Bł. o. Michał Tomaszek widziany oczami dziecka

Transkrypt

Bł. o. Michał Tomaszek widziany oczami dziecka
Bł. o. Michał Tomaszek widziany oczami
dziecka
Kluczem do zrozumienia osobowości bł. o. Michała Tomaszka jest jego sposób wchodzenia w relację
z ludźmi, z młodzieżą, a przede wszystkim z dziećmi. Dzięki cennemu świadectwu, które
publikujemy, można sobie zdać sprawę, jak widziały go osoby, które miały okazję go spotkać. Gdy
czytamy to piękne w swojej prostocie świadectwo, nietrudno przypomnieć sobie styl bycia Jana
Pawła II, który z wielką łatwością tworzył sieć relacji między osobami. Gdy poznajemy te ukryte
dotąd przed światłem dziennym tajniki osobowości o. Michała, nietrudno zrozumieć, dlaczego z taką
samą łatwością pracował z dziećmi i z młodzieżą w dalekich Andach. Człowiek, który żył miłością i
komunikował miłość.
Bł. Michał Tomaszek – migawki widziane oczami dziecka
Ciepły, czerwcowy dzień. Ulice i trawniki pełne bawiących się dzieci, wśród nich ja. Ktoś przybiega z
wiadomością: „Na ulicy nowy ojciec gra z chłopcami w piłkę”. Po kilku minutach gracze zostali
otoczeni kibicami z kilku bloków. Tak naprawdę wszystkich interesował tylko jeden gracz – O. Michał
Tomaszek. Kolejne dni także upływały na wspólnej zabawie: jazda na wrotkach, rozgrywki w „Dwa
ognie”, rundy rowerem – tzn. my na Jego góralu – bagażnik, rama, kierownica – wszystko było
dozwolone. O. Michał próbował dotrzymać nam kroku w skokach na skakance i w gumę, w
przypadku gumy dawał za wygraną i mówił ze śmiechem, że „chętnie popatrzy”.
Rozpoczął się nowy rok szkolny. Okazało się, że moim katechetą będzie O. Michał (uczył mnie przez
dwa lata, czyli cały swój pobyt w naszym mieście Pieńsku – jego pierwsze lata kapłaństwa). Na
religię przychodziliśmy do salek parafialnych, dla mnie i moich rówieśników był to czas przygotowań
do Pierwszej Spowiedzi i Komunii Świętej. O. Michał podchodził do nas z dobrocią. Odpowiednio
upominał nas, pocieszał, podnosił na duchu. Był wyrozumiały dla uczniów mających trudności w
nauce, starał się nie wyróżniać nikogo, biedniejszym pomagał. Zwierzał się moim rodzicom, że musi
odwiedzić kilka rodzin obojętnych religijnie, by przekonać, aby posłali swe dzieci do sakramentów.
Zawsze w takich sytuacjach prosił o modlitwę. Przed katechezą – czasem w trakcie – bawił się z
nami, żartował, ale płakał też, gdy po I Komunii zmarł na białaczkę nasz kolega… Miał dar do dzieci i
one zawsze go otaczały. Po szkole szliśmy do klasztoru i dzwoniliśmy po niego domofonem ze stałym
pytaniem: „Zejdzie ojciec na chwilę?”. Schodził. Nosił nas na rękach, choć częściej „pod pachą”,
wdrapywaliśmy się na jego kolana. Zdarzało się, że gdy widział nas już na placu kościelnym lub
siedzących na schodach sam wychodził, proponując różne zabawy. Kochał nas, a my kochaliśmy
Jego.
W każdą niedzielę O. Michał animował Mszę z udziałem dzieci. Zapraszał nas wcześniej do kościoła i
uczył nowych pieśni. Dodatkowo raz w tygodniu spotykaliśmy się na tzw. „godzinie duszpasterskiej”,
którą prowadził. Pięknie śpiewał i dobrze grał na gitarze. W sporadycznych przypadkach grał na
flecie. Nie trzeba było jakoś szczególnie zachęcać nas do kościoła. Nawet drobną prośbę O. Michała
uważaliśmy za świętość, dlatego kościół był wypełniony zarówno w niedziele, jak i w okresie innych
nabożeństw. Wzrastała też liczba ministrantów, za których był odpowiedzialny.
W tym czasie w parafii istniała dziecięca Krucjata maryjna, którą prowadziła s. Paschalisa –
albertynka. Byliśmy podzieleni na kilka grup wiekowych – ja należałam do jednej z młodszych. Gdy
przyszedł czas, by wybrać patrona grupy – razem z koleżankami i kolegami byliśmy jednomyślni: Św.
Michał Archanioł – nie ze względu na nabożeństwo do Św. Michała – to przyszło później, ale tylko z
miłości do O. Michała, którego Archanioł Michał był patronem. O. Michał przychodził na Krucjatę, by
uczyć nas śpiewać. Razem z s. Paschalisą organizował konkursy, zabawy, wycieczki rowerowe i
ogniska „na skałkach”. Prawdą jest, że gdy siostra nie dawała sobie z nami rady, wystarczyło jedno
spokojne słowo Błogosławionego i efekt był natychmiastowy.
Dla dzieci niepełnosprawnych zorganizował sobotnią katechezę. Zaangażował do tego oazę
młodzieżową, każdy z członków zajmował się jedną osobą niepełnosprawną. Czasami chodziłam na
ich katechezy, czy inne zajęcia, bo mój brat miał do opieki jednego chłopca. O. Michał był dla nich
jak ojciec – kochał i wymagał, wiedział też, któremu z tych dzieci i kiedy może podnieść poprzeczkę.
Był stanowczy, gdy próbowali Go naciągać, z drugiej strony pozwalał sobie wchodzić na głowę.
Ciągnął ich ku górze.
Miał dobry kontakt z młodzieżą. Spotkania oazowe odbywały się raz w tygodniu, ale młodzi
przesiadywali u niego dużo częściej. Zabierał ich na Franciszkańskie Spotkania Młodych (FSM) do
Kalwarii Pacławskiej, na inne pielgrzymki, lodowisko, ogniska. Wydaje się, że w trakcie tych pozornie
luźnych wyjazdów ujawniała się jeszcze bardziej Jego głębia, zamyślenie, trwanie w Jezusie. Nigdy
nie pozwalał sobie na rezygnację z modlitwy . Widzieli, że często modli się w nocy i ten widok stawał
się bodźcem do czynienia „jak on”. Uczył aktywnego włączenia w duszpasterstwo parafii, służby dla
drugich. Wieczorami długo przesiadywali z O. Michałem, nie chcieli iść do domu. Gdy pora była
późna O. Michał na siłę „wystawiał” ich z salki. Wyglądało to tak: wychodzili, O. Michał szedł do
swego pokoju i w momencie, gdy zapalał światło oazowicze stojący na dworze rozpoczynali
„serenady” pod Jego oknem. Czynili to na tyle głośno, więc skutecznie, że ówczesny proboszcz o.
Ignacy szedł do Błogosławionego i mówił: „ Michał, idź jeszcze na trochę do nich. Zaraz północ,
obudzą całe miasto”. Układali też piosenki z życia wzięte na Jego cześć, np.: „O. Michał dobry tata,
za pociągiem ciągle lata…”.
W tamtych latach moi rodzice pomagali franciszkanom w różnych pracach w klasztorze. Wspominają
O. Michała jako człowieka, który chętnie podejmował pracę fizyczną, był dobry i posłuszny swojemu
przełożonemu. Tato często uczestniczył w cichej Mszy świętej odprawianej przez O. Michała. Michał
nie pochodził z bogatej rodziny. Co jakiś czas pojawiały się w naszym domu jego koszule, czy
spodnie, które wymagały naprawienia. O. Michał bywał gościem w naszym domu. Wiele razy bawił
się ze mną, nosił na rękach, prywatnie nazywał mnie czule „Smerfetką”. Szukał sposobów na moje
jedzenie. Po wyjeździe mojego brata miałam wrażenie, że mi go zastępuje. Raz tylko pogniewał się
na mnie. Bardzo lubił moje długie, sięgające za pas włosy. Któregoś dnia powiedziałam, że jak
skończy się Biały Tydzień to je zetnę. Odpowiedział: „Tylko spróbuj. Dziewczyna powinna mieć długie
włosy. Góralki takie mają”. Do dziś pamiętam Jego spojrzenie po mojej wizycie u fryzjera. Nie chciał
ze mną rozmawiać. Dopiero słowa mamy do Niego, że jak tak dalej pójdzie to całe mieszkanie zatonie
we łzach złagodziły sytuację. Jeździliśmy do lasu na grzyby, O. Michał z nami. Podczas takich
wypraw to On woził mnie na bagażniku. W lesie grzybów nie zbierał, podziwiał przyrodę i modlił się
całym sobą. Gdy chodził ze mną po lesie śpiewaliśmy wszystkie kawałki nagrane przez „Fioretti”. Do
klasztoru wracał z wiadrami grzybów od moich rodziców.
Zdarzenia, które mi utkwiły w związku z wyjazdem na misje.
Jako dar od parafii otrzymał biały ornat z czerwonym pasem. Nie pamiętam, czy moja mama, czy p.
Witowska-ówczesna kucharka, któraś powiedziała: „Ornat biało-czerwony jak dwie korony św.
Maksymiliana. Oby to nie była droga męczeństwa”.
Gdy przyszedł na pożegnanie do nas, dzieci z Krucjaty, opowiadał o Peru. Na stole stały szklanki i
talerzyki podpisane dla każdej grupy. W pewnej chwili O. Michał wstał i wziął kartkę z napisem „Św.
Michał”, przyczepił sobie na piersi i mówił: „Popatrzcie, już jestem święty”.
W dniu Jego wyjazdu z Pieńska, po Mszy pożegnalnej, pobiegłam do klasztoru – mama pomagała tam
w kuchni. Przyszedł O. Michał w szarym misyjnym habicie, pamiętam też Jego brata i siostrę. O.
Michał pożegnał się z p. Witowską. Gdy podszedł do mojej mamy, dała Mu różaniec z wodą z Lourdes
i powiedziała: „Wiara i modlitwa na tym różańcu uratowała mi życie, gdy Longina była mała. Maryja
wyprosiła cud i uzdrowiła mnie. Teraz daję go ojcu, bo ojcu będzie bardziej potrzebny. Gdy będzie
ojciec chory albo będzie ciężko proszę przykładać go głęboko do serca i modlić się, a Maryja
wszystkiemu zaradzi”. O. Michał wziął różaniec, czy zabrał go do Peru nie wiemy. Po pożegnaniu z
mamą przyszła kolej na mnie. Wszyscy w refektarzu płakali, mnie i O. Michałowi też już łzy
podchodziły do oczu. Podszedł do mnie, wziął na ręce i cicho powiedział: „Nie możesz płakać, masz
być teraz dzielniejsza niż mama…”. W udawanym spokoju słuchałam, że mam być dobra, kochać
Pana Jezusa, że spotkamy się za trzy lata jak przyjedzie na urlop, a czas szybko leci. Ucałował mnie,
przytulił. Pożegnaliśmy się z Jego bliskimi i wyszliśmy na dwór.
Stał samochód z Jego rzeczami, na bagażniku także Jego rower, z przodu figurka Pieta (symbolicznie
komentowana przez parafian zarówno po wyjeździe O. Michała, jak i po Jego śmierci), cały samochód
tonął w kwiatach rzucanych gdzie tylko się dało. Otoczyliśmy samochód, kierowca próbował ruszyć,
ale nie cofnęliśmy się ani na krok. Trąbili na nas, prosili – bezskutecznie, nawet O. Michał pierwszy
raz nic nie zyskał. W końcu wysiadł z samochodu i udawał, że idzie do klasztoru. Nagle zaczął biec,
my za nim. Samochód miał wolną drogę i wyjechał bramą, a O. Michał przeskoczył przez płot, wsiadł
do nadjeżdżającego samochodu. Tak odjechał z Pieńska wśród wołań i łez. W nocy nie spałam.
Następnego dnia powiedziałam rodzicom, że skoro O. Michał mógł wyjechać do tych dzikusów to ja
będę przez tydzień chodzić codziennie na Mszę wieczorną i modlić się za Niego. Z tygodnia zrobił się
miesiąc… i tak codziennie. Gdy wspominam ten dzień to z uśmiechem mówię, że pierwsze świadome
nawrócenie przeżyłam w dziesiątym roku życia, w pewnym sensie za przyczyną O. Michała.
Po dwóch latach pracy w Peru w Pariacoto, 9 sierpnia 1991, O. Michał Tomaszek wraz z O.
Zbigniewem Strzałkowskim został zamordowany przez terrorystów Świetlistego Szlaku. Ludzie
płacząc tłumnie gromadzili się w kościele. I choć intencje mszalne były o spokój Jego duszy w
naszym miasteczku mówiono o O. Michale „święty kapłan”, O. Zbigniewa nie znaliśmy. Dość szybko
zmieniono nazwę jednej z ulic na ulicę „O. Michała Tomaszka”. Potem ufundowano dzwon Jego
imienia. Przy reformie szkolnictwa nadano nowemu gimnazjum imię O. Michała Tomaszka. Mieści się
w nim także Izba Pamięci Jemu poświęcona. Od O. Michała mam kilka pamiątek, które są dla mnie
szczególnymi relikwiami: różaniec, krzyż, świadectwa z religii, kartki i obrazki podpisane przez
Niego. Mojemu bratu Błogosławiony podarował flet, na którym grał.
Po śmierci O. Michała dla celów prywatnych napisałam modlitwę. Było to jeszcze przed wszczęciem
procesu beatyfikacyjnego, ale modliłyśmy się razem z koleżankami: Ojcze Michale, który na wzór św.
Maksymiliana Kolbe upodobniłeś się do Chrystusa i oddałeś swoje życie za wiarę, wstaw się za nami
w niebie, wyproś nam u Boga łaski, o które Cię prosimy i naucz nas kochać czystym sercem
Niepokalaną. Amen.
O. Michał wyprosił mi wiele łask, były to przede wszystkim nawrócenia osób, za które się modliłam
(do jednej z tych osób przyszedł we śnie z przesłaniem – tak to przeżyła, że skutek był
natychmiastowy; nie mam pozwolenia, by opisać to dokładniej) oraz rozwiązanie trudnych sytuacji
życiowych. Osobiście też doświadczyłam wiele razy Jego pomocy i opieki. Wielu parafian modliło się
przez Jego wstawiennictwo tuż po Jego śmierci, ponieważ był postrzegany jako święty w całej
prostocie codziennego życia.
Miałam łaskę przebywać w obecności Świętego, będąc dzieckiem. Nie pamiętam Jego kazań, czy
innych wielkich mów teologicznych. Przewijają się w pamięci tylko miejsca, konkretne sytuacje, Jego
postawa i okazywana miłość. To wystarczy. Dla dziecka nie tyle ważne jest to, co się mówi, ale to kim
się jest.
lm
za: www.franciszkanie.pl/red.