reportaż - Gostyński Klub Rowerowy

Transkrypt

reportaż - Gostyński Klub Rowerowy
14 czerwca 2008r.
Choszczno – Pętla Drawska. Maraton Rowerowy na szosie
~ fryga
Pętla Drawska to pierwszy maraton w tym sezonie, dla nas w zupełnie innej formie. Jedziemy w dziewięcio
osobowym składzie – w tym pięciu zawodników – Tadzik, Lisek (Leszek), Julek, Fryga i Wojciecho. Pozostała
czwórka, to obsługa techniczna ☺. Oczywiście żartuje, to Ania żona Tadka, Ula żona Julka, Szyszka żona Frygi
i Wiktor syn Frygi. Muszę szczerze przyznać, że bez familijnego wsparcia startuje się gorzej. Wielkie dzięki.
Prawdziwy kolarski team. Coś mi się wydaje, że za rok będzie nas jeszcze więcej.
Oczywiście tak jak w roku ubiegłym nocujemy w zaprzyjaźnionym już gospodarstwie agroturystycznym Agronin
we wsi Chrapowo (czyt. Chrapkowo).
Dla mnie Choszczno jest ważne z jednego powodu. Po raz pierwszy wystartuję na moim nowym rowerze –
Checker Pig. Długo myślałem jak go nazwać i jak to najczęściej bywa pomysł wpadł podczas zmagań na trasie.
Otóż ogłaszam oficjalnie, że imię jego to Wielkie „B” (czyt. błękitne). Mądre to czy głupie pozostawiam innym
do oceny. Tym samym „Czerwona kobyła” (w sumie tez mało błyskotliwa nazwa) przechodzi na zasłużoną
emeryturę. Wielkie „B” jest większe, dłuższe, twardsze i już je lubię.
Pętla Drawska to jeden z ładniejszych krajobrazowo maratonów. Choszczno, Kalisz Pomorski, Drawsko,
Czaplinek, Szczecinek, Ińsko, Łobez – Pojezierze Zachodniopomorskie – polecam. Wśród lasów i jezior
naprawdę przyjemnie pokonuje się trasę choć do łatwych nie należy. Spora liczba podjazdów i zjazdów, szarpie
tempo i potrafi zmęczyć. Grupy startowe zostały tak ustalone, że startuję razem z Julkiem. Oczywistym się
zatem staje, że jedziemy całe 152 km razem. Owszem zależy mi na pilnowaniu moich konkurentów, ale nie
robię z tego priorytetu. Zaraz po starcie mamy małe zamieszanie i paru zawodników wykorzystuje sytuację
i odjeżdża od zasadniczej grupy. Wśród nich jest mój konkurent, którego zamierzałem pilnować. Już po
wyjeździe z miasta wychodzę na prowadzenie i zaczynam mocniej naciskać na pedały. Wielkie „B” zrywa się
i niesie – 34, 35, 36 km/h i trzask. Próbuję raz jeszcze – 34, 35, 36 km/h i znów trzask. Okazuje się, że nowy
łańcuch skacze na koronkach – a nie powinien. Jest to zły znak. Odpuszczam, zjeżdżam na tył do Julka
i postanawiam spokojnie pokręcić. Może się ułoży. Długo jednak tak nie wytrzymuję i ponawiam próbę
dogonienia odjeżdżającej trójki. Znów wychodzę na prowadzenia i rozkręcam się. Ciągnę za sobą 10
zawodników. Tym razem rozpędzam się bez problemów do 37 km/h i trzymam. Nie trwa to jednak zbyt długo
i łańcuch znów przeskakuje. Jadącemu za mną zawodnikowi pokazuję by wyszedł na zmianę a ja znów
zjeżdżam do Julka. Okazuje się, że po mojej zmianie pozostało nas tylko 4. Czas podjąć decyzję. Nocna impreza
odcisnęła swoje piętno. Najpierw trzeba się wypocić. Wiem to ja. Wie to Julek. Widać po nim, że dalsza jazda
w takim tempie zaszkodzi nam. Odpuszczamy zatem, ale nie na tyle by stracić kontakt wzrokowy z jadącymi
przed nami. Na kolejnych 30 km trasy osiągamy średnią 34 km/h i wydaje mi się, że wcześniej czy później
dojdziemy do nich.
Zaczynamy doganiać startujących wcześniej z innych grup. Pierwszy z masywnych podjazdów tuż za Kaliszem
Pomorskim, pokonujemy w trójkę. Kolarz z Gorzowa okazuje się jednak dość niefrasobliwym jeźdźcem. Kiedy ja
posilałem się jadąc na końcu, na widok podjazdu niespodziewanie zahamował. Omal nie wpadłem na niego
i mijając go syknąłem mu do ucha. Jak się później okazało sam stał się ofiarą swojej niefrasobliwości
najeżdżając na koło innego kolarza, upadł i stłukł sobie kolano. Szybko jednak o tym zapominam, czeka nas
bowiem 30 km dystans okraszony ciągłymi podjazdami. Zaczynam dobrze. Na twardo zaliczam każde
napotkane wzniesienie i zjeżdżając czekam na Julka, któremu taka jazda nie odpowiada. Ale stanowimy zespół,
więc trzeba się wspierać. Mniej więcej w połowie drogi do Drawska ogłaszam, że jestem z siebie zadowolony.
Mamy 60 km trasy i jak dotąd nie dopadła nas żadna kolarzówka. Nie w czas to wypowiedziałem, bowiem po
chwili pod kolejne wzniesienie wdrapywaliśmy się już w czwórkę. Od przyjezdnych otrzymałem pochwałę
w brzmieniu „za Tobą jedzie się jak za tirem”. Miłe było to tak bardzo, że jak w oddali zobaczyłem czerwoną
bluzę Pana Marka Pomirko, z którym w zeszłym roku zmagałem się w Bogdańcu, postanowiłem mocniej
nacisnąć na pedały, dojechać do niego, pogadać i poczekać za Julkiem. Co postanowiłem uczyniłem i się
przestraszyłem. 44 km/h i chwila moment jest u celu. Gdyby takie tempo trzymać non stop.
W Drawsku odpuszczamy bufet i kierujemy się do Łobza. Zmiana kierunku jazdy i wiatr zaczyna nam wiać od
czoła. Na odcinkach podjazdowych straciliśmy 2,5 km ze średniej. Na kolejnych 20 km trasy udaje się jednak
utrzymywać średnią w granicy 31 km/h. Cały czas jest zatem szansa na dogonienie tych przed nami. Nadzieja
jednak mija po wjechaniu na odcinek do Węgorzyna. Najbliższe 64 km to cały czas wiatr z przodu, a do tego
kolejne podjazdowe odcinki. Mamy setny kilometr i potwierdza się reguła z wcześniejszych maratonów. Fryga
ma kryzys. Na jednym z masywniejszych podjazdów odstaje od Julka (ciekawe) oraz od naszego nowego
towarzysza (nr 161 Maślak Stanisław). Zmagam się z tym podjazdem, ale udaje mi się dojechać i przez dalsze
kilometry tylko trzymam koło. Nr 161 zdecydowanie za dużo mówi a za mało pracuje. Uciekam do przodu
i prowadzę naszą grupkę, ale bez nadziei, że dogonimy tych co nam uciekli. Z Julkiem mało rozmawiamy.
Zaczynamy odczuwać zmęczenie i dociera do nas, że gdybyśmy się wybrali na 301 km, to byłby to nasz
pogrom. Średnia spada. Za Węgorzynem jest jeszcze 30 km/h, ale ponieważ tempo trzymamy w granicach 2628 km/h wiem, że średnia będzie jeszcze niższa.
Od 120 kilometra na głos zaczynam odliczać dystans do mety. Jeszcze 22, a potem 20. Potrzebujemy jakiegoś
miłego przerywnika. I staje się. 137 km trasy miejscowość Recz. Najpierw ja gubię trasę, ale Julek czujny
przywołuje mnie. Mamy już tylko kilkanaście kilometrów do mety więc wyciągam telefon by powiadomić żonę.
Wypada mi z kieszeni 20 pln i spada na drogę. Wołam Julka by zaczekał. Wracam i widzę autochtonicznego
menelka, który ścinając drogę na skos, ni to pełzając ni to biegnąc biegnie po swój złoty gral. Podjeżdżam
i pytam „Znalazłeś pieniądze na drodze.... Ale mów uczciwie”. Na początku mętny wzrok i bełkot. Menelek myśli
ale słowo „uczciwie” ma moc i zdradza, że owszem, że znalazł. Postanawiam podarować mu banknocik, niech
spędzi miło dzionek.
Pozostałe kilometry szybko mijają. Jeszcze przed wjazdem na metę podajemy sobie dłonie i w sumie jesteśmy
z siebie zadowoleni. Czas jaki osiągnąłem wcale nie jest radykalnie lepszy od ubiegłorocznego, ale co tam.
Swoje zrobiłem i dobrze się bawiłem.
Dalsze godziny mijają nam w oczekiwaniu na Tadka i Liska. Oni także jechali razem i wzajemnie się wspierali.
Co ciekawe kiedy dojechali do mety, Tadeo ogłosił, że na następnym maratonie trzeba podkręcić tempo. Zatem
tak jak pisałem we wcześniejszych reportażach, szczyt formy przyjdzie na jesień.
Więcej czasu potrzebujemy by przyjechał Wojtek. Szałaputek wybrał się na 301 i z całą pewnością może
powiedzieć veni, vidi, vici. Jest już to regułą.
Teraz czeka nas Istebna. Dla mnie plan to 150 km i 2700 m przewyższeń. Jeszcze nie wiem jak to będzie, ale
zapewne napiszę.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
~ wojtek
Minął rok odkąd kupiłem rower i zacząłem na nim przygodę. Rok temu w tym czasie nie wiedziałem, że
w istnieje w Gostyniu taki twór jak klub rowerowy. A teraz...?
A teraz .... maraton rowerowy w Choszcznie, mieście gdzie w sierpniu miałem swój debiut w Pucharach Polski
w maratonie rowerowym. To odkryłem, że maratony to jest to w czym chcę się sprawdzić. Wtedy wynik
przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, a także kolegów z klubu, którzy nie wiedzieli czego się po mnie
spodziewać. Dlatego teraz nie mogło być gorzej.
Do Choszczna jechałem z nadzieją na równie udany występ. Tylko mała zmiana w porównaniu z zeszłym
rokiem, bo podwoiłem sobie dystans z 152km na 301km. W życiu tyle jeszcze nie przejechałem. Treningi
miałem ograniczone, praktycznie ich nie było. Po przejechaniu w Lesznie 258km miałem obawy jak zniosę tak
długi dystans, ale nic nie zapowiadało, że ten maraton będzie wyjątkowy.
Wyjazd w piątek po południu. Koniec semestru na uczelni sprawia, że ledwo wyrabiam się ze spakowaniem
i wyjazdem. Nawet obiad jem po drodze. Wieczorem dojeżdżamy do Chrapowa (jak dla Moni niech będzie
Chrapkowa ;p ). Na miejscu czekają Pani Ania i Tadziu, który odebrał numery startowe. Zakwaterowanie,
przygotowanie sprzętu i kolacja. Tu ukłon w stronę Pań: Ani, Uli i Moniki które podczas całego pobytu dbały o to
by nam niczego do jedzenia nie brakowało, za co im serdecznie dziękujemy.
Sobota pobudka ok. 6 – co niektórym ciężko wstać po piątkowej nocy. Ja czuje się świetnie, szybkie śniadanie
i wyjazd na linie startu. Start 8:15, jadę pierwszy z naszej paczki. Z braku czasu nie odrobiłem lekcji tzn. nie
wynotowałem sobie rywali, tylko słysząc nazwiska jakie spiker wymienia, zapamiętuje numery startowe
zawodników ustawiających się do startu. W mojej grupie startowej jeden potencjalny rywal, drugi zagrażający
mi startował 5 min wcześniej. Przed samym startem mam starcie z sędzią technicznym. Nie znając regulaminu
przenosi mnie do innej kategorii, jednak szybko wybroniłem się i po interwenci u sędziego głównego wszystko
jest ok. (po perypetiach w Trzebnicy i Lesznie mogłem się spodziewać że coś będzie nie tak ;) ).
Pogoda wbrew prognozie ładna, ale zimno, wziąłem rękawki, lecz przed startem pod urokiem słońca oddaje je
Tadziowi.
8:15 ruszamy, grupa w której jadę - średnia, 6 osób pracuje, reszta odstaje. Tempo ponad 35km/h zmiany co
kilometr, tylko jeden starszy Pan Geba, na zmianach zrywa tempo i daje je po 500m (poznamy go bliżej
w dalszej części relacji). Na ok. 35 km odstaje mój konkurent, po drodze mijamy zawodników z wcześniejszych
grup. Strasznie zimno, zmarzłem na trasie okrutnie, trzeba było rękawków nie oddawać, ale nie ma co płakać
nad rozlanym mlekiem - trzeba jechać.
W piątkę dojeżdżamy do pierwszego bufetu w Drawsku Pomorskim. Banan, kanapka, uzupełnienie wody
i jedziemy dalej. Trochę się rozeszła ekipa, ale po chwili znów tworzyliśmy zwarty pociąg. Na ok. 120 kilometrze
dojeżdżamy do trzech osób. Wśród nich jest szerszeń Marek, jego kolega i mój główny rywal. Razem jedziemy
już spokojnie. Odrobiłem 5 min. do rywala, teraz go tylko kontrolować i zwycięstwo mam w kieszeni (w końcu
wyścig rozgrywa się głową, a nie samymi nogami). Jednak ciszę jazdy zakłóca ostra wymiana zdań (a raczej
monolog) między Panem Geba a szerszeniem Markiem.
Chodziło o to, że w Lesznie Pan Geba spowodował wypadek grupy szerszeni, który dla dwóch skończył się
złamaniami i gipsem. Grupa wtedy się zatrzymała, a winowajca pojechał dalej. Mało tego, okazuje się że to
słynny maratonowy woźnica, który wozi się na kole, bajki opowiada że nie ma siły, a na końcu wyskakuje z koła
i odjeżdża. Podchodziłem dość sceptycznie do tych informacji, ale jak połączyliśmy się w jedną grupką,
rzeczywiście Pan Geba nie wyszedł ani razy na zmianę (jak sobie przypomniałem w Trzebnicy też jechał na sępa
za mną i kolegą drugą połowę trasy).
Zimno było cały czas, na ocieplenie dostałem deszczyk. Minął bufet drugi w Szczecinku, na którym wypiłem
dwie kawy, zjadłem kanapkę, uzupełniłem wodę i pojechałem dalej. Odpadło od nas trzech, dogoniliśmy
jednego, ale Pan Geba cały czas na końcu jechał. Od Szczecinka mocno wieje w twarz, prędkość spada do ok.
27km/h. Daję zmiany po 32, ale co chwile spada tempo. Aż mnie kusiło by wyjść do przodu, ale przecież
jeszcze połowa drogi, więc musiałem się mocno powstrzymywać. Kolejny deszczyk ostudził trochę mój zapał.
Nagle gdy dwójka kolarzy ruszyła do przodu, z końca „zmęczony” Pan Geba wyskakuje za nimi. Wtedy dało mi
do myślenia, to co mówił szerszeń Marek. Wyskoczyłem za nim i całą grupką trzymaliśmy mu koło. Nikt nie dał
zmiany, a on przycisnął więc zostałem za nim sam, zachęcając machaniem ręka by chłopaki dołączyli do nas. Po
kilku km doszliśmy też uciekając dwójkę i znów tworzyliśmy 7 osobową grupę, a „pan zmęczony” oczywiście
z tyłu.
Przed trzecim bufetem, konspiracja – plan był taki by szybko uzupełnić wodę i uciekamy „woźnicy”. Wszystko
wypaliło, przez kilka km gonił nas i dogonił, mało tego dwójka zawodników znów odskoczyła, więc ruszyłem za
nimi, a za mną kto...? Tak zmęczony Geba. Więc odpuściłem, pomyślałem co ja go znowu wiózł nie będę. (Plan
miałem taki by dogonić rywali i później kontrolować sytuację, więc mając wygraną obojętne mi było czy za
uciekającymi pojadę czy nie). Jak popuściłem to Pan Geba sam wyskoczył, a chłopaki krzyknęli mi „koło”. Więc
wsiadłem mu na koło, szarpał i próbował mnie urwać, ale po paru takich trikach zdał chyba sobie sprawę, że ja
mu nie popuszczę. Grupa z którą jechałem większość trasy została za nami, tylko ja utrzymałem się za
„woźnicą”. To stała się dla mnie sprawa honorowa. Jak pracujemy to wszyscy, a nie ściemniamy by potem
uciekać bez słowa. Do mety zostało 60km, postanowiłem, że do końca nie dam zmiany człowiekowi który wiózł
się z nami taki dystans. Przyspieszał do 35km/h i zwalniał do 20km/h licząc że wyjadę przed niego, a ja nie.
Cały czas konsekwentnie trzymałem się z tyłu, by czuł mój oddech na plecach. Po drodze znów trochę
popadało. W porównaniu do końcówki etapu w Lesznie, miałem jeszcze siły by pociągnąć, ale niestety nie z tym
Panem. Było sporo czasu by się zastanowić jak zakończyć etap, czy tak jak w zeszłym roku z długiego finiszu?
Raczej, nie.
Na 9 km przed końcem, namawiał mnie na zmianę, ale ja bez słowa jechałem swoje. Na 5 km przed końcem
znów, a ja już w głowie tworzyłem plan finiszu. Na ok. 200m przed metą wyskoczyłem do przodu. „Woźnica” nie
miał szans utrzymać się za mną i odskoczyłem mu na jakieś 16 sekund. Na linii mety głośna owacja dziewczyn
(szczerze powiem, że miło zaskoczony byłem – dziękuje ) i gratulacje od kolegów z klubu.
Po jakimś czasie zjechali zawodnicy z którymi jechałem większość trasy. Zastanawiałem się czy dobrze zrobiłem
siedząc Gebie na kole, może trzeba było uciec z dwójka szos i wykręcić lepszy czas o parę minut? Jednak
podziękowania od zawodników z grupy i poparcie za moją postawę, rozwiały wszelkie wątpliwości czy
postąpiłem słusznie.
Następnie udaliśmy się na kwaterę, gdzie przy kolacji wymienialiśmy wrażenia po maratonie. Na drugi dzień
rano śniadanie (marchewka! Nie było jajecznicy ;p ), udaliśmy się na dekoracja i wyjazd do domu.
Podsumowując, są powody do zadowolenia - pierwszy raz 301 km na rowerze, przyjechałem pierwszy w swoje
kategorii i przy okazji przytarłem nosa „woźnicy” . Reszta kolegów z klubu też zadowolona ze swoich wyników.
Jak widać progresja jest, następny maraton w Istebnej.

Podobne dokumenty