Z boiska do szpitala

Transkrypt

Z boiska do szpitala
Z boiska do szpitala
Otaczające dziedziniec siatkowe ogrodzenie było w wielu miejscach naruszone. Siatka u
dołu, szarpana i odciągana tysiące razy, nabrała elastyczności. Przedostać się na zewnątrz –
żaden problem. Wystarczyło położyć się bokiem na murku i obróciwszy tułów pod ugiętym
brzegiem siatki, wylądować po drugiej stronie. Raz piłka przefrunęła przez ogrodzenie i nastąpił
wyścig dwóch zawodników. Kto pierwszy jej dopadnie, ja czy koleżka atakujący sąsiedni
segment siatkowej zapory? Pośpiech nie wyszedł mi na dobre. Nieostrożnie stoczyłem się z
murowanego krawężnika i z całym impetem grzmotnąłem o ziemię prawym barkiem. Chrupnęło.
Gdy wstałem, moja konsternacja była niepomierna: nie mogłem unieść zbyt wysoko prawej ręki.
Dłoń i łokieć wznosiły się na wysokość głowy, a wyżej – ani rusz. Jakby się tam w środku coś
zaklinowało.
Jeden z otaczających mnie chłopaków, bardziej od innych doświadczony życiowo, domyślił
się, w czym rzecz.
– Złamany obojczyk – trajkotał wesoło. – Będziesz nosił pod pachą poduszkę.
Wszystko to sprawdziło się niebawem: przed nałożeniem gipsu, by nie dopuścić do
odparzenia skóry, umieszczono mi pod pachą poduszeczkę z ligniny.
Tymczasem ból narastał i wzmagał się przy każdym ruchu, nawet przy chodzeniu. Nie było
mowy, by dojść do szpitala na własnych nogach. Ojciec wynajął furmankę. Zaprzężony w konia
zwykły chłopski wóz z kołami wyposażonymi w żelazne obręcze. Gdy się potoczył po kocich
łbach, trzęsło niemiłosiernie. Ale to właśnie okazało się zbawienne; pod wpływem drobnych a
systematycznych wstrząsów kości same się nastawiły. Chirurg niewiele miał już do roboty.
Obraz na ekranie rentgenowskim był prawidłowy.
Czując jednak pietra przed „operacją” mazałem się i biadoliłem. Chirurg nie zważał na to, nie
próbował mnie uspokoić. Ten lekarz z Bożej łaski, człowiek jeszcze młody a już wielki
przyjaciel cierpiącej ludzkości, przyjął inną metodę: rozśmieszyć zastrachanego bębna. Do tego
celu miała służyć rozmowa z asystentem, słowa niby skierowane do drugiej postaci w białym
kitlu, a w istocie przeznaczone dla moich uszu:
– Ten młodzieniec rzucił się na milicjanta i tak zażarcie walczył, że aż kość mu trzasnęła.
Wiedziałem, że to żart. Dla formy usiłowałem zaprzeczać:
– Wcale nie!
I śmiałem się przez łzy.
Potem przez parę tygodni byłem „jednoręki”. Chodziłem w gipsowym pancerzu, z prawą
kończyną przytwierdzoną do tułowia, z prawym rękawem pustym, dyndającym.
Kilkutygodniowe kalectwo nie przeszkadzało mi grać w piłkę. Już nie na szkolnym dziedzińcu,
bo z „budy” byłem zwolniony. A więc nie na tym placu ogrodzonym siatką, lecz na własnym
podwórku, gdzie płot był jeszcze tradycyjny, z desek. Kopana przeze mnie piłka obijała się o
sztachety. To miarowe łup-łup denerwowało sąsiadkę z parteru, znerwicowaną staruszkę. Złym
okiem obserwowała zza szyby moje kopanie.
Raptem – mała katastrofa. Kopnięta zbyt silnie piłka przeleciała przez płot. Cóż robić,
przeprawa dołem niemożliwa, nie pozostało więc nic innego, tylko przedostać się górą. Teraz
staruszka mogła śledzić niecodzienny widok: chłopak ze złamaną kością pnący się z trudem na
szczyt drewnianego płotu i zeskakujący na sąsiednie podwórko. Wszystko poszło szczęśliwie.
Stara twarz rozpogodziła się, pojawił się na niej uśmiech. Z miny dałoby się wyczytać: „Co za
urwipołeć!”