert, Deus www.empik.com/deus
Transkrypt
Fragmenty książki: Jann Alvert, Deus www.empik.com/deus
Fragmenty książki: Jann Alvert, Deus www.empik.com/deus-jann-alvert,p1097315372,ksiazka-p Fabuła książki: konklawe wybiera na papieża kardynała, który w rzeczywistości jest kobietą; nowy papież rozwiązuje Kościół i zamienia go w społeczność wirtualną. Scena poniższa rozgrywa się w seminarium duchownym, gdzie Anna, przyszła papieżyca, jest klerykiem. * W seminarium duchownym w Fulcimento niedaleko Rzymu Anna czuła się w swoim żywiole. Międzynarodowa atmosfera, żywe dyskusje, olbrzymia biblioteka tradycyjna i elektroniczna, bliskość Rzymu, to było to, czego potrzebowała. (...) Anna nazywała się teraz Giovanni, Jan, Ioannes po łacinie. (...) Najgorsze, że nigdy nie mogła być pewna, czy jest kobietą, czy mężczyzną. Członek pojawiał się, to znów znikał niespodziewanie. Czasami sprawiało jej to kłopot. Raz jeden o mało nie wpadła. Do seminarium przyjechał z Watykanu kardynał na wizytację. Niektórzy go już znali z poprzednich wizyt i robili jakieś aluzje, ale Anna nie zorientowała się, o co chodzi. Wieczorem, już po zgaszeniu świateł, ktoś leciutko zapukał do drzwi jej pokoju. Wyjrzała, to kardynał. Powiedział, że chciałby porozmawiać z prymusem o Bogu. Ale gdy wszedł, zarechotał tylko i wyjął spod sutanny piersiówkę, dwa kieliszki i nalał czerwonego wina. – To mszalne, doskonałe, napij się synu. To wino, które rozmnożył Jezus w Kanie Galilejskiej – powiedział kardynał. Anna doceniła poczucie humoru kardynała. Dotknęła ustami wina, było rzeczywiście doskonałe. Siedzieli w fotelikach. Kardynał zaczął opowiadać, jak to dużo podróżuje po świecie, bywa w pięknych egzotycznych krajach, jada w doskonałych restauracjach, sypia w eleganckich hotelach, w Watykanie zna wszystkich, jest nawet w dobrej komitywie z samym papieżem. – Wczoraj piliśmy razem z tej piersiówki i tych kieliszków – powiedział. Chciał wyraźnie imponować młodziutkiemu klerykowi. Roztaczał przed nim uroki życia. – Potrzebuję sekretarza, młodego, zdolnego, jak ty, Giovanni – powiedział w pewnym momencie. Anna była zaskoczona, ale nie domyślała się jeszcze wszystkiego. Dopiero jak kardynał położył jej rękę na udzie, przebierał delikatnie palcami, jakby grał na fortepianie prześliczną sonatę, przesuwał rękę coraz dalej i dalej, zrozumiała i ogarnęło ją przerażenie. Zauważyła, że stała się właśnie kobietą, że członek został jakby wessany do środka jej ciała. Nie tylko nie miała ochoty na żaden seks, ale przemknęło jej przez głową, że kardynał mógłby ją później szantażować. – Nie, nie. Idź precz, szatanie! – krzyknęła, zerwała się z fotela, przeskoczyła przez poręcz, stanęła pod oknem. – Będę wrzeszczeć, obudzę wszystkich! – zawołała. Kardynał wyraźnie nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. – Zastanów się, Giovanni – powiedział wychodząc. – Jesteś pięknym chłopcem, szkoda ciebie na zwykłego wyrobnika. Anna postanowiła jednak nie odpuszczać kardynałowi. Naradzała się z kilkoma bliższymi jej klerykami, stawiała odwieczne pytanie, które jednak było najbardziej znane dzięki Leninowi: „Co robić?” (tak pytał mistrz rewolucji w 1902 r.). Postanowili działać, iść do rektora, poruszyć Watykan jak będzie trzeba. Obyczaje kardynała były bowiem dość szeroko znane, chociaż nie mówiono o tym głośno. „Zmowa milczenia? Nigdy” – myślała Anna. Kardynała postawiono przed komisją papieską. „Staję przed wami jak Jezus przed Piłatem – rozpoczął kardynał mowę obrończą. – Zostałem przesadnie pomówiony i to w sposób, który nie odpowiada prawdzie. Wszyscy musimy wiedzieć, jak wielką krzywdę te oskarżenia wyrządzają Bogu i jego Kościołowi. Ci ludzie, ci moi prześladowcy dopuścili się rzeczy najgorszej, nie pamiętają, że oskarżają nie mnie, ale Kościół Święty i Pana”. A patrząc przenikliwie w oczy swoim sędziom, kolegom, o których wiedział wszystko, zakończył: „Kto jest bez winy, niech rzuci we mnie kamieniem”. I wtedy, po tych słowach, urwał się gzyms z wysokiej kolumny i spadł na kardynała. I zranił go boleśnie. * Scena poniższa rozgrywa się w Czeskich Budziejowicach po rozwiązaniu Kościoła przez papieżycę. * Na wieść o rozwiązaniu Kościoła w Czeskich Budziejowicach (to miasto, które wydało na świat dobrego wojaka Szwejka) miało miejsce wielkie poruszenie. Pod wieczór na Rynek Wielki wyległy tłumy. Na latarniach rozwieszono olbrzymi transparent: CHCEMY KOŚCIOŁA. Nieco mniejszy poniżej głosił: NIE DAMY SIĘ. Powszechną uwagę przyciągał kościsty mężczyzna kroczący przez rynek z wiązką chrustu na plecach. Pokrzykiwał coś doniosłym głosem i wśród wielu słów można było wychwycić najważniejsze: „Ja trwam!”. (…) W końcu zatrzymał się na środku rynku i zrzucił badyle z pleców. – Sami będziemy się palić, za nasze grzechy, za słabo wierzyliśmy, to my jesteśmy winni upadkowi Kościoła – powiedział. – Sami jesteśmy winni – powtarzał gromadzący się wokół niego tłumek gotowych na samospalenie. Inni gotowi byli z aprobatą przyglądać się skwierczącym w ogniu ciałom. – Za mało chrustu – stwierdził kościsty, widząc, że nawet on by się porządnie nie spalił przy tej ilości paliwa. Zebrani zaczęli znosić różne łatwopalne przedmioty, stare gazety, meble, ktoś taszczył rozpadającą się kanapę. Stos rósł w oczach. – Wystarczy – powiedział kościsty i zaczął czegoś szukać po kieszeniach. – Zapomniałem zapałek – stwierdził. Ktoś z zebranych pospieszył mu z pomocą, pojawiło się nawet kilka pudełek. Jakiś dziad zaczął przepychać się przez zebrany tłumek. – Ja pierwszy, ja palę się pierwszy – wykrzykiwał. – Sam sobie zapalę stos, dużo grzeszyłem, teraz trza odkupić winy – oświadczał głosem nieznoszącym sprzeciwu i wymachiwał zapalniczką. Kościsty, który już zabierał się do wzniecenia ognia, zaperzył się: – Skądże znowu – powiedział równie zdecydowanie – ja grzeszyłem więcej. Należy mi się pierwszeństwo. Byłem w rządzie, brałem łapówki na okrągło, wsadzili mnie i teraz jestem tylko na przepustce. Nie chcę wracać do lochu na Hradczanach, gdzie mnie trzymają karmiąc odpadkami. Dziad był zaskoczony, doceniał zasługi kościstego: – Ja jestem tylko przestępcą pospolitym – powiedział – małym złodziejaszkiem i łajdakiem, żadnym tam politycznym, jak pan minister. Ale też mi się coś należy od życia, pan minister ustąpi – zakończył niemal błagalnie. Kościsty zastanawiał się. (...) – Zrobimy dwa stosy – oświadczył. – Przynosić paliwo! (...) W tym czasie w knajpie „Pod Szwejkiem” panował harmider. Jak zwykle piwo lało się strumieniami. Śpiewano i dyskutowano. – Szefie – krzyczał tęgi piwosz, wskazując na duży portret wiszący blisko baru – co ten nasz hierarcha taki upstrzony? Much nie pilnujecie? Oczyść go pan – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Kubik – krzyknął szef na chłopaka od roznoszenia piwa – weź ścierkę i wytrzyj kardynała. Tylko uważaj, pelerynki purpurowej nie zadraśnij, i guziczków nie poobrywaj. Pilnuj, żeby mucha nie siadła. „To jest gość” – myślał Kubik, czyszcząc kolejne partie stroju. Harmider w piwiarni narastał. Podejmowano coraz poważniejsze tematy. – Nie ma piwa bez piwowara. Ktoś to wszystko musiał zrobić, samo się nie zrobiło – przekonywał młody człowiek, zdradzając znajomość co najmniej pierwszego z pięciu dowodów na istnienie Boga podanych przez św. Tomasza z Akwinu. – Bóg musi być – konkludował. – To oczywiste – zakrzyknął jego towarzysz. – Bóg musi być, nie będziemy słuchać Watykanu, nie damy rozwiązać Boga. Nie jesteśmy półkolonią. Nie damy rozwiązać Kościoła. Mamy własnego papieża. Niech żyje nasz hierarcha! Niech żyje nasz własny papież! – Habemus papam ! – pokrzykiwali inni. – Oświetlić portret naszego dostojnika! Po chwili w ostrym świetle reflektorów portret odkurzony przez Kubika mienił się pełnią barw, ukazując zawiłości stroju hierarchy, purpurę sutanny i peleryny przyozdobionej sznureczkiem, czerwień szerokiego pasa otaczającego obfitą talię duchownego, rząd błyszczących guziczków obciągniętych czerwonym jedwabiem. Nasze dobre znajome, Monica i Rebecca, oglądały transmisję na żywo z Budziejowic. (…) Dziewczyny nie wiedziały, że największa atrakcja dopiero przed nimi. W pewnym momencie poczuły swąd unoszący się z ekranu telewizyjnego. Jakby z grilla, jakby z krematorium? Nie wiedziały, co to takiego. Również zebrani w piwiarni poczuli ostry zapach. – Co tu tak śmierdzi? – pytali. W tym momencie kamera telewizyjna pokazała w zbliżeniu dwa tlące się stosy i dwa skwierczące chude męskie ciała. I tłum gapiów wokoło, wielu stojących grzecznie w kolejce. – Drodzy telewidzowie – mówiła rozentuzjazmowana reporterka. – Możecie państwo nie tylko widzieć, słyszeć, ale i czuć. Czuć! Tego jeszcze nie było. Co za wspaniały event! Dzięki firmie Ovi–Novi w naszych transmisjach dociera do państwa nie tylko obraz, nie tylko dźwięk, ale także zapach. Ovi–Novi to pionier nowoczesnych technologii medialnych. Ovi–Novi jest OK! Monica i Rebecca o mało nie pękły ze śmiechu, ale jakoś przetrzymały. Jann Alvert